Pisarze polscy (Sten)/Adolf Nowaczyński

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Bruner
Tytuł Pisarze polscy
Podtytuł Wrażenia literackie
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe,
Księgarnia Teodora Paprockiego i Ski
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVI.


ADOLF NOWACZYŃSKI



Styl giętki, połyskliwy, zaplątany, upadający pod ciężarem niezliczonych ozdób, pełen epitetów, dygressyj, rwący się nieraz i znów nawiązujący za najlżejszym podmuchem zachcenia; potok słów, które pienią się srebrzyście, szumią, opryskują i oblewają szybko, ale nie mogą na chwilę utrwalić kształtu, koło którego się kłębią; potok myśli rozsypujących się nagle, to znów gwałtownie skupionych w jedno bez wyboru, bez układu tak, jak traf szczęśliwy wyrzucił je na świat. Słowa i myśli pędzą, popychają się wzajemnie, chwytają i kojarzą się w ścisku, tworząc najdziwniejsze kombinacye; zewnętrzy związek rozstrzyga o kierunku, w którym myśl podąży. Dowcip Nowaczyńskiego, prócz »bons mots«, karykaturalnych zestawień słów raczej niż myśli, polega właśnie na tym groteskowym, cudacznym rysunku postaci i zdarzeń, na nieustannej zmienności linij, których utrwalić niepodobna w natłoku słów i obrazów. Istotnego komizmu myśli, powiązania sprzeczności w jedną syntezę jak to np. z takiem mistrzostwem czyni Anatole France niema u Nowaczyńskiego; dowcipowi jego brak też miażdżącej ironii, którą może dać tylko siła przewodniej idei, brak też rozrzewniającego humoru.
Dla dowcipu Nowaczyńskiego najcharakterystyczniejsze może w »Małpiem Zwierciadle« takie beztreściwe obrazki jak »Szambelan Sar« lub »Idealne Variete«, gdzie jak lawina sypią się coraz mniej oczekiwane koncepty. Możnaby ze znaczną słusznością rzec, że u Nowaczyńskiego najdowcipniejszą, niewyczerpaną wprost jest wyobraźnia, zdolność kojarzenia, którą w całej sile wyzwala najlżejsza podnieta; krytyczna ocena nie może nadążyć w pościgu za wyobraźnią; uczucie jest obce i nie kieruje jej lotem. Stąd Nowaczyński stworzył mnóstwo prześwietnych znanych konceptów — dość wspomnieć chociażby o takich anagramatach jak Tycyan Pudel, Twardosz Biały i tyle innych — lecz nie dał jeszcze humorystycznej sylwetki, ani jednego szkicu pod nowożytnego Zagłobę lub chociażby pod Wicka Socyalika. Całość, synteza wymyka mu się dotąd; gdy probuje ją stworzyć, musi się jeszcze niewolniczo trzymać oryginału; nie wielka to szkoda, gdyż nieraz oryginały to tak świetne, że dość byłoby je utrwalić, aby wyłonił się typ wyśmienity. »Mieczyk kawiarniany« (Glaudiolus Tavernalis) — pomimo bajecznego i tak zachęcającego tytułu — jest jeszcze utworem nieskończonym, nieopanowanym ani w treści, ani w rysunku postaci. To szkic dopiero, ale szkic bardzo obiecujący, bo bardzo żywy, bardzo odmienny i charakterystyczny. Bez planu, bez struktury artystycznej ma jednak wdzięk nowych tematów, nowego pomysłu. Nowaczyński krytyk i feljetonista, zmienny jak chmura, nie ogarnął tej rodzącej mu się pod piórem powieści; nie pora mu jeszcze na krystalizację duchową, bo u niego wszystko jest rozkołysane w biegu, jak idąca do przypływu fala, która wznosząc się i opadając, jednak naprzód dąży.
Jest jeden piaszczysty, bezpłodny i rozpaczliwie nudny ugor, ku któremu fala ta mimo wszystkich swych zboczeń wytęża całą swą moc zalewu, całą siłę swych pogardliwych i szyderczych bryzgów. Filisterstwo, szarzyzna, miernota to jego wróg, z którym nigdy nie zawiera pokoju. Tępi je wszędzie: w idealnem »familienleben«, w fałszywej pozie natchnionych piewców absolutu, w duszy wielkich artystów, w duszyczkach mieczyków kawiarnianych. Nienawiść filistra, właśnie wskutek samej nieokreśloności tego, czem jest owe filisterstwo, jest w nim jak wiecznie czujny instynkt, tak czujny, że nieraz odezwie się tam nawet, gdzie pobudki istotnej niema. Wtedy np. wielka twórczość Żeromskiego tak wywyższona nad małostki — a małostką w gruncie rzeczy jest owa kwestja »filistrów« — wyda mu się w znacznej części tylko epizodem antyfilisterskiej walki. Jest rzeczą interesującą, że najgorętszą i podobnymi nieraz środkami prowadzoną wojnę filistrom wypowiadali u nas dwaj Krakowianie najmłodsi: Nowaczyński i Kisielewski. Może dlatego, że obaj pochodzą ze sfer zadowolonych, zadowolonych z małego. Bo istotnie drobną, bardzo drobniutką jest sprawa filisterska, jeżeli nazwą filistrów obdarzyć te lub inne typy czy zajęcia i przeciw nim kierować ostrze satyry; ale stokrotnie pogłębia się przepaść, jeśli istotę filisterstwa umieścimy w uczuciu zadowolenia, spokoju, szczęścia bez względu na to, skąd ono płynie. Filisterstwo to wtedy wieczna antyteza spoczynku i wysilonego ruchu, realizacyi i dążenia. — rzeczywistości a ideału. Tylko, że wtedy zaliczyć wypadnie do »filistrów« wielu, wielu takich, którzy dotąd jako antyfilisterski ideał unosili się przed oczami satyryka. Niejeden staro- czy neo-helleńczyk mało się wtedy różnić będzie od zmurszałego galicyjskiego hofrata. Nowaczyński czuje to dobrze; ostrze jego satyry nie należy do żadnej partyjki i koteryi autoadoracyi. Zwłaszcza w stosunku do współczesnych prądów i prądzików, osób i osóbek nie wpada nigdy w młodzieńcze uniesienia; po chwili zachwytu błysk światła oświetla mu przedmiot z drugiej napół karykaturalnej strony i pobudza natychmiast do szyderczych uwag.
Dwa typy organizacyj duchowych pociągają go najwięcej. Spokojna rozlewna jak przyroda, napół klasyczna twórczość Boeklinowska i buntownicze, gwałtownie protestujące dusze Teodora Heinego, Multatulego, Ady Negri; ku pierwszym pociąga go prawo kontrastu, tęsknota za uzupełnieniem własnem, za pierwiastkami jak najbardziej obcymi całej jego istocie; ku drugim podobieństwo, pokrewność temperamentu i usposobienia.
W państwie sztuki Nowaczyński burzy kapliczki, których rozwalone gruzy przydać się kiedyś mogą na budowę; jeżeli wyjdzie na szaniec, temperament owłada nim i widzi wroga w każdym kto się zbliża. Wprowadza koło siebie ferment; ostrymi soki zaczynia »narodową kadź«. Przesadą sądów, jaskrawością zdań, nieokiełzanym pędem ślizgających się myśli spełnia i spełnić może ogromną misyę: nie pociąga umysłów, nie przykuwa serc, ale jedne i drugie budzi. Jest on w krytyce naszej niby dzwon swawolny, który huczy potężnie na światło i radość, czasem rozkołysze się i rozdzwoni dla psoty i żartu, lecz zawsze silnym, głębokim swym dźwiękiem rozdziera pustkę, głuszy świergot wróbli, tokujący szmer gołębi i kurze gdakanie. Ma ukochanie piękna, szczere i bolesne, bo to piękno co chwila z rąk mu się wymyka, tak że jednocześnie z zachwytem powstaje w nim szyderstwo, ma zapał i nieposkromioną chęć boju — więc ciężką ma pracę przed sobą i wielkie zadanie w tej społeczności, gdzie tylu jest pogodzonych, zrezygnowanych... i sytych na duchu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Bruner.