Południe (Orkan, 1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Południe
Pochodzenie Miłość pasterska
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POŁUDNIE

Jasiek z Zarębków wygnał woły na wierch Ceski, na polanę rozkoszną, schyloną jedną połacią do słońca, ku południowi. Stało mu się w sercu wesoło, jak zawdy, gdy tu wyganiał. Śródpołuń był. Słonko wytoczyło się z poza Jaworzyny i stało prawie nad czołem Turbacza, ciskając światło w roztoki, które się aż zapoczęły mglić od tej białości.
Powiódł radosnemi oczyma dookoła po słonecznych wierchach, po zamglonem na zachodzie widmie Babiej Góry, i oparł się aż na północy o lackie niziny, które poprzez sreżogę, zbłękitniałe, wydawały się rąbkiem dalekiego morza. A coś w nich, niby igły wież złocistych, lśniło. Starzy powiadali mu, że tam Kraków.
Dumą radosną porwany, zawiódł głośno:

Hej!... jak ja se zaśpiewam
Na środku polany —
Ej — to mi odegrają
W Krakowie organy...

Poleciało ku wierchom — zadźwięczało po bukowym lesie — rozjękło, rozniesło się po dalszych uboczach — i Jaśkowi zdało się, że słyszy echa dobyte z niewidzianych dalekich organów. Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem.
Zajął woły i popędził je ku południowi w cień kraju, aby się pasły. Sam zaś legł w słońcu na polanie i, sparty na łokciu, wygwizdywać sobie począł, a kerpcem wytupywać jakąś melodję. Po twarzy chodził mu uśmiech, niby kółka słoneczne, spadłe z gęstwy liści, a w oczach migotały ogniki lekkomyślne, zdrajce swawoli. Bo też jeno swawolne myśli mogły się plątać po tej pysznej głowie, nijaką troską nie ściężałej.
Właśnie przyszło mu na pamięć, jak to tu na tej polanie w dzień Matki Boskiej Zielnej prasnął Józkiem, co go zwią Harnym, o ziemię — w oczach Haźbiety, pasącej teraz owce w przeciwległej uboczy, na Suhorze. I jak Haźbieta śmiała się i potem już ani pojrzeć na Józka nie chciała.
Skąd mu się wtedy telo tej siły nabrało? Przecie to chłop: jak i Józek. Od kiela roków wolaruje. A tak się pysznił swoją siłą — widziało się, że niema nadeń harniejszego. I ukrócił go.

Przywodził na oczy całą tę walkę po szczególe: Jak się wzięli próbować za pasy, zrazu niby żartem, a potem i naprawdę. Haźbieta stała opodal i śmiała się. To mu dodało sił. Jak nie zawinie — jak nie siepnie nim — aż ziemia jękła. Spojrzał triumfująco na Haźbietę — ta się dalej śmiała, jeszcze serdeczniej.

Hej — pociesenie moje
Kany sie obraca?
Popod Obidowiec
Owiecki nawraca...

Zaśpiewał sobie wysokim półgłosem. I, przechylając głowę w tęsknem zamarzeniu, popatrzył w stronę Obidowca — ku Suhorze. Patrzał długo, aż mu mgłą zaszła ubocz — a miał ją w oczach, jak żywą, śmiejącą się, jak wtedy. Nagle zerwał się z ziemi.
— Cy je tyz jest? Cy tyz juz wygnała?...
Podszedł parę kroków wyżej i wpatrzył się bystro ku Suhorze. Lecz las zasłonił polanę — nie widać owiec, ani nic. Jakby się tu dowiedzieć... Stanął se mocno, sparł się pod bok, odkrzypnął i zawiódł głośno:
— Ou-ho-ho-ho-ho... ho-ho-ho-hu!
Zagrało potężnie — poniesło się ku przeciwległej uboczy.
Jasiek nadstawił ucha — nadsłuchował.
Niezadługo przywiało cienki głos z Suhory:
— U-hu-hu-hu!
Jest. Poznał jej głos odrazu. Uśmiechnął się, jakby ją na oczy ujrzał. I z tej radości zawiódł:

— Hej!... jak ja se zaśpiewam,
Jak ja se zawiedę —
Usłysy mie dziewcę,
Choć najdali bedę...
Mało mu się widziało — dodał:
— Hej!... jak ja se zaśpiewam
Puscę głos po lesie
Pozna mie dziewcyna,
Wiater ij doniesie...

Długo grało po lasach, po uboczach — a skoro zcichło doznaku, przyleciało z Suhory:

— Hej!... wtedy ja cie wtedy
Chłopaku poznała,
Kiedyś bucki ścinał,
Ja owiecki gnała...

Jaśkiem aż zatrzęsło — jakby to wiatr dunął, nie melodja tęskliwa
— Dyć tak było. Jak sie to zda i śpiewka...
I na oczach stanęły mu te liście bukowe, na których se ją przyniewolił, i te owce białe, które ich obstąpiły jako świadki...
Dużo miłośniej i jakby głosem nie swoim, zaśpiewał:

— Hej!... powiedz-ze mi powiedz,
Moja kochanecko,
Z za wtorego wierchu
Wychodzi słonecko?
Jeszcze nie zgasły echa dźwięczne, gdy od Suhory przywiało:

— E, jakże ja ci powiem,
Kie ja nie widziała —
Słonecko wschodziło,
To ja jesce spała...

Stojąc oparty na ciupadze, ustami rozchylonemi słowa miłe chwytał, i uczuł, jakoby ta melodja przyniesła mu zapach siana, na którym spała.
Nie miał już woli śpiewać. Obejrzał się za wołmi. Pasły się w kraju, wr cieniu buczków, okalających polanę.
Legł na ziemi do słońca i począł sobie znowu zcicha przygwizdować — ale mu nie szło. Owładnęło nim zleniwienie, zwyczajne o tym czasie. Zauważył, gdy oczyma zmęczonemi dookoła włóczył, że i woły powolniej trawę skubią — jak od niechcenia.
Słońce przetoczyło się z nad Turbacza ku Obidowcowi i stało prawie na południu. Nie grzało już, ale piekło jak płomień ogniska. Gorąco coraz większe się czyniło — skwar się w powietrzu wzmagał. Nawet liście buczyny poskręcały się od żaru i dygotały.
Jasiek leżał na trawie, jak na rozpalonej nalepie. Pomyślał, że dobrzeby było zniżyć się do cienia, ale ruszyć mu się nie chciało. Kapelusz jeno nasunął na czoło, oczy przymknął i trwał jak w drzemce. Ale światło przedzierało się przez powieki i parzyło go w sam mózg. Bawił się zrazu tem światłem, bo rozmaite mu się przedstawiało: raz białe, raz żółte, raz czerwone... Myślał przytem:
— Taką cyrwoną spódnicę ma Haźbieta. Jak z poza bucków mignie, to jakby cary jakie. Co tyz to w tem...
I teraz na samą myśl czyniło mu się słabo koło serca — jak pod urokiem. Włada go odchodziła. W gardle uczuł suchość dziwną — pragnienie nagłe, uprzykrzone — aż oddech tamowało. Dźwignął się na siedzącko — popatrzył na świat — a świat mu się jakimś dziwnym wydał, jakby go coś przeinaczyło. Czary istotne... Każda rzecz ta sama, a nie ta. Liście jakieś zieleńsze — trawy złocone — i światła, światła potoki — lić jasna...
Przetarł oczy. Woły leżą — żwiękują. Czy to naprawdę te woły?
Zdala dobiegło żałosne wołanie kani: „piić“!
Dumał wstać — iść ku wodzie — ale źródło daleko, na północnej stronie. Zbaczyło mu się, że w Potoku Skalistym jest agrest; późno dojrzewa — może już i dojrzał. Ale i tam nie blisko. Pragnienie by go odpadło, nimby doszedł.
Wyciągnął się z powrotem — gdy pragnienie przywiodło mu na smak maliny. Są we wrębie, w uboczy. Począł je w myśli rwać i smakować. Przypomniało mu się zaraz, jak to mu kiedyś Haźbieta przyniesła w podołku malin. Słodkie były... Począł wspominać to i insze — i obraz jej jako żywy przedstawił mu się w oczach. Leżąc na mchu wysokim, w słonecznej spiece, kusi go śmiechem, oczami i całą sobą rozkoszną...
Porwał się z ziemi — skoczył do kraja — zajął woły i miał je gnać ku Suhorze... ale pognał je na stronę północną — ku wodzie.
Napoił woły w studzience i sam się napił. Potem siadł koło studzienki, a woły się po młace pasły.
W cieniu nabrał rzeźkości — siły mu wróciły — dumał zatem, coby tu wymanić, bo mu się cnąć poczynało. Ścinałby buka, ale nie wziął ze sobą rąbanicy — ciupagą nic nie poradzi.
Wstał — rozprostował ręce, aż zachrzęściały w stawach — spróbował-by się z kim... Ale tu po tej stronie, widać, nikt nie pasie. Huknął w dół ku roztoce — nikt nie odpowiedział.
I znowu idąc z wołami pomału pasęcy, wyszedł na wierch Ceski.
Słońce posunęło się nad Suhorę — śródwieczerz się zbliżał.
Jasiek odrazu oczy tęskne ku Suhorze zwrócił, ale słońce nic nie dało widzieć. Zaledwie poprzez gęstwię wpływającego ku roztoce światła las smrekowy majaczył.

Naraz stamtąd przyleciał znany dobrze głos, jak wiater gorący z południa:
— Hej!... przyjedź, Jasiu, przyjedź,
Abo przypłyń wodą —
E, bo moje serdusko
Saleje za tobą.

Jasiek też wartko odpowiedział:

— Hej!... podej-ze mi rąckę
Na zieloną łąckę —
E, podej-ze mi obie,
Pomówimy sobie...

I zaśmiał się w sercu. Niezadługo przywiało od Suhory, ale dużo smętniej:

— Hej!... próźno ciebie, Jasiu,
Moje ocka płacą —
Jak przydę ku tobie,
Owce sie potracą.

A on, jakby już dawno nosił w myśli radę, odśpiewał z potuchą mocną.

— Hej!... zezyń owce nadół,
Ja wołki zezynę —
Zejdziemy na drózkę
Popod jaworzynę...

Gdy echa pocichły, nadsłuchował pilnie. Za chwilę dopiero ozwało się, jak granie najmilsze:

— Hej!... dyć to już śródwiecerz,
Minęło południe —
Kochaj mie, Jasieńku,
Ale nie obłudnie...
Roześmiał się serdecznie, jakby ją miał przed sobą — z miłością w oczach i z tem zastrzeżeniem. I głosem, w którym uśmiech drgał jeszcze, odśpiewał:

— E, nie bój-ze sie, nie bój,
Dyć ja przecie nie zbój —
Nie zbój, nie zbójnicek,
Ino pacholicek.

Stał cicho i słuchał, czy mu jeszcze słów jakich nie przyśle. Za chwilę odzew jeno przypadł — krótkie: „U-hu-hu-hu“! Zmiarkował po głosie, że mu je już z uboczy przesłała. „Zgania owce“ — powiedział sobie radośnie. Czemprędzej zajął woły i gnał je w roztokę — naprzeciw. Z lasu już posłał odzew.
Przedarł się z wołmi przez buczynę i gnał rzadkim lasem. Gałęzie jeno pod nogami trzeszczały, i odzywało się niekiedy w głowicach drzew gruchanie gołębi.
Przechylił się na drugą stronę zbocza i posłał odzew Haźbiecie. Naraz, jakby w odpowiedzi, dobiegł jego uszu śpiew żałośliwy, cienki — od strony innej — ze Spalonego:

— Ej, nie wierz chłopcu, nie wierz,
Choćby w ogniu lezał...

Dalsze słowa straciły się w żałości. Poznał odrazu głos Tekli, którą łońskiego roku na Spalonem, pasąc z nią woły, przyniewolił sobie, a potem jej odniepadł dla Haźbiety.
Widząc, że go poznała zdaleka po głosie, i że jemu tak śpiewa — odrzucił z pyszna swawolnie:

— Hej, dawniej tom cie widział
Bez dziesiątą ścianę —
Dzisiaj cie nie widzę,
Choć przy tobie stanę.

Na to przywiało ze Spalonego:

— Ej, pamiętaj se, Jasiu,
Stanies na sąd boski —
Bedzie on ci, bedzie,
Mój wianecek gorzki...

Już nie odpowiedział. Natomiast wartko zawrócił woły i przesłonił się od tej strony zachyleniem leśnem. Gnał jakiś czas w milczeniu — a skoro widział, że się już dość od Spalonego oddalił — począł sobie przygwizdywać dla śmiałości serca i potuchy. Już też zbliżał się ku roztoce... Tu doleciał go — już z niedaleka — szukający go głos Haźbiety:

— Moje pociesenie
Na który jest stronie?
Cy na ty, co i ja,
Cy sie ze mną mija?...

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Słonko już dobrze schowało się za wierch Tobołowa, i mrok zakradał się w roztoki, gdy w uboczy pod Suhorą zadźwięczało przy smętnem turlikaniu owiec:
— Hej!... juz sie zachmurało,
Kany świtać miało —
Juz moje kochanie
Z wiatrem poleciało...

A od Spalonego poniesło się żałośliwe śpiewanie ku Cesce:

— Hej!... bodajby cie było
Na świecie nie było —
Nie widziałabych cie,
Nie zal-by mi było...

A Jasiek ze Zarębków gnał napasione woły ku kolebie i przygwizdywał sobie — po twarzy przebiegał mu uśmiech lekkomyślny, a w oczach migotały ogniki swawolne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.