Pilot św. Teresy/Znak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pilot św. Teresy |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jest rzeczą doprawdy dziwną i wzruszającą, że prawie wszyscy ludzie wybitniejsi czy też przeznaczeni do wielkich rzeczy w świecie ducha, jawnie są jakgdyby piętnowani i naznaczani na to w dzieciństwie zapomocą jakiegoś cudu. Znany jest nam, Polakom, cud z Mickiewiczem, który też zawsze żywił w duszy kult dla Matki Boskiej Ostrobramskiej. Polski apostoł Japonji Wojciech Męciński, również cudownie przez Matkę Boską ocalony, jako Sodalis Marianus służył jej całe życie. Ten sam cud powtarza się znowu z Leonem Bourjadem. Jako mały a bardzo żywy chłopaczek, przez nikogo niepilnowany, przełaził przez jakiś ganek — na czwartem piętrze — gdy nagle stracił równowagę i zawisł na balustradzie. Na krzyk malca, który miał wówczas cztery lata wszystkiego, zbiegli się ludzie i uratowali go. Nie mamy powodu dziwić się, że chłopaczek w swej nieświadomości próbował urządzić wycieczkę w przestrzeń błękitną. Niebo było jego żywiołem, czego też później dowiódł jako pilot. Narazie jednak uratowano go, a drżąca z trwogi matka, tuląc go do łona, wykrzyknęła:
— Bóg postanowił cię zachować, abyś dokonał czegoś wielkiego!
Wiadomo, że istnieją w Kościele katolickim komisje, badające tak zwane „cuda“, bo nie wszystko, co się wydaje cudownem, jest cudem. My, którzy notujemy tu poprostu fakty, nie możemy oczywiście z całą stanowczością twierdzić, że uratowanie małego Leona było istotnie cudem. Na małe dzieci zawsze wszędzie się uważa, choćby zdaleka. Często się zdarza, że dziecko wejdzie np. na okno, przestraszy się, zacznie krzyczeć, a ktoś wtedy przybiegnie i uratuje je, bo zawsze jest ktoś starszy wpobliżu. Z tego punktu widzenia rzecz biorąc, nie byłby to oczywiście żaden cud, lecz zwykły zbieg okoliczności. Jednakowoż, jeśli taki wypadek zdarzy się chłopaczkowi o sercu bardzo wrażliwem i czekającem na ideę, która właściwie nie jest niczem innem, jak tylko objawieniem, a dalej, jeśli chłopaczek, nawiedzony niem już w czwartym roku życia, odkryje w sobie powołanie, za którem iść będzie przez całe życie, to czyż to nie jest cudem?
Starodawna rodzina Bourjade'a oddana była na usługi Kościoła i ojczyzny. Na ścianach domu wisiało wiele portretów mężów prawdziwie zasłużonych, przedewszystkiem oficerów, wśród nich zaś byli pułkownicy i jenerałowie, komendanci artylerji gwardji z czasów Napoleona III. Jeden z wujów Leona Bourjade'a padł na polu bitwy pod Montebello, prowadząc do ataku pułk piechoty. A gdy Leon był małym chłopcem, jego wuj jenerał d'Amade wojował w Marokku z Maurami, stosownie do tradycyj rodzinnych wciąż trwając na pozycjach nigdy nieginących „Książąt Niezłomnych“, którzy wiedli boje z zieloną chorągwią Mahometa.
Tak tedy ów chłopaczek, igrający sobie w ciasnych uliczkach starego miasteczka, nie przypuszczał nawet, iż jest dziedzicem owych dziwnych rycerzy, w których piersiach serce gorzało żywym płomieniem wiary, w prawicy zaś lśnił szeroki toledański miecz.
Wszyscy przodkowie Bourjade'a, którzy służyli Bogu w sukience duchownej, przelali na niego swą wiarę; wszyscy rycerze z jego rodu oddali mu swe bohaterstwo, i tak się stało, że Leon mógł zostać „Pilotem św. Teresy“.
Lecz niezawsze kraj leży stężały w zadumie i kontemplacji słonecznej. Normalnie jest to kraj barw, radości życia, pięknych gajów i łąk soczystych, znakomitego wina i wesołych kompanów, słowem kraj zasobny. Niedaleko już jest Prowancja, ziemia kwiatów i poezji, z pewnością wywierająca wpływ na departamenty sąsiednie. Cała południowa Francja jest krajem skwarnego słońca i bujnego życia.
W takim to kraju żył Bourjade, zawsze trochę nieśmiały, zadumany i trzymający się zdala od ludzi, ale dla życia bynajmniej nieusposobiony wrogo. Przeciwnie, od wczesnej młodości zajmował się bardzo żywo sportami, a jako wioślarz zdobywał nagrody i odznaczenia. Zatem nie był pozbawiony pewnej męskiej ambicji.
Bourjade ma skłonności ascetyczne, które się w nim później rozwiną — to nie ulega wątpliwości — ale choć często pogrążony w zadumie, przecież nie był z kamienia, żył otaczającą go radością i pięknem i nieodrazu został świętym. Gdyby nie był kochał życia i świata, robiąc z niego ofiarę Bogu, ofiarowałby coś, co dla niego samego nie przedstawiało żadnej wartości. Licha byłaby to ofiara!
W duchowem założeniu, z którego wychodził Bourjade, my widzimy pełnię ducha, ogromną radość życia i wynikający z niej potężny rozmach skrzydeł duchowych, który go niósł na podbój nowych światów. Na takich to skrzydłach ku Ziemi Świętej niosły się swego czasu dusze rycerzy krzyżowych św. Ludwika, którzy stworzyli nietylko nowe, ważne daty w historji, ale także wielką poezję, ogrojcem nowych, nieznanych kwiatów okalającą świątynię Grobu Chrystusowego.
Dla uzupełnienia charakterystyki Bourjade'a dodajmy, że ten misjonarz potrafił być w swoim czasie doskonałym żołnierzem. Bohaterstwo jego zostało niejednokrotnie stwierdzone. Francuski biograf nazywa to „oddawaniem cesarzowi, co cesarskiego“. Zdanie to krzywdzi Bourjade'a, potomka nietylko duchownych, ale i wielu żołnierzy. On, walcząc, pragnął przedewszystkiem spełnić swój obowiązek wobec Francji, ojczyzny bohaterskiej Dziewicy Orleańskiej.
Sam Bourjade, pominąwszy brodę, którą w wojsku francuskiem nosić wolno, na fotografji z czasów oficerskich w dobie wojny, nie wygląda zbyt ascetycznie. Blondyn z wysokiem czołem, twarz pociągła, rysy regularne i dobrotliwe. Widać w nich uduchowienie, a wielkie, czarne oczy, poczciwe i łagodne, patrzą raczej wesoło niż posępnie. Ale odrazu widać, że mundur nie jest stosownym dlań strojem i że armja nie jest jego właściwym światem. Pofałdowany, pomarszczony frencz, źle skrojony, leży na nim bez najmniejszego śladu żołnierskiego czy oficerskiego szyku. Łatwo poznać, że właścicielowi tego frencza, jakby specjalnie może do fotografji wypożyczonego, nic nie zależy ani na mundurze, ani na wojsku.
Drobny to szczegół, lecz charakterystyczny i doskonale malujący sposób myślenia Bourjade'a.