Pilot św. Teresy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pilot św. Teresy | |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1934 | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
PILOT ŚW. TERESY
Przy opracowaniu tego dziełka autor korzystał między
innemi z niżej wymienionej książki, w której czytelnicy,
pragnący zapoznać się bliżej z postacią Ojca Bourjade
znajdą obszerniejsze omówienie jego przeżyć.
BOURJADE
des Pères du Sacré-Coeur d'Issoudun
par Edouard Peyriller
Paris, Librairie Plon.
Dnia 30 lipca 1925 r. do przystani Port Leon na wyspie Yule, jednej z niezliczonych wysp Oceanji w okręgu brytyjskiej Nowej Gwinei, zawinął piękny wojenny statek francuski „Aldebaran“, stacjonowany na oceanie Spokojnym, a teraz wracający do Francji. Statek spuścił szalupy, do których wsiedli oficerowie w białych płóciennych garniturach i podzwrotnikowych hełmach korkowych, oraz marynarze w koszulach w błękitne paski i w białych spodniach. Na tyle statku powiewała, jak w dni wielkich uroczystości, trójkolorowa chorągiew Francji.
Szalupy skierowały się ku wybrzeżu wyspy, zamieszkałej przez jakich dwadzieścia do dwudziestu pięciu tysięcy napół dzikich Papuasów i przez garść misjonarzy katolickich Najśw. Serca Jezusowego, Francuzów, Szkotów, Australijczyków, zebranych ze wszystkich stron świata bojowników i pracowników Bożych. Są to ludzie cisi i pokornego serca, dalecy od próżności i ambicyj ludzkich, lecz wysoko trzymający sztandar Legji Chrystusowej. Widok szalup, płynących z wojennego statku, zadziwił ich.
Marynarze po wylądowaniu stają w ordynku wojskowym. Maszerują w stronę misji, a gdy tam już dotarli, kapitan statku Benoist pyta:
— Gdzie jest grób ojca Bourjade'a?
Ojca Bourjade'a? Mój Boże! Był to jeden z najpokorniejszych ojców, cichy, niezmordowany misjonarz, daleki od wszystkiego, co światowe, i pracujący z całem oddaniem nad urabianiem dusz papuaskich wśród febrycznych, podzwrotnikowych bagnisk. Czegóż ten pełen godności i wojskowej wyniosłości kapitan wojennego statku, otoczony świtą oficerów w niepokalanej bieli, może chcieć od biednego zmarłego misjonarza? Jakimże znowu zgiełkiem świata chce wraz z oddziałem marynarzy napełnić cmentarz, na którym odpoczywa utrudzony wielce pracownik Boży?
Zaniepokojeni trochę ojcowie wiodą kapitana z jego oddziałem na grób o. Bourjade'a. Kwitną na nim lilje czerwone, które zasadził jeden z braci szkockich. Oddział marynarzy ustawia się po obu stronach grobu. Widać morze, lasy, dalekie góry, niezbadane dotychczas i pełne tajemnic. Jest cisza.
A nagle rozlega się komenda:
— Garde à vous![1]
I komendant Benoist przemawia:
— Ojcze Bourjade! My, marynarze floty francuskiej, przyszliśmy oddać ci cześć.
Jesteśmy głęboko wzruszeni.
Za spełniony przez ciebie obowiązek Francja cię wynagrodziła, ale ty porzuciłeś wszystko i przybyłeś do tego kraju, aby się poświęcić pracy pokoju. Padłeś na tem nowem polu chwały.
W imieniu Francji, armji, mych oficerów i marynarzy wyrażam ci podziw i oddaję ci cześć. „Aldebaranowi“ zależało na tem, aby złożyć ci hołd.
Peyriller, biograf o. Bourjade'a, dodaje:
„W kilka godzin później „Aldebaran“ odpłynął na zachód ku dalekiej Francji. Biały statek, na którym lśniły barwy Francji, zagłębił się w morzu, ciemniejącem pod wieczór. W krótkim czasie na jaśniejszym nieco skraju horyzontu nie było już widać nic, prócz słupa dymu, przypominającego słup dymu, jaki się unosił z miejsca, w którem spadł zapalony przez francuskiego pilota obserwacyjny balon niemiecki.“
Cóż wspólnego ma pokorny misjonarz z wysp Oceanji z tem wojennem wspomnieniem?
Bardzo wiele. Albowiem ten cichy pracownik Boży był jednym z najlepszych bojowych pilotów francuskich, był światowej sławy pilotem-myśliwcem i specjalistą w niszczeniu obserwacyjnych balonów niemieckich podczas wielkiej wojny. Był kawalerem oficerskiego krzyża Legji Honorowej. Miał sławę i, gdyby chciał, wielką karjerę przed sobą. A został misjonarzem na jednej z wysp Oceanji i tam umarł. Z wycieńczenia i febry, zdala od świata, wśród Papuasów.
O tym to dziwnym, świętym człowieku, przezwanym spowodu jego kultu dla św. Teresy „Pilotem św. Teresy“, opowiada niniejsza książeczka.
Leniwemi falami pną się po stoku wzgórza domy o białych ścianach a dachach ze starej, czerwonej, lecz już poczerniałej dachówki. Domy te są bardzo stare i pamiętają niemniej dawne a niespokojne czasy. Obecnie w rozpalonej do białości godzinie południa milczą, a wnętrza ich wypełnia miły chłód, który możnaby porównać z orzeźwiającym smakiem świeżo zerwanej oliwki. (Koło domów pełno w sadach drzew oliwnych.) Jednakowoż bywały czasy, gdy ciche te domy rozbrzmiewały hukiem arkebuz i szczękiem szpad, albowiem w tym kraju oddawna walczono o skarb największy, a mianowicie o religję i wolność sumienia.
Jest to Cos, miasteczko, w którem stoi dom rodzicielski Bourjade'a.
W oparach południowego słońca kraj ten jest szary, bo skały są w nim białe, twarde zaś listowie południowej roślinności ma kolor tak ciemnozielony, iż zdaje się być czarnym, a mieszając się w blaskach słonecznych z jaskrawą bielą skał i ścian domów, staje się popielatym. Poniżej, przez pola, zdawałoby się bezbarwne, płynie połyskliwa rzeka Aveyron. Nad tem wszystkiem ciemno-szafirowe niebo południowej Francji, sięgającej podnóży Pirenejów.
Jest to kraj stary, gdzie każde miasteczko i każdy dom ma swą historję. Pierwsze wrażenie, jakie odnosi podróżny z jego widoku, jest pogodne, aczkolwiek do pewnego stopnia zabarwione smętkiem kontemplacji zbyt silnego słońca. Ale to tylko wrażenie powierzchowne, bo oto choćby tylko ta rzeka Aveyron, tak leniwo płynąca i niby apatyczna, ma chwile gwałtownych wybuchów i buntu. Do mieszkańców tego kraju jakże trafnie stosuje się nasze przysłowie o „cichej wodzie, która brzegi rwie“.
Ta skrytość, połączona z nagłemi wybuchami lub raczej z nieoczekiwanemi, lecz niezłomnemi postanowieniami, to również rys charakterystyczny Bourjade'a. Dowodzi to bardzo silnej i głębokiej uczuciowości. „Pilot św. Teresy“, jak później nazywano Bourjade'a, nie pisywał wierszy, ale śmiało mógłby się podpisać pod wierszem Alberta Flory'ego:
Jestem synem tych rycerzy,
co gardząc niskiemi sprawami,
walczyli o to, w co się wierzy,
katolicy z protestantami.
W wojnach rządzili się jedną potrzebą:
zdobyć niebo.
Nie sądzimy jednak, aby ci ludzie, którzy zawsze gotowi byli bronić swych przekonań z orężem w ręku, nie szanowali i nie kochali się wzajemnie. Tak to już jest na świecie, że ludzie z charakterem za swoje przekonania dają życie. To jednak nie wyklucza, aby sobie w razie potrzeby nie pomagali wzajemnie, i z tego nie wynika, aby się prześladowali jadowitą złośliwością.
Toteż nie dziw, że w rodzinie Bourjade'ów, od czasów albigensów słynącej z niezmiennych wierzeń katolickich, zdarzył się fakt, iż w czasie wielkiej rewolucji pewien protestant wpływami swemi wśród jakobinów ocalił jednego z pradziadków „Pilota św. Teresy“ od szafotu, na który skazał go teror.
Jest rzeczą doprawdy dziwną i wzruszającą, że prawie wszyscy ludzie wybitniejsi czy też przeznaczeni do wielkich rzeczy w świecie ducha, jawnie są jakgdyby piętnowani i naznaczani na to w dzieciństwie zapomocą jakiegoś cudu. Znany jest nam, Polakom, cud z Mickiewiczem, który też zawsze żywił w duszy kult dla Matki Boskiej Ostrobramskiej. Polski apostoł Japonji Wojciech Męciński, również cudownie przez Matkę Boską ocalony, jako Sodalis Marianus służył jej całe życie. Ten sam cud powtarza się znowu z Leonem Bourjadem. Jako mały a bardzo żywy chłopaczek, przez nikogo niepilnowany, przełaził przez jakiś ganek — na czwartem piętrze — gdy nagle stracił równowagę i zawisł na balustradzie. Na krzyk malca, który miał wówczas cztery lata wszystkiego, zbiegli się ludzie i uratowali go. Nie mamy powodu dziwić się, że chłopaczek w swej nieświadomości próbował urządzić wycieczkę w przestrzeń błękitną. Niebo było jego żywiołem, czego też później dowiódł jako pilot. Narazie jednak uratowano go, a drżąca z trwogi matka, tuląc go do łona, wykrzyknęła:
— Bóg postanowił cię zachować, abyś dokonał czegoś wielkiego!
Wiadomo, że istnieją w Kościele katolickim komisje, badające tak zwane „cuda“, bo nie wszystko, co się wydaje cudownem, jest cudem. My, którzy notujemy tu poprostu fakty, nie możemy oczywiście z całą stanowczością twierdzić, że uratowanie małego Leona było istotnie cudem. Na małe dzieci zawsze wszędzie się uważa, choćby zdaleka. Często się zdarza, że dziecko wejdzie np. na okno, przestraszy się, zacznie krzyczeć, a ktoś wtedy przybiegnie i uratuje je, bo zawsze jest ktoś starszy wpobliżu. Z tego punktu widzenia rzecz biorąc, nie byłby to oczywiście żaden cud, lecz zwykły zbieg okoliczności. Jednakowoż, jeśli taki wypadek zdarzy się chłopaczkowi o sercu bardzo wrażliwem i czekającem na ideę, która właściwie nie jest niczem innem, jak tylko objawieniem, a dalej, jeśli chłopaczek, nawiedzony niem już w czwartym roku życia, odkryje w sobie powołanie, za którem iść będzie przez całe życie, to czyż to nie jest cudem?
Starodawna rodzina Bourjade'a oddana była na usługi Kościoła i ojczyzny. Na ścianach domu wisiało wiele portretów mężów prawdziwie zasłużonych, przedewszystkiem oficerów, wśród nich zaś byli pułkownicy i jenerałowie, komendanci artylerji gwardji z czasów Napoleona III. Jeden z wujów Leona Bourjade'a padł na polu bitwy pod Montebello, prowadząc do ataku pułk piechoty. A gdy Leon był małym chłopcem, jego wuj jenerał d'Amade wojował w Marokku z Maurami, stosownie do tradycyj rodzinnych wciąż trwając na pozycjach nigdy nieginących „Książąt Niezłomnych“, którzy wiedli boje z zieloną chorągwią Mahometa.
Tak tedy ów chłopaczek, igrający sobie w ciasnych uliczkach starego miasteczka, nie przypuszczał nawet, iż jest dziedzicem owych dziwnych rycerzy, w których piersiach serce gorzało żywym płomieniem wiary, w prawicy zaś lśnił szeroki toledański miecz.
Wszyscy przodkowie Bourjade'a, którzy służyli Bogu w sukience duchownej, przelali na niego swą wiarę; wszyscy rycerze z jego rodu oddali mu swe bohaterstwo, i tak się stało, że Leon mógł zostać „Pilotem św. Teresy“.
Lecz niezawsze kraj leży stężały w zadumie i kontemplacji słonecznej. Normalnie jest to kraj barw, radości życia, pięknych gajów i łąk soczystych, znakomitego wina i wesołych kompanów, słowem kraj zasobny. Niedaleko już jest Prowancja, ziemia kwiatów i poezji, z pewnością wywierająca wpływ na departamenty sąsiednie. Cała południowa Francja jest krajem skwarnego słońca i bujnego życia.
W takim to kraju żył Bourjade, zawsze trochę nieśmiały, zadumany i trzymający się zdala od ludzi, ale dla życia bynajmniej nieusposobiony wrogo. Przeciwnie, od wczesnej młodości zajmował się bardzo żywo sportami, a jako wioślarz zdobywał nagrody i odznaczenia. Zatem nie był pozbawiony pewnej męskiej ambicji.
Bourjade ma skłonności ascetyczne, które się w nim później rozwiną — to nie ulega wątpliwości — ale choć często pogrążony w zadumie, przecież nie był z kamienia, żył otaczającą go radością i pięknem i nieodrazu został świętym. Gdyby nie był kochał życia i świata, robiąc z niego ofiarę Bogu, ofiarowałby coś, co dla niego samego nie przedstawiało żadnej wartości. Licha byłaby to ofiara!
W duchowem założeniu, z którego wychodził Bourjade, my widzimy pełnię ducha, ogromną radość życia i wynikający z niej potężny rozmach skrzydeł duchowych, który go niósł na podbój nowych światów. Na takich to skrzydłach ku Ziemi Świętej niosły się swego czasu dusze rycerzy krzyżowych św. Ludwika, którzy stworzyli nietylko nowe, ważne daty w historji, ale także wielką poezję, ogrojcem nowych, nieznanych kwiatów okalającą świątynię Grobu Chrystusowego.
Dla uzupełnienia charakterystyki Bourjade'a dodajmy, że ten misjonarz potrafił być w swoim czasie doskonałym żołnierzem. Bohaterstwo jego zostało niejednokrotnie stwierdzone. Francuski biograf nazywa to „oddawaniem cesarzowi, co cesarskiego“. Zdanie to krzywdzi Bourjade'a, potomka nietylko duchownych, ale i wielu żołnierzy. On, walcząc, pragnął przedewszystkiem spełnić swój obowiązek wobec Francji, ojczyzny bohaterskiej Dziewicy Orleańskiej.
Sam Bourjade, pominąwszy brodę, którą w wojsku francuskiem nosić wolno, na fotografji z czasów oficerskich w dobie wojny, nie wygląda zbyt ascetycznie. Blondyn z wysokiem czołem, twarz pociągła, rysy regularne i dobrotliwe. Widać w nich uduchowienie, a wielkie, czarne oczy, poczciwe i łagodne, patrzą raczej wesoło niż posępnie. Ale odrazu widać, że mundur nie jest stosownym dlań strojem i że armja nie jest jego właściwym światem. Pofałdowany, pomarszczony frencz, źle skrojony, leży na nim bez najmniejszego śladu żołnierskiego czy oficerskiego szyku. Łatwo poznać, że właścicielowi tego frencza, jakby specjalnie może do fotografji wypożyczonego, nic nie zależy ani na mundurze, ani na wojsku.
Drobny to szczegół, lecz charakterystyczny i doskonale malujący sposób myślenia Bourjade'a.
Jeden z starszych braci Bourjade'a był misjonarzem w Indochinach.
Drugi właśnie wyjechał do Hiszpanji, aby się tam przygotowywać do zawodu misjonarza. Spowodu złych stosunków między Kościołem a państwem było to we Francji niemożliwe.
Wyjazd tego drugiego brata wywarł na Bourjadzie głębokie wrażenie. Dla Bourjade'a był to żywy przykład poświęcenia, dla odjeżdżającego młodego człowieka urzeczywistnienie najświętszych i najśmielszych marzeń.
Od tego czasu w usposobieniu przyszłego „Pilota św. Teresy“ zachodzi wielka zmiana. Unika ludzi i chroni się w głębi ogrodu, gdzie wydrążył sobie sztuczną grotę; tam, niby jaki pustelnik, długie spędza godziny na pobożnych rozmyślaniach.
Któż mógłby zajrzeć do duszy zagłębionego w pobożnych medytacjach marzyciela? Któż mógłby odtworzyć obrazy, w ciszy ukrytej groty przesuwające się przez duszę tego młodzieńca?
Chęć służenia Wierze jedynej mogła się tu łączyć z wizjami krajów dalekich, które — któż wie? — może były wizjami zaświatów? Do jakich uniesień zdolna była ta dusza młoda a pełna wielkiej miłości? Długie godziny modłów serdecznych, ślubów nieodwołalnych rozżarzały ją tak, że gdy młodzieniec wracał znowu do ludzi, miał dla nich uśmiech dobry i jasny, ale słów bardzo niewiele.
Była to pora przyspasabiania się do bakalaureatu. Jest to pierwszy stopień uniwersytecki we Francji, właściwie niewiele więcej niż nasz egzamin dojrzałości, a składa się z egzaminu piśmiennego i ustnego. Bourjade, młodzian nieprzeciętnych zdolności i wybitnej inteligencji, był zawsze pilny. Lecz naraz przestał się uczyć. Po zdaniu egzaminu piśmiennego miał przed sobą o wiele łatwiejszy ustny, który był jeno formą. Gdy jej zadośćuczyni, świat stanie mu otworem, i będzie mógł rozpocząć karjerę życiową...
Otóż to właśnie! Egzamin ten pociągnie następstwa, które mogą na zawsze przykuć duszę do powszednich prac tego świata. A młody Bourjade pogardza marnościami tego świata i niewoli jego nie chce. Nie zależy mu nietylko na zaszczytach i powodzeniu, ale nawet na wiedzy światowej i mądrości. Najważniejsze są dla niego obowiązki wobec Boga i duszy, którą przez pracę i czyny miłości w całości pragnie oddać Bogu.
Nadeszła chwila rozstrzygająca. Rodzina pyta Leona, czemu nie chce zdawać egzaminu. Młodzieniec z mocą podaje racje i powiadamia o swem postanowieniu. Rodzina oczywiście próbuje go od powziętego zamiaru odwieść, ale widząc jego natchniony zapał i nieugiętą wolę, poddaje się wyrokowi Opatrzności, przestaje się sprzeciwiać i daje zezwolenie. Ci głęboko religijni i nabożni ludzie czują, iż przez usta Leona przemawia prawdziwe powołanie. Z całą więc pokorą poddają się woli Bożej.
Spowodu wygnania zakonników z Francji Bourjade, podobnie jak jego starszy brat, wyjechał do Hiszpanji i tam wstąpił do nowicjatu.
Od tej chwili zaczyna się bezustanna wędrówka jego duszy.
Już jako chłopiec odbywał często pielgrzymki na rowerze do Lourdes. Dzień przeznaczano na drogę w jedną stronę, dzień na modlitwy, dzień na powrót. Później to upodobanie do pielgrzymek wzrosło, a ostatnia zaprowadziła go do celi świętej z Lisieux. Jednakże nie te pielgrzymki mamy na myśli, ale Bourjade'owe tułactwo, ludzkie, a także duchowe.
Ma on postanowienie niezłomne, jak niezłomną jest jego wola i odwaga. Jednakże największy nawet rycerz opłaca bohaterstwo ciężkiemi chwilami zwątpienia i słabości. Albowiem każdy, kto idzie za Chrystusem, w chwili zmroku swej duszy musi wstąpić na górę Oliwną, zanim rozświetli mu się Kalwarja.
Po krótkim pobycie w Hiszpanji Bourjade opuścił ten kraj.
Czemu tak prędko?
Francuski biograf wyjaśnia to w sposób prosty: nowicjat misjonarzy Serca Jezusowego przeniesiony został do Fryburga w Szwajcarji. Tam również podążyć musiał nowicjusz.
Atmosfera jest tu spokojniejsza, cichsza niż w Hiszpanji. Flegmatyczne otoczenie wywiera swój wpływ, powietrze górskie jest przeczyste, błękitne oczy jeziora Czterech Kantonów jasne i przejrzyste. W zaciszu kolegjum Serca Jezusowego młody adept uczy się i rozmyśla.
Wszelkiemi siłami stara się złamać w sobie ambicję. Zdaje się, że to był jego najsłabszy punkt, bo z ambicją walczył całe życie. Stara się wyglądać, o ile możności, jaknajbiedniej. Wyprosił sobie najstarszą i najbardziej zniszczoną sutannę. Łatwo możemy sobie wyobrazić, jak po kamiennych płytach korytarzy starego gmachu kłapią zdarte obcasy starych pantofli tego ascety. Idzie, uszczęśliwiony swem ubóstwem, i z rozjaśnioną twarzą pozdrawia przechodniów, patrząc na nich oczyma tak promiennemi, jakgdyby wysączyć z nich chciał całą radość, przepełniającą mu duszę.
Czy się umartwia? Nikt nie wie, bo Bourjade nigdy o sobie nie mówi. Prawdopodobnie, pomijając posty, ciała nie dręczy. Modlitwy i pobożne rozmyślania nie są umartwieniem, a ten święty więcej może analizuje i rozmyśla, niż daje się ponosić porywom. Przy całym romantyzmie i poetyczności duszy Bourjade to jasny, logiczny, analityczny umysł Francuza, zawsze doskonale zdającego sobie sprawę z tego, co czyni.
Zdarza się, że z Fryburga wyjeżdża do Cos, aby odwiedzić rodzinę. Ponawia wówczas pielgrzymki do Lourdes. Nie zaniedbuje ich podczas urlopów jako żołnierz w czasie dwuletniej służby wojskowej, tylko że wtedy ze względu na pośpiech nie jeździł do Lourdes na rowerze, lecz koleją.
Brutalnością do pewnego stopnia byłoby wnikać we wszystkie uczuciowe momenty takiej pielgrzymki. Ale w pewnej mierze możemy ją sobie w myślach odtworzyć. Postem, modlitwą i rozmyślaniami przygotowany dąży o świcie, aby czasu nie tracić, polnemi ścieżkami ku stacji kolejowej i wraz z budzącą się przyrodą odmawia najszczęśliwsze i przenajczystsze modły. Świt dopiero się perli na wschodzie, gaje otrząsają z siebie rosę, ziemia pachnie, koguty pieją. Wolno idzie przez budzący się świat. Z oddali wynurza się pociąg, którego niezgaszone jeszcze światła lśnią o świtaniu jak brylanty. Jadą różni ludzie w swoich interesach, wiozą kury, kaczki, czosnek, cebulę, myśli ich już od rana zaprzątnięte są brzękiem franków; o duszy nie myślą zupełnie.
Wśród nich siada niepozorny żołnierz artyleryjskiego pułku. Dobrotliwemi oczyma, rozumiejącemi wszystko, ogarnia twarze, i obiecując sobie z całych sił nie modlić się za siebie, lecz za bliźnich, jedzie szczęśliwy tam, gdzie przed grotą z biało-błękitną Najświętszą Panienką chromi wstają, głusi słyszą, ślepi widzą.
Brzask na wschodzie jest już szafranowo-różowy.
Dusza rozkwita.
Wśród cichych i pokornych wędrówek drogami i gościńcami Francji Bourjade musiał widzieć i słyszeć niejedno, co go niemile dotknęło i sprawiło mu przykrość. Dalecy jesteśmy od wydawania sądów o sprawach ludzkich, które są zresztą tak powszechne, że człowiek, posiadający własną ideę, przechodzi koło ludzi z dobrotliwym uśmiechem przebaczenia, szepcząc: — Boże, odpuść im, albowiem nie wiedzą, co czynią!
Bourjade, w tylu oberżach ojczyzny swej odpoczywając skromnie przy kawałku chleba z serem i szklaneczce wina, patrzył na te „wszystkie nasze dzienne sprawy“ i z duszą, nastrojoną już na ton nadziemski, ale jeszcze nieoderwaną od ziemi, nie mógł potępiać i nie potępiał, albowiem był to głos życia jego własnej ojczyzny.
Któryś z wielkich pisarzy powiedział, że człowiek powinien być w stosunku do śmierci, jak robotnik, którego naraz odwołano od pracy. Spokojnie składa narzędzia i odchodzi, a pracodawca żegna go uprzejmem: — Prowadź Pan Bóg!
Takimi jesteśmy my, ludzie dnia powszedniego. Żyjąc, nie wiemy przeważnie, czem jest życie; umieramy, nie wiedząc, czem jest śmierć. Nie myślimy. I nie staramy się myśleć!
Bourjade widział to oczami, o których nie napróżno mówimy, że patrzyły w niebo, mierząc je siłą wzlotu uskrzydlonego ducha. Ale to jeszcze nie znaczy, ażeby Bourjade z tego powodu nie mógł mieć serdecznego uśmiechu dla par w oberży przy niedzieli roztańczonych, dla wiejskiej muzyki, dla starszych ludzi, którzy wróciwszy z nieszporów, rozchichotali się pod biało-różowo kwitnącą jabłonią, a choćby nawet dla wątłych, siwych kwiatuszków wyki, osłaniających niedbałe płoty sadów cienistych.
Gdybyśmy się ofiarowywali, nic nie kochając, to cóżbyśmy dawali?
Zatem ten młody święty, tem świętszy, iż o własnej świętości nie wiedział, współczuł ze wszystkimi, wszystkich rozumiał i kochał, ale przyjacielskiego serca nie miał, ponieważ jego stanu duchowego nikt nie znał, nikt nie rozumiał, nikt duszą przy nim nie stał. Skutkiem tego ten tak bardzo kochający człowiek był samotny.
Samotność jest szkołą wielkich dusz.
O wewnętrznych przeżyciach Bourjade'a, jak również o różnych szczegółach z jego życia dowiadujemy się głównie z jego zapisków, tak zwanych „czarnych zeszycików“, w których notował swe myśli, wrażenia, zamiary i tęsknoty, ważniejsze wypadki, i, że się tak wyrazimy, korespondował ze swą uwielbianą patronką, św. Teresą z Lisieux. Zwierzał się jej i „czarnym zeszycikom“, zresztą nikomu. Listy jego do rodziny, nieliczne, są zawsze pogodne, ogólnikowe, nic niemówiące. Głównem źródłem do biografji Bourjade'a są, powtarzamy, owe „czarne zeszyciki“, odkryte po jego śmierci na wyspie Yule w Oceanji przez misjonarzy i przez nich opublikowane. Obejmują one całe jego życie duchowe od wczesnej młodości, okres bojów na froncie, a później pracę apostolską na Nowej Gwinei. W tych zeszycikach jest cały Bourjade.
Otóż jest rzeczą znamienną, iż Bourjade, mimo że miał rodzinę zacną i kochającą, nigdy w zeszycikach o niej nie wspomina. Miał nietylko rodziców i braci, ale także i siostry; wiemy też, że dom rodzicielski kochał i chętnie go odwiedzał, a mimo to nigdy imienia nawet któregoś ze swych najbliższych nie wymienia. Możnaby myśleć, że zapomniał o nich lub że się ich wyparł. Nie! On się ich wyrzekł, poświęciwszy się w zupełności świętej sprawie i pracy apostolskiej, której oddał wszystkie myśli i całe serce, całą swą istotę. Inaczej być nie mogło. Misjonarz jest nietylko nauczycielem, ale przedewszystkiem musi być człowiekiem twórczym, i to w każdym kierunku. Albowiem cóż z krzewienia nauki, jeśli na jej zasadach nie zostanie zbudowane nowe życie? Tej to wielkiej, trudnej a świętej twórczości oddawszy siły i duszę, misjonarz z konieczności odrywa się od swej rodziny, zrywa ze wszystkiem, co go z dawnem życiem łączyło, i staje się tułaczem, „wędrownym żołnierzem, przy zmierzchu wieczornym z tęskną zazdrością myślącym o domowych ogniskach zwykłych ludzi”.
Jednakże i Bourjade był młody. Miał siostry, kuzynki, pochodził z rodziny znanej, która z pewnością utrzymywała rozległe stosunki towarzyskie z dalszą rodziną oraz sąsiadami. Z pewnej drobnej wzmianki o weselu możemy się domyślać, że w domu rodzinnym Bourjade'a uroczystości rodzinne odgrywały niemałą rolę. Wogóle to nie był bynajmniej dom kwakierski, lecz południowo-francuski, bardzo religijny, może poważniejszy od innych, ale z pewnością niepozbawiony właściwej temu krajowi radości życia. Nie byłoby nic złego ani dziwnego w tem, gdyby Bourjade miał jakąś przyjaciółkę z czasów dzieciństwa czy młodości...
Nie miał żadnej. Od dzieciństwa żył sam, zatopiony w sobie, zajęty wyłącznie myślą o przyszłej pracy apostolskiej.
Aż dopiero w nowicjacie fryburskim doznał objawienia, dzięki któremu zyskał nietylko przyjaciółkę, lecz zarazem możną opiekunkę i patronkę na całe życie.
Mianowicie wpadły mu w ręce „Dzieje Duszy” św. Teresy z Lisieux.
Zamknięty w sobie, zdawałoby się, sobą tylko i swemi rozmyślaniami zajęty, Bourjade samotnik serce miał w gruncie rzeczy tkliwe, jak małe dziecko. Właśnie dzięki samotności, oddaleniu od powszednich spraw i ambicyj ludzkich, z niemi związanych, potrafił zachować prawdziwą, szczerą prostotę, żywość uczucia, świeżość ducha i tę wielką małość, jaka cechuje świętych — „maluczkich, do których należy królestwo niebieskie”.
Cudowna książka św. Tereni porwała go i zachwyciła. Dostrzegł wyraźne analogje między małą świętą a sobą. Jak ona w dzieciństwie bawiła się z kuzynką w pustelnika i, zbudowawszy sobie małą chatkę, wraz z towarzyszką uprawiała malutki ogródek warzywny, zmieniając się z nią w pracy i modlitwie, tak on w latach wczesnej młodości bawił się w pustelnika w wydrążonej przez siebie grocie. Paulinka, siostra Tereni, wstępując do klasztoru, wytłumaczyła jej życie zakonne.
„I otóż pewnego wieczora — pisze św. Teresa — przypominając sobie obraz Karmelu, jaki mi nakreśliła, uczułam, że jest to owa pustynia, pośród której i mnie Bóg chce ukryć. Uczułam to silnie, bez najmniejszej wątpliwości, nie było to marzenie dziecka, ale pewność głosu Bożego”.
Taksamo Bourjade uczuł powołanie na misjonarza, kiedy brat jego wyjeżdżał w świat daleki, i nawet napisał wówczas wiersz o jakimś ludzie, błąkającym się na dalekich wybrzeżach, wśród którego on mieszkać będzie.
Młody nowicjusz, który od dzieciństwa tułał się samotnie po polach i lasach, wiecznie pogrążony w rozmyślaniach, czyli zatopiony w tak zwanej modlitwie myślnej, zadrżał z pewnością, czytając w „Dziejach Duszy”:
„Razu pewnego w opactwie nauczycielka zapytała mnie, jak spędzam w domu dni rekreacyj. Odpowiedziałam nieśmiało: — Proszę pani, kryję się często w swym pokoiku w kącie, który daje się łatwo zasunąć firanką od łóżeczka, i tam myślę. — Ale o czem myślisz? — mówi, śmiejąc się, ta dobra zakonnica. — Myślę o Bogu, o krótkiem trwaniu życia, o wieczności; słowem, myślę. — Odpowiedź moja nie poszła w zapomnienie, i później moja mistrzyni lubiła mi przypominać czas, kiedy rozmyślałam, pytając, czy jeszcze myślę. — Dziś rozumiem, że była to prawdziwa modlitwa myślna, podczas której mistrz Boski mnie pouczał.”
A cóż dopiero, gdy Bourjade przeczytał te słowa:
„Pragnęłabym oświecać dusze, jak to czynili prorocy i Doktorzy Kościoła; pragnęłabym przebiegać ziemię całą, głosić chwałę Twego Imienia i pośród ciemnych pogan zatykać święte znamię krzyża. Ale jedno posłannictwo mi nie wystarcza. Chciałabym, o Umiłowany duszy mojej, opowiadać Ewangelję równocześnie we wszystkich częściach ziemi, aż do najdalszych jej krańców. Chciałabym być misjonarzem nietylko przez lat kilka, ale od samego początku świata i aż do ostatniej, chwili jego istnienia.”
A dalej ten namiętny okrzyk:
„Dusz, o Panie, dusz nam potrzeba, a przedewszystkiem dusz apostołów i męczenników, abyśmy za ich pośrednictwem rozpaliły Twą miłością całe rzesze biednych grzeszników.”
Cóż się dziwić, że te słowa głęboko zapadły w serce przyszłego misjonarza i że „Dzieje Duszy” stały się jego najukochańszą książką, z którą się nigdy nie rozstawał, ani w koszarach, ani w okopach, ani wśród Papuasów Oceanji.
Bourjade wiedział, że święta Terenia miała „brata duchowego”, młodego misjonarza, z którym korespondowała i którego wspierała modlitwami. W głębi swego czystego serca wierzył, że święta, gdyby żyła, nie odmówiłaby mu swej pomocy. Był jej przecie tak niezmiernie bliski duchem!
A wtedy w całej prostocie ducha rozpoczął z nią w „czarnych zeszycikach” korespondencję i obrał ją za swą patronkę, jej życie poświęcając. Jako hasło wypisał sobie z jej „Aktu oddania się Miłości Najłaskawszej na ofiarę zadośćuczynienia” następujący ustęp:
„Pragnąc, aby całe życie moje było jednym aktem doskonałej miłości, oddaję się na ofiarę zadośćuczynienia Twej miłości miłosiernej: wyniszczaj mnie bezustannie, przelewaj w serce moje strumień nieskończonej czułości, przepełniającej serce Twoje, abym stała się, o Boże, męczennicą Twej świętej miłości.”
Ostatni raz odczytał Bourjade ten akt w trzynaście lat później w Majaerze, przy miękkiem świetle dnia zwrotnikowego, wśród bagnisk papuaskiego wybrzeża.
Dwuletnią służbę wojskową odbywał Bourjade w 23 pułku artylerji polowej, stojącym w Tuluzie. Ale mimo świetnych tradycyj wojskowych w rodzinie żołnierzem był niedbałym, opieszałym, służbę zbywał byle jak i często wykraczał przeciw regulaminowi. Bez pozwolenia opuszczał garnizon, aby wziąć udział w jakiejś pobożnej pielgrzymce lub w procesji, o mundur nie dbał, sztuka artyleryjska nie ciekawiła go, zajmowały go tylko konie. Podczas wojny wykazał męstwo i walczył jak bohater, ale w czasach pokojowych zupełnie sobie służbę i wojsko lekceważył. Doszło do tego, że w mundurze artylerzysty brał udział w kwestach podczas procesyj i obchodów religijnych. Uchodziło mu to bezkarnie raz dlatego, że miał szczęście, powtóre, iż ten rzekomy „prostaczek” był po swojemu bardzo sprytny i nigdy nie robił nic bez zastanowienia.
Peyriller, jego biograf, charakteryzuje go w następujący sposób:
„Niełatwo było „nabrać” naszego artylerzystę. Kopy gwarancyj potrzebował, zanim coś przedsięwziął. Zawsze rozsądny i podejrzliwy, sprawiał wrażenie bojaźliwego, albowiem, będąc zbyt skromnym, nie umiał przezwyciężyć nieśmiałości. Nie było w nim nic imponującego, nie przedstawiał się korzystnie. Milczący, zrównoważony, mający się na baczności przed wszystkiem, co ordynarne, niedowierzał ani wyskokom humoru ani entuzjazmowi. Badał, odmierzał, obliczał każdy krok. O, mój Boże! Jakież wielkie, zimne oczy i jak czcigodną twarz miał ten młody starzec! Czyż to istotnie on, ten Bourjade, który ma zdobyć przestworze podniebne? Niema w nim nic z młodego śmiałka, który wierzy w swą gwiazdę i puszcza się na awanturę. Ale kiedy Bourjade, rozważywszy wszystko, zacznie działać, ileż śmiałości i jaka solidna pewność w jego rozmachu! Idzie prosto przed siebie, nie waha się, nie wątpi ani na chwilę.”
Wracając do wojaczki Bourjade'a, dodamy jeszcze, że lekceważenia regulaminu nie wyzbył się nawet podczas wojny. Peyriller opowiada, jak pewnego razu Bourjade, już jako brygadjer na froncie, zaspał „rondę” i nawet nie starał się tego ukryć, nie zdając sobie sprawy, iż to zaniedbanie się w służbie w obliczu nieprzyjaciela jest przewinieniem bardzo poważnem i może mieć przykre następstwa. Kiedyindziej znów, gdy jechał na urlop, już jako oficer, bratu swemu młodszemu, również jadącemu z frontu do domu, dał swój płaszcz oficerski, aby go w ten sposób uwolnić od różnych formalności, jakim podlegali prości żołnierze. Jest to tem dziwniejsze, że najstarszy brat Bourjade'a, kapitan piechoty, oficer zawodowy, był żołnierzem z zamiłowania, jak wielu zresztą członków tej rodziny. (Paweł Bourjade, ranny zaraz na początku wojny, jak tylko się wyleczył, na własne żądanie został odkomenderowany na front i padł w Belgji.)
Czemu tyle miejsca poświęcamy roztrząsaniu zalet i wad Bourjade'a jako żołnierza? Cóż wspólnego może mieć służba wojskowa z pracą apostolską?
Z pracą apostolską wspólnego nie ma nic, ale rzuca bardzo ciekawe światło na charakter Bourjade'a.
Z armij wszytkich narodów, zwłaszcza z armji portugalskiej, hiszpańskiej, a przedewszystkiem francuskiej, wyszło niemało mężów prawdziwie religijnych, którzy wiernie i gorliwie służyli Bogu i Kościołowi. I niema w tem nic dziwnego — oczywiście, o ile żołnierz nie jest żołdakiem czy najemnym mordercą, lecz poważnie zapatruje się na swoje rzemiosło i wynikające z niego obowiązki. To znów zależy od ducha armji.
Otóż wiadomą jest rzeczą, że duch ten najwyżej stał zawsze w armji francuskiej. We Francji armja była i jest nietykalną świętością narodową, w której czuwa się nietylko nad wyrobieniem i wartością bojową żołnierza, ale także nad jego poczuciem honoru i rozwojem moralnym. To sprawia, że żołnierze sumienni i myślący uczciwie, zastanawiając się nad celami i zadaniami swej służby i swego zawodu, zrozumiawszy całą jego ideową doniosłość, skolei zaczynają myśleć o swych obowiązkach wobec społeczeństwa, co konsekwentnie prowadzi do myślenia o sprawach Boskich i obowiązkach wobec Boga. Zrozumienie jednego obowiązku zawsze prędzej czy później daje zrozumienie wszystkich obowiązków, lecz rzecz prosta, człowiekowi myślącemu rzetelnie i odważnie.
Tak było z współczesnym Bourjade'owi Ernestem Psicharim, porucznikiem artylerji we francuskiej legji cudzoziemskiej w Afryce, słynnym autorem przepięknych „Głosów wołających na pustyni”. Młody ten oficer, z pochodzenia Grek, w dodatku prawosławny, był wojskowym całą duszą, kochał swój zawód i gorliwie spełniał wszystkie związane z nim obowiązki. Następstwem tego było, iż spotkawszy się z teologami arabskimi i spostrzegłszy, jak śmiało oni wyznają swego proroka i jak ściśle trzymają się jego przepisów, zaczął się zastanawiać nad światem chrześcijańskim i jego religijną oziębłością, wreszcie nad sobą i swą własną obojętnością religijną, co ostatecznie skłoniło go do przejścia na katolicyzm i wstąpienia do klasztoru. Jako żołnierz z przekonania, wprowadzający zawsze w czyn to, co uznał za dobre, już jako oficer w czynnej służbie był katolikiem gorliwie praktykującym.
Drugi taki przykład podaje Peyriller, który wspomina o religijnym żołnierzu, również pisarzu katolickim, nazwiskiem Maurycy Vincent. Żołnierz ten w naiwności swej i pokorze ducha błagał Boga o łaskę, aby mógł tak dobrze jeździć konno, jak jego kapitan.
Przykładów takich moglibyśmy przytoczyć bardzo wiele. Szczery, prawdziwy, poważny żołnierz jest prawie zawsze religijny, na co dowodów mogłaby dostarczyć i nasza armja. Nie trzeba tedy przypuszczać, że zaniedbywanie się Bourjade'a w czasie służby wojskowej miało źródło w jego religijnym poglądzie na świat i wynikającej stąd niechęci do broni. Rozumie się, jak wszyscy, tak i on uważał służbę wojskową za „malum necessarium”, a wojnę za tragedję i nieszczęście. Wojsko mu nie imponowało, nie pociągało go, duszy jego w ograniczeniu regulaminowem było zbyt ciasno, czemu nie można się dziwić.
Jednakże, jak to wkrótce zobaczymy, walczył mężnie z prawdziwą pogardą śmierci, a gdy mu przyjaciela zabito, potrafił się za niego mścić.
Czemże tedy wytłumaczyć te sprzeczności?
Bourjade nie znosił karności, narzuconej zgóry, ponieważ był samotnikiem, anachoretą z urodzenia.
Dlatego mógł być bohaterskim rycerzem, ale nigdy żołnierzem.
Po odbyciu służby wojskowej Bourjade wrócił do Fryburga, do nowicjatu, pewien, iż teraz już bez przeszkód będzie się mógł oddać praktykom religijnym, pracy i nauce. Pracował pilnie i z zapałem, wiedząc, że każdy dzień zbliża go do chwili, kiedy otworzą się przed nim morza południowe i zalśni nad nim konstelacja Krzyża — gwiazda jego pracy apostolskiej, światło opromieniające olbrzymi teren walk o imię Chrystusowe. Los jednak chciał inaczej.
Właśnie Bourjade przyjechał do swego domu rodzinnego w Cos na ośmiodniowy urlop, a właściwie na wesele jednego z braci. Było to w lipcu 1914 roku. I otóż pewnego pięknego wieczora padł nagle grom.
Wojna!
Bourjade zrywa się.
— Jadę — oświadcza rodzinie.
Proszą go, aby pozostał na weselu, tłumaczą mu, że jako zamieszkały we Fryburgu, może tam wrócić i wojny w ten sposób uniknąć, ale młody nowicjusz potrząsa przecząco głową i mówi:
— Nie jestem we Fryburgu, tylko w Cos.
Zmieniwszy sutannę na ubranie cywilne, w kilka godzin później wsiadł do pociągu, aby się udać do pułku.
Nie będziemy opisywali wrażenia, jakie wywołał wybuch wojny; nie będziemy rozwodzili się nad tragicznemi uczuciami, jakie przeżywały owej ciężkiej chwili prawie wszystkie narody europejskie. Przechodziliśmy to samo i pamiętamy. Pułk artylerji, w którym służył Bourjade, poszedł nad Sommę. Bourjade'a, który był wówczas podoficerem, mianowano komendantem baterji dział okopowych, tak zwanych po francusku „crapouillots”, umieszczanych stale w pierwszej linji. Baterje te były bezustannie ostrzeliwane przez ciężkie 105” działa niemieckie, których pociski rąbały ziemię jak ogromne topory, przez miauczące pociski austrjackich 88” i przez szybkostrzelne niemieckie 77”. Niejednokrotnie zdarzało się też, że do pierwszej linji padały pociski źle celowanych francuskich 155”.
Dwa razy Bourjade omal nie zginął od ognia własnej artylerji. Huk tak straszny, że pod hełmem głowa pęka, co chwila słupy ziemi, wyrzucane przez nieprzyjacielskie pociski, zasypują baterję dział okopowych, bezustanku trzeszczy strzelanina karabinowa, to systematyczna i spokojna, to znów nerwowa, nierówna. W nocy iluminacja rakiet, patrole do „kraju niczyjego” w celu przekonania się o skuteczności ognia, systematyczne ostrzeliwanie przez działa coraz cięższego kalibru albo też cisza ponura i pełna grozy, na wszystkie strony dysząca mdłym, na długo przywierającym do munduru, odorem płytko pochowanych trupów.
O czem myśli w okopach Bourjade?
Z listów, pisywanych do rodziny, niewiele możemy się o jego przejściach wojennych dowiedzieć. O wojnie nie pisze w nich zupełnie. Podobnie jak jego sławni poprzednicy św. Franciszek Ksawery i nasz bł. Wojciech Męciński nie opisywali egzotycznych krajów, w których pracowali, lecz pisali o duszach, tak i ten przyszły misjonarz nie kreśli obrazów wojny, lecz raczej opowiada o swoich stanach duchowych. Listy te tchną pokojem i pogodą wyrzeczenia się. Dopiero później po śmierci Bourjade'a w Nowej Gwinei ojcowie misjonarze znaleźli jego notatki z czasów wojennych i ogłosili je.
Z zapisków tych wynika, że Bourjade żył w okopach bardzo silnie duchowo. W jego komórce okopowej znajdowały się nieodstępne „Dzieje Duszy”, a oprócz tego broszura pod tytułem „Księża-żołnierze Francji”, w której na wstępie umieszczona była modlitwa, zatytułowana: „Pragnę umrzeć”. Modlitwa ta jest tak głęboka, a zarazem tak dobrze maluje stan umysłów księży-żołnierzy francuskich, a zatem i Bourjade'a, iż musimy ją przytoczyć.
Oto ona w przekładzie:
„Panie Jezu! Od tej chwili chętnie przyjmuję śmierć z Twych rąk boskich. Pragnę umrzeć, aby przez śmierć swą dać Ci zadośćuczynienie za wszystkie swoje grzechy.
Pragnę umrzeć, aby złożyć Ci ofiarę najcenniejszą.
Pragnę umrzeć, aby być zupełnie pozbawionym wolności i stać się w ten sposób w całości Twą rzeczą.
Pragnę umrzeć, aby Cię naśladować w Twej śmierci.
Pragnę umrzeć, ponieważ mam do Ciebie ufność bez granic.
Ale, o Jezu, należę do Ciebie. Gotów jestem pracować dla Ciebie jeszcze długo, jeśli użyczysz mi sił. Nie pragnę śmierci poto, aby uniknąć cierpień.
Panie Jezu! Uczyń ze mną, co zechcesz, dziś i w wieki wieków.”
„Bardzo piękna modlitwa — pisze Bourjade w czarnym notatniku. — Jutro umieszczę ją po powtórnem przeczytaniu na pierwszej stronie tego zeszyciku.”
I istotnie po latach znaleziono ją w tym zeszyciku po drugiej stronie globu ziemskiego. W wojnie o dusze misjonarz aż do śmierci odczytywał i rozważał tę inwokację, która go krzepiła w czasach walki orężnej.
Zeszycik ten zaczyna się od wezwania do św. Teresy:
„Ofiaruję Ci kilka wierszy ze swej tęsknoty... Spraw, abym uczuł głęboką potrzebę umartwiania się, zamiast tego poszukiwania wygody, które mnie tak prześladuje”.
Wygody — w okopach! Żądza umartwień jest osią życia moralnego tego żołnierza. Jest to anachoreta i asceta zarazem. Wciąż się oskarża, wini się z opieszałości i lenistwa, wszystkie zaś czyny wojenne przypisuje św. Teresie i jej wstawiennictwu. Mimo że modli się o śmierć, ma zupełną pewność, że nie zginie. Pisze też w jednym liście do rodziny:
„O los mój w armji bądźcie spokojni, Kalwarję znajdę jako misjonarz.”
Wierzył, że czuwa nad nim św. Teresa, i ta wiara go nie zawiodła.
Pewnego dnia siedział na okopie w pierwszej linji. Wtem Niemcy wyrzucili kilka min, czego Bourjade nie zauważył. Żołnierze krzyknęli nań. Bourjade zerwał się i szybko wpadł do schroniska, a prawie równocześnie mina padła na miejsce, gdzie przed chwilą siedział. Drugim razem celny ogień nieprzyjacielski chwycił jego baterję tak, że cała obsługa wyginęła, wyjąwszy jego tylko i dwóch żołnierzy. To znów o kilka metrów za nim padł pocisk wielkokalibrowego działa niemieckiego. Bourjade padł, ogłuszony i napół przysypany ziemią, ale cały. Kiedyindziej znów zmasakrował obsługę baterji pocisk z ciężkiego działa francuskiego: jeden jedyny Bourjade uszedł z życiem.
Innym razem pocisk niemiecki padł w odległości kilku metrów od niego. Zdawało się, że tym razem śmierć jest nieuchronna, bo Bourjade, wówczas już porucznik, był konno — lecz pocisk nie wybuchł.
Podczas wywiadu nocnego ku frontowi niemieckiemu nieprzyjaciel odkrył jego patrol w odległości dziesięciu metrów od swych okopów. Bourjade zaczął pod ogniem zmykać ku swoim, ale naraz stracił świadomość, gdzie się znajduje, i nie mógł się zorjentować, w którą stronę ma uciekać. W tej chwili tuż przed nim zapłonęła rakieta niemiecka, która mu tak dobrze oświetliła najbliższą okolicę, że bez trudu dostał się do okopów francuskich.
Zbieg okoliczności?
Bourjade ten „zbieg okoliczności” przypisuje stanowczo wstawiennictwu i opiece św. Teresy.
Czy można mu wierzyć?
Sądzę, że tak. Takie rzeczy się czuje.
Gdy wojna, przybrawszy charakter wojny iortecznej, unieruchomiła miljony ludzi w okopach, oczy wszystkich zwróciły się ku niebu, gdzie toczyły się walki napowietrzne. Wtedy Bourjade'owi przyszło na myśl, że jednak dobrze byłoby zostać pilotem i nauczyć się latać. Na dalekich wyspach Oceanji, w okolicach niedostępnych, w krajach pozbawionych dróg, aeroplan mógłby oddać misjonarzom nieocenione usługi. Niewątpliwie znudziła mu się też wojna okopowa. Przy całym pociągu do kontemplacji Bourjade był człowiekiem żądnym czynu i potrzebował ruchu. Inaczej zostałby mnichem, a nie misjonarzem.
Tedy po krótkim namyśle napisał podanie z prośbą o przeniesienie go do lotnictwa i mimo poważnych trudności pozwolenie na przeniesienie uzyskał. Zrazu chciano go wykształcić na obserwatora, potem jednak przyjęto go do szkoły w Avord w charakterze elewa-pilota.
Kurs w Avord trwał cztery miesiące, po których elew, odbywszy trzy loty próbne w trójkącie dwustu kilometrów, otrzymywał patent na pilota, poczem udawał się do szkoły akrobatyki lotniczej w Pau. Podczas kursu w Avord Bourjade omal nie uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Opowiada o tem w „czarnym zeszyciku” św. Teresie:
„Dziś znowu uratowałaś mi życie. Aby zachować wspomnienie tego wypadku, opowiem Ci, w jaki sposób mnie ocaliłaś.
Ale przedewszystkiem wybacz mi, że w książeczce tej nie złożyłem Ci jeszcze w ofierze wspomnień ze swej karjery lotniczej. Zapragnąłem jej dla korzyści Serca Jezusowego na wyspie Gilbert, o ile Jezusowi spodobałoby się używanie w Jego służbie tych pięknych aparatów.
Dziś wieczorem wyleciałem pierwszy raz sam na swym Nieuporcie. Zamknąwszy motor na wysokości dwudziestu siedmiu metrów, zacząłem „planować”, zaniepokojony trochę terenem, gdy naraz w odległości ośmiu do dziesięciu metrów pokazał się przede mną drugi aeroplan, który zlatywał na mnie zgóry. Nie pozostawało do zrobienia nic innego, jak tylko czekać, całą nadzieję pokładając w przypadkowem, szczęśliwem wyminięciu się. I istotnie, wyminęliśmy się szczęśliwie. Ogon mego aparatu przemknął pod skrzydłem aparatu drugiego. Ale jakże mocno biło mi serce; myśl moja była pełna Ciebie. Tak, bo to napewno Ty natchnęłaś pilota drugiego aparatu — duszę, która Cię również bardzo kocha — aby wzbił się nagle wgórę, co pozwoliło nam wyminąć się”.
W kilka dni później Bourjade odbył na swym aparacie pielgrzymkę do Lourdes.
Po ukończeniu kursu w Pau został odkomenderowany na front, na odcinek w Wogezach, względnie spokojny, ale tem niebezpieczniejszy dla lotników. Na odcinku spokojnym przeciwnik ma czas wzmocnić swą obronę, ustawić jaknajdogodniej dla siebie zenitowe baterje przeciwlotnicze i wstrzelać się. Regulujące jego ogień „cygara” czyli podłużne balony obserwacyjne, umocowane na linach, uzbrojone są w dziesiątki karabinów maszynowych i bronione przez chmary aeroplanów. Na takim odcinku praca lotnika jest bardzo ciężka i niebezpieczna.
Ale Bourjade ufa w swoje siły, wierząc w pomoc patronki. Jeszcze jako artylerzysta ochrzcił jej imieniem swą baterję, teraz postanawia poświęcić jej swój aparat.
„I otóż jestem na froncie — pisze w swym „czarnym zeszyciku” — a dotychczas nie poświęciłem Ci wszystkich swych lotów i wszystkich bojów, których służba ode mnie zażąda. Prawdą jest jednak, iż ofiarowałem je Bogu i Tobie od pierwszego dnia i jestem pełen ufności w Twoją obronę.
Proszę Cię, aby mi wolno było umieścić Twą podobiznę na mym Nieuporcie”.
W jakiś czas potem, po pierwszych nieudałych bojach, pilot pisze:
„Znowu muszę się domagać Twojej pomocy... Ale przedewszystkiem niechże Ci podziękuję za wszystkie błogosławieństwa, za wszystkie łaski, jakie dzięki Twemu wstawiennictwu na mnie spływają. Podczas ostatniego lotu motor trzy razy wypowiedział mi posłuszeństwo, lecz dzięki temu, że to było nisko nad ziemią, za każdym razem mogłem bezpiecznie lądować.
Teraz proszę Cię o pomoc w innej sprawie. Kazałem sobie przysłać proporczyk Serca Jezusowego dla swego aparatu. Chciałbym go umieścić nad głową w aparacie. Daj mi odwagę zatknąć go tam jutro (wojskowe władze francuskie podobno niechętnie patrzyły na odznaki religijne w armji), a następnie walczyć, nie słabnąc ani na chwilę.”
Pierwsze boje „Pilota św. Teresy” nie były pomyślne, ale po kilku nieudałych próbach udało mu się dopaść niemieckiej „kiełbasy”, zapalić ją i strącić na ziemię.
Oto jak opisuje ten swój pierwszy bój napowietrzny:
„Po dwuletnim pobycie w okopach przy baterji wyniosłem z nich tyle przykrych wspomnień, dotyczących tych „kiełbas”, że dzień, kiedy ujrzałem swą pierwszą ofiarę, ogarniętą płomieniami i spadającą na ziemię, był dla mnie nietylko dniem zwycięstwa, ale i dniem rewanżu.
Złakomiwszy się na tego grubego zwierza, w przeciągu kilku dni trzy razy go atakowałem, ale spowodu niedoświadczenia, a także skutkiem tremy — napróżno. Zaczynałem strzelać ze zbyt wielkiej odległości, a mój karabin maszynowy zacinał się. Mimo że to poniekąd ostudziło mój zapał, czekałem tylko sposobności, aby zacząć na nowo. Sposobność nie dała zbyt długo czekać na siebie.
Tego dnia pięć Nieuportów patrolowało na przestrzeni od Muenster do Thann. Pod nami, dość daleko, w odległości jakich dziesięciu kilometrów, wartował wspaniały balon. Byłem na końcu grupy i zacząłem dokładnie obmyślać plan ataku.
Aeroplany nasze „kiełbasę” już minęły. Wolny od niebezpieczeństwa balon-obserwator powinien był zająć się regulowaniem ognia lub obserwowaniem okopów. Nie oddalając się zbytnio od grupy, zostałem nieco wtyle, nieznacznie zboczyłem, spadłem, a potem naraz pionowo runąłem na swą zdobycz.
Jest to bardzo przykra chwila. Czuję gwałtowne uderzenia w pierś tak, że aż mi dech zapiera, nie słyszę już swego upadku, lecz tylko świst motoru. Rzucam okiem na prawo i lewo, obserwując skrzydła. Wszystko w porządku. Podnoszę aparat do poziomu. O, jak to powoli idzie!
A „kiełbasa”? Jest, tam nadole pode mną. Już się zbliżam. Rośnie bardzo prędko, staje się coraz większa. Baczność! Chwała Bogu, karabin maszynowy jest w porządku. Rrrrrryp! Walę jak w bęben: Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta! Strzelam, nie celując. Ogromna skóra z brzuchem, ozdobionym czarnym krzyżem, łyka mą salwę z bezpośredniej bliskości. A teraz półobrotu wtył i hajda!
Spokojnie, tylko spokojnie! Zbytni pośpiech mógłby wszystko zepsuć. Opanowawszy się, bacznie obserwuję swą maszynę. Warczenie motoru nie pozostawia nic do życzenia. Znajduję się na wysokości siedmiuset metrów.
A „kiełbasa”? Chybiona? Chyba nie! Strzelałem z tak bliska... Otóż on! Ach! co za radość!
Pokazuje się mały, czerwony punkt, który szybko się powiększa i wkrótce wszystko załamuje się w płomieniach.
Zmykam. Badam spojrzeniem przestworza na prawo i na lewo, przed sobą i za sobą. Nigdzie ani jednego czarnego punkciku. Kule z niemieckich karabinów maszynowych nie dosięgają mnie. Kilka pocisków trzaska, ale artylerzysta, który je wystrzelił, z pewnością nie należy do „asów”.
Mniejsza o to. Odwrót trwa i tak o wiele dłużej niż atak. Na szczęście tym razem wszystko się dobrze skończyło. Niezawsze tak bywa. Ta chwila jest najniebezpieczniejsza i niejeden przysięgał sobie, że nigdy czegoś podobnego już nie przedsięweźmie.”
Od tego dnia Bourjade atakuje bezustannie z furją, wciąż wzrastającą. Celem jego ataków są głównie balony, znienawidzone za ciężkie chwile, które sprawiały żołnierzom w okopach. Ludzie wyjrzeć ze swych nor nie śmieli, wiedząc, że czuwa niestrudzony obserwator, morderczym ogniem łamiący ruch najmniejszy. W krótkim przeciągu czasu Bourjade zniszczył pięć balonów niemieckich i stoczył liczne boje z niemieckiemi aeroplanami.
A do tego trzeba jeszcze dodać patrolowanie między jedną walką a drugą i wyczerpujące krążenie na wielkich wysokościach w celu obserwowania ruchów przeciwnika. Z tych patrolów wracał Bourjade z szumem w uszach, zupełnie złamany i tak wyczerpany, że aby przyjść do siebie, musiał kilka godzin leżeć wyciągnięty na łóżku. Patrolowanie bez przygód i wzruszeń przygnębiało go. Jego dusza bojownika przekładała niebezpieczeństwa walki, choćby najcięższej, nad wysiłek fizyczny bez treści.
Bezustanku doskonalił metodę atakowania. Uczył się spadać jak pocisk, aby pozbawić atakowany balon wszelkiej możliwości ucieczki. Między innemi obmyślił sobie następujące ćwiczenie: rozciągał na ziemi wielki szmat białego płótna, wzbijał się w powietrze, a potem nagle rzucał się na nie pionowo z wysokości kilkuset metrów ze straszną szybkością, sięgającą granic wytrzymałości aparatu. Kilku ambitnych kolegów, pragnących mu na polu walki dorównać, próbowało go naśladować, ale ćwiczenia te wymagały takiej wytrzymałości i siły woli i były tak niebezpieczne, że najzręczniejsi nawet musieli z nich zrezygnować.
Z początkiem czerwca 1918 roku Bourjade został kawalerem Legji Honorowej. Jego krzyż zdobiło sześć palm. Sześć razy był wymieniony w rozkazie dziennym.
Z Wogezów przeniesiono eskadrillę, w której pracował Bourjade, do Szampanji, zamieniwszy wprzód Nieuporty na Spady. Tam Bourjade brał w lipcu 1918 r. udział w wielkiej bitwie, tak zwanej „Kaiserschlacht”, dlatego że toczyła się ona w „obecności” cesarza Wilhelma, który przebieg jej osobiście śledził, rozumie się, z odległości bezpiecznej. Podczas tej bitwy „Pilot św. Teresy” spalił w jednym dniu trzy nieprzyjacielskie balony. W parę dni później, kiedy atakował piąty zrzędu balon, został raniony w ramię. Wywieziony do Epernay po miesiącu wrócił na front, mimo iż lekarze przepisali mu najmniej trzymiesięczny wypoczynek.
Łatwo się domyślić, że Bourjade, choć przez wszystkich szanowany i podziwiany, nie miał przyjaciół. Swoim zwyczajem trzymał się od ludzi zdaleka. Ale w eskadrilli, w której służył, znalazł przypadkiem nietylko towarzysza i przyjaciela, lecz zarazem człowieka ze swojej sfery duchowej, który myślał taksamo jak on i z którym go wszystko łączyło. Kolegą tym był niejaki o. Garin, ksiądz i misjonarz Serca Jezusowego. O. Garin już miał wsiadać na okręt, aby udać się do Australji, którą podobnie jak Bourjade obrał sobie za teren pracy apostolskiej, gdy naraz wybuchła wojna, i misjonarz musiał pośpieszyć pod sztandary.
Łatwo możemy sobie wyobrazić, jak przylgnęli do siebie obaj ci nabożni marzyciele, pełni żaru religijnego i nie myślący o niczem, jak tylko o pracy w winnicy Pańskiej i śmierci męczeńskiej wśród dzikich ludów na wyspach nieznanych. Bourjade jeszcze jako artylerzysta ślubował swej patronce, iż będzie żył w okopach jak misjonarz; postarał się nawet o zbudowanie kapliczki, w której się modlił wraz z pobożniejszymi żołnierzami. Teraz miał przy sobie prawdziwego księdza, odprawiającego codzień mszę św., do której mógł służyć. Miał przy sobie misjonarza, z którym mógł wspólnie marzyć o przyszłej pracy, o ułatwieniu, jakiem w tej pracy będzie ich umiejętność latania, o ludach, które będą wspólnie nawracali. Zdawało im się, że już widzą unoszącą się nad wodami świętą eskadrillę, której kapitanem jest sam Chrystus.
„Bądź wola Twoja, a nie nasza.” Marzenia te nie spełniły się. O. Garin zginął w oczach Bourjade'a, a „Pilot św. Teresy” umarł, nie doczekawszy się misyjnego aeroplanu nad wodami Oceanji.
A tymczasem zaciekłe walki trwają ciągle. Bourjade jest niemi tak pochłonięty, że przez kilka miesięcy nie otwiera „czarnego zeszyciku”. Wyrzuca sobie to 12 września 1918 r., notując równocześnie:
„Pewnego dnia, właśnie gdy chciałem zacząć strzelać do nieprzyjacielskiego balonu, na wysokości około tysiąca metrów i daleko od naszych okopów, motor mój nagle przestał zupełnie pracować. Opadam pod bardzo ostrym kątem, aby zachować ruch cylindrów. Tak spadałem przez jakieś pięćset do sześciuset metrów. Bardzo się zląkłem i w tej chwili gorąco, z całego serca Tobie się poleciłem: motor zaczął pracować.
Innym razem, gdy miałem zapalić balon, zaskoczył mnie niespodziewanie aeroplan niemiecki. Jego pociski zaczęły trzaskać tuż koło mnie, a gdy uciekałem, napastnik — nie był sam — przedziurawił mi kulą zbiornik z benzyną i wodą. Mimo to udało mi się umknąć i dzięki sile mego motoru wyprzedzić jeden Fokker.
W ostatnich dniach, kiedym wyleciał na patrol z F., znowu napadł na nas styłu silny patrol niemiecki. Mimo żywego obstrzału wróciliśmy cali”.
Wyliczywszy te wszystkie cudowne ocalenia, Bourjade woła pokornie do swej patronki:
„Nie dopuść, abym zachował sobie coś z tej sławy ludzkiej. Nie dopuść, aby mnie to powodzenie skusiło”.
Od tego dnia aż do końca wojny Bourjade nie zagląda do swego czarnego zeszyciku. Zapisuje tylko loty w swym notatniku pilota. Przyczyną były bezustanne, ciężkie boje. Od 13 września do 2 listopada 1918 r. Bourjade notuje trzydzieści dwie walki. W jednej z nich stracił swego przyjaciela, o. Garina. Oto jak opisuje jego śmierć:
„29 października. W okolicy Sérancourt widzę około 11-tej godziny płonący balon. Kryty przez Garina i F. o godz. 11.25 ja sam palę drugi.
Popołudniu. Stoczyłem dwie walki z niemieckiemi aeroplanami z rezultatem niepewnym. Byłem zmuszony czemprędzej od nich się odwiązać. O godz. 15.50 Garin atakuje balon bardzo nisko. Podczas powrotu uwalniam go od pościgu trzech czy czterech Fokkerów. O godz. 16.20 spotykamy pięć nowych aeroplanów. Jeden z nich atakuję, ale karabin maszynowy momentalnie mi się zaciął. Po mnie atakuje jeden Spad. Widzę go pionowo nad nieprzyjacielem, już blisko. W tej chwili rozlatuje się na kawałki i spada w rejonie Saint-Fergeux. Był to aparat Garina.”
Jak krótki opis a jak plastyczny obraz walki napowietrznej!
Śmierć Garina głęboko dotknęła „Pilota św. Teresy”. Wyczerpany kilkogodzinnym bojem, pod jej wrażeniem powrócił do hangarów, lecz po krótkim odpoczynku wyleciał na poszukiwanie nowych wrogów i powrócił dopiero wieczorem. W notatce o śmierci Garina niema ani jednego sentymentalnego słowa, jest tylko proste stwierdzenie faktu, a jednak Bourjade był tak rozżalony przedwczesnym zgonem misjonarza, że zań poprostu — odwet brał na wrogu. Od owego dnia w jego notatniku pilota wciąż czyta się słowa: Atakuję, atakuję, atakuję!
W owym czasie Bourjade był już nietylko nieubłaganym niszczycielem „kiełbas”, przez których spalanie „wydrapywał oczy” nieprzyjacielskiej artylerji, ale należał do najznakomitszych, najsławniejszych i najgroźniejszych lotników-myśliwców. Komunikat sztabu jeneralnego dziesięć razy wymienił jego nazwisko. „Pilot św. Teresy” stoczył 67 walk, z czego zwycięskich oficjalnie 27, według opinji kolegów 40.
Pisała o nim dużo prasa nietylko francuska, ale nawet rosyjska. Miał sławę światową. W parę lat później słynny pilot australijski Lang, który również walczył na froncie francuskim, bawiąc przypadkiem na wyspie Yule, wykrzyknął, przeczytawszy kilka cytacyj Bourjade'a:
— Gdybym miał choć parę takich cytacyj, zrobiłbym majątek.
Bourjade o tem ani na chwilę nie myślał.
Nareszcie wybiła godzina zwycięstwa — zawarto zawieszenie broni. Wieść o tem dotarła do eskadrilli już w pierwszych godzinach 11 listopada. Bourjade, wyciągnięty na łóżku, przyjął ją obojętnie, aż dopiero po kilku minutach rzekł głuchym głosem:
— To znaczy, że nie będę już więcej musiał popełniać tego szaleństwa, jakiem jest atakowanie balonu, bronionego przez dwadzieścia karabinów maszynowych.
Otrzymawszy urlop, Bourjade udał się do Paryża.
Ale to nie był jego Paryż, ten, który znał z czasów przedwojennych.
Stolica Francji zalana była wówczas przez setki tysięcy cudzoziemców. Wszędzie widać było wyniosłych oficerów angielskich i niby bardzo demokratycznych i dobrodusznych, a w gruncie rzeczy rozbuchanych i aroganckich Amerykanów z tą ich obrzydliwą pewnością siebie, jaką czerpią z brzęku dolarów.
Po ulicach wałęsali się strzelcy marokańscy i senegalscy, polujący na przygody miłosne, na chodnikach żołnierze amerykańscy grali w piłkę. Lasek Buloński rozbrzmiewał bezustannym hukiem eksplozyj motocykletek amerykańskich, jakgdyby się w nim bitwa toczyła. Wojskowe orkiestry amerykańskie przeciągały ulicami, grając barbarzyńskie marsze o łamanym rytmie i wyjąc chromatycznemi gamami. Angielskie „nurses” o końskich twarzach i zębach obwoziły żołnierzy po mieście na lorach samochodowych lub oprowadzały po muzeach. Napół dzicy żołnierze „Anzacu” (Australja — Nowa Zelandja — Afryka — Kanada) wyprawiali po pijanemu awantury. Porządków na ulicach pilnowała prócz policji francuskiej wojskowa policja amerykańska.
Słowem wolno było powiedzieć, że miasto prawie zupełnie było w rękach cudzoziemców, obficie zaopatrzonych w pieniądze, mogących sobie na wszystko pozwolić i bawiących się wesoło.
Natomiast ludność francuska, która przecie najwięcej wycierpiała i najwięcej ofiar poniosła, żyła w niedostatku, odmawiając sobie wszystkiego, we własnym domu lekceważona. Cudzoziemcy, dyplomaci, ich służba, żołnierze, oficerowie, dostawcy i wszystko to, co czasu wojny zwykle za wojskiem się wlecze, cała zgraja różnego rodzaju spekulantów, żerujących na tragedji narodów, to wszystko okupowało Paryż tak, że Francuz, ten Francuz, który oń najofiarniej walczył, nie mógł w nim dla siebie znaleźć miejsca.
Wobec powszechnego rozwydrzenia, panującego wówczas w Paryżu, wobec zepsucia, jawnie szalejącego po ulicach, wobec panoszącego się bezwstydnie handlarstwa, korzystającego z najmniejszej sposobności wydarcia paru dolarów czy funtów szterlingów, nawet zwycięstwo utraciło całe dostojeństwo.
Obroniony przed Niemcami Paryż poddał się dobrowolnie Anglikom i Amerykanom, a raczej ich pieniądzom. Cokolwiek w tym celu robiono, było dobre i nie wywoływało nagany. Nie potępiano dziesiątków tysięcy młodych dziewcząt, które dla zdobycia pieniędzy masami oddawały się rozpuście z obcymi żołnierzami. Wszędzie rozbrzmiewał język angielski, teatry paryskie przygotowywały specjalne sztuki i rewje dla Amerykanów, wprowadzano na scenę język angielski, a nawet lada kramarz starał się mówić po angielsku.
Niedość na tem. Atmosferę Paryża starano się uczynić jaknajlekkomyślniejszą, jaknajbardziej beztroską, jakgdyby wojny i jej niezliczonych ofiar wcale nie było, byle tylko cudzoziemcy mogli się bawić jaknajweselej. Nie było w tem nic z godności ani powagi, na jaką powinien się był zdobyć naród, który tak wiele wycierpiał.
A oprócz tego zaczęło się bolesne handlowanie krwią poległych i zwycięzców — zaczęły się rokowania pokojowe. Na zimno obliczano, co za tę krew można dostać, czego należy żądać, i targowano się.
Zrażony tem wszystkiem Bourjade udał się na pielgrzymkę do Lisieux. Jechał poważny, pełen wspomnień tragicznych, długoletnich bojów, okrążony cieniami zmarłych.
„Pilot św. Teresy” w Lisieux odzyskał równowagę duchową. Krąży koło murów klasztoru karmelitanek, poważny, milczący, zamyślony, lecz już wyzwolony ze smutku, w jakim pogrążył go widok Paryża. Jest raczej rozrzewniony, wzruszony do głębi duszy. Pełna miłości myśl o Świętej zmywa z niego znój i krew licznych walk i kieruje go wyłącznie już tylko ku niebu.
Wróciwszy do swego oddziału, po długim czasie znowu otwiera czarny zeszycik. Przed ostatniemi wojennemi refleksjami umieszcza na wstępie radę, daną przez św. Teresę pewnemu misjonarzowi:
„Teraz, gdy stanąć mam przed Bogiem — lepiej niż kiedykolwiek rozumiem, że jednego tylko potrzeba: pracować jedynie dla Niego, a nic nie czynić dla siebie, ani dla stworzeń.”
A potem notuje swe ostatnie przygody wojenne; pisze mianowicie o śmierci jednego kolegi:
„Nie spostrzegłem nieprzyjaciół i nie było żadnej przyczyny, dla której oni mieliby zaatakować raczej jego a nie mnie. A jednak tak się stało. I jestem pewny, że i tym razem ocaliły mnie Twoje modlitwy. Czyż mogę Ci być dość za to wdzięczny? Ile razy wyrwałaś mnie śmierci, o tem dowiem się chyba dopiero w niebie. Ale wiem z całą pewnością, że życie moje nie należy już do mnie.
Osłaniając mnie w ten sposób, pozyskałaś dla mnie różne odznaczenia. Niestety, jest to bardzo niebezpieczne ze względu na zwykłą człowiekowi miłość własną i próżność. Nie zapominaj, że z Twojej winy zostałem odznaczony. Przyjdźże mi z pomocą w zwalczaniu tego niebezpieczeństwa, które jest tak bliskie a wobec którego bez Ciebie jestem bezsilny.”
Zdanie to jest ogromnie charakterystyczne. Wiemy, że Bourjade był od samej młodości szczerze i prawdziwie skromny. Zrezygnował ze stopnia uniwersyteckiego, nie okazywał najmniejszych ambicyj podczas służby wojskowej w Tuluzie. Ale był Francuzem, więc gdy przyszła wojna, bił się, jak na prawdziwego żołnierza przystało, podobnie jak to czynił jego przyjaciel o. Garin. Bił się nie dla odznaczeń, lecz z obowiązku patrjotycznego i żołnierskiego; sławy nie pożądał. Ale kiedy mu dano Legję Honorową z palmami za męstwo, najwyższe odznaczenie, jakie mężny żołnierz francuski zdobyć może, odezwała się w nim żołnierska krew przodków i braci. I tu Bourjade słabnie, tu czuje, że jednak coś z tej sławy ziemskiej byłoby mu może drogiem. Miłością własną i próżnością nazywa dumę żołnierza, którym był bez zastrzeżeń, z całem poświęceniem się. Łącząc z ascezą abnegację, chce zaprzeczyć samego siebie.
Z tem będzie walczył do końca życia.
Zdemobilizowany w lipcu 1919 r. Bourjade wyjechał do Fryburga. Już pierwszego wieczora, ukląkłszy przed krucyfiksem o. Garina, zastanawia się nad swym stanem duchowym. Ogarnia go niepokój.
„Minęły dni — pisze — niebezpieczne przez nadmiar bezczynności, wygody i niedbalstwa. Odtąd trzeba kroczyć królewską drogą Krzyża. Albowiem na tym padole niema nic do zrobienia, jeno cierpieć, a cierpieć należy dobrze, bardzo dobrze.
Istnieją różne formy cierpienia. Mojem cierpieniem powinno być umartwianie się. Nie powinienem opuszczać ani jednej sposobności do poświęcenia się i poniesienia ofiary, ofiar wewnętrznych, a przedewszystkiem zewnętrznych, tych, które ranią miłość własną.”
Mimo wszystko pilot w nim wciąż jeszcze żyje, z tą tylko różnicą, że teraz jest pod wyłączną komendą misjonarza. Spowodu kazania, w którem kaznodzieja mówił o trzech ślubach, Bourjade pisze:
„Przyszedł mi wówczas na myśl motor mego aparatu, tak ciężki, a tak niezbędny i potężny. Tak i moje nowe życie winno stać się idealnym aeroplanem, gdzie motorem trzycylindrowym będą moje śluby a pilotem — Jezus Chrystus. O, mój Jezu, jeśli rozstałem się z niebem ziemi, po którem tak często podróżowałem i w którem tyle razy walczyłem (w tem miejscu litery są rozlane i niewyraźne, prawdopodobnie łza na nie padła), w jakież inne niebo, o wiele czystsze i szersze, każesz mi teraz skierować swój lot. Aby się wzbić w niebo, mam wypróbowany motor — stan zakonny i trzy mocne cylindry, znakomicie mogące służyć mi za oparcie w atmosferze mego życia: w środku posłuszeństwo, po prawej i lewej stronie czystość i ubóstwo. Cudownem paliwem mego motoru jest modlitwa. Za pilota nie chcę mieć nikogo prócz Ciebie, o mój Boże. Pragnę być tak posłusznym najmniejszemu Twemu skinieniu, jak mnie posłusznym był mój płócienny aparat.”
Bourjade umartwia się wciąż. Skazuje się na zupełne ubóstwo. W seminarjum fryburskiem dano mu nową pelerynę. Nie sprawiło mu to przyjemności. Wyszukał sobie w jakiejś komórce wśród zakurzonych książek starą, zniszczoną pelerynę i natychmiast pośpieszył z nią do przełożonego z prośbą, aby mu ją wolno było nosić zamiast nowej. Półśrodków nie uznaje, a motywy czerpie z „Dziejów Duszy”. Powtarza słowa patronki:
„Chciałabym tak jak Ty, mój najmilszy Oblubieńcze, być biczowaną, ukrzyżowaną. Chciałabym, jak św. Jan być zanurzoną we wrzącym oleju, a jak św. Ignacy z Antjochji zostać poszarpaną zębami zwierząt, aby być znalezioną czystym chlebem Bożym. Wespół z św. Agnieszką i św. Cecylją poddać szyję pod miecz katowski, lub jak Dziewica Orleańska na stosie płonącym umierać z Najśw. Imieniem Jezus na ustach.”
We wrześniu 1920 r. Bourjade był na ćwiczeniach wojskowych w Châteauroux. Tam ostatni raz lata. Z terenu wojskowego poleciał do Issoudun, gdzie wylądował. Mimo, że regulamin wojskowy surowo zabraniał zabierania na aparaty osób nienależących do armji, czy do floty powietrznej, Bourjade wziął na swój aeroplan naprzód biskupa, potem wikarjusza jeneralnego, wreszcie pewnego misjonarza z Papuazji. Prawdopodobnie chciał im pokazać zalety komunikacji powietrznej, aby ich ewentualnie pozyskać w przyszłości dla swoich planów.
Epilog jego okresu wojennego rozegrał się we Fryburgu, gdzie Bourjade'owi wręczono oficerską rozetę Legji Honorowej. Przypiął mu ją do sutanny francuski attaché wojskowy, przybyły z Berna. Wśród poważnych, posępnych murów seminarjum dziwnie zabrzmiały słowa cytacji:
— Oficer wysokiej wartości; bohaterski, brawurowy pilot-myśliwiec. Wyspecjalizowany w atakowaniu nieprzyjacielskich balonów obserwacyjnych, oddał świetne usługi tak dzięki liczbie swych zwycięstw, jak i wspaniałym przykładem. Czternaście pochwał w rozkazach dziennych armji. Jedna rana.
Samotny głos, recytujący te zdania, wniósł w ciche mury seminarjum więcej wrzawy wojennej, niżby to mogły zrobić kapele wojskowe, grające przed frontem wojsk.
Niedługo świecił nowy krzyż na wytartej sutannie Bourjade'a. Tego samego dnia wieczorem „Pilot św. Teresy” zaniósł go do ojca superjora, a na drugi dzień ta ostatnia nagroda świecka powędrowała jako wotum do bazyliki w Issoudun.
Wyświęcony na księdza w lipcu 1921 r. Bourjade udaje się do Francji, aby się pożegnać z rodziną. Krewni i przyjaciele namawiali go, aby pozostał w Europie i poświęcił się pracy apostolskiej między Renem a Atlantykiem. Dzikusów i tutaj nie braknie. Ale Bourjade odpowiada, że na to jest za mało wykształcony i brak mu zdolności. Najodpowiedniejsze miejsce dla niego jest tylko wśród ludów pierwotnych, mało rozwiniętych umysłowo.
Ostateczny wybór jest już zrobiony. Bourjade uda się do brytyjskiej Nowej Gwinei, dokąd się wybierał od samego początku. Ongi na prośbę o. Garina, który już gotów do podróży, również ten teren sobie obrał, wyrzekł się go był na chwilę i wówczas zaczął myśleć o archipelagu Gilbert w samem sercu oceanu Spokojnego. Ale Garin już nie żyje. Bourjade z czystem sumieniem może jechać do kraju swych młodzieńczych marzeń, aby tam pracować za siebie i za Garina.
Nadszedł ostatni wieczór. Bourjade myślał o św. Teresie w przeddzień jej wstąpienia do klasztoru.
„W przeddzień wieczorem cała nasza rodzina zgromadziła się jak zwykle przy stole, przy którym miałam zasiadać po raz ostatni. Jakże rozdzierające są takie pożegnania. Wtedy, kiedy chciałoby się być zapomnianym, najczulsze słowa wyrywają się z ust wszystkich, czyniąc chwilę rozstania jeszcze boleśniejszą.”
Ale przecież w sercach tliły nikłe iskierki nadziei. Nowa Gwineja to nie Karmel. Można z niej wrócić. Czyż ten młody misjonarz nie bywał już w krainach straszniejszych, gdzie śmierć czyhała na każdym kroku, w krainach nienależących do nikogo. A przecie wrócił. Ale jedno zdanie wszystkim utkwiło w pamięci:
— Nie niepokójcie się o mnie w armji. Kalwarję znajdę jako misjonarz.
Bourjade opuścił Europę na pokładzie żaglowca kupieckiego „Aramea”, starego pudła, ledwo czołgającego się po wodach. Wraz z nim był na pokładzie statku jego biskup, Mgr de Boismenu, pewien misjonarz australijski i panna Noblet, cudownie uleczona w Lourdes, żarliwa wielbicielka św. Teresy, która z wdzięczności za cud udawała się teraz do Australji, by tam poświęcić życie Bogu.
Statek wlókł się bardzo wolno i zawijał do najmniejszych nawet portów. Ale to przecie było morze Śródziemne, ciepłe, piękne, pełne życia, więc podróżni nie mieli powodów do utyskiwań. Nie byli to kupcy, na których czekałyby jakieś terminowe sprawy, lecz misjonarze, których interesy nie mają żadnego terminu, albowiem są wieczne.
A morze — żywioł potężny, nieogarniony, podnosi ducha i jak żaden inny wymownie głosi wielkość Stwórcy. Na morzu dusza prawdziwie religijnego człowieka nigdy nie jest samotna: wciąż koło siebie i w sobie czuje obecność Boga, budzącą myśli i uczucia, wezbrane pokorą, ale zarazem i tęsknotą do wieczności. Kontemplacja i medytacje w obliczu bezkresów morskich są odmładzającą i wzmacniającą kąpielą dla dusz zmęczonych i smutnych. Taką zaś po przejściach wojennych była z pewnością dusza Bourjade'a. Zresztą sam „Pilot św. Teresy” określił dni swej podróży morskiej jako dni wypoczynku.
Prócz tego on, który jak każdy przeciętny Francuz podróżował niewiele i dotychczas poza ojczyzną był tylko w Hiszpanji i Szwajcarji, poznawał teraz świat, przyglądał się nowym widokom, nieznanym ludziom, pracy w portach, życiu morskiemu, słuchał nieznanych języków, przysłuchiwał się niesłyszanym dotychczas pieśniom, z bezpiecznej odległości, z pokładu statku, oddzielonego głęboką wodą od ludzi i spraw ich, tak bardzo nieraz brudnych. Wszystko to marność wobec zadania, czekającego Bourjade'a w Oceanji.
Nie trzeba jednak myśleć, że Bourjade był na te drobne sprawy ludzkie obojętny, lub miał dla świata pogardę. Życie składa się z różnych spraw bardzo nieraz drobnych i nieważkich, lecz misjonarz, któryby był na nie obojętny, nigdy nie trafiłby do duszy ludzkiej poprostu dlatego, że nie znałby jej. Trzeba mieć serce dla życia. A tedy możemy być pewni, że podróż przez szafirowe, słoneczne morze Śródziemne bynajmniej się Bourjade'owi nie dłużyła.
Każdy nowoczesny statek przepływa kanał Sueski w ciągu jednej nocy. „Aramea” wlokła się przez kanał kilka dni. Ale dla Bourjade'a nie było to bynajmniej przykre. Z kanału widać górę Synaj, poszarpaną, najeżoną skałami, sterczącą groźnie wśród pustyni. Ucho człowieka, w którym wieki minione są żywe, słyszy tu echo głosów, które niegdyś rozbrzmiewały na tej pustyni, i echo gromów, jakiemi Bóg dyktował Mojżeszowi swe przykazania.
Po wyjściu z kanału statek wykręcił na południowy wschód, kierując się w stronę Australji. Znowu bezmiar mórz; o zachodzie słońca stada ryb latających; syte barwy zachodów i wschodów słonecznych; ciche, ciepłe noce i modro świecący szlak za statkiem; tu i owdzie białe światło latarni morskiej lub błękitne cienie dalekiej wyspy.
A oto jedna z nich, na której grupka misjonarzy musi wysiąść — Thursday-Island w cieśninie Torres. Na wyspie tej trzeba było poczekać na statek, obsługujący Nową Gwineję i północne wybrzeża Australji. Ale napróżno czekano — statek niewiadomo z jakich powodów przestał kursować. Natomiast tu, na Thursday-Island, błysnęła ostatnim odblaskiem wojenna sława Bourjade'a.
A mianowicie:
Wprawdzie od chwili zawarcia pokoju minęły już trzy lata, ale ci, którzy w szeregach „Anzacu”, w „khaki” i „cowboyowskich” kapeluszach z czerwonemi wstążkami opuścili swe rozległe terytorja pod „Krzyżem Południowym” dla krwawych walk w Dardanelach, Palestynie i we Francji, nie zapomnieli jeszcze nazwiska słynnego pilota, niszczyciela balonów niemieckich, jednego z „asów” francuskiej floty powietrznej. Jest on teraz wprawdzie, jak mówi, księdzem, misjonarzem, i zamierza głosić słowo Boże wśród dzikich. Ale byli żołnierze „Anzacu” nie biorą tego na serjo. Przyzwyczajeni do ekstrawagancyj, uważają to za chwilową fantazję, natomiast zupełnie poważnie traktują fakt, iż bawi wśród nich słynny pilot, którego z całego serca pragną ugościć i uczcić zarówno jako kolegę i bohatera. Napróżno Bourjade wykręca się jak najlepiej potrafi; natarczywej, lecz szczerej serdeczności tych dzielnych, prostych ludzi oprzeć się nie może.
Wobec tego, że oczekiwany statek zawiódł, trzeba było powrócić na „Arameę”. Ku niewypowiedzianemu zdumieniu dawnych bohaterów Bourjade, którego przez cały czas pobytu na wyspie Thursday kuszono świetnemi propozycjami, udał się wraz z towarzyszami na pokład „Aramei”. Australijczycy nie mogli wyjść z podziwu. Jakże to może być? Opowiadać Ewangelję krajowcom, oświecać dusze papuaskie, gdy w Londynie, w Paryżu, w Sydney można bez trudu dorabiać się sławy i majątku; czyż to ma sens?
To zdumienie, raczej osłupienie, w jakie ludzi wprawiał „szalony” postępek Bourjade'a, bądźcobądź niełatwo zrozumiały przeciętnemu człowiekowi, miał wielkie, głębokie znaczenie i wielką wartość. Niewątpliwie niejeden głęboko się nad tym faktem zastanowił i musiał przyznać w duchu, zgnuśniałym w materjalizmie, że jednak wiara jest ogromną siłą, skoro takiego człowieka, jak sławny pilot francuski, oderwać może od wszystkich dóbr doczesnych, aby go ponieść w służbie Bożej do Papuasów na wyspach Oceanji. Już samo zbudzenie takich refleksyj wiele znaczyło.
Stara, setkami burz i srogich tajfunów skołatana „Aramea” wlokła się niezmiernie wolno. Przyszedł czas burz i coraz silniej zaczynał dąć północno-zachodni muson. Trzeba było co chwila zmniejszać ożaglowanie. Na pokładzie słychać było wciąż rozkazy kapitana, gwizdek bosmana i człapanie bosych stóp biegających majtków. Bourjade przygląda się temu wszystkiemu z ciekawością, ale nie jest bynajmniej zachwycony. Co to wszystko znaczy w porównaniu z aeroplanem!
Żałuje teraz, że nie postarał się o jakiś aparat. Na myśl mu nawet nie przyszło poinformować się przynajmniej, czy to byłoby wogóle możliwe. Prawda, jego biskup Mgr. de Boismenu odbył z nim próbny lot w Issoudun, ale kiedy Bourjade zwierzył mu się ze swego projektu, biskup go nie aprobował. Za dużo było w nim nowatorstwa, zdaniem biskupa, nielicującego z apostolstwem. Mówi się na całym świecie „per pedes Apostolorum”, a tu naraz — aeroplan! Niezgodne z tradycją.
Bourjade zwraca skromnie i nieśmiało uwagę, iż poszukiwacze złota i różni awanturnicy posługują się w tych stronach aeroplanami, jako najłatwiejszym i najszybszym środkiem komunikacji.
— Otóż właśnie! — brzmi odpowiedź[2] — Jeszcze jeden argument przeciw aeroplanom w służbie misyj. Jesteśmy misjonarzami a nie poszukiwaczami złota, z którymi tubylcy zaczęliby nas równać, gdybyśmy używali takich samych środków komunikacji, jak oni.
— Jednakże dusze przez ten czas giną, przepadają! — robi nieśmiałą uwagę Bourjade.
— Festina lente! — brzmi ostrożne zdanie.
Może teraz na tym statku, pełznącym jak żółw, ksiądz biskup oceni sprawiedliwie zalety aeroplanu. Niema wprawdzie aparatu, ale przy pomocy św. Teresy napewno znajdzie się go bez trudu. W tem przekonaniu utwierdzają Bourjade'a coraz to nowe trudności podróży i napotykane wciąż przeciwności. Może one są dziełem samej świętej, która w ten sposób chce otworzyć oczy zaślepionym? Będą to w każdym razie doskonałe argumenty przeciw tym, którzy odmawiają skrzydeł żołnierzowi Bożemu.
Pewnego dnia pojawiła się na horyzoncie jakaś ciemna masa, podobna zrazu do bezkształtnej, groźnej chmury, zapowiadającej burzę. W miarę jak statek zbliżał się do tego olbrzymiego obłoku, zaczęły się zeń wyłaniać wyniosłe góry o szerokich grzbietach, a potem ukazała się wyspa, naprzód błękitna, potem ciemnozielona, zieloności prawie czarnej, posępna, wroga.
Dryfując „Aramea” z trudnością zbliżała się do brzegów wyspy. Panowała cisza uroczysta, niemal tragiczna. Jakgdyby na powitanie lądu „Aramea” przystroiła się we wszystkie żagle, które teraz w tej ciszy klaskały. Fale chlupały o boki żaglowca.
Bourjade przyglądał się wyspie, stanowiącej odtąd jego świat, świat, którego aż do śmierci nie miał już opuścić. Widok był pełen majestatu i wzniosłości. Niby czarny ocean falowały lasy na zboczach gór, sięgając niemal ich grzbietów. Kamieniste łożyska strumieni o stromych brzegach przerywały wybrzeże. Tu i owdzie widać było ścieżki, opuszczające się ku nadbrzeżnym bagniskom, porosłym gęstem zielonem krzowiem. Wreszcie pokazały się nędzne, kryte trawą lub liśćmi dachy jeszcze nędzniejszych chat. Była to wyspa Yule.
Misjonarze musieli jednak wysiąść na wyspie Darou, bo „Aramea” dalej nie płynęła. Trzeba było dać znać o swoim przyjeździe proboszczowi w Port-Moresby i czekać, póki po całą kompanję nie przyśle motorówki, tymczasem zaś misjonarze rozgościli się w ubogiej chacie rybackiej.
Bourjade'a to nie zraziło. Nie przyjechał tu szukać wygód. I bynajmniej nie przerażała go ta ziemia barbarzyńska, którą postanowił ukochać goręcej od własnej ojczyzny. To przecie jego ziemia święta, w której znajdzie swą Kalwarję.
Nareszcie po długiej podróży wylądowali szczęśliwie na wyspie Yule.
Już w pierwszych godzinach pobytu na wyspie Bourjade zwraca się do św. Teresy z prośbą o pomoc.
„W walkach i w świecie — woła — Ty chroniłaś mnie przed pułapkami, które zastawiali na mnie nieprzyjaciele i przyjaciele. Jak św. Filomena dla proboszcza z Ars, tak Ty będziesz mym „chargé d'affaires” w niebie. Zachowaj mi swą pomoc i poparcie. U progu tej wyspy wzgardliwej pozwól, abym w imię Twoje utorował sobie drogę do dusz. Spraw również, abym na tej drodze był pyłkiem, deptanym przez niewiernych w ich pochodzie ku Panu.”
Papuazja, czyli Nowa Gwineja, wielka wyspa australijska, jest dotychczas prawie zupełnie niezbadana. Znane są jej kontury, kształt jej brzegów, ale samo wybrzeże, a już zwłaszcza wody przybrzeżne znane dokładnie nie są, tak, że rokrocznie wiele statków ulega tu rozbiciu. Wnętrze wyspy jest prawie zupełnie nieznane. Widać w głębi lądu potężne pasma gór, ale gór tych nikt jeszcze nie zbadał. Co się tyczy mieszkańców wyspy, to pozatem, że są ludożercami i „łowcami głów”, niewiele o nich wiadomo. Jest to jeden z najbardziej tajemniczych lądów kuli ziemskiej.
Nie można powiedzieć, aby nie starano się jego tajemnic przeniknąć. Jednym z takich śmiałków był słynny podróżnik i przyrodnik angielski, sir Alfred Wallace, zapalony darwinista. Zwiedziwszy archipelag Malajski, zaczął się zwolna wdzierać na terytorjum papuaskie, aż wreszcie dzięki zręcznej i taktownej polityce z krajowcami udało mu się pod pozorem poszukiwania rajskich ptaków posunąć się dość daleko w głąb terytorjum Nowej Gwinei.
Jak na Europejczyka był to triumf znaczny, którego konkretne rezultaty były jednakże stosunkowo bardzo nikłe. Obserwacje Wallace’a, autora nader pięknego dzieła „The Malay Archipelago”, wydanego w r. 1869, odnoszą się głównie do charakteru Papuasów, których autor porównywa z Malajami, i do ich sposobu życia.
Otóż Wallace opowiada, że Papuasi są bardzo towarzyscy, szczerzy, otwarci, naiwni, weseli i w gruncie rzeczy, przy całej swej dzikości i okrucieństwie, niezłego serca. Malaj np., zawsze spokojny, zrównoważony i układny, nigdy nie bije swych dzieci, ale też nie okazuje im serca. Papuas może dziecko w gniewie zbić i niesprawiedliwie i niemiłosiernie, w rzeczywistości jednak kocha je, i dziecko to czuje. Malaj urazy nie zapomni i będzie się mścił; Papuas, gdy pierwszy gniew minie, urazy łatwo zapomina. Malaj nie śmieje się, lecz conajwyżej uśmiecha się; Papuas śmieje się na całe gardło, a śmieje się chętnie i szczerze. Wogóle, zdaniem Wallace'a, mimo zupełnego braku kultury, dziki i nieznający Boga Papuas jest z natury o wiele szlachetniejszy, serdeczniejszy i ludzki, niż kulturalny Malaj z całym swym Koranem i jego przepisami, w miarę potrzeby zawsze chytrze obchodzonemi.
Całe plemię mieszka zwykle razem w jednym wielkim domu, zbudowanym na palach, krytym trawą, i z dwoma bocznemi wejściami, do których prowadzą drabinki. Wewnątrz są przegrody, oddzielające od siebie poszczególne rodziny, środek zaś chaty tworzy coś w rodzaju miejsca wspólnych zebrań albo też rynku.
Papuasi w głębi lądu żyją prawie wyłącznie z polowania. Toteż gdy się zaopatrzą w żywność, nie mają nic do roboty i całemi dniami wałkonią się w chałupie, popijając obrzydliwe piwo własnej roboty; plotkują, kłócą się, dowcipkują i czekają na jedzenie, koło którego przez cały dzień krzątają się ich kobiety, piekące dziczyznę na ogniach, rozpalonych w chacie na paleniskach z ziemi. Dym, gryzący w oczy — chata jest oczywiście kurna — zaduch, odór przypalającego się mięsa, fetor nieczystości, przez otwory w podłodze wylewanych wprost pod dom, wszystko to, połączone z upałem, wytwarza atmosferę niemożliwą, zwłaszcza, że okien niema, a powietrze dostaje się tylko przez boczne wejścia.
Papuasi są wzrostem wyżsi od Malajów, nie tacy przysadziści, lecz smukli i dobrze, zgrabnie zbudowani, popielato-czarniawą barwą skóry zbliżeni do murzynów, jednakże z niezaprzeczoną domieszką krwi mongolskiej. Trafiają się między nimi twarze o rysach regularnych i oryginalnie pięknych.
Strój Papuasów, tak mężczyzn jak i kobiet, jest bardzo kusy, bo stanowi go tylko króciutka zapaska, przeważnie mocno brudna. Główną ozdobą Papuasa jest jego czupryna, a raczej sposób uczesania. Papuasi mają włosy bardzo bujne, gęste, czarne, a twarde jak drut. Najwięcej im się podoba, gdy się uczeszą tak, że fryzura wygląda, jakgdyby każdy włos sterczał zosobna, a całość podobna jest do wielkiej, czarnej glorji, okalającej głowę i twarz.
Nic nie wiemy o pochodzeniu tej rasy, tak prymitywnej, tatuującej się tak dziwacznie, której religja ogranicza się do kilku fetyszystowskich obrzędów, mających na celu odpędzenie złych duchów. Etnologowie studjują to zagadnienie, ale bez poważniejszych wyników. Pewne jest tylko to jedno, że nigdy jeszcze nie było rasy, tak zupełnie różniącej się od naszej, bardziej od nas oddalonej i bardziej obcej. Cywilizacja jej stoi na tem samem miejscu od tysięcy lat i nie postępuje ani o krok, Papuasom zaś ani nawet na myśl nie przyjdzie starać się pchnąć ją naprzód.
E. Granger pisze o Pauasach[3] w „Nouvelle Géographie Universelle”:
„Mieszkańcy tych okolic zaliczają się do najbardziej zacofanych na kuli ziemskiej. Wielu z nich pozostało w okresie cywilizacji z epoki kamienia gładzonego. Ludy, objęte zbiorową nazwą Papuasów, nie tworzą jednolitej całości. Różne plemiona w głębi wyspy prowadzą ze sobą wojny aż do wytępienia. Jeńców morduje się. Najulubieńsza potrawa krajowa składa się z taro — rośliny o smaku ziemniaków —, z orzechów kokosowych i z mózgu ludzkiego.”
Te dzikie obyczaje prawdopodobnie zniknęły już z okolic, zajętych przez białych, a przedewszystkiem z terytorjum misji katolickiej. Niemniej Bourjade nieraz pewnie stykał się z ludźmi, którzy kosztowali mięsa ludzkiego i którym młodość upłynęła na polowaniu na głowy ludzkie.
Oto mniejwięcej tło, na którem należy sobie wyobrazić „Pilota św. Teresy” jako misjonarza.
Ale nietylko uczeni podróżni i przyrodnicy zwiedzali te kraje. Nawiedzali je też różni śmiałkowie i awanturnicy. Więc naprzód przyszli poszukiwacze złota, ponieważ jednak złota nie było, odeszli, zostawiwszy Papuasom na pamiątkę kilka głów dla ozdoby chat i sporo zwłok w ziemi. Po poszukiwaczach złota przyszli poszukiwacze nafty. Pobudowano wieże wiertnicze, zaczęto wiercić. Napróżno. Nafty niema na Nowej Gwinei. Biali znowu odeszli. Potem zaczęto na południu zakładać różne plantacje — również bez powodzenia. Przyroda, zbyt bujna i bogata, nie dała się ujarzmić człowiekowi. Wreszcie rząd australijski, uważający Nową Gwineję za swą rezerwę, przeznaczoną na eksploatację, jak tylko Australja będzie miała dostatek rąk roboczych, zamknął do niej dostęp cudzoziemcom, robiąc wyjątek tylko dla misjonarzy, między innymi dla misjonarzy katolickich Serca Jezusowego.
Położony w południowej części wyspy teren tej misji obejmuje pięćdziesiąt kilometrów wybrzeża między przylądkiem Possession na północy a przylądkiem Suckling na południu. Między temi dwoma przylądkami znajduje się w załamaniu wybrzeża wyspa Yule, stolica wikarjatu.
„Pozatem wszędzie — pisze o. Norin, towarzysz i przyjaciel Bourjade'a — panuje protestantyzm i to w kilku odmianach. Wyjąwszy miejscowości, w których znajdują się biali, na tamtych ziemiach nie wolno nam na skutek przemożnych, nieżyczliwych wpływów nigdzie posiadać własnego terenu. Nawet te dwa przylądki, między któremi mieści się nasze terytorjum, dzierży mocno Londyńskie Towarzystwo Biblijne, które osadza tam najgorliwszych nauczycieli, przybyłych z mórz południowych, aby tylko zamknąć nam granice.
Zamknięci między temi dwoma kolumnami nieprzyjacielskiemi, w sposób pokojowy przenikamy do wnętrza Papuazji. Jedna jedyna nasza misja zapuszcza się daleko w ten nieznany świat. Turyści, którzy chcą urządzić sobie wycieczkę do ludożerców, proszą o gościnę w naszych barakach. Damy same bez najmniejszego ryzyka zapuszczają się do wiosek plemion katolickich.
W ciągu czterdziestu lat ciężkiej pracy udało nam się dotrzeć do jakich 20.000 — 25.000 dusz, z czego zaledwie 9000 się nawróciło. Nie liczę umarłych. Mała to trzódka, lecz upilnować ją bardzo trudno.
Trzy obwody leżą na równinie, trzy w górach, a w każdym mówi się innym językiem. Trzech czy czterech tylko księży z biedą może w każdym z nich odprawić nabożeństwo. W sąsiednim obwodzie jest się tak bezradnym jak w Chinach. Nasz kochany awjator w krótkim czasie mógł się zorjentować, do jakiego stopnia skrzydła jego są tu związane. Po trzech latach codziennej nauki osiągnął zaledwie tyle, że dziś może go zrozumieć 3000 — 4000 osób.
O, młodzi rywale św. Franciszka Ksawerego, marzący o miljonowych nawróceniach! W Papuazji nie osiągniecie na tem polu rekordów, ale dowiecie się przynajmniej, że za dusze płaci się bardzo wysoką cenę i że, za przykładem św. Augustyna, warto porzucić wszystko dla nawrócenia jednego jedynego kartagińskiego woźnicy.”
Wkrótce po przybyciu na wyspę Yule wyprawiono młodego misjonarza do liczącej dwa tysiące dusz grupy papuaskiej Waima. Zajmuje ją plemię Roro, którego wsie okalają niskie zbocze naprzemian bagniste i piaszczyste. Plemię to zamieszkuje dwa obwody, w których Bourjade'owi upłynęło całe życie misjonarskie.
Ponieważ studja jego ulegały częstym przerwom, przełożeni wyznaczyli mu teraz rok czasu na ich uzupełnienie. Przez ten rok Bourjade jest znowu studentem z Fryburga. Nie potrzebuje się już obawiać egzaminów, lecz podczas misyj, w których brał udział w towarzystwie swego proboszcza, coraz jaśniej zdaje sobie sprawę z piętrzącej się aż po niebo przegrody, oddzielającej jego duszę od duszy tubylczej, samolubnej i niedbałej. Ta świadomość odbiera mu odwagę.
Prócz tego łamał się też z samym sobą, a przedewszystkiem ze swą rzekomą gnuśnością i lenistwem. Nie rozumiał, że przegrupowując się wewnętrznie i dostosowując do nowych zadań i nowych warunków pracy i życia, a przedewszystkiem zmagając się z obezwładniającem działaniem klimatu podzwrotnikowego, który na bagnistych wybrzeżach Papuazji jest dla Europejczyka wręcz zabójczy, — nie jest zdolny do wytężonej pracy umysłowej, zwłaszcza po tylu wstrząsających przejściach wojennych. Zarzucał sobie to nieuwagę podczas robienia rachunku sumienia, to znów roztargnienie przy modlitwie i wogóle brak pilności.
Niemało też kosztowało go zabicie samego siebie, ściślej mówiąc, unicestwienie byłego Bourjade'a. Niegdyś wprawdzie powiedział sobie, że zginął na wojnie, że go już niema. Tu nic o jego męstwie nie wiedziano, Papuasi nie wiedzieli o strasznym paroksyzmie, jaki wstrząsał Europą przez cztery lata, a gdyby nawet się dowiedzieli, toby nic nie zrozumieli. Bourjade uważał się za umarłego, który w ciszy swego grobu jest zupełnie szczęśliwy. Ale mimo wszystko niekiedy nagły błysk rozjaśniał błogosławione ciemności; ot drobiazg jakiś, drobne wspomnienie czy czyjeś niebaczne odezwanie się. I znowu zgiełk świata burzył spokój, z takim trudem i wysiłkiem uzyskany, a tak niezbędny do całkowitej przebudowy wewnętrznej.
Wkrótce po przyjeździe do Papuazji Bourjade zachorował na febrę, która go od tego czasu do końca życia nie opuszcza. Jest tedy wszystko, o czem misjonarz marzył: niemoc i bezradność wobec obojętności ludzkiej na sprawy ducha, walki duchowe i cierpienia fizyczne w zupełnem osamotnieniu, bo Bourjade był w pierwszych miesiącach w Waimie całkiem sam.
Nie brakło też pokus szatana. Był czas, że bracia zakonni poważne żywili obawy, iż brat Leon, idąc za skłonnością swą do życia kontemplacyjnego, gotów opuścić Papuazję, by zamknąć się w celi kartuza. Po pewnym czasie ciężkiego zmagania się z samym sobą, Bourjade spostrzega, że jest to tylko podstęp, którym szatan stara się oderwać go od pełnienia obowiązków. Bo oto zamiast pracować w swoim zakresie, on rozmyśla, stacza walki duchowe, zajmuje się wyłącznie tylko sobą i swemi wątpliwościami, a dla sprawy Bożej nie robi nic. Oto jak szatan sprowadził go z drogi obowiązku. W „czarnym zeszyciku” zapisał wówczas: „O, Jezu! pragnąłem służyć Ci w życiu zakonnem, być Twoim misjonarzem — i wszystko to mi dałeś. Dajże mi teraz, abym Ci służył tak, jak Ty chcesz, — abym był takim misjonarzem, jakiego Ty mieć pragniesz.”
Młody misjonarz częstokroć przerywa studja teologiczne. Wybitnym teologiem nigdy nie będzie. Natomiast zagłębia się w gramatyki i słowniki Roro i w tym ubogim języku próbuje układać kazania dla swych Papuasów.
Zauważywszy, że kościół w Waimie rozpada się w gruzy, postanawia go odnowić. W tym celu stara się o środki w Europie. Udało mu się zebrać potrzebną kwotę, a na liście ofiarodawców widnieje między innemi nazwisko marszałka Focha.
Tymczasem rok, przeznaczony na uzupełnienie studjów, minął, i Bourjade'a przeniesiono z Waimy do Maiaery, w okolicę bagnistą. Tam przechodzi Bourjade dwa lata ciężkiego doświadczania przez Boga.
Jako wikary Maiaery sprawuje opiekę nad 300 duszami w okręgu Bereiny z całym zapałem. Łudził się, że w tej pracy przynajmniej znajdzie jakieś zadośćuczynienie. Spotkał go jednak zawód. Nadbrzeżni Papuasi pod wpływem misjonarzy wyzbyli się dawnej dzikości, złagodnieli i nieco się ucywilizowali, co się jednak tyczy wiary, to okazywali zupełną obojętność. Mimo wszelkich wysiłków misjonarze w żaden sposób nie mogli trafić do ich dusz. Bourjade ogromnie nad tem bolał.
Widząc, że jego studja książkowe nad językami Roro nie dają oczekiwanych wyników, zaprzestał ich, a zato rozwinął żywą działalność praktyczną, aby tylko czemś swe owieczki przy sobie utrzymać i zająć. Akcja ta jednak trwała niedługo, bo wkrótce przeniesiono go już jako proboszcza do Rapy i Pinupaki, dwóch wsi w tej samej grupie Maiaery, a oprócz tego powierzono mu opiekę nad szkołą parafjalną w miejscowości Abiera.
Pinupaka, wioska, licząca dwustu mieszkańców i około czterdziestu chat, leży nad wielką laguną o cichej, stojącej wodzie. Aby się do niej dostać z Maiaery, trzeba przez dwie godziny brnąć piaszczystą plażą lub przez gąszcz traw nadbrzeżnych o korzeniach kolących i cuchnących. Pinupaka — to miejscowość pięknie położona i samotna. Wody, palmy, góry dalekie i nędzne chaty tubylców.
Rapa ze swymi dwustu pięćdziesięciu mieszkańcami leży dalej w głębi wyspy, oddalona od wybrzeża o trzy i pół godziny marszu przez bagniska, w których brudnej wodzie wędrowiec w porze deszczowej zapada się aż po uda.
Chaty Abiery stoją niedaleko rzeki. Chcąc do nich dojść, trzeba brnąć wbród przez bagniste i zdradliwe wody rzeki Oreke. Między temi miejscowościami misjonarz wciąż wędrował, zmuszony je odwiedzać bezustannie w służbie dusz. O. Norin, jego przyjaciel, a później następca, tak opisuje jego życie:
„W Pinupace rzucają się na mnie moskity. Małe, czarne moskity, które potrafią ukłuć przez khaki. Widziałem wczoraj białe anofele, które podobno zaszczepiają febrę błotną. W Rapie są wielkie, kosmate i na wysokich nogach, lęgnące się w błotach zbyt tłustych. Przez całą noc padał deszcz...
Otóż siedzę tu w dusznych wyparach wilgotnego dnia. Napróżno się opędzam. Brzęczące bestyjki są natarczywe, zgłodniałe. Przylepiają się do palców, ślizgają się po ołówku, czepiają się uszu, pchają się do nosa. Plagi egipskie musiały być naprawdę straszne. Cała Papuazja jest dziś jednym Egiptem irytującym, rozparzonym, rojącym się od żab, krabów, pająków i wszelakiego robactwa.
Próbuję odtworzyć sobie na tem tle postać Bourjade'a.
Spokojnie pracował w tej szopie z nieprzemakalnego płótna, stojącej tu już conajmniej dwadzieścia lat, której sławę szeroko, daleko roznosili zwiedzający wyspę podróżni, umieszczeni w niej na jedną noc. Nazywano ją hotelem „Pod krabem”...
Kaplica chyli się ku upadkowi (o. Norin pisze to po śmierci Bourjade'a), i niesposób przechowywać hostyj w tabernakulum, opanowanem przez termity. Znalazłem gotycki ornat zmarłego i to mnie wzruszyło, ponieważ znana mi jest tkliwa jego historja. Ornat ten był niegdyś ślubną suknią.
Wszyscy ludzie wyjechali na dobywanie saga, albo też pracują rozproszeni w ogrodach wyspy. Kiedy są w domu, spełniają obowiązki religijne nawet z pewną ładną szczerością i prostotą, dzięki której przezwano ich świętemi niewiniątkami. Ale życie zmusza ich do częstego opuszczania wsi rodzinnej, a wówczas kapłan jest trochę sam. Jest z pięćdziesięcioro dzieci, które Mika, katecheta, przyprowadza w oznaczonych godzinach. Wówczas uczy dzieci, odmawia z niemi modlitwy i przysposabia je do życia chrześcijańskiego.
Po trudach dziennych i nocnych misjonarz powracał z roztrzęsionemi nerwami do swych moskitów w Pinupace, gdzie znajdował jedzenie bez smaku i conajmniej sześćdziesiąt powodów do irytacji. Termity zakradły mu się do bielizny, szczury pogryzły wszystko, zniszczyły mu koce. Jakieś robactwo zatkało wszystkie zamki, siennik roi się od złych, czarnych mrówek. Zabił obrzydliwego tysiącnoga albo trzydzieści jadowitych robaków, strasznego czerwonego pająka, skorpjona lub żmiję, i to jeszcze szczęście, że ją wporę spostrzegł. Mój Boże! Mój Boże! Katechista urządził sobie nadprogramowe wakacje, trzy czwarte dzieci poszło „na wagary”, ktoś umarł bez sakramentów. Ładna historja! Ryż niedogotowany albo przypalony. Chleb spleśniały, zielony. Służący na obiad nic nie zastrzelił. Ryba — same ości. Otwiera puszkę z konserwami — stęchła cebula. Bierze do ust parę cebul i zapija je mlekiem kokosowem. Osuwa się na fotel, przypomina sobie brewjarz i odmawia go. Pozostaje jeszcze różaniec. Wysłuchuje kilku spowiedzi, chaotycznych spowodu moskitów i roztargnionych skutkiem głośnych klapsów, które sobie wymierzają penitenci, zabijając na sobie moskity. Wreszcie kończy, Bogu i św. Teresie ofiarując ten dzień, podobny do tylu innych...”
Przytoczymy jeszcze jedno wspomnienie o. Norina, doskonale opisującego życie misjonarzy w tych dzikich, egzotycznych krajach. Na kilka miesięcy przed śmiercią Bourjade'a o. Norin towarzyszył mu podczas objazdu jego rozległej parafji. Oto jak opisuje tę podróż:
„Zatokę przepłynęliśmy w motorówce, kierując się ku strumieniowi, nad którym leży Rapa. Posuwaliśmy się naprzód bez pośpiechu, mijając „pirogi” krajowców, udających się na targ. Cóż za cudowną aleję pięknych drzew tworzy ten korytarz, którym płynie cicha, spokojna woda! W innych korytarzach zieleń jest gęsta, masywna, tu jest lekka jak koronka. Papuazja jest przepiękna. Niewszystko jest w niej ohydne. Odmówić jej piękności byłoby zbrodnią.
Wysiadamy na brzeg. Oto ścieżka. Każdego z nas poprzedza służący, a obaj zbrojni jesteśmy w gałęzie do opędzania się od moskitów. Te krwiopijce są niezliczone, a mimo to oto rodzina plantatorska, żyjąca w chmurach tych owadów. Dławiący dym, który unosi się z ogniska, rozpalonego przed werandą, odstrasza i odpędza wirujące i brzęczące słupy. Naprzekór wszystkiemu człowiek pozostaje wierny swemu przedsięwzięciu, potrafi przyzwyczaić się do każdej nędzy, a czasem nawet uważa ją za raj.
Spotykamy po drodze parafjan ojca. W przystani wymienią płody i owoce swych ogrodów na płody morza, przywiezione przez pirogi. Witają radośnie:
— Pata Leo! Pata Leo! (zam. father Leo).
Widzę, że o. Leon jest tu kochany.
W sam upał przybywamy do wioski, poświęconej św. Juljuszowi, którą wierny Bourjade zamierza ofiarować swej błogosławionej (Teresie od Dzieciątka Jezus), jak tylko zostanie kanonizowana.
Oto chata Bourjade'a-pustelnika. Przedsionek, rozmiarów dwóch metrów kwadratowych, i cela, wielkości czterech metrów kwadratowych. W celi jest okno! Kosze, wielki kufer, stół, dwa krzesła, hamak i siennik. Dzielimy się pustelnią! Na każdego wypada po jednem krześle, a na noc ja dostaję siennik, ojciec zaś będzie spał w hamaku.
Gadu-gadu, zagłębiamy się w słownikach. Przez trzy dni brniemy przez język Roro. Bourjade miał skłonność do form biernych i tworzył śmiało nowe rzeczowniki przy pomocy sufiksu „i”. Dążył do dokładniejszego układania modlitw. Wreszcie zaczął śpiewać na nutę „Nagrodą za to jest niebo”: Jetsu, Jetsu, oamiai o mai — co znaczy: „Jezu, wnijdź do serca mego”.
— Spróbuj to zaśpiewać, a zobaczysz, że to nie jest wcale brzydkie! — proponował mi.
Dzień schodził na takich ćwiczeniach.
...Słyszałem, jak katechizował głosem grobowym, przewlekłym, w skomplikowanej składni Roro. Słyszałem, jak jedną klasę uczył śpiewu; uczniowie ryczeli w niemożliwy sposób, a on pozostał niewzruszony, śpiewając dalej swoje. Słyszałem też, jak przemawiał do pogan upartych, zatwardziałych lub do podejrzanych katolików. Szczęśliwy byłem, widząc go przy robocie, ale nie wiem dlaczego, ogarnął mnie smętek.
Wieczorem godzinę modlił się przed tabernakulum.
Przychodził katechista na pogawędkę. „Johnie! — mówiłem mu — czy wiesz, kim jest wasz Ojciec?” i śmieszną angielszczyzną opowiadałem mu ową przeszłość pełną chwały. Słuchał z otwartemi ustami, a potem zasypywał mnie gradem pytań. „A teraz — mówiłem dalej — poco przyszedł tu, do tej dziury? Zdobywać dusze. Słyszysz, John? Dawaj mu je. Kochaj go. I staraj się dobrze dla Ojca gotować. On nie jest wygredny[4], zato ja bardzo. Naprawdę mógłbyś lepiej gotować. Dobranoc.”
Ojciec wracał, kładliśmy się spać. Słychać było, jak skarabeusze drążą drzewo w chacie. Ptaki nocne krzyczały na brzegu rzeki. Moskity brzęczały. Psy naraz zaczynały szczekać chórem.
Ale przeczytajmy, co Bourjade sam w jednym liście pisze o utrapieniach swego stanu:
- „Jestem w Rapie, w niedzielnej ciszy i samotności. Odmówiłem brewjarz i pod wpływem modlitwy pierzchły przykre wrażenia poranne.
- Pytacie z pewnością, co przez to rozumiem: oto mój mały własny program niedzielny, taki sam prawie w każdej wsi.
- Od świtu już męczy mnie myśl o kazaniu, które wygłosić mam podczas Mszy świętej. Obmyśliłem oczywiście dyspozycję, zanotowałem ją, aby móc przyjść z pomocą pamięci. Ale teraz trzeba te myśli wyrazić w języku Roro, rozwinąć je. Wszystko to wymaga słów wielu i rozmaitych. Otóż źródło — ma głowa — jest jeszcze ogromnie ubogie.
- Wszystko to pójdzie raczej gorzej niż dobrze, nie obejdzie się bez potów.
- Idę do kościoła, gdzie będę przez godzinę spowiadał, co mi do pewnego stopnia zastąpi rozmyślanie. W języku Roro idzie mi to już wcale dobrze, ale na nieszczęście dziś rano musiałem wysłuchać czterech czy pięciu spowiedzi w języku angielskim, którego używają dawni uczniowie szkoły w Yule. Rozumie się, oni władają tym językiem zupełnie poprawnie, ale ja nie. Nie jest bynajmniej miłą rzeczą napróżno szukać jakiegoś słowa, które uparcie ucieka, i mówić sobie w duchu: — Co za niezdarna paplanina!
- Potem przychodzi kazanie. Mówię. Z dzieci, zebranych pode mną u kazalnicy, ani jedno mnie nie słucha. Jakieś maleństwo tarza się po podłodze i czołga się na brzuchu, drugie płacze. Dorosłych jest mało, a to, co ja im mogę powiedzieć, musi się im wydawać, podobnie zresztą jak i mnie, objaśnieniem słowa Bożego zbyt ubogiem. Wreszcie odwracam się i w dalszym ciągu odprawiam Mszę św. Ale w duszy walka nie skończona. Wciąż mi coś przeszkadza: to
- modlitwa mego katechisty albo jego śpiew, to znów ludzie, którzy mówią na cały głos.
- Słowem nędza, ludzka nędza cięży mi na duszy, a ponieważ miłość własna w żaden sposób nie może w tej służbie znaleźć zadośćuczynienia, rodzi się to bolesne uczucie, o którem na początku wspominałem.
- Teraz, gdy wszystko to już minęło, błagam Pana Jezusa, by łaską swą dopełnił, czego niedostaje nędzy Jego kapłana. Zaprawdę, jestem sługą nieużytecznym, ale dla spokoju duszy mej wystarcza, że szczerze chcę Mu służyć.”
Bourjade nie był teoretykiem, lecz człowiekiem czynu. Miał umysł kontemplacyjny z natury, więc gdy mu było źle, nie otwierał nawet czarnego zeszytu, jeno spędzał długie godziny przed ołtarzem sam na sam z Bogiem.
Bardzo boleśnie dotknął go fakt, iż władza zwierzchnia nie przyjęła jego projektu posługiwania się aeroplanami. Będąc sam lotnikiem, nie mógł zrozumieć zupełnie naturalnego zresztą lęku i uprzedzenia, jakie człowiek, twór, pełzający po ziemi, ma do bujania w przestworzach.
Władza zwierzchnia wychodziła z założenia, iż posługiwanie się aeroplanem jest niepewne, bo w razie zepsucia się jakiejś części składowej, trzebaby po nią posyłać do Sydney lub do Paryża, a przez ten czas miejscowości, obsługiwane przez aeroplan, byłyby zupełnie pozbawione komunikacji, jak to się działo, gdy misja miała swój statek. Dalej: Bourjade umiał latać, ale nauczył się tego w wojsku. W razie jego śmierci któżby go zastąpił? Wątpliwą rzeczą było, aby mu się udało zrobić pilota z któregoś z misjonarzy, ludzi nieśmiałych i obawiających się kusić Boga. Było w tem dużo racji, ale także sporo konserwatyzmu, czego dowodzi fakt, że dziś misje aeroplanami już się posługują.
Bourjade przykro dotknięty odmową, lecz bynajmniej nie zniechęcony, rozwija żywą działalność, mającą cele praktyczne. Ze starych lamp robi doniczki na kwiaty, sprowadza z Europy nasiona kwiatowe, fabrykuje cegły, chce zorganizować kapelę z instrumentów dętych, co mu się zresztą nie udaje; wreszcie przystępuje do uporządkowania strumienia Oreke, którego moczary i błota, przeszkadzające stale w komunikacji, doprowadzały go do rozpaczy. Wypowiada strumieniowi wojnę na śmierć i życie.
Wojnę tę przegrał.
Pewnego dnia pracował z taką zaciekłością, że nie chciał zaprzestać pracy, nawet kiedy przyszło południe. Słońce paliło niemiłosiernie a równocześnie błota i moczary ziały trującemi gazami i miazmatami. Wspominaliśmy już, że Bourjade wkrótce po przybyciu na wyspę zachorował na febrę i cierpiał na nią stale, co organizm jego wielce osłabiło i wyczerpało. Kiedy teraz, skutkiem lekkomyślnego narażania się nad rzeką, zachorował na febrę błotną, odporność jego organizmu była tak mała, iż już pierwszej nocy stan jego okazał się bardzo groźny. Zaraz następnego dnia przewieziono go do Yule, gdzie chorował blisko dwa tygodnie. Mimo nader troskliwej opieki w trzynastym dniu choroby popołudniu zaczęła się agonja, która trwała dziesięć godzin. Bourjade umierał zupełnie przytomny. Wraz z otoczeniem odmawiał modlitwy za konających.
Kiedy biskup Boismenu, pochyliwszy się nad nim, objął go ramionami i szepnął: — Święta Teresa wyjdzie ci naprzeciw — Bourjade uśmiechnął się blado, zebrał wszystkie siły i szepnął:
— Róża... okwita...
Umarł o godzinie pierwszej, 22 października 1924 roku.
Wysnuwanie z tego krótkiego życiorysu „Pilota św. Teresy” nauki moralnej, w której możnaby zamknąć całą jego wartość i znaczenie, uważam za zbyteczne. W dzisiejszych warunkach nawet ta względnie prosta natura mogłaby się wydać wielce skomplikowaną. Takich dusz nie poddaje się zimnej analizie psychologicznej, bo to są dusze, w których płonie święty ogień Boży. Rzeczy zrozumiałe należy podziwiać; nad tem, co niezrozumiałe, trzeba się głęboko zastanawiać z szczerą chęcią zrozumienia, tak, jak to robili owi Australczycy, którzy dziwili się, czemu Bourjade, zamiast robić majątek, jedzie nawracać dzikich Papuasów.
Może wówczas ten i ów zrozumie, że istnieją ludzie, dla których są skarby większe, niż te, jakie można ulokować w bankach.
A to zrozumienie będzie błyskiem światła
Bożego.