Pisarze polscy (Sten)/Zygmunt Niedźwiecki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pisarze polscy |
Podtytuł | Wrażenia literackie |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe, Księgarnia Teodora Paprockiego i Ski |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów - Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Biedny artysta!... Gdyby być dziewczyną, a dobra wróżka dała mi piękność i czapeczkę czarodziejską, któraby od złych oczu ustrzedz mię mogła, przybiegłabym którego dnia o zmierzchu do tej opuszczonej jego izby i wzięłabym tę czarną, spaloną głowę w ręce, i do serca bym ją tuliła. I szeptałabym mu do ucha śmieszne pustoty i bezładne słówka przekomarzań i żartów. Mówiłabym mu, jak mówią dziewczęta, bez składu i myśli o wszystkiem, co oczy ujrzeć, co uszy słyszeć mogą... o fuksyach, które kwitną u mnie w oknach, o kanarku, który mi śpiewa, o rechotaniu żab na błoniach, kiedy słońce już zajdzie. A skoroby mnie chciał ująć cynicznie, wyrwałabym mu się szybko i odskoczyła wprzód, zanim by zdążył mnie schwycić. A gdyby zapytał, kim jestem, nie odpowiedziałabym nic, tylko oczy spuściła; a gdyby nalegał, odrzekłabym, żem zapomniała nazwiska i nie pamiętam, a wyjść nie mogę. I gdyby nie rozchmurzył się jeszcze i zły, że mu przeszkodzono w wieczornych dumaniach, chciał się mię pozbyć i powiedział mi tryumfalnym głosem, że... nie ma pieniędzy, ja wtedy parsknęłabym śmiechem w oczy i rzekła z komiczną powagą: wiem o tem.
Byłaby chwila ciszy. Zmierzch stawałby się wciąż gęstszy. Przez okno otwarte na ogród księży szłaby mocna, odurzająca woń świeżo rozkopanej ziemi; pomieszane zapachy kiełkujących traw, siana zżętego, gwoździków i jak kule barwne rozkwitłych georginij zapanowałyby zupełnie nad kuchennym zaduchem. Byłoby w tym ciasnym pokoju coraz wonniej, milej i bliżej. Kiedy zaś mrok zeszedłby już taki, że rumieńców nie byłoby widać, podeszłabym znowu ku niemu i wzięłabym te ręce suche w swe dłonie i powiedziałabym mu cicho, bardzo cicho:
Słuchaj, ty moje złe, gwałtowne, ponure dziecko. Nie znałeś mię dotąd, ani mnie teraz znasz jeszcze; ale ja dawno widziałam ciebie, myślałam o tobie i za tobą tęskniłam. Kiedy spotkałam cię i zobaczyłam twe oczy, jakby gorączką jakąś palone, takie suche i takie bolesne, aż mię coś za serce ścisnęło. I nie mogłam już o niczem myśleć, tylko o tych oczach twoich smutnych, o tem czole twojem zmarszczonem, beznadziejnem, zastygłem i było mi ciebie tak żal, tak żal, że ani wypowiedzieć tego. Tak mi się chciało cię poznać, pomówić, zapytać, czego ci brak, co cię tak dręczy i pali. Tyle razy przechodziłam koło ciebie, patrzałam nawet może za bardzo, myślałam, że dostrzeżesz mię i spojrzysz choć na mnie, ale tyś nie patrzał nigdy i szedł tak zamyślony... Nie mogłam już dłużej wytrzymać i powiedziałam sobie, że niech się co chce dzieje, a ja do ciebie przyjść muszę. Ani tego odwrócić, a ty chyba nie zjesz mię przecie. Nie gniewaj się na mnie i nie myśl źle o mnie, bo nawet nie wiesz, jak mi serce za tobą się rwało. I tak mi dobrze, że jestem przy tobie, choć niezbyt jesteś grzeczny i nic miłego mi nie powiedziałeś — a przecież jestem gościem u ciebie. Ale nie jesteś już tak smutny i czoło masz jaśniejsze, gdy odgarnę zeń włosy, i za to jesteś mi milszy. Wszak tobie lepiej ze mną? Mów!
A gdy on nie odpowiedziałby jeszcze, tylko silniej za ręce mię ujął, mówiłabym dalej: Jeśli chcesz, zostanę przy tobie. Jak wiatr ciepły, otoczę cię pieszczotą, przykrość każdą od ciebie odsunę; jak pracowita pszczoła, będę radość zbierała dla ciebie. Gdy pojawi się chmura na twem czole, będę śpiewała, śmiała się, tańczyła, dopóki nie pierzchnie; gdy łza stanie ci w oczach, osuszę ją pocałunkami, a źrenice nakryję ci dłońmi, aby wszystko różowem ci się zdało, jak krew która we mnie płynie, a słońce nie oślepiało cię więcej. Gdy noc zapadnie i chłodem powieje, wymykać się będziemy za miasto. Biegać będziemy po trawie, jak dzieci, będziemy się gonić, śmiać i żartować. Lub zasłuchamy się w szmery zewsząd płynące, zmieszane, tajemnicze: w rżenie koni gdzieś koło chat wiejskich na Woli, w turkot bryczki na drodze podmiejskiej, w plusk Wisły, który ze skrzydeł wiatru się osuwa... Ile piękna jest na ziemi, tyle naszem się stanie, o ukochany mój!
Wtedy on ukląkłby przedemną i błogosławił mię za rozkosz życia, którą mu przyniosłam. Całowałby tysiąckroć ręce moje i nogi, i bezładnie głosem od łez drżącym opowiadaćby począł, jak dawno, jak ogromnie za jedną taką chwilą tęsknił. Słowa rwałyby mu się na ustach, mieszały ze śmiechem radosnym, spazmatycznym, do płaczu już prawie podobnym, — i znów tylko w pocałunkach wylewałaby się przedemną ta umęczona, wyschła — a tak rosy spragniona dusza. Ja zaś głaskałabym zlekka jego włos kruczy i powtarzałabym cicho: dość już, no dość już, dość... I czułabym, jak dłonie jego chwytają gorąco, kurczowo me ręce, jak przygarniają mnie ku sobie, a usta niewprawnie szepcą mi coraz bliżej, coraz bliżej jakieś nieprzytomne, słodkie zaklęcia, prośby, błagania rzewne, jak modlitwy... i czułabym jak serce we mnie mdleje, roztapia się w niewymownej błogości, w jakiejś chęci ofiary i poddania, jak w skroniach mi dzwoni, a wargi poruszają się bezdzwięcznie prawie: drogi, nie trzeba, tak nie trzeba, nie...
I tak zeszedłby nas świt ranny i bladą, wciąż jaśniejszą szarością powlekłby mrok nocy. W brzasku niepewnym widziałabym znów tę twarz ogorzałą, czarnowłosą, lecz rozpogodzoną jakąś, uśmiechniętą — i w oczach zamiast spojrzeń szorstkich jak zgrzyty, płonąłby wzrok miękki i ciepły, tak pełen zachwytu, wdzięczności i uwielbienia. I wtedy zapomniałabym zapóźnych i zbytecznych łez dziewczęcych i wybuchnęłabym wielkim głośnym śmiechem radości, upojenia i życia. Chłód świtania przecierałby nam oczy, twarze odświeżał i na dzień nowy budził. Rzeźkość igrałaby nam w ciałach; chciałoby się nam jeść, pić, biegać, śpiewać, weselić się, szaleć. Rzucilibyśmy się do szafy na wyścigi, zali kawałka bułki lub mięsa w niej nie znajdziemy; pobiegli do komina, aby ogień rozpalić i wodę do herbaty nastawić. A gdybyśmy drewek czy węgli nieznaleźli, chwycilibyśmy wszystko, coby pod ręce nam wpadło; odłupany kawałek nogi stołowej, stare gazety, książki porozrywane... kartki papieru, zapisane niedbale... I gdy tak w huczącym ogniu płonęłaby cała jego chwała, to, co już stworzył i to, co chciał stworzyć, stalibyśmy oboje, trzymając się wpół, i śmieli się do rozpuku, patrząc, jak płomień psotny wysuwa ku nam złoty język i rumieńce rzuca nam na twarze...
Niestety!... Nie jestem dziewczyną, nie mogę wbiedz jak czarodziejka miłości do samotnego pokoju, zkąd corocznie Zygmunt Niedźwiecki wypuszcza w świat po tomie swych nowel — nic więc odemnie tym szkicom nie grozi. Szkodaby ich zresztą! Są przepyszne nieraz zwięzłością i prostotą stylu, który dźwięczy, jak uderzenie klingi; szyderczy, ironiczny dowcip drwi w nich nielitościwie z nikczemności i słabości ludzkiej, a nieśmiertelna Nędza odbija się w nich z bezlitośną prawdą. Z taką prawdą i z takiem zimnem, — że chyba nigdy miłość, ta jedyna rodzicielka poezyi i złudzeń, nie złożyła pocałunku na czole Niedźwieckiego — a ja nie mogę jej zastąpić. Ona nie powiedziała mu, że życie może być piękne i świat uśmiechnięty, jak dziecko, że dusza ludzka może mieć skarby marzeń, pożądań i tęsknot, o jakich nie śniło się aniołom, że usta kobiety mogą mieć słodsze i czystsze dźwięki od chrapliwych słów samicy i prostytutki. Ale miłość ominęła go, nie dała mu złudzeń i jak jałmużnę rzuciła mu w oczy świat prawdy. Biedny poeta, któremu tylko tyle pozostało!