Pisarze polscy (Sten)/Wilhelm Feldman

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Bruner
Tytuł Pisarze polscy
Podtytuł Wrażenia literackie
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe,
Księgarnia Teodora Paprockiego i Ski
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XV.


WILHELM FELDMAN



Żywiołem Feldmana jest walka. Człowiek czynu, którego talent rzucił na pole literackie, lecz który nigdy zapomnieć nie może o wewnętrznym przymusie działania i boju. Nie wystarcza mu też jakakolwiek jedna artystyczna forma: powieść, nowela, dramat: więc zwróci się do bardziej bezpośrednich sposobów czynu: staje się krytykiem, publicystą, redaktorem. Ruchliwa, energiczna, niezmęczona dusza, niewyczerpana porażką, niezniechęcona zawodem, przerzuca się z miasta do miasta, z jednej dziedziny w drugą i przedziera się wytrwale wśród galicyjskiego zastoju, wśród wrogów, których mu nie brak. Nie wiedzie go ani narzucony obowiązek, ani jakaś wiara w misyę, którą ma spełnić, ale tylko najsilniejszy tryb wewnętrzny, konieczność ruchu. Kiedyś może historyk przyszłych szczęśliwszych pokoleń zechce zliczyć ziarna postępu, których kwiaty tak późno pożęto, i przekona się, że jednym z siewców niestrudzonych i najgorliwszych był Feldman. Nie do jednej idei się przywiązał, ale do całokształtu myśli i pracy ducha, która dawny świat na nowy przetwarza. Bojownik postępu nie jest człowiekiem partyi. Pożądanie prawdy i swobody własnej uchroniło go od politykomanii krajowej: sam wybierał ziarna, które miał rzucać, i nie dozwalał nikomu krępować swego wyboru — więc szedł do walki sam, zwalczany nieraz przez tych, którym był najbliższy. Lecz sądzę, że nie szukał ani pomocy, ani zapłaty. Syn ludu, który dał podwaliny pod moralną budowę świata i nie doznał nic prócz hańby i udręczenia, tajemnemi drogami dziedzictwa przyzwyczajonym być może do pracy bez nagrody i wdzięczności. Niejeden wprawdzie zyskał poklask to za powieść, w której z dziwną prostotą i prawdą odsłaniał nędzę nędz, toczącą najniższe warstwy żydowskiego tłumu, głód ciała i głód duszy żrący najmłodsze pokolenia, to za dramat, gdzie w prostych a silnych konfliktach uderzają o siebie zasadnicze przeciwieństwa dusz ludzkich, to za szkice krytyczne, pisane ręką miłośnika i nieraz entuzyasty, to za artykuły społeczne, z których zawsze przegląda myśl troskliwa, dobra ogólnego baczna — z tych niejedna już w czyn szlachetny się wcieliła — że przypomnę chociażby Uniwersytet ludowy, ogarniający dziś całą Galicyę. Ale sama treść duszy Feldmana pozostaje obca i niezrozumiana. Ten człowiek walki nie wnosi do boju nierozdwojonej, jednej, wszechsilnej miłości. Serce jego jest pęknięte i rozdarte między dwa światy, które więcej niż kiedykolwiek odstrychnęły się dziś od siebie. Z mrocznej głębi potęgą woli, siłą niezmordowanej pracy i zdolności Feldman wznosił się, wyrywał i wydobywał z cieśni na światło — lecz na górze nie było towarzyszy, został więc sam. Spodziewał się znaleść otwarte serca, znalazł w najlepszym razie wyciągnięte dłonie. Słuchano go uszami, ale nie starano się rozumieć duszą. Feldman przyniósł ze sobą potężne, gorące tchnienie zapału, w każdą z drobnych walk codziennych kładł ogień duszy — i słowa jego podziwiano nieraz, jako piękne słowa — ale nie chciano w nich wysłuchać krzyku duszy, zbyt głośnego może przez samą szczerość swoją. Półtoraroczne istnienie »Dziennika krakowskiego« to ciągła tragiczna walka obojętności jednych, ironicznej uwagi drugich z odważnym rozpędem duszy, która chciała dwie obce lub wrogie sobie sfery złączyć i zharmonizować. We wstępnych artykułach Feldmana jest więcej polotu i natchnienia, więcej marzycielstwa, niż w niejednym pięknym poemacie. Poemat się urwał nagle i gwałtownie: zbyt naciągnięta sprężyna woli pękła i pogrzebała wraz z sobą pierwszą tamę, którą przeciw zalewowi ciemnoty, podłości i fałszu w Krakowie wzniesiono. Z biegiem lat wzniosły się nowe tamy, trwalsze może, bo nie oparte jedynie na niezmordowanym wysiłku jednostki, ale w duszy Feldmana katastrofa ta zdaje mi się znaczyć jednę z granicznych epok duszy. Skończył się okres marzenia, zaczął się okres życia. Marzenie: to »Jeden z wielu«, czyste i chlubne wspomnienie dzieciństwa, to »Nowi ludzie« — pierwsze wrażenie duszy upojonej zetknięciem się z nowym światem młodości i walki, to »Ananke«, wreszcie — stłoczony gwar życia, rozigrana fantazya zmysłów naokoło tej duszy; życie: to praca krytyczna, to »Sądy Boże« »Cudotwórca« — oderwany od własnej istoty dramat. Rozpęd ideowy w Feldmanie nie zniknął, ale zmienił swój charakter. Stracił gwałtowność, wiarę w bezpośredni skutek swej pracy, gorączkową niecierpliwość i jaskrawość, stał się łagodnym, wymierzonym na dalszą metę, cichszym i bardziej zrezygnowanym. Dziś artykuły Feldmana nie wzywają, lecz tłumaczą; nie starają się rozpalić, lecz oświecić. Przedmiot dawnych swych marzeń ukrył na dnie serca, ale nie zapomniał o nim, bo z tamtego świata czerpie przedewszystkiem motywy swych dramatów. Talent Feldmana zwrócił się w stronę dramatu prawie jednocześnie z tem, gdy wraz z pismem przeznaczonem dla szerokich warstw wyrwały mu się środki bezpośredniego działania. W scenie teatralnej odnajdował trybunę, którą w innym miejscu utracił. Przyrodzony instynkt wskazał Feldmanowi najlepszą dla jego talentu dziedzinę. Za gwałtowny w poszukiwaniu rozwiązania, za bardzo zajęty treścią rozgrywających się wypadków, losami osób, które porusza — Feldman w powieści nie zawsze umiał zdobyć się na artystyczny spokój, nie rozmierzał przedmiotu swego, nie dbał o wykończenie, byle rzecz w samej istocie swej zakreślić. Dramat z natury samej zwięźlejszy, mniej zależny od stylu a stokroć więcej od postawienia samego konfliktu, od wniknięcia w samą technikę życia — daleko więcej odpowiada temperamentowi Feldmana. Silne kontrasty, wybitne namiętności w jego dramatach wywołują wstrząsające, nieraz aż zbyt jaskrawe wrażenie. Sceny synagogalne i w »Sądach Bożych« i w »Cudotwórcy« należą do najpiękniejszych ustępów naszej literatury dramatycznej. Malowidło drobnego żydowskiego świata nie jest nigdy celem jego sztuki; momenty charakterystyczne mają li tylko wartość epizodów i są raczej ustępstwem autora na rzecz upodobań publiczności, dla której dzieło swoje przeznaczał. Ale osią dramatu, nie ginącą pod narzuconemi szmatami zewnętrznych efektów jest zawsze owa odwieczna walka dobra i zła, prawdy i fałszu, nieskrępowanej chęci życia — i przymusu, którym autorytet i tradycya każdy krok na wszelkich stopniach życia oplata. Konflikt u Feldmana nie jest nigdy wywołany starciem się osobistych, nieodpowiedzialnych etycznie namiętności: jego węzeł dramatyczny polega zawsze na tej walce dwóch wrogich pierwiastków moralnych. Walczą nie jednostki, ale w jednostkach upostaciowane kierunki etyczne. I dlatego ile dramat Feldmana traci może na różnostronności charakterów, tyle zyskuje na sile samego starcia, na doniosłości walki, która się przed oczami widza roztacza. Ciężkie dziedzictwo ludu, który żelaznymi węzłami swej etyki związał kulturę ludów europejskich, nie da się z duszy Feldmana odtrącić. Obojętna moralnie obserwacya psychologiczna nie jest jego dziedziną. On musi coś zwalczać, czegoś bronić, do czegoś się rozpłomieniać. Jego dramat nie mówi do nas: tak ludzie czują, kochają, lecz: tak macie czuć i kochać. Ze słów artysty odsłania się twarz mówcy i kaznodziei.















Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Bruner.