Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
ZAGADKA.

Wyznaję, że słowa te przejęły mnie dreszczem. Głos doktora Mortimera drżał także, znać było, że wzruszyło go jego własne opowiadanie.
Nieco pochylony naprzód, Holmes słuchał go z błyskiem w oczach, który był dowodem żywego zainteresowania się.
— Czyś pan je widział? — zapytał.
— Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili.
— I nic o tem nie mówiłeś?
— Dlaczegóż miałbym o tem mówić?
— W jaki sposób wytłómaczy nam pan to, że sam jeden tylko dostrzegłeś te ślady?
— Były one widoczne dopiero o dwadzieścia metrów odległości od trupa... nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdybym nie znał tej legendy, tego dziwnego podania, pewnobym tego nie dostrzegł, jak wszyscy.
— Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich?
— O, bardzo dużo!... Ale to nie był pies pasterski.
— Mówi pan, że pies był wielkiego wzrostu?
— Olbrzymiego!...
— I że nie przybliżył się do trupa?
— Nie.
— A jaka noc była wtedy?
— Wilgotna i zimna.
— Czy padał deszcz?
— Nie.
— Opisz mi pan, jak wygląda ta aleja cisowa?
— Tworzą ją dwa rzędy starych cisów wysokich na dwanaście stóp, wierzchołki ich stanowią nieprzejrzaną kopułę zieleni. Przestrzeń wolna pomiędzy drzewami ma szerokości osiem stóp.
— A pomiędzy drzewami i aleją nic niema?
— Owszem, po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik, mający szerokości ze sześć stóp.
— Mówił pan, że na końcu alei cisowej znajduje się furtka?
— Tak, prowadzi na moczary.
— A niema innego wyjścia?
— Żadnego.
— Tym sposobem do szpaleru cisowego można wejść tylko z domu lub przez tę furtkę?
— Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną przy końcu szpaleru.
— Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca?
— Nie, jeszcze z pięćdziesiąt metrów oddalony był od cieplarni.
— A teraz, czy zechcesz mi powiedzieć doktorze, a jest to szczegół wielkiej wagi, czy ślady, jakie dostrzegłeś, znajdowały się na piasku, czy na trawie?
— Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów...
— A zatem były one tylko od strony furtki... Zaciekawisz mnie niezmiernie. A czy ta furtka była zamknięta?
— Zamknięta na klucz i na kłódkę.
— Jak wysoka jest ta furtka?
— Ma cztery stopy wysokości.
— Mógłby więc ktoś przez nią się przedostać?
— Z łatwością.
— Czy przy drzwiach były jakie ślady szczególne?
— Nie.
— Czy w tej stronie czyniono poszukiwania?
— Tylko ja sam szukałem.
— I nic pan nie odkrył?
— Sir Karol stał w jednem i tem samem miejscu pięć albo dziesięć minut.
— Skąd pan to wnosi?
— Stąd, że na ziemi w dwóch miejscach zobaczyłem popiół otrząśnięty z cygara.
— Ma pan słuszność — potwierdził Holmes. Watsonie — dodał — znaleźliśmy sympatycznego kolegę... Ale jakie to były ślady?
— Poruszanie się w miejscu sprawiło, że stały się niewyraźne. Jedynie tylko wyraźny był ślad stóp sir Karola.
Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano.
— Ach! gdybym ja tam był! — zawołał. — Wypadek przedstawia się niezmiernie zaciekawiająco! Te ślady na piasku, na którym mógłbym tyle rzeczy wyczytać, zatarł deszcz i sandały ciekawych wieśniaków! Ach! doktorze, dlaczego mnie nie wezwałeś? Zawiniłeś bardzo!
— Nie mogłem wezwać pana, nie wyjawiając tych wszystkich faktów, a powiedziałem już powody, dla których chciałem milczeć. Zresztą... zresztą...
— Dlaczego się pan waha?
— Są okoliczności, wśród których policjant angielski najbieglejszy i najbardziej doświadczony, nic poradzić nie może.
— Czy pan przypuszcza, że te wypadki mają styczność ze światem nadprzyrodzonym?
— Nie twierdzę tego stanowczo.
— Ale takie jest przekonanie pańskie?
— Po tej tragedji opowiadano mi o rozmaitych wypadkach, których niepodobna podciągnąć pod zdarzenia zwykłe, pospolite i naturalne.
— Naprzykład?
— Dowiedziałem się, że przed tą straszną nocą wiele osób widziało na wybrzeżu zwierzę, którego opis zgadzał się zupełnie z powierzchownością złego ducha z Baskerville’u. Zwierzę to nie da się zaliczyć do żadnego znanego gatunku. Wszyscy przyznają, że miało pozór straszny, fantastyczny, nieziemski. Wypytywałem się tych ludzi: wieśniaka, kowala i dzierżawcy. Wszyscy jednakowo odmalowali złowrogie zjawisko. Było to najdokładniejsze wcielenie psa piekielnego, podług opisu legendy. Trwoga panuje w całej okolicy i mógłby się chełpić ze swojej odwagi ten, ktoby w nocy zapuścił się na moczary.
— A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś nadprzyrodzonych faktów?
— Ja sam nie wiem, co mam o tem sądzić.
Holmes wzruszył ramionami.
— Dotychczas — rzekł — ograniczałem swoje badania obrębem kwestji tego świata. Walczyłem ze złem o tyle, o ile mi na to pozwalały słabe moje środki; ale byłoby to zbyt trudne i niedościgłe zadanie chcieć walczyć ze złym duchem. Jednakże, uznaje pan, że ślady były widoczne.
— Ten dziwny pies o tyle był stworzeniem materjalnem, że zdołał rozerwać szyję człowiekowi, a jednak pochodzenie jego jest piekielne.
— Widzę, że zaliczył się pan w poczet ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone... Teraz odpowiedz mi pan jeszcze na jedno pytanie: jeśli pan w to wierzysz, dlaczego przyszedłeś mnie się radzić? Jednocześnie prosisz mnie, abym nie dochodził przyczyn, które spowodowały śmierć sir Karola Baskerville’a i żądasz abym się zajął poszukiwaniami.
— Nie, ja pana o to nie prosiłem.
— Czemże więc mogę panu dopomódz?
— Chciałem prosić, aby mi pan poradził, jak się mam zachować wobec sir Henryka Baskerville’a, który przybywa na stację Waterloo — tu doktór Mortimer wyjął zegarek — za godzinę i kwadrans.
— Czy to on jest spadkobiercą majątku?
— Tak. Po śmierci sir Karola dowiadywaliśmy się szczegółowo o wszystko, co dotyczy tego młodego człowieka i zawiadomiono nas, że poświęca się rolnictwu w Kanadzie. Wiadomości zaczerpnięte o nim są najzupełniej zadawalające... W tej chwili nie mówię jako doktór, lecz jako wykonawca testamentu sir Karola Baskerville’a
— Czy niema innych pretendentów do majątku, pozostałego po nieboszczyku?
— Nie, panie, jedyny krewny, którego ślad odnaleziono, nazywa się, a raczej nazywał się, Roger Baskerville; był on trzecim bratem sir Karola. Drugi brat, który umarł młodo, pozostawił tylko jedynego syna, Henryka. Rogera, trzeciego brata, uważano zawsze w rodzinie za parszywą owcę. Był uosobieniem dawnego typu Baskerville’ów i, jak mnie zapewniano, błąkał się po świecie, jak stary Hugo. Pobyt w Anglji nie przypadał mu do gustu, przesiedlił się więc do Ameryki środkowej, gdzie umarł na żółtą febrę w 1876 r., Henryk więc jest ostatnim potomkiem rodu Baskerville’ów. Za godzinę i minut pięć mam się z nim spotkać na stacji Waterloo... Telegrafował do mnie z Southamptonu, że przyjedzie dziś rano... Cóż więc mam czynić, panie Holmes?
— Dlaczegóż nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w siedzibie swoich przodków?
— Wydaje się to rzeczą zupełnie naturalną, nieprawdaż? Jednakże trzeba sobie przypomnieć, że członkowie rodziny Baskerville’ów, którzy mieszkali w tym zamku, zginęli wszyscy śmiercią gwałtowną. Mam to przekonanie, że, gdyby sir Karol mógł był mówić ze mną przed zgonem, byłby mi usilnie polecił, aby nie wprowadzać do tego domu ostatniego potomka jego rodu i spadkobiercy olbrzymiego majątku. Lecz z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że dobrobyt tego nędznego zakątka kraju zależy głównie od obecności sir Henryka; wszystkie ulepszenia, jakie wprowadził sir Karol, byłyby stracone bezpowrotnie, gdyby zamek stał pustką. Przyszedłem więc prosić pana o zdanie i radę, gdyż lękam się, czy nie zanadto będę miał na względzie własny interes, własne dobro, o które mi chodzi.
Holmes siedział zamyślony długą chwilę, wreszcie rzekł:
— Wyrażając w innych słowach pańskie przekonanie, należy powiedzieć, że uważa pan pobyt w Dartmoor za niebezpieczny dla członków rodziny Baskerville’ów, z powodu jakichś piekielnych wpływów.
— Czy nie mam powodu tak twierdzić?
— Nie przeczę. Ale, jeżeli pańska teorja o faktach nadprzyrodzonych jest prawdziwa, ten młodzieniec może podlegać tym wpływom tak samo w Londynie jak w Devonshire. Trudno mi wierzyć w djabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic jednej parafji, jak naprzykład zarząd jakiej fabryki.
— Panie Holmes, zapatrywałbyś się na tę kwestję poważniej, gdybyś żył w większem zbliżeniu z temi rzeczami. Podług pana ten młodzieniec nie jest narażony na większe niebezpieczeństwo w Devonshire niż w Londynie... Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Cóż mi pan radzisz uczynić?
— Radzę panu wziąć powóz, zawołać swego psa, który drapie do moich drzwi, i podążyć na spotkanie sir Henryka Baskerville’a do stacji Waterloo.
— No, a potem?
— Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nie zastanowię nad tem wszystkiem.
— Czy pan będzie się długo namyślał?
— Dwadzieścia cztery godziny. Doktorze, będę ci szczerze wdzięczny, jeżeli przyjdziesz tu jutro o dziesiątej. Proszę również, abyś pan przyprowadził ze sobą sir Henryka.
— Najchętniej, panie Holmes.
Doktór Mortimer zapisał na mankiecie godzinę spotkania i wyszedł.
Holmes zatrzymał go na schodach.
— Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Mówiłeś mi pan, że przed śmiercią sir Karola Baskerville’a kilka osób widziało na moczarach dziwne zjawisko.
— Tak, trzy osoby.
— A czy widziano je i później?
— Nie słyszałem o tem.
— Dziękuję panu. Do widzenia.
Holmes powrócił do swego fotelu, a zadowolenie, malujące się na twarzy mego przyjaciela dowodziło, że myśli o jakiemś miłem zajęciu.
— Czy wychodzisz Watsonie? — zapytał mnie.
— Tak, a może jestem ci potrzebny?
— Nie, kochany przyjacielu; pomoc twoja będzie mi potrzebna dopiero w chwili działania. Wiesz że to wspaniała sprawa i jedyna w swoim rodzaju, pod niektóremi względami. Jak będziesz przechodził koło sklepu Bradley’a, powiedz, żeby mi przysłał funt mego zwykłego tytoniu. A teraz pozostaw mnie samego aż do wieczora. Jak wrócisz, opowiemy sobie nasze wnioski co do tej ciekawej zagadki, którą nam dał do rozwiązania doktór Mortimer.
Holmes lubił rozważać w samotności każdą sprawę. Zbijał wtedy lub popierał swoje własne dowodzenia i przychodził do pewnych wniosków.
Przepędziłem południe w klubie i dopiero wieczorem wróciłem na ulicę Baker.
Była godzina może dziewiąta, gdy znalazłem się znów w salonie Sherlocka Holmesa. Gdy otworzyłem drzwi, zdawało mi się, że się pali; gęsty dym napełniał cały pokój, a płomień lampy migotał w tym dymie niepewnym blaskiem.
Postąpiłem kilka kroków i ochłonąłem z przestrachu; był to bowiem tylko dym tytuniowy, który zaczął mnie drapać w gardle, wywołując nieprzyjemny kaszel.
Po chwili dopiero, śród tej gęstej chmury dostrzegłem Holmesa, otulonego w szlafrok i zagłębionego w ulubionym fotelu. W zębach trzymał fajkę.
Naokoło niego, na dywanie, leżały różne ćwiartki papieru.
— Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał.
— Nie, to ten dym szkaradny.
— A tak, dym jest gęsty...
— Ależ tu nie można oddychać!
— No, to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas przesiedziałeś w klubie.
— Mój kochany...
— No, czy zgadłem?
— Nieinaczej, ale jakim sposobem...
Holmes roześmiał się, widząc moje zdumienie.
— Jakiś ty naiwny — rzekł. — Miło mi, że mogę się zabawić twoim kosztem, zużywając tak mało wrodzonej przenikliwości. Pomyśl tylko, taki pan, jak ty, który ma niewielu serdecznych przyjaciół, wychodzi podczas deszczu i błota i wraca wieczorem wcale nie zabłocony, w błyszczących butach... No, cobyś z tego wnioskował? To, że jegomość ów przesiedział gdzieś dzień cały... Nie jest że to oczywiste i jasne?
— Na świecie jest dużo rzeczy jasnych, na które jednak nie zwraca się uwagi.
— A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem?
— Zdaje mi się, że także siedziałeś na tem samem miejscu.
— Mylisz się... byłem w Devonshire.
— Ale tylko w myśli?
— Naturalnie, ciało moje nie ruszało się z tego fotelu i spożyło, bez współudziału mojej myśli, o czem przekonywam się z żalem, dwa duże kubki kawy i niezliczoną ilość tytoniu. Po twojem odejściu posłałem do Stamforda po mapę równiny Dartmoor i przebiegałem ją myślą w rozmaitych kierunkach. Pochlebiam sobie, że mógłbym już teraz po tej równinie wędrować bez przewodnika.
— Czy ta mapa wyobraża dużą przestrzeń?
— Bardzo dużą.
Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach.
— Oto obszar, o który nam chodzi — rzekł. Tu w pośrodku znajduje się posiadłość Baskerville Hall.
— Okolona lasem?
— Tak... Jakkolwiek szpaler cisowy nie jest określony żadną nazwą, przysiągłbym, że oznacza go ta linia, mająca po prawej stronie równinę. Tu, ten szereg domów, to wioska Grimpen, gdzie nasz przyjaciel, doktór Mortimer, ma główne miejsce zamieszkania. Widzisz, że w promieniu trzech mil siedziby ludzkie są rzadko rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hall, o której wspomina stary rękopis. Budynek, oznaczony nieco dalej, to mieszkanie przyrodnika Stapletona, jeżeli dobrze pamiętam jego nazwisko. Wreszcie dostrzegam dwa folwarki: High Tor i Foulmire. O czternaście mil stamtąd wznosi się więzienie Princetown. Dokoła i pomiędzy temi domami ciągnie się równina ponura i pusta. Tu właśnie rozegrał się dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać osłaniającą go tajemnicę.
— To miejsce jest dzikie i puste?
— Tak jest. Gdyby djabeł chciał się mieszać w sprawy ludzkie...
— A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś potęgi nadprzyrodzone?
— A czyż djabeł nie może się posługiwać pomocnikami, posiadającymi ciało i kości? Od początku, dwa pytania nasuwają mi się na myśl: pierwsze, czy spełniono tu zbrodnię? Drugie, jakiego to rodzaju zbrodnia i w jaki sposób ją spełniono? Jeżeli przypuszczenia doktora Mortimera są uzasadnione, i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która wyłamuje się z pod zwykłych praw natury, najlepiej byłoby zaniechać dalszych badań. Ale musimy wyczerpać wszystkie inne hipotezy, zanim zatrzymamy się na tej ostatniej. Zamknij teraz okno. Może być, że mam dziwne uprzedzenie, ale zdaje mi się, że skoncentrowana atmosfera dopomaga do zebrania myśli; nie zamykam się jednak w pudełku, dlatego, bym lepiej mógł myśleć; a byłby to logiczny wynik mego dowodzenia... No, a ty, czy zastanawiałeś się nad tą sprawą?
— Myślałem o niej wiele w ciągu dnia.
— I jakież twoje zdanie?
— Jestem istotnie w wielkim kłopocie...
— Rzeczywiście, to sprawa niezwykła, zupełne odmienna od innych... Naprzykład ta zmiana w kształcie śladów stóp. Jakże ją sobie tłómaczysz?
— Mortimer twierdzi, że sir Karol Baskerville przebiegł część alei na palcach.
— Powtarza tylko wniosek jakiegoś idjoty, który prowadził śledztwo. Dlaczegóżby Baskerville miał się przechadzać po szpalerze na palcach?
— A więc?
— Sądzę, że biegł!... sir Karol biegł z rozpaczliwym wysiłkiem!... Biegł, aby się ocalić, dopóki nagły atak anewryzmu serca nie powalił go na ziemię.
— A dlaczegóżby uciekał?
— W tem właśnie tkwi zagadka. Z niektórych oznak wnoszę, że był już przerażony do najwyższego stopnia, zanim zaczął uciekać.
— Na czem opierasz ten wniosek?
— Przypuszczam, że powód jego przestrachu znajdował się na moczarach, i to wydaje mi się prawdopodobnem, gdyż tylko człowiek oszalały ze strachu, może się cofać tyłem do swego domu, zamiast iść, jak zwykle, w stronę domu. Jeżeli możemy wierzyć opowiadaniu cygana, sir Karol biegł, wołając o pomoc, w kierunku, skąd najmniej mógł się spodziewać pomocy... Zresztą na co on czekał tej nocy?... Dlaczego oczekiwał w szpalerze cisowym a nie w zamku?
— Czy mniemasz, że czekał na kogoś?
— Doktór Mortimer odmalował nam sir Karola Baskerville’a jako człowieka starego i niedołężnego. Przypuśćmy nawet, że w tych przechadzkach było coś nienaturalnego... no, ale tego wieczora ziemia była wilgotna i noc zimna; czyż to zatem rzecz możliwa, ażeby sir Karol stał na jednem miejscu z dziesięć minut, jak dowodzi doktór Mortimer, wnosząc z popiołu otrząśniętego z cygara?
— Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem.
— Nie wydaje mi się to prawdopodobne, aby co wieczór przechadzał się w pobliżu furtki prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich dowodzą przeciwnie: wszyscy mówią, że sir Karol unikał tego miejsca, a tej nocy znalazł się tam właśnie. Nazajutrz miał jechać do Londynu... Kwestja przedstawia się teraz jaśniej... Watsonie, daj mi moje skrzypce... Nie myślmy już o tej sprawie i czekajmy na odwiedziny doktora Mortimera i sir Henryka Baskerville’a.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.