Miłość pasterska (Orkan, 1933)/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Miłość pasterska | |
Wydawca | Wojciech Meisels | |
Data wyd. | 1933 | |
Druk | Drukarnia Narodowa | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WŁADYSŁAW ORKAN
MIŁOŚĆ
PASTERSKA NOWELE
KRAKÓW
1933 CZCIONKAMI DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE
SPIS RZECZY.
Str. 9 31
107 125 171 Posłowie 201
ZBACZONA NUTA
Wieczór lipcowy był — pogodny, ciepły. Kiedy we wierzchołkach drzew Coś we mnie wołało łkaniem: „Franku! Franku!“
|
Jasiek z Zarębków wygnał woły na wierch Ceski, na polanę rozkoszną, schyloną jedną połacią do słońca, ku południowi. Stało mu się w sercu wesoło, jak zawdy, gdy tu wyganiał. Śródpołuń był. Słonko wytoczyło się z poza Jaworzyny i stało prawie nad czołem Turbacza, ciskając światło w roztoki, które się aż zapoczęły mglić od tej białości.
Powiódł radosnemi oczyma dookoła po słonecznych wierchach, po zamglonem na zachodzie widmie Babiej Góry, i oparł się aż na północy o lackie niziny, które poprzez sreżogę, zbłękitniałe, wydawały się rąbkiem dalekiego morza. A coś w nich, niby igły wież złocistych, lśniło. Starzy powiadali mu, że tam Kraków.
Dumą radosną porwany, zawiódł głośno:
Hej!... jak ja se zaśpiewam
Na środku polany —
Ej — to mi odegrają
W Krakowie organy...
Poleciało ku wierchom — zadźwięczało po bukowym lesie — rozjękło, rozniesło się po dalszych uboczach — i Jaśkowi zdało się, że słyszy echa dobyte z niewidzianych dalekich organów. Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem.
Zajął woły i popędził je ku południowi w cień kraju, aby się pasły. Sam zaś legł w słońcu na polanie i, sparty na łokciu, wygwizdywać sobie począł, a kerpcem wytupywać jakąś melodję. Po twarzy chodził mu uśmiech, niby kółka słoneczne, spadłe z gęstwy liści, a w oczach migotały ogniki lekkomyślne, zdrajce swawoli. Bo też jeno swawolne myśli mogły się plątać po tej pysznej głowie, nijaką troską nie ściężałej.
Właśnie przyszło mu na pamięć, jak to tu na tej polanie w dzień Matki Boskiej Zielnej prasnął Józkiem, co go zwią Harnym, o ziemię — w oczach Haźbiety, pasącej teraz owce w przeciwległej uboczy, na Suhorze. I jak Haźbieta śmiała się i potem już ani pojrzeć na Józka nie chciała.
Skąd mu się wtedy telo tej siły nabrało? Przecie to chłop: jak i Józek. Od kiela roków wolaruje. A tak się pysznił swoją siłą — widziało się, że niema nadeń harniejszego. I ukrócił go.
Hej — pociesenie moje
Kany sie obraca?
Popod Obidowiec
Owiecki nawraca...
Zaśpiewał sobie wysokim półgłosem. I, przechylając głowę w tęsknem zamarzeniu, popatrzył w stronę Obidowca — ku Suhorze. Patrzał długo, aż mu mgłą zaszła ubocz — a miał ją w oczach, jak żywą, śmiejącą się, jak wtedy. Nagle zerwał się z ziemi.
— Cy je tyz jest? Cy tyz juz wygnała?...
Podszedł parę kroków wyżej i wpatrzył się bystro ku Suhorze. Lecz las zasłonił polanę — nie widać owiec, ani nic. Jakby się tu dowiedzieć... Stanął se mocno, sparł się pod bok, odkrzypnął i zawiódł głośno:
— Ou-ho-ho-ho-ho... ho-ho-ho-hu!
Zagrało potężnie — poniesło się ku przeciwległej uboczy.
Jasiek nadstawił ucha — nadsłuchował.
Niezadługo przywiało cienki głos z Suhory:
— U-hu-hu-hu!
Jest. Poznał jej głos odrazu. Uśmiechnął się, jakby ją na oczy ujrzał. I z tej radości zawiódł:
Jak ja se zawiedę —
Usłysy mie dziewcę,
Choć najdali bedę...
Puscę głos po lesie
Pozna mie dziewcyna,
Wiater ij doniesie...
Długo grało po lasach, po uboczach — a skoro zcichło doznaku, przyleciało z Suhory:
Chłopaku poznała,
Kiedyś bucki ścinał,
Ja owiecki gnała...
Jaśkiem aż zatrzęsło — jakby to wiatr dunął, nie melodja tęskliwa
— Dyć tak było. Jak sie to zda i śpiewka...
I na oczach stanęły mu te liście bukowe, na których se ją przyniewolił, i te owce białe, które ich obstąpiły jako świadki...
Dużo miłośniej i jakby głosem nie swoim, zaśpiewał:
Moja kochanecko,
Z za wtorego wierchu
Wychodzi słonecko?
— E, jakże ja ci powiem,
Kie ja nie widziała —
Słonecko wschodziło,
To ja jesce spała...
Stojąc oparty na ciupadze, ustami rozchylonemi słowa miłe chwytał, i uczuł, jakoby ta melodja przyniesła mu zapach siana, na którym spała.
Nie miał już woli śpiewać. Obejrzał się za wołmi. Pasły się w kraju, wr cieniu buczków, okalających polanę.
Legł na ziemi do słońca i począł sobie znowu zcicha przygwizdować — ale mu nie szło. Owładnęło nim zleniwienie, zwyczajne o tym czasie. Zauważył, gdy oczyma zmęczonemi dookoła włóczył, że i woły powolniej trawę skubią — jak od niechcenia.
Słońce przetoczyło się z nad Turbacza ku Obidowcowi i stało prawie na południu. Nie grzało już, ale piekło jak płomień ogniska. Gorąco coraz większe się czyniło — skwar się w powietrzu wzmagał. Nawet liście buczyny poskręcały się od żaru i dygotały.
Jasiek leżał na trawie, jak na rozpalonej nalepie. Pomyślał, że dobrzeby było zniżyć się do cienia, ale ruszyć mu się nie chciało. Kapelusz jeno nasunął na czoło, oczy przymknął i trwał jak w drzemce. Ale światło przedzierało się przez powieki i parzyło go w sam mózg. Bawił się zrazu tem światłem, bo rozmaite mu się przedstawiało: raz białe, raz żółte, raz czerwone... Myślał przytem:
— Taką cyrwoną spódnicę ma Haźbieta. Jak z poza bucków mignie, to jakby cary jakie. Co tyz to w tem...
I teraz na samą myśl czyniło mu się słabo koło serca — jak pod urokiem. Włada go odchodziła. W gardle uczuł suchość dziwną — pragnienie nagłe, uprzykrzone — aż oddech tamowało. Dźwignął się na siedzącko — popatrzył na świat — a świat mu się jakimś dziwnym wydał, jakby go coś przeinaczyło. Czary istotne... Każda rzecz ta sama, a nie ta. Liście jakieś zieleńsze — trawy złocone — i światła, światła potoki — lić jasna...
Przetarł oczy. Woły leżą — żwiękują. Czy to naprawdę te woły?
Zdala dobiegło żałosne wołanie kani: „piić“!
Dumał wstać — iść ku wodzie — ale źródło daleko, na północnej stronie. Zbaczyło mu się, że w Potoku Skalistym jest agrest; późno dojrzewa — może już i dojrzał. Ale i tam nie blisko.
Pragnienie by go odpadło, nimby doszedł.
Wyciągnął się z powrotem — gdy pragnienie przywiodło mu na smak maliny. Są we wrębie, w uboczy. Począł je w myśli rwać i smakować. Przypomniało mu się zaraz, jak to mu kiedyś Haźbieta przyniesła w podołku malin. Słodkie były... Począł wspominać to i insze — i obraz jej jako żywy przedstawił mu się w oczach. Leżąc na mchu wysokim, w słonecznej spiece, kusi go śmiechem, oczami i całą sobą rozkoszną...
Porwał się z ziemi — skoczył do kraja — zajął woły i miał je gnać ku Suhorze... ale pognał je na stronę północną — ku wodzie.
Napoił woły w studzience i sam się napił. Potem siadł koło studzienki, a woły się po młace pasły.
W cieniu nabrał rzeźkości — siły mu wróciły — dumał zatem, coby tu wymanić, bo mu się cnąć poczynało. Ścinałby buka, ale nie wziął ze sobą rąbanicy — ciupagą nic nie poradzi.
Wstał — rozprostował ręce, aż zachrzęściały w stawach — spróbował-by się z kim... Ale tu po tej stronie, widać, nikt nie pasie. Huknął w dół ku roztoce — nikt nie odpowiedział.
I znowu idąc z wołami pomału pasęcy, wyszedł na wierch Ceski.
Słońce posunęło się nad Suhorę — śródwieczerz się zbliżał.
Jasiek odrazu oczy tęskne ku Suhorze zwrócił, ale słońce nic nie dało widzieć. Zaledwie poprzez gęstwię wpływającego ku roztoce światła las smrekowy majaczył.
Abo przypłyń wodą —
E, bo moje serdusko
Saleje za tobą.
Jasiek też wartko odpowiedział:
Na zieloną łąckę —
E, podej-ze mi obie,
Pomówimy sobie...
I zaśmiał się w sercu. Niezadługo przywiało od Suhory, ale dużo smętniej:
Moje ocka płacą —
Jak przydę ku tobie,
Owce sie potracą.
A on, jakby już dawno nosił w myśli radę, odśpiewał z potuchą mocną.
Ja wołki zezynę —
Zejdziemy na drózkę
Popod jaworzynę...
Gdy echa pocichły, nadsłuchował pilnie. Za chwilę dopiero ozwało się, jak granie najmilsze:
Minęło południe —
Kochaj mie, Jasieńku,
Ale nie obłudnie...
— E, nie bój-ze sie, nie bój,
Dyć ja przecie nie zbój —
Nie zbój, nie zbójnicek,
Ino pacholicek.
Stał cicho i słuchał, czy mu jeszcze słów jakich nie przyśle. Za chwilę odzew jeno przypadł — krótkie: „U-hu-hu-hu“! Zmiarkował po głosie, że mu je już z uboczy przesłała. „Zgania owce“ — powiedział sobie radośnie. Czemprędzej zajął woły i gnał je w roztokę — naprzeciw. Z lasu już posłał odzew.
Przedarł się z wołmi przez buczynę i gnał rzadkim lasem. Gałęzie jeno pod nogami trzeszczały, i odzywało się niekiedy w głowicach drzew gruchanie gołębi.
Przechylił się na drugą stronę zbocza i posłał odzew Haźbiecie. Naraz, jakby w odpowiedzi, dobiegł jego uszu śpiew żałośliwy, cienki — od strony innej — ze Spalonego:
— Ej, nie wierz chłopcu, nie wierz,
Choćby w ogniu lezał...
Dalsze słowa straciły się w żałości. Poznał odrazu głos Tekli, którą łońskiego roku na Spalonem, pasąc z nią woły, przyniewolił sobie, a potem jej odniepadł dla Haźbiety.
Widząc, że go poznała zdaleka po głosie, i że jemu tak śpiewa — odrzucił z pyszna swawolnie:
— Hej, dawniej tom cie widział
Bez dziesiątą ścianę —
Dzisiaj cie nie widzę,
Choć przy tobie stanę.
Na to przywiało ze Spalonego:
— Ej, pamiętaj se, Jasiu,
Stanies na sąd boski —
Bedzie on ci, bedzie,
Mój wianecek gorzki...
Już nie odpowiedział. Natomiast wartko zawrócił woły i przesłonił się od tej strony zachyleniem leśnem. Gnał jakiś czas w milczeniu — a skoro widział, że się już dość od Spalonego oddalił — począł sobie przygwizdywać dla śmiałości serca i potuchy. Już też zbliżał się ku roztoce... Tu doleciał go — już z niedaleka — szukający go głos Haźbiety:
— Moje pociesenie
Na który jest stronie?
Cy na ty, co i ja,
Cy sie ze mną mija?...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kany świtać miało —
Juz moje kochanie
Z wiatrem poleciało...
A od Spalonego poniesło się żałośliwe śpiewanie ku Cesce:
Na świecie nie było —
Nie widziałabych cie,
Nie zal-by mi było...
A Jasiek ze Zarębków gnał napasione woły ku kolebie i przygwizdywał sobie — po twarzy przebiegał mu uśmiech lekkomyślny, a w oczach migotały ogniki swawolne.
Józuś, Miecusiów syn, z pod hal od Dunajca, ukończył szkoły w Krakowie i na wakacjach w chałupie u ojców bawił. Nie wiedział jeszcze, gdzie się na przyszły rok obróci: — czy na doktora pójdzie, czy na księdza, czy też na sędziego. W domu najbardziej by radzi byli, żeby na księdza poszedł. Nie powiedzieli mu dotąd wyraźnie, ale ze wszystkiego miarkował, że tak myślą; matka już drugi tydzień na tę intencję nowennę odprawiała.
Józuś do żadnego stanu wyraźnego powołania nie czuł, najmniej zaś do duchownego; ale czuł, że się oprzeć nie potrafi, skoro go poczną nakłaniać... Zmęczoną głowę miał po ośmiu latach nauki, i najchętniej by się niczem nie zajmował, jak oto w tym czasie. Całemi dniami wałęsał się bez celu, wysypiał się w sadzie do słonka i chodził między ludźmi osiedla jak śpiący. Tyle, że czasem do kościoła, przez matkę przynukany, poszedł, księdza proboszcza odwiedził — ale i to czynił bez ożywienia, jak w śpiączce.
Matka przepomagała się, by mu jeno w jedzeniu dogodzić; jajeśnicę mu co rano smażyła, zacierkę z białej mąki na mleku gotowała, poddawała mu, co mogła; i Józuś wnet stracił bladość przyniesioną z miasta, przybyło go na gębie, wyglądał jak rydz bukowy.
A że w próżnowaniu i przy dobrem jadle zwykły różne myśli przychodzić do głowy — więc i Józusiowi przyszła myśl: pójść ku szałasom, na hale... Zbaczyły mu się owce, siano, pasterki, śmiejące się takim śmiechem, który aż łaskocze... Tu pracujący ludzie przeszkadzali mu — tam mu już nikt nie przeszkodzi.
Najbliższe szałasy były na hali Chochołowskiej. Tam też Józuś poszedł.
Pasterze i pasterki przyjęli go ochotnie, bo znali go od mała — niejedno lato z nimi pasał. Po paru dniach oswoili się z nim, i Józuś wodził się z pasterzami, jak za dawna.
Znużenie opadło z niego, jak kurz, gdy wiatr zdmuchnie. Nie na marne też wyszły podbiady, dawane przez matkę. Ku pasterkom się z przyśmiechami zwracał — te zaś prześmiewały się z jego nauki.
— Tyle-ś casy w tych skołach był, i coz cie naucyli? śpiewki-eś pozabacował...
— To se przybacę — starał się mówić w ich sposobie.
— Moze w seminaryi? Tam by ci dali! Msę świętą kazą ci śpiewać...
— Coz to zawadza?
— A to, ze teraz ci juz o świeckich rzecach nie trza myśleć.
— Widzis, zebraku, ani na wesele nie bees mógł iść, ni na druzbę...
— A das mi, Józuś, ślub, jak księdzem ostanies?
— Dam ci, z jaką paradą! ino pockaj.
— A kie-z to bedzie? Za rok, dwa? Bo mi sie śpiesy.
— Coz ci tak pilno?
— Gadaj mu ta o tem, kie on juz jak ksiądz. — Jakze ty, zebraku, wytrzimies? Tak całe zycie bez grzychu...
— Haj? od cegoz gospodyni? — pytała insza.
— Kie Józuś ta nie taki... On już dziś jakby wyświęcony. Ino mu kółko na łbie wystrzyc...
— Wiera tyz bedzie ksiądz z ciebie! Ino tu prymicyje zrób, pamiętaj, coby my sie wytańcyli...
Józuś wstydził się tego przyszłego księdzostwa. Chciał im koniecznie pokazać, że on nie taki święty, jak myślą.
Najuparciej prześmiewała się z niego Kundzina Jewka od Królów. W zamian za te jej prześmiechy począł ją śmiało słowami napastować. Nie gniewała się o to bynajmniej; to też Józuś ośmielił się tak, że gdy jednego popołudnia przyostali na chwilę sami na polanie, zagadnął prosto.
— Kaz ty legas?
Wiedział dobrze, że nocowuje przy kopach na sianie.
— E? — przedrzeźniła — coześ taki ciekawy?
— Bo bych przysed ku tobie.
— To przydź — kto ci broni?
Józuś uszom swym nie chciał dowierzać.
— Naprawdę byś mnie przyjęna?
— Jakze? Dy nie na śpas...
I zaniesła się śmiechem, który Józusia więcej niż słowa przekonał. Jak to dziwnie łatwo! — pomyślał sobie w radosnem zdziwieniu — że ja też, głupi, nie wiedział...
Przez cały ten odwieczerz miejsca se nie mógł naleźć z niecierpliwości krwi, myślą pokuśną rozgrzanej. To do koleby zabiegał, to z pasterzami po hali się wodził, to za owcami uganiał — a wszędy za nim szedł śmiech Jewki, raje obiecujący. Na samą myśl tych rajów aż Józuś omglewał w ciele.
Nigdy dotąd podobnego uczucia nie doznawał. Choć miewał już różne. Kochał się w błękitnych pannach, spotykanych na nabożeństwach majowych, potem w kulawej córce pani, u której dwa roki mieszkał: były to miłości straszne — do „aniołów“; myślą bał się ich sukień dotykać. Później czystość swoją tracił w ofierze Lilith nieznanej, nago już w marzeniach śmielszych widywanej, aże stracił ją zupełnie w jakiejś ohydnej miejskiej norze, gdzie go po maturze pijanego koledzy zawlekli. Prześladowało go to przypomnienie, jako sen przykry, niewyraźny. A oto teraz, tej nocy, ma się stać rzeczywiście, o czem śmiał śnić jeno... I to naprawdę! bez żadnych ocyganień! Józuś! czy ty nie zwarjujesz pierwej! — mówił sobie.
Miał wciąż na oczach Jewkę: jej postać krzepką, o twarzy ciemnej, przez którą ogień krwi przeświecał, z iskrami oczu, z rzędami białych ząbków; o włosach czarnych, splecionych w długie warkocze, i piersiach, wyraźnie wzdymających katankę we dwa wzgórki... Aż oczy mgliły mu się na myśl o tych wzgórkach — odsłonionych.
Wyobraźnia rozpalona nawodziła mu na zmysły obrazy noclegu, jaki chyba bogowie pogańscy mieć mogą. Z Jewką — przy kopie — na sianie!... Wszystko wobec tego wydawało mu się nudnem, nie wartem jednej uwagi. Cale życie jego dotąd nie miało — widział — sensu. Poto się trudził lat tyle, poto się uczył łaciny i greki, by oto zrozumiał wreszcie, iż jedno jest dobro, jedna mądrość: ujrzeć się z Jewką na sianie.
Nadszedł wieczór. Józuś i wieczerzy jeść nie mógł — telo szczęściem czuł się napasiony. A wieczerzali pospólnie w kolebie. Za Jewką jeno oczami wodził, chwytał jej uśmiech każdoraźny, jej spojrzenia — chciał się już upewnić w sercu, bowiem im bliżej czuł się obiecanych rajów, trwoga go napastowała.
Wnet po wieczerzy poczęli się pasterze rozchodzić na spanie — każde do swoich kóp.
Józuś ze drżeniem zbliżył się ku Jewce.
— Jakze bedzie?
— Z cem?
— Ze spaniem... Cy mam przyjść ku tobie?
— Jak fces — zaśmiała się. I, zaodziawszy chustkę, poszła na halę wyźnią, gdzie nocowywała.
Józuś został w kolebie ze starym Szymkiem, z którym tu legiwał. Skoro po jakimś czasie Szymek zabierał się do spania i klęknął do pacierzy, Józuś skierował kroki w pole.
— Pójdę wyjrzeć na miesiączek, czy wyszedł — rzekł w progu. Czuł tym razem potrzebę wytłómaczenia, dlaczego wychodzi. Szymek nie odrzekł nic, mówił pacierz.
Halą wyźnią nazywano skrawek równy w końcu hali, wyżej położony. Stamtąd widok był otwarty na wschód i na zachód. Tam Józuś skierował kroki. Idąc, dygotał całem ciałem, choć wieczór był ciepły — wzruszenie nieznane dotąd trzęsło nim, jak złodziej gruszą.
Skoro na halę wyszedł, rozejrzał się z uwagą, by nie zmylić. Księżyc wychodzący ledwo rozwidniał polanę. Na środku stało kilka kóp. Poboku jednej dojrzał posłanie i chustę ciemną. Zbliżył się z dygotem serca.
— To ty, Jewciu? — szepnął, stając nad posłaniem.
— Ja. Coz fces?
— Przysedech ku tobie.
— To ląz.
Józuś czuł się, jakby go do nieba wpuścili. Rozpatrzył się po posłaniu i legł skraja, obok Jewki. Chwilę spoczywał cicho. Zbierał w sercu odwagę, oswajał się z rzeczywistością. A bokiem z ciekawością pozierał na Jewkę. Leżała na wznak, chustką owinięta, twarzą ku niebu.
W pobrzasku miesiąca widział jej przyciemniałą twarz, oczy otwarte, wpatrzone w gwiazdy, błyszczące. Wydała mu się jakąś inszą, poważną, prawie że surową. Onieśmielenie poczęło ogarniać Józusia, gdy patrzał w nią, tak w niebo wmyśloną.
— Gwiozda spadła... — szepnęła.
Józuś spojrzał na niebo za jej wzrokiem, i znów ku niej powrócił oczyma. Nieznacznie przysunął się. Dygotał jak w febrze.
— Cy ci zimno? — spytała.
— Nie...
— Tak sie trzęsies. Moze ci dać trok chustki?
Odwinęła chustkę. Józuś podjął trok i skwapliwie się przysunął.
— Cieplej ci?
— Cieplej.
— To śpij. Abo patrz na gwiozdy. Widzis, co ich hań... Jak iskry rozsiane. Więkse, i mniejse, i mało co widne... O — jak sie mienią... Z cego one tyz bedą? Nie wies? co? Jak was tam w skole ucyli?
— Io są światy, takie, jak nasa ziemia...
— Głupi... światy... mniejse od śpilki.
— Bo daleko, to sie widzą małe.
— Dzieciom gadaj se takie bzdury, nie mnie.
Jednak ciekawe słowa Józusia nie dawały jej spokoju; myślała o nich, zapatrzona w gwiazdy... Józuś zaś nie miał ochoty wykładać jej astronomji. Chciał, by teraz o jego szkołach zapomniała, by brała go jak pasterza.
— To ucą, ze tak daleko... — rzekła po chwili.
— Co ci ta o to... śpijmy lepiej.
Przysunął się ku niej poufale.
— To śpij. Cy ja ci bronię? — odsunęła się. — Mas doś miejsca.
— Kie ja chcę z tobą...
— Dyć ze mną śpis.
— Ale...
— Co za ale? Jak ci nie dobrze, to idź.
Patrzyła dalej ku niebu, a Józuś, onieśmielony, pozierał na nią i czekał. Oczy jej pomału zaczęły się zwężać — sen ją nachodził.
— Jewka...
— Co?
— Jewciu...
— Dyć słysę.
— Jewusiu...
— Coz ta jesce? Śpij, bo juz cas.
Józuś nabrał w serce odwagi, wyciągnął rękę pod chustą i sparł dłoń na jej piersiach. Nie broniła mu, spytała ino:
— Musis tu rękę kłaść? nie uśnies inacy?
A Józuś, czując pod palcami wzgórki ciepłe, wznoszące się oddechem, rady sobie już nie mógł dać. Począł dłoń rozpaloną w zamroku pożądania przesuwać po jej młodem ciele. Ujęła mocno tę dłoń jego i odepchnęła.
— Lez spokojnie — rzekła ostro.
Ale Józuś już na nic nie dbał. Płomieniał cały pragnieniem. I śmiałości strasznej nabrał: Przecie go sama wołała... Cisnął się rozpalonem ciałem ku niej. Objął ją mocno rękami i począł szeptać słowa urywane: prośby, tkliwości, zaklęcia...
Krótko to trwało. Ani pół pacierza. Porwała się, odwinęła się z rąk jego niby z trawy leśnej i odrzuciła go na siano, jak smętła słabego.
— Coz tobie sie bazy, moi ludzie? To cie tego tam ucyli?! A spytałeś sie mie choć, cy cie kocham?
Poczem złagodziła nieco:
— Jakbych cie kochała, to co insego. Ale co ty wies o tem.
Józuś ledwo sie osatał ze zdziwienia przykrego i z upokorzenia.
— To po co-ześ mie wołała na siano? — rzekł w gniewie.
— Na sianie kazdy spać moze. Miejsca doś. I nikt nie broni... Ale widać juz, ześ miasto przesed... No ląz-ze, ląz — dodała pobłażliwie — nie smuć sie...
Ale Józuś ani myślał ostać. Porwał się w złości z posłania, poszedł po polanie aż na drugi koniec hali, tam długo siedział na pniaku i różne myśli przeżywał.
Skoro Józuś, późnym już czasem, wchodząc do koleby, skrzypnął drzwiami, Szymek stary podniósł kosmatą głowę z posłania i, rozespany, spytał:
— Jakoz ta ten miesiącek... wysed?
I.
Na wyniosłej polanie, na jej stronie schylonej ku słońcu, przy kraju lasu bukowego, dwoje pasterzy zabawiało się w lipcowe przypołudnie gwarą, jako też patrzeniem na się, siedząc na poły leżęcy na trawie, którą woły postrzygły zębami.
Podobali się sobie: bo on miał włosy czarniawe, stręczyste i oczy — czarne ogniki wprost do samego serca wiertające; ona zaś miała włosy do lnu słońcem złoconego podobne, a oczy siwe, jakie kwiatki niektóre miewają, i to wtedy, kiedy rosa je zmyje, wyczyści, a jeno ślady wilgotności na nich pozostawi.
Oboje byli rówieśni, niedawno z pasterzy owiec na pasterzy wołów wyrośnięci, i z gibkości swej przy poruszeniach podobni byli do onej młodzieży buczków, która po kraju rosnąc przy bukach-rodzicach, chwiała się za lada wiatrem.
Podobaliby się sobie i bez tych mamiących serca przyniewoleń, bowiem pasali woły sami dwoje już od świętego Jana; zaś do wzajemnej upodoby to się przyczyniało, że nie chowali się od mała w tem samem osiedlu — mało w swoich wezwyczajach poza pasaniem się znali.
Zabawiali się przy kraju, a woły przeszły wierchem, pasęcy się, na stronę północną, gdzie więcej cienia się słało.
Słońce z południa przypiekało mocno; trawa się rozpalała, w powietrzu żar się wzmagał. Siedzący głowy kłonili ku sobie, zachylając twarze od promieni.
— Jak piecze...
— Pomknijmy sie do cienia...
— Trzaby na woły wyjrzeć...
— Po co... Nika nie pójdą... Ka mają iść? — zabiegł słowami pasterz.
I zesunęli się na dół po trawie, nie wstając, aż liście buków zakryły im słońce.
Zbliżeniem swem spłoszyli dwoje małych ptasząt; wyfurgnęły z gałęzi i usiadły wyżej.
— One sie też schroniły do cienia — pokazała z uśmiechem pasterka.
— A jakże... — przyświadczył, łowiąc oczami jej uśmiech.
Zarumieniona, odchyliła głowę. Milczeli chwilę.
— Żeby ja tak mógł.. — począł pasterz i urwał.
— Co, żebyś tak mógł?...
— Żeby ja mógł mieć taką moc, jak to drzewiej miewali niektórzy... że cobych se pomyślał, toby sie mi stało...
— To co byś se pomyślał?
— To, co i teraz...
— A co se myślisz teraz?
— Zgadnij...
— Nie chcę zgadować.
Znów odchyliła twarz zarumienioną. Krążek słońca z pomiędzy liści padł na jej włosy i ozłocił je. Pasterz patrzył w zadumieniu, jako na świętą z obrazka. Trwali w takim bezruchu czas jakiś.
— Oj, świecie, świecie! — westchnął wreszcie głęboko, z dna serca.
Zwróciła oczy zdziwione ku niemu i, gdy wyczytała z oczów jego przyczynę onej ciężkości, uśmiech figlarny na twarz jej wykwitnął.
— Coż ci ten świat tak cięży?
Nie odpowiedział, jeno się wpatrzył w nią osmętnie z miłosnem poniewoleniem.
Światła wbiegały na jej twarz i nikły, napróżno siliła się na zwykłą spokojność. „Coż znowu?“ — karciła się, zła sama na się za ten niepokój oczywisty. Ale serce się tłukło uparcie; bladła na myśl, że on je tak samo słyszy.
— Coż tak patrzysz?...
Siliła się powiedzieć spokojnie. Lecz głos jej własny zdał jej się tak obcym, jakby go nigdy nie słyszała. On wpatrywał się dalej. „Nic nie pomoże, trzeba coś wymyśleć“. Podsunęła jej sposobność:
— Jakie te ptaszki śmieszne... — pokazała na kraj.
Dwoje onych małych ptasząt, które poprzednio wyfurgnęły skraja, wróciły znowu na dawne swe miejsce i wieszały się po gałązkach, szepleniąc przytem coś do siebie.
— Nie wiesz — spytała — jak sie nazywają?
— Nie wiem... Czy sie to muszą nazywać? Ochrzcij je sama...
— Jedno ma czubkę czarniawą na głowie. To bedzie on... A ona zaś ma korale pod szyją. To on bedzie czubaty, a ona koralinka. Cóż, podoba ci sie?
— Podoba... — odrzekł z uśmiechem, myślący o innej ptaszce.
— Patrz! Patrz! Wywiórka!...
— Co też ty jeszcze nie wynajdziesz...
Poprzez liście widać było owo cisawe stworzenie, patrzące z ciekawością ku nim, w ruchu postrożnym, trzema łapkami wsparte na gałęzi, czwartą, sięgającą wyżej, na pniu buka, gotowe każdej chwili do wyśmigu...
— Nic sie nie boi...
Pasterz sięgnął opodal po szyszkę.
— Nie ciskaj. Co ci wadzi?
Posłusznie upuścił szyszkę.
— Widzisz, spłoszyłeś ją. Takie to ładne.
— Może ci ją dostać?
— Po co... I tak byś jej nie dostał...
— E? Załóżmy sie!
— Nie chcę.
— Jaby jej nie dostał! — mówił urażony. — Chybaby skrzydła musiała mieć... Abo w jakim gęstym lesie...
— Cicho-no! Widzi mi sie, że zagrzmiało...
Zmilkli. Pasterz spojrzał do góry.
— Z jasnego nieba? Bajanie!...
— Zdawało mi sie...
Jednak, mimo tych objaśnień, jakiś cień przesunął im się po sercach, życiem dyszących, jakby poprzed słońcem przeleciał czarny ptak nieznany; i chwilę trwali w milczeniu, nim się ich dusze rozpogodziły na nowo.
Łatwo to przyszło, bo zewsząd wiały ku nim: radość, wesele, swoboda. Gdzie pojrzeć — wszystko kwitnęło, dyszało życiem pełnem, beztroskliwem, i radowało się słońcu. Ptaszki one dwa nieodstępowały kraja, trzepotały się po liściach i gwarzyły bezustanku jakąś przymilającą się gwarą. Wiewiórka znowu, przyośmielona bezobawą ptasząt, wróciła na bliższe drzewa i szmerzyła się, śmigając z gałęzi na gałąź dla wprawy. Nawet te liście bukowe, prześwietlane słońcem, miały jakąś radość w sobie, która się udzielała oczom, patrzącym na nie z pobliża.
— Jak też to tu wesoło! — rzekło dziewczę.
— Hej... — przyświadczył pasterz.
— Nic sie tu nie cnie.
— Samemu by sie cnęło... jak i mnie nieraz, kiedych sam pasł...
— Nie mogłeś ku mnie przygnać?
— Czy ja wiedział, żebyś mi była rada?
— Ej ty... nie wiedział.
— Ja i dziś poprawdzie nie wiem...
Śmiała się głośno, żeby zagłuszyć słowa niepotrzebne.
— Słusznie nie wiem... — przymawiał.
— Patrz-no, patrz-no, jaka ta wywiórka śmiała! Na ostatni kraj gałęzi przyszła...
I tak patrzenie na cuda i patrzenie na się przeplatali gwarą zręczną, jak przewijania wiewiórcze. Czasem troska o woły ich nadlatywała.
— Ka one też tam... Trzaby wyjrzeć...
Ale jedno drugie wstrzymywało, i tak im chwile leciały.
Słońce coraz mocniej piekło; nawet przez liście buczyny żar się do cienia przesączał... Gorąco przypołudnia rozleniwiło siedzących — polegli plecyma na trawie, i roztwartemi oczami patrzyli ku niebu.
— Co też to tam jest... to niebieskie?
Dziewczę nie lubiało patrzeć nie mówięcy.
— Nie wiesz to? Sklepienie...
— Ja wiem... ale z czego?
— Tego nikto nie może zgadnąć.
Patrzyła jeszcze chwilę z pobożnem zastanowieniem, wreszcie, westchnąwszy w bezradzie swej myśli, zwróciła oczy od światła.
— Cosi sie chmurzy od zachodu.
Podniósł głowę i pojrzał.
— Daleko...
— Ale że też to chmury wsze z boków przychodzą. Mogłyby z nieba słazić — no nie? Mogłoby też i bez chmur lać... skoro Pan Jezus deszcz daje... Ale tu pewnie płanetniki mają swoją moc...
— Chmury od morza przychodzą. Tak mówił stryk. Naprzódy lecą nad morze — nassią sie wody, nassią, i potem wracają z deszczem...
— Ale skąd sie tu bierą naprzódy?
— Czy ja wiem!... chyba ze mgły...
— O tom sie stryka nie pytał. A może i on sam nie wie!...
Zadumali się przy tem oboje, zgadując se różnie w myślach, choć bez żadnego uwierzenia, iżby mogli, zwłaszcza w takiej materji jak mgła, dojść do oczywistej prawdy. Jak stryk nie wie...
I wnet myśli unużone rozemgliły się w odczucia niejasne, w pragnienia dusz nieźrałych, a wsze jedno sklepienie nieba widujących.
— Jaki też to ten świat... telo krajów... Czyby też z najwyższych Tater jaki kraj uwidział? Musi być widać daleko... A na kraj świata — czy też tam kto doszedł? Ratunku!...
Cofnęła się myślą w strachu, jak przed widokiem otchłani. Po chwili zamyślenia:
— Chciałabych kie uwidzieć morze... ale nie zbliska...
— Jaby zaś chciał uwidzieć, jakie to te cieplice, kany ptaki na zimę odlatują...
— Mówią, że jest taki kraj, co figi na drzewach rosną...
— A jest... Jest też i taki, co słonko nigdy nie zachodzi...
— Czy oni też tamci o nas wiedzą?
— Ale! Co im ta naski kraj, jak oni mają takie cuda...
— Pewnie... co im ta o nas... — przydała ze smutkiem.
Pomilkli i kołysali się marzeniem o tych dalekich krajach-cudach.
— Ej, żeby też to kiedy... tam pojechać — wypowiedziała nieśmiało.
— Ja cię wezmę.
Roześmiała się w twarz tej gotowości, wyzierającej z ócz jego. Zabolało go to mocno.
— Coż sie śmiejesz? — rzekł z wyrzutem. — Czy ja to zawdy bedę pasł? Jeszcze rok, dwa,
a potem...
— Co potem?
— Bedziesz widzieć! I za morze ludzie jadą, a... jadą i... wracają...
Chciała mu jakoś to bezwolne zranienie nagrodzić, więc spytała z przymileniem:
— Naprawdę byś mie wziął?
— Jakże? przecie nie na śpas...
Podziękowała mu pięknie oczyma za tę ochotność gotową, i pogoda stanęła znowu między nimi. Nie myśleli już o dalekich krajach i nie zazdrościli im niewidzianych cudów.
— Niech se ta mają, co chcą, kiedy nam tu dobrze.
— Hej...
Zgodzili się oboje na jedno. Patrzeli na się leżęcy i chciwie choć pokryjomu wypijali se z oczów szczęśliwość. Po twarzach ich, zaognionych gorącem i upojeniem, chodziły złociste kółka, z pomiędzy liści buków padające, i staczały im się co chwila na oczy; więc uchylali je od światła i uśmiechali się jak dzieci tej słonecznej psocie.
Szmer się jakiś uczynił u kraja.
— Coz to? — szepnęło dziewczę.
Podniósł się pasterz i popatrzał.
— To ta wywiórka tak szmerzy... Puszcza szyszki smrekowe, co se naznosiła... Niema bukwi tego lata — rzekł, przychylony ku niej, a myśli sobie: „Co też to w tych oczkach siedzi...“
— Nie patrz tak, bo mnie urzekniesz — zaśmiała się.
— Tyś mnie już dawno urzekła...
— Nie pleć. Jaka też to ta trawa... — rzekła, aby coś powiedzieć.
— Kany?
— I tu! i tam! i wszędy!...
Zerwała się swawolnie i zdziwionemu śmiała się w twarz, mówiąc oczami: „Pocałowałabych cie za to, żeby...“
W te razy zagrzmiało w dali. Oboje zcichli, nasłuchując.
— Kanysi bardzo daleko...
— Bedzie deszcz z tego gorąca.
— Trza do wołów... — poradził pasterz z powagą.
— No... Kto kogo przegoni?
Puścili się pędem ku wierchowi — poprzód pasterka, za nią pasterz. Dopędził ją przy wierchu i objął ramionami.
— A widzisz... mam cię... teraz-eś już moja!
— Puść... — zatchnęła się powietrzem.
Uwolnił ją posłusznie — i poszli obok siebie, dysząc głośno. Stanąwszy na wierchu polany, rozejrzeli się. Na zachodzie noc się czerniła. I znowu przeszło ich serca uczucie, jakby ptak słońce przesłonił. Ale to jeno na moment. Słońce grzało jak poprzód — większa połać nieba była jasna — ziemia pogodą jaśniała...
Uśmiechnęli się sobie i poszli za wołmi.
Zapowiadana tłumionym przez oddal łoskotem i wyprzedzającemi zgęstniałą, murem sunącą noc wieśćmi-chmurzycami, które jako anioły grozy pędziły zaognione z włosami rozwianemi i rozczapierzonemi dłońmi, zbliżała się burza...
Słońce odwieczerza zatopiło się z całym swym jasnym przybiorem i oświetlą od niego bijącą w gęstej, jak ołowiany staw, chmurze — na ziemię spłynął cień i przestrzenił się możnie coraz dalej..
Od tej dalekiej nocy-burzy, kotłującej się, wrącej i wydającej jako potworny, kołtuniasty zwierz, pomruki groźne i głuche poryki szły ku wierchom zmroczniałym i ochylającym je znędzniałym lasom — posłańce różne, zapowiedzi...
A więc naprzódy chuchnął dech gorący, od którego duszność ciężka osiadła w naturze całej i zleniwiła ją, jako zaraza wdychana.
Potem nadleciał zimny podmuch, jakoby skrzydła miał z igiełek mroźnych, kłujących a bezszelestnych; dreszcz przebiegł drzewa, liście, trawy i wszelką żyjącą stworę; — zatrzęsły się.
Za nim niedługo przypadł wiater mocny, począł próbować wytrzymałości i oparcia lasu, przyskakiwał ku pniom, siepał się, ciskał od drzewa do drzewa i — jak gdyby naglony mocniejszym nakazem, abo wiele miał jeszcze prób w czasie zbyt krótkim przed sobą — pędził co tchu...
Gdy ten przepadł, nastała cisza zmiertwiała, cięższa do przetrzymania niż poprzednie wysłańce, nakaźna, niepokojąca.
Las w tem niepokoju zciszył, zdawało się, oddech i trwał w nakaźnem milczeniu. Ale przecie niesłyszalnie dyszał i gotowił się pocichu na zapowiedziane...
Ptaki przemykały z miejsc, upatrzonych poprzód, na bezpieczniejsze, nie czyniąc przytem zwykłego szelestu. To samo zwierzę, chodzące stąpało tak, szukając zachronień, jakby tuż blisko wróg czyhał.
Drzewa zaś zbroiły się w milczeniu w zaciętość... Zwłaszcza rozparte, muskularne buki potrząsały bezszelestnie liśćmi i hardziały w sobie. Smreki obawniej się czuły, bowiem niewiele ich było i poroztracane; one jeno wtedy mocne, kiedy są w kupie ściśnionej, gałąź o gałąź sparte; to też wierzchołkami patrzyły na się z poza buków, jakby się rachowały w sile. A już młodzież smreczana, jedliczna, jako i buczyna giętka, całkiem bezradna stała; ta jeno spokojniejsza w swych wiotkich, gibaśnych pieńkach, co się za ojce swoje zachyliła.
Tu i ówdzie stojące hardo stare jedle szumem wysokich, nad las wyniosłych, koroną wieńczonych głowic uciszały brać młodszą i spokoiły ją na owo przyjście złowrogie... Nie takie one pamiętają burze — z czasów drzewnych, gdy stały borami. Nie z takiemi parły się mocami!...
A trwały i przetrwały. Niewiele ich co prawda ostało, ale ostałyby się bezmała wszystkie, żeby nie ta owada zjadliwa, która je żelazem ostrem popodgryzała u śniatu.
Najstarsza z onych jedli stała, wrośnięta w krzemienne podskale, u samego wierchu od południa, pobok polany, na której woły pasano.
Zdaleka czerniła się jej korona czapista, niby gniazdo orle gdzieś w obłokach, zaś niższe jej konary, zaschłe i powykręcane, niektóre jakby w łokciu żylastym zgięte, upięstnione, groziły — zda się — zbliżającemu się człeku, niby potworne ramiona. Ku dołowi kadłub się odsłaniał: nieobyczajnie hruby, spotworniały od bulw, narośli zaskórnych, ochropiały naokół popadaną korą, sękami poukruszanemi z miodu upępiony, do tego tu i ówdzie przez dzięcioły skłuty, zdziurawiony.
Poniż kadłuba, w odziomku, otwór się czernił na wysokość drzwi. Miała ta harna jedla wnętrze wypróchniałe; odziomek — szczery żłób, a i kadłub we wnętrzu, o ile się zdołu widziało, był próżny.
Pasterze, różnemi czasy tu pasący, korzystali z tego i palili w niej; i wydrążyli ją jeszcze bardziej, tak, iż śmiało mogło się w jej wnętrzu dziewięciu ludzi stojęcy pomieścić; mimo to jeszcze zdrowie miała mocne.
Podczas burz, zawiej ciemnych lub inszej jakiej niepeci, była ta jedla schroniskiem wielu strwożonych i bezdomnych istot. Przez kilka lat mieszkał w niej Jantek „Djabeł“, poszukiwacz skarbów, póki go drzewo insze nie zabiło.
Mało schroniskiem — była ona kaplicą, nie jeno przez podobieństwo naoczne do staroświeckiej kaplicy, bezbożnej już i zczerniałej wiekami, ale iż tam się w czasie burz przeraźnych wiele dusz modliło żarliwie, wiele westchnień, od słów wypowiedzianych — głębszych, ulatywało gardzielą jej spróchniałą ku górze.
Owo jej wnętrze czarne było jak czeluść komina; ogień uwęglił boki, dym oczernił górne wydrążenie; przez to milsze człekowi było, zwłaszcza bezdomnemu, bo przypominało wnętrze dymnej, oczerniałej izby.
W czasie tym, kiedy na drzewne jej siostry-jedlice i na poinszą brać takie, jak się powiedziało, spadły zalęki abo poszumy od złych wróżb, lecących poprzód przed burzą, jedla nasza stała w obojętności skostniałej, już od całego wieka przyswojonej, i ani drgnęła.
W głowicy jej wyniosłej, jeszcze zielonej, chocia już mało iglastej, plątał się ledwo ku ziemi słyszalny szum — jakiś inny, nie z onego tu świata, lecz jakby przypominanie szumów dawnych — dawno pomarłych drzew — drzew-ojców — drzew-praojców.
We wnętrzu jej było cicho. Bo nawet muszki-brzęczki, które się tu, po zajściu słonka za chmurę, schroniły i brzęczały przez chwilę zdudniałym gwarem jako w ulu, siedziały teraz po zwęglinach i szparach, jakby snem poprzylepiane.
Cicho było, jak istnie w kaplicy.
Aże naraz zatrzepotało się coś u wejścia, na wysokości naczółka drzwiennego. I u okraja przyczepił się ptaszek, zazierając uważnie do wnętrza. Nie mógł ciemności przejrzeć, a chciał przejrzeć — więc puścił się na odwagę i obleciał parę razy kołem; poczem wychynął, a za moment wróciło ich dwoje.
Podnieśli się w czeluście pierścieniami wzlotu i posiedli na sękach, wyrastających z poboku do środka; coś ćwierkali, coś sobie opowiadali, czy też przyzywało jedno drugie ku sobie; w końcu znaleźli się razem na jednym sęku siedzieli już dalej cicho.
Po chwili znowu szmer zgóry spłynął do wnętrza: Otworem, który dzięcioł wykuł, a jakiś inszy stwór rozszerzył, wsunęła głowę wiewiórka. Porozpatrywała się naprzód ciekawie, a potem wśliznęła zwinnie. Pomknęła kominem wgórę, przepatrzyła, aza wróg jaki w ciemności nie czyha, poczem sfurgnęła na dół, popróbowała powietrznego tańca „od ściany do ściany“, wreszcie uczaiła się, dysząc, przy otworze.
Znowu nastała cichość.
Nie uszła chwila, jak się ozwały stąpania, i do schroniska wprowadziło się dwoje młodych: pasterz i pasterka.
— Tu przeczekamy — zadudnił głos pasterza we wnętrzu.
Ptaszęta, zaniepokojone, kręciły główkami, dumając, czy by nie wymknąć. Ale widząc, że młodzi bez żadnego złego zamiaru tu weszli, uspokoiły się i zapadły na nowo w półsen czuwający.
Wiewiórka też za ich wejściem wymsknęła się otworem nazewnątrz, a za moment wraziła łebek, posłuchała i cała się wewinęła z powrotem na miejsce.
Młodzi stali czas jakiś milcząco, nastrojeni podobnie, jak wszystek dookoła żywot. Martwa cisza oczekiwania i ich przygniotła. Jednotonne uczucie szło po włóknach-żyłach wszystkich jednem powietrzem, choć różnie albo i zgoła utajenie, dychających jestestw.
Burza się zbliżała zwolna. Różne znaki zbliżenie się jej powiadały. Słychać było jakoby olbrzymie stąpania, od których ziemia drżała i echo szło dudniące.
— Dobrze tu z tem schroniskiem... Kabyśmy byli uciekli? — ozwało się dziewczę pierwsze, chcąc trwogę serca zagadać.
— Ja raz tak szedł... od wołów, w nocy... Burza zdybała mię w lesie...
— Jezus! toś ta miał...
— Szedłech na ślepo, nie widzęcy. Co sie łysnęło, tom krok stąpił... Pierony biły...
— Nie mów...
Przeżegnała się, bowiem łyśnięcie dało się widzieć przez otwór. Zaniedługo huk się dobył i popłynął po lesie w dudnieniu.
— Blisko kanysi.
— Pójdę wyjrzeć na woły — rzekł pasterz.
— Nie chodź! — strwożyła się.
On też nie myślał iść. Tak sobie rzekł, chcąc śmiałości dodać sobie i dziewczęciu. Patrzeli w otwór, wyczekując nowej błyskawicy, aby się na czas przeżegnać.
— Pokrapuje...
— To chyba grad...
— Nie, takie grube krople...
— Czy nas tu nie zamoczy?...
Podniosła głowę i pojrzała do góry.
— Widzisz ty, i ptaszki tu są... i wywiórka!
— Ciszej, niech se ta siedzą.
— Dyć kazby ja ich wyganiała... Biedactwo... Oni się tu przódy schronili, to mają przed nami pierwszeństwo.
Znowu łysnęło — już wyraźniej. Oboje się przeżegnali, a pasterka, schylona, poczęła drżeć wiotkiem ciałem, jako ta młoda koralina w wietrze.
— Boisz sie? — spytał ją ztkliwionym głosem.
— Nie... nie boję sie przy tobie... — odrzekła, dygocąc jeszcze.
Otoczył ją ramieniem nieśmiało.
— Chciałabyś przy mnie być... tak zawdy...
Głos mu drżał wzruszeniem serca, rozechwianego burzą i uczuciem.
— Nie powiesz mi...?
Skinęła jeno głową i przychyliła się ku niemu.
Wzruszeniem opowici, milczeli, czując dygot serc swoich przy sobie. Widzieli się jakoby w chałupie — bezpieczni. Gdzieś tam daleko idzie burza — gdzieś tam daleko grzmi... Serca się tłuką — czują wzajemnie ich młoty — lecz chyba nie z zalęku.
— Radaś mi choć troszkę?
— Coż sie pytasz... przecie wiesz...
Szeptają bardzo cicho — myśli się same słyszą.
— Haźbieś...
— Co, Józuś...
Pieszczą się imionami swemi, muskają się niemi po sercach, niby miękkiemi piórkami. Wreszcie słowa wydają im się nijakie i zbędne — więc milczą, przytuleni do siebie, objęci szczęściem, jako powietrzem pachnącem.
Trwają tak, nie wiedząc o czasie, nie widząc nic, ino jakąś przed sobą jasność łagodną, przerozkoszną, która się przesącza w serca, aże przestają bić z rozkoszy... Kolana się gną, jakby dusze uklęknąć chciały przed tem Niewysłowionem... Życie minione wydaje się snem... a to istnienie prawdziwe... Prawda...
— Czy to prawda? — pyta się dusza. A wargi szepczą: — radaś mi?
Skinęła, i głowę tę przekochaną schyla mu na piersi. Przytulił ją mocniej i niezgrabnie pocałował jej włosy. Pachność z nich uderzyła mu do głowy, niby trujący czad.
W te razy światłość przebiegła po wnętrzu. Młodzi ledwo zdołali się przeżegnać, gdy huk się rozszedł trzaskający, jakby kto górę krzemienia rozłupał. Za moment nowa błyskawica, i znowu huk podobny.
— Jak sie też to przeraźnie łyska...
Rzeczywiście, błyskawice były jakieś przerażające, niezwykłe, jakich pasterze nie widzieli za życia swego niedługiego. To też gromkie ich światła rzucały trwogę na ich serca; stali w zalęku, tuląc się ku sobie, jako tych ptasząt dwoje ponad nimi.
Deszcz począł ciąć naremny. Ani światu nie było widać. Błyskawice raz po razie sypały światło przeraźne — już i żegnać się trudno było za każdą — huk toczył się bez odetchnienia...
Dziewczę dygotało całe, jako ta najsłabsza trawa.
— Nie bój sie — prosił pasterz — przecie ja przy tobie...
I przytulał ramieniem żegnającą się co moment, a sam pobielał aże ze wzruszenia.
— Wnet przejdzie... widzisz już grzmot słabnie...
Zdawało się rzeczywiście, że się huk potoczył dalej. I błyskawice rzedniały, ale stawały się jakieś trzeszczące, czerwieńsze — w paru łańcuch zamigotał — w jednej był krzyż... Raziły serca patrzących, jak groty.
— O Jezu... — jęczało dziewczę.
— Nie bój sie... już przechodzi... Widzisz, już sie hań przeciera...
Burza mijała — szła za wierch...
Nagle dreszcz-światło... i za niem trzask straszny — prędszy niż słowo-myśl...
I jedla hruba rozszczepiona na pół — drzazgi z niej odstrzelone tu i owdzie po ziemi — wśród nich leżą ciałka ptasząt, wiewiórka zabita na śmierć, i tych dwoje...
Burza przeszła. Słońce zegnało resztę chmur — ziemia, obmyta, zajaśniała nanowo całą swoistą krasą, radośniejszą jeszcze zielenią niż poprzód. Z liści bukowych spadały lśniące perełki.
I.
Na stromem zboczu, pod garbem grzbietowym na pół wysokości góry (Turbaczyka) wyświeca się z ciemnych wrębów nieduża polana, na północ otwarta, najbliższa wsi —: widać też z niej całą dziedzinę, wszystkie osiedla, jak na dłoni.
Na tej polance, niewiada czemu Płoszczaną nazwanej, pasł woły swego ojca Wojtuś, czternaste lato poczynający.
Wygnał wczas rano, jak co dnia. Woły, wygłodniałe przez noc, łakomie strzygły trawę, mokrą jeszcze od rosy, a Wojtuś stał nad niemi, z zadowoleniem pozierał, jak skraja przykładnie szorstkiemi ozorami zawijały paszę, i rozpatrywał się po świecie.
Rano było pogodne. Słońce już oświecało prawie całą dziedzinę — w uboczy, schylonej pod pać, jeszcze trwał cień. Tem wyraźniej malowały się i przybliżały oczom pasterza: osiedla, w dole leżące, trawniki pod domami, płaty zbóż, lnów, koniczyn, światłem poobsypane.
Wojtuś, pełen krzepkiej w sercu radości, jaką darzy pogodny ranek, wodził oczyma po słonecznej dziedzinie, uważał, jako syn gospodarski, o ile się zboża zapolały a lny rozkwitły, śledził z zajęciem, gdzie już dymy z nad chałup się rozeszły, a gdzie dopiero na śniadanie palą, gdzie bydło na ugory wygnali, a gdzie dopiero ulicami od chałup wyganiają.
Najczęściej jednak wracał oczami ku jednemu osiedlu. I ani się postrzegał, jak się tu z częstym nawrotem najdował. Najpilniej też ze znaków miarkował, co w osiedlu tem ludzie robią, zwłaszcza w chałupie skraja od ulicy.
— Dym się rozniósł z nad dachu. Musieli pośniadać. To teraz pewnie stroją sie do pola...
Obszedł oczami po dziedzinie, postał przy innych osiedlach, poobzierał się nawet daleko, jak widok się odsłaniał, i znowu wrócił.
— Nie widać jeszcze... Może dopiero śniadają?
Począł od nowa rozpatrywać się po dolinie. Z trawników, nakrapianych żółtemi jaskrami i siwemi pałkami ząbru, przechodził na przybielałe zagony jęczmion i orkiszów, na ciemne płaty koniczyn, na błękitne pólka lnów, wędrował głowami nierówno stykających się różnozielonych kawałków, włóczył się dookoła młak i młaczek, miękką porosłych trawą, rachował miedze w jednym rzędzie, zatrzymywał się przy kępach, przy każdem spotkanem drzewie, szedł z pasterzami, wyganiającymi z jednego osiedla bydło, przez całą wygonną ulicę, aż ku pastwisku i bawił wśród nich dłużej, niż zajęcie radziło — wreszcie, miarkując, że już dość czasu stracił, wrócił oczyma ku „swojemu“ osiedlu.
— Czemuż ona nie wygania? — pozłościł się już w niecierpliwem sercu. Całą nakazującą wolę wziął w oczy, wpatrzył się ostro w osiedle i powtórzył parokrotnie, niby zaklęcie mocne.
— Wyżeń-że! Wyżeń! Wyżeń!...
Ale zaklęcie nie poskutkowało. Nikt się z chałupy nie ukazał.
Wojtuś już przecie nie oderwał się oczami. Przyczaił się w ulicy, można rzec: przywarował u wyjścia z osiedla i czekał. Postanowił już czekać cierpliwie. Drętwiał w ciele, nudził się i niecierpliwił, jakby w rzeczy tam stał koło płotu.
Minęła chwila jedna — druga — czas dłużył mu się niepomiernie. Nareszcie!... Z osiedla, jak dwa światła, wyszły łyse woły — za niemi Kasia...
Poznał ją zdaleka i aż drgnął cały z radosnego wzruszenia. Przywarł odrazu oczami do jasnej jej postaci i prowadził ją przez całą ulicę i dalszą wygonną drogę aż ku stokom, póki jej schylenie lesiste wraz z wołmi nie przesłoniło.
Teraz począł w niecierpliwości serca i oczu pacierzami rachować, rychło się z wołmi we wrębie ukaże. Miał już odrachowaną miarę (nieraz ją sprawdzał!), wiedział też, że Kasia musi gnać jedyną drogą wrębem poprzez ubocze, bliską, bo jeno potokiem dzieloną i schyloną ku stronie, na której on stał z wołami.
Szepcząc „Zdrowaś Marja“ i odliczając zmówione na palcach, modlił się zarazem gorąco o łaskę ujrzenia Kasi. Do Matki Boskiej miał zaufanie zupełne, większe niż do własnej matki.
Zwierzał się Jej ze wszystkiem. Ona też nie odmawiała nigdy jego prośbom.
Niezadługo na przechyleniu zaświeciły białe czoła wołów (jak on je kochał! jak im rad był zawsze!). Wychyliły się wnet całe, czerwone i okazałe, a za niemi w zapasce czerwonej, w chustce niebieskiej — Kasia...
Wojtuś wiernemi oczami przypadł ku niej i już jej nie odstąpił. Wierzył, że musi widzieć abo czuć te jego oczy z oddali, tak strasznie przysłużebne. Modlił się ku niej cale nieznaną mową, która niewiada skąd się rodziła. I patrzał — patrzał — już nie oczami, ale duszą. Czuł, jak krew odeszła mu z twarzy, jak serce nierówno się tłucze, jak nogi słabnieją pod nim — nie oderwał by przecie oczu, choćby omgleć padło.
W kalinowym lesie —
Siwy koń, siwy koń
Siodełecko niesie...
Zadźwięczało przeczyście po wrębie — po lesie — i poniesło sie dołu... A Wojtusiowi jakby sto ptaków rajskich zadzwoniło. Osłabi doznaku sercem. Już męką patrzał za nią, gdy podnosiła się z wołmi — ku wierchu. Stamtąd, już z góry, puściła rozwodny głos w dolinę:
Co ładnie śpiewały?
Powydawały sie —
Pozabacowały...
I gasła zwolna w gibrzynach wysokich. Czasem chustka jej mignęła jeszcze z poza smreczków, jak skrawek nieba — hań u wierchu.
Wojtusiowi zdało się, że dzień się chmurzy, że słonko zachodzi. I wreszcie tam — za wierchem — zaszło jego słonko, radość oczu. Wnetby był płakał. Bezwiednie prawie zajął woły i gnać je począł ku wierchowi. Nieodparcie ciągło go coś za nią.
Osatał się dopiero na wyźniej polance. Przypomniał sobie, jak mu ojciec ostro przykazował, aby się z Płoszczany nie ruszał z wołami, aby nie gnał za wierch ku pasterzom.
— Pamiętaj, żebyś mi sie krokiem z polanki nie ruszył. Tu se paś, tu trawa jest, to sie woły najedzą. Tam ino figle z pasterzami, bezeceństwa, a woły, zganiane w jedno miejsce, ino sie rogami sermują.
Raz nie posłuchał, pognał z pasterzami, i omało że paskiem nie dostał wieczerzy. Wtedy jeszcze miał na obronę to, że słota trwała, zimno było, a tam pasterze w kolebach palili — bo tego, że mu się samemu cnęło paść, ojciec nie chciał wziąć nijak na uwagę.
Cożby teraz powiedział? Jakby się usprawiedliwił? Dzień pogodny, słoneczny, aż powietrze drga — trawy dla wołów nie brak... świat widno dookoła — ludzi pełno po polach — wesoło... Tak ojcu może się przedstawiać. Nieraz, jak się Wojtuś skarżył przed nim, że mu sie cnie samemu, powiadał:
— Ja by se za raj uważał, jakbych mógł tak ślebodnie przy wołach wypocząć. Coż ci sie tam dzieje? Widok masz — głód ci nie dokucza — a żeś sam... Ho! ho! dziecko! Chciałbyś ty kiedyś sam pobyć — jak ci ludzie dopieką...
A powie ojcu, że go coś gwałtem za wierch ku pasterzom ciągło? — Tego ojciec nie pojmie. Pocznie sie wypytować, jak sędzia surowy: „Jak? co? gadaj tu zaraz! Figle pewnie i letkomyślnictwa?“
A Bóg świadkiem, Stróż Anioł, co go na krok nie odstępuje, i Matka Boska, która w jego serce czyste patrzy, że o nic mu innego nie idzie, ino o to, żeby na Kasię patrzeć choć zdaleka i słyszeć jej śmiech dźwięczny... Ale tego ojcu by nie zdradził, za nic w świecie! Raczej by wolał, żeby go o najgorsze posądzili...
To rozważywszy w myśli, zawrócił woły i z ciężkiem sercem zegnał je nazad na Płoszczanę.
Przywitała go nuda znajomego aże nadto miejsca. Ta polanka, która wydawała mu się kątkiem raju, kiedy pierwszy raz na nią wygnał woły, teraz wydała mu się jak więzienny plac, murem ojcowskiego zakazu otoczony. Miał swobodę, a nie miał.
Ten poniewolny przymus ciężył mu srodzej, niż najprzykrzejsza słota. Gorzył się w sercu i na ojca i na to, że musi sam paść i że nie jest panem swoim — wszystko go gniewało, na co pojrzał — na jedne woły pozierał z miłością: widział, że one jedne rozumieją jego strapienie serdeczne, i co chwila obracają ku niemu swoje dobre, wilgotne, współczujące oczy.
Zajął je i podegnał ku większej trawie na skraj wrębu. Niechajże se użyją za to przywiązanie. Nawet by im trawy w sadzie nie żałował.
A sam dalej gryzł gorycz przymusu. Jak pomyślał, że cały dzień, aż do wieczora tak tu musi po tej polance znajomej z wołmi samo-we-trój swijać, to aże łzy mu w oczach świdrowały. Ledwo że się opanował, i że płaczem szczerym nie wybuchnął.
O nic mu nie szło — tyle dni dawniej sam tu spędzał w swobodzie serca, śpiewajęcy, i ani mu się nie zacnęło — ino, że Kasia tam pognała, a on tu musi paść... Jaka to niesprawiedliwość!
Od czasu, jak ją ujrzał w uboczy, gnającą za wierch, poczęła się ta jego męka... Leciała za nią myśl sama, ani jej wolą powstrzymać — jak i oczy, urokiem nieprzepartym rwane...
W zielonej ubocy —
Hej!... zamiłowały sie
W tobie moje ocy...
Zanucił sobie cichutko samemu, i jeszcze smutniej mu się uczyniło.
Słońce wyszło ponad wierch i oświeciło zbocze. Zapaliły się we wrębie różowe pola zakwitłej gibrzyny, wszeleniejakie trawy podniesły się jakoby ze ziemi, każda swoistą ożywiona krasą, że różność była w strojach jak w weselu; z wierzchołków wieńcami w skrajach wrębu lub po polankach kępami stojących smreczków poczęło się światło siać na niższe rozczapierzone gałęzie i odstające gałązki, padając na odsłonięte pnie, na ziemię — z ozłoconych szpilek; cud się dokoła czynił.
A Wojtusiowi nic to wesela w serce nie przydało — gdy dawniej radośnie witał nigdy nie spowszechniały cud słońca. Patrzał, bo patrzał, ale jakoby w śpiączce, a cały myślą stał za wierchem — tam mu słońce grało, tam świat mu się uśmiechał...
— Co to w tem?... — stawił sobie pytanie, osatawszy się nieco. — Czy urok?
Nie wierzył jednak w uroki. Coś przecie musi być. Spodziewał się już tego oddawna. Tęsknił za tem. Tyle tęsknoty, westchnieniami, śpiewem w powietrze posyłanej... Aże ją ujrzał... w tej uboczy... Dlaczego wtedy?
Znał ją przecie oddawna. Jakże — strykowa Kasia... Ojciec jej wrzeczy nie był jego strykiem, ale tak go już z mała nazywał, jak nazywał chrzesny-ojcami wszystkich na osiedlu gazdów.
Kasia była dużo od niego starsza, cosi o lat dziesięć, abo więcej. Temu też równą mu się zdała —: zrozumie jego tę wielką tęsknotę... Na rówieśne dziewczęta abo młodsze nie zwracał uwagi, jako na głupie jeszcze, nierozumiejące. W niej zaś wszystko było mądre: te oczy — niebo samo, te włosy, jak pasma z promieni słonka, ta chustka nawet (taka powinna być). A najmądrzejszym był jej śmiech, już nie do opisania! Kiedy się śmiała, świat cały musiał się cieszyć. I w tem ta mądrość była, że radością, weselem, szczęściem, rajem, niewoliła świat...
Wojtuś wierzył, że niemądrość w niej miejsca mieć nie może. I niemasz w niej grzechu, ni najmniejszego błędu. Wszystko najdoskonalsze. I jak ktoś śmiałby jej uwagi czynić, słowem obrażać, kiedy ona naokoło obdarza — śmiechem samym, spojrzeniem. I jest w niej coś — niewiadome — ku czemu tęsknota, z dna serca oderwana, z głębiny najtajniejszej, wyrywa się...
W chłopięcem śnieniu o kobiecie najdującemu się — zjawiła się w uboczy — i poszły za nią oczy jego... Odtąd już jeno czekał tych chwil, kiedy woły wygania, by ją zdaleka widzieć. Oh, gdyby cały dzień gnała przez tę ubocz! Ale jeno chwilkę — i zachodzi... Zachodzi za wierch codzień zrana... A dzień taki długi! Nieporada się wieczora doczekać. Oto jest cnienie prawdziwe, jakiego dawniej nie zaznał.
Chcąc bronić się przed tem gniotącem uczuciem, zażywał różnych sposobów: Dzielił dzień podług posuwania się cienia słońca, jak podług wskazówek zegara, na małe i mniejsze kwadry, i wypełniał je najrozmaiciej, jak mu jeno przemyślność poddała. Najgorzej mu się było ocknąć, gdy ją tracił z oczu. Potem już świat żywy i myśli nadpływające łacwiej zajmowały głowę.
Tak i teraz. Ledwo osatał się w sobie. Rozpatrzył się po świecie, jak z ciężkiego snu zbudzony. Widząc, że ma dzień przed sobą, bo dopiero śródpołuń był, zaczął się namyślać, co z telim czasem zrobić...
Postanowił obejść z wołmi dokoła polanę, trzymając się cienia, aby woły mogły się paść.
W dniu upalnym najczęściej tak robił. Każdy przykładny pasterz nie postąpiłby inaczej.
Przywrócił przeto woły ku krajowi i pomykał się za niemi w miarę, jak się pasęcy posuwały. Starał się nie myśleć o niczem, jeno o tem, by woły się napasły, nim upał się wzmoże: bowiem wtedy ślepcie i bąki najzajadlej tną, woły jeno w las patrzą, gziją się za każdem bzyknięciem, i ani gwary o paseniu.
Pozierał przytem w stronę swojego osiedla, choć nie widno go było: pagór zasłaniał. Spodziewał się, że ojciec wyjrzy, obaczy i bedzie rad, że on tak przykładnie pasie. Tem większego zaufania nabiere do jego pasterskiej cnoty, nie bedzie już tak dawał pozioru, zwłaszcza, jak roboty przyjdą, i może uda mu się w który dzień niepostrzeżenie przegnać woły za wierch.
Ale ojciec od chałup nie wyjrzał. Zapewne wyjrzałby akurat wtedy, jakby Wojtuś pognał ku pasterzom. Złe bowiem wtedy się trafia, jak się go najbardziej nie chce.
Wojtuś zabobonnym był, wierzył w różne złe i tajne moce. Aby je unieszkodliwić, nie opuszczał rano i wieczór pacierza, żegnał się przed każdem przedsięwzięciem, a po śniadaniu, nim wygnał, kiedy woły z obory wypuszczano, gotowy do wyganiania, z biczyskiem w ręku wpadał do izdebki i przed obrazem Matki Boskiej zmówił zawsze „Zdrowaś Marja“.
I był na dzień, jakibądź przyjdzie, spokojny. Pewnym był w sercu, że mu się nic nie może stać złego.
Ten obraz najbardziej ze wszystkich lubiał. Święta Barbara, co nad oknem wisiała, zdawała mu się jakąś wielką panią, święta Katarzyna znowu wołowatą, święty Franciszek zaś całkiem był podobny do braciszka, co po kweście chadzał i tabakę co chwila do nosa zapychał. A Matka Boska na tym obrazie tak była ślicznie udana, że aż serce tajało na Jej widok. Wysmukła była i w niebieskiej sukni, białą wstęgą przepasana, stała stopkami na okrągłej ziemi, a u stópek Jej wił się smok — trzymała na lewem ręku małego Panajezusa, który miał znowu w ręce krzyżyk, o długiej bardzo lasce, ostro zakończonej —: tę laskę ze swawolnym uśmiechem wbijał w oko smoka. Ale to jeszcze nic. Najcudniejsza ze wszystkiego była twarz Matki Boskiej, tak piękna, jakiej na ziemi Wojtuś nie przypuszczał, wierzył, że z nieba być napewno musi — i oczy, takie dobre i tak patrzące prosto w serce, że nicbyś już przed niemi nie skrył. I gdzieś się obrócił, to patrzyły za tobą. Te oczy Wojtuś wszędzie na sobie czuł. Tym oczom poddawał się w opiekę. Wiedział, że go wszędzie będą strzec i chronić od nieszczęścia.
Raz doznał na sobie ich cudu... Było to przed paru rokami — w sierpniu. Już na polach trawy posiekli, i tam miał Wojtuś gnać. Jak zwyczajnie codzień zrana, zebrał się, wypuścił woły i wbiegł do izdebki na „Zdrowaś Marja“. Potem zajął woły i pognał.
Dzień był posępny, szary, w uboczy mgła leżała. Wojtuś, że to smutno mu było w sercu przy takiej pogodzie, przygwizdywał sobie drogą i nucił różne śpiewki, ale skoro wygnał do uboczy i z polany najbliższej słyszał już pasterzy (przez mgłę ich dojrzeć nie mógł), postanowił gnać cicho, aby tem większa uciecha była, jak go ujrzą.
Woły szły drogą w parze, powrozem za rogi powiązane, aby się nie rozchodziły, a Wojtuś pobok nich, krajem drogi. Las wtedy niedawno ścięto w tej uboczy, popode drogę pełno było złomów, gałęzi i zajazienia. Gdzieś tam w górze, przy wierchu ktoś tłukł się — słychać było odgłosy drągów i fólg: spychano docięte drzewa. Widzieć nic się nie dało, bo mgła leżała do ziemi.
Wojtuś prawie gnał woły zakrętem pod najbardziej stromem schyleniem uboczy. Nade drogą rozeznał przez mgłę kupę zepchniętych drzew, ze skóry ołupionych, napoprzek leżących nad dwoma pniami. Naraz usłyszał w górze w uboczy dudnienie — za chwilę przeciągłe: „Waruj!“ Potem głośne już dudnienie. Pojrzał dogóry i zmiertwiał. Obaczył we mgle podskakujące wysoko nad ziemią, na poprzek pędzące drzewo... Prosto na niego... Wiedział, że kupę drzew przeskoczy — na drogę spadnie... Ale już ani czasu do ratunku. Wiedział, że zginąć musi. Jeden moment. I w pół tego momentu, jak ptak przelatujący poprzed oczy, migło mu życie całe od kolebki... W drugiem mgnieniu — jedna myśl — polecenie się w opiekę —: „Marjo!...“
Co się z nim stało potem, nijak nie może przybaczyć. Musiał jednak ostatkiem przytomności krzyknąć i skoczyć strasznie w dół. Albo też siła go jakaś odniosła... Bo pasterze, skoro usłyszeli krzyk jego i przybiegli co tchu, znaleźli go w łomach podedrogą — mocno skaleczonego po twarzy i rękach, ale zdrowego w ciele. Drzewo padło na drogę w to miejsce, gdzie stał, wołu jednego skwasiło na piekne, a drugiego poraniło... Tych wołów strasznie mu było żal potem, jak się obaczył.
Pozierał teraz na tę ubocz — ku temu miejscu nieszczęsnemu — tam bowiem najwyraźniej i najdokładniej cień oznaczał czas, jako że to schylenie było ku północy. A po cieniu miarkował godziny. Widział, że już nadchodzi południe: cień prosto nadół padał.
Z wołmi obszedł dopiero pół polanki. Woły też, czując czas przypołudnia, poczęły postawać i już nie miały woli się paść. Zajął je i popędził ku studzience, którą sam był rękami wyrobił. Naprzódy sam się napił, a potem je po jednemu napoił. Z lubością patrzył na nie, jak, wypragnione, piły i nozdrzami oddmuchowały suche liście buczyny, spadłe na powierzchnię. Czuł dla nich przyjaźń serdeczną, rozumiał je, miał czas je poznać, bo już od kilku lat je pasał; widział ich rozum, dobroć, przywiązanie, a nawet odwagę. Często stawało mu w pamięci zdarzenie, które go najbardziej z niemi sprzyjaźniło.
Pasł w jedno lato z pasterzami, już po skoszeniu łąk — na Spalonem. A że to daleko było, nocywywał tam z wołmi w kolebie, albo woły zawierał do koszara z inszemi, a sam z towarzyszami schodził po żywność do domu.
Na jedną noc ojciec kazał mu woły zająć do chałupy, bo na drugi dzień mieli zwozić z pola. Zbiórki były.
Więc pod wieczór odłączył je od innych i pognał. Zmrok już był gęsty, kiedy przygnał na Turbaczyk. Z Turbaczyka droga wiedła na polanę niższą, siodłem grzbietowem przez las — jeszcze wonczas niewycięty. Skoro więc w ten las zegnał i już był w połowie, usłyszał raptem tupot i trzask gałęzi przed sobą. W ciemności dojrzeć nie mógł — ale zaraz z odgłosu poznał, że dzik przepędził poprzed woły. Zmiertwiał ze strachu.
Wte razy jak się jeden wół, Kwiatoń, puści w las na dół po uboczy — to ino dudnienie straszne było słychać i trzask łamanych złomów — tak gnał za dzikiem ku roztoce...
Wojtuś popędził drugiego, który został, i wyszedł z nim na polanę. Tu na otwartem miejscu w brzasku od zorzy zachodu zatrzymali się.
Wtedy tamten na dole zaryczał — a ten mu rykiem odpowiedział.
Za chwilę dość niemałą wyszedł z kraja lasu Kwiatoń, ciężko dyszący. Radośnie przywitali się. I Wojtuś je zająwszy, pognał.
Odtąd byłby z niemi puścił się do najdalszej roztoki — po nocy — o każdym czasie — pewniejszym przy nich się czuł, niż przy dwóch śmiałych towarzyszach.
Dbał też o nie. Nieraz im pokryjomu przed ojcem siana za drabinę nakładł, soli podał, a bicza nigdy nie uśmielił się na nie podnieść. Gdy raz ojciec, nagniewany, pobił Kwiatonia, to płakał ze żalu.
Więc napoiwszy je do syta, zajął je i podegnał do cienia ku gęstwinie smreczków, aby im bąki nie dokuczały.
Woły, napasione i napojone, poległy zaraz, ciężko postękując, i poczęły źwiękować. A Wojtuś dumał teraz, co ma ze sobą począć. Południe — trzebaby jaki obiad ustroić — miał ze sobą ziemniaki do pieczenia, ale, że upał był, nie chciało mu się parzyć przy ogniu. Wolał już nie obiadować.
Przyszło mu na myśl, że w Groniu nad polanką widział kiedyś agrest leśny. Jeszcze zielony był. Nateraz może już dojrzał.
Poszedł wrębem ku górze i wyspinał się po skałach i kłodach butwiejących aż pod sam wierch.
Znalazł więcej, niż się spodziewał, bo prócz agrestu jeszcze parę krzaków porzeczek leśnych. Cierpkie były — ale w tym wieku smak nie przebiera.
Rwał kosmate owoce agrestu i czerwone jagody porzeczek i wysysał z nich smaki łakomie. Dumał jeszcze urwać ponadto i zanieść bratom młodszym do chałupy.
Naraz odskoczył z przestrachem —: obaczył koło krzaka czarną z łańcuszkiem na grzbiecie żmiję, wyciągającą ku niemu pyszczek z widełkowatym języczkiem.
Już go odeszła ochota na agrest. Zabrał się z nawrotem i zeszedł nadół, ku polance.
Woły jeszcze źwiękowały. Więc położył się opodal w cieniu i odpoczywał.
Słońce przechyliło się z południa — upał w powietrzu był wielki, tak, iż go włada w członkach odchodziła.
Leżąc na wznak na trawie, przymknął nużone światłem oczy i dumał, że uśnie na chwilę. Ale wyobraźnia nosiła go, jak piórko lekkie, wiatrem porywane. Najczęściej zalatywał za wierch — na polany. Widział pasterzy, baraszkujących w skwarze przypołudnia, i Kasię wśród nich jak słonko rozśmianą, darzącą szczęściem każdego, kto się w bliskości jej miał łaskę znaleźć. Żywo stanęła mu na oczach. Zdało mu się, że znajduje się ciałem tam między pasterzami i patrzy w nią, a błogość serce mu przepełnia. Śmiała mu się twarz cała, jakby istnie tam był.
Bał się myślą oderwać, aby nie stracić tej rozkosznej złudy. Tu się prawie że nie czuł — całą uwagę tam przeniósł, chcąc jak najwięcej rzeczywistości wydobyć z marzenia. Wodził się z pasterzami rówieśnymi, starszym docinał ukąśliwemi słowami, a co chwila twarz ku niej obracał, po dary oczu i uśmiechów.
I tak się w tem marzeniu zapomniał, iż ani spostrzegł, jak czas ubiegł. Ocknął się dopiero, skoro uczuł w bliskości sapanie i gorący oddech wołu na twarzy. Kwiatoń, widząc go już tak długo bez poruszenia leżącego, przyszedł zaniepokojony obaczyć, co mu się stało.
Wojtuś ze zdziwieniem zmiarkował po słońcu, że już śródwieczerz. Zdawało mu się, że chwilę jeno tam za wierchem bawił. Ze smutkiem stwierdził, że to ino złudzenie było, nie istność. Ale choć z tego rad był, że sporo dnia tymczasem ubyło, i że już prędzej do wieczoru zejdzie.
Popędził woły na środek polanki, bo już upału nie było się co obawiać. Usiadł wyżej nad niemi i rozglądał się po świecie.
Teraz cała dziedzina, rozłożona wdole, która rano radosną krzepkością jaśniała, była — rzec można — objęta sennem zleniwieniem, zrozumiałem po skwarze południa; lecz już chłodny cień odwieczora trzeźwił ją i przywracał krzepką żywość polom. W wyrazie jej jednak, miast radości, przebijała się poprzez rumieńce powaga, która szerzyła się z czasem i rosła w surowość, im bliżej zdawał się, po lasach jeszcze z mrokami przygarbionemi sunący, wieczorny chłód.
Powaga pól wieczorna udzieliła się i myślom Wojtusia. Popadł w zadumę — w odczucia niejasne, nieokreślone słowami. Wstawała w nim — jak już nieraz — tęsknota za czemś, co gdzieś jest — być musi — inne, a rzeczywiste, jak wszystko, co dotąd na ziemi poznał. Serce mu o tem szeptało. W chwilach podobnie świętych wsłuchiwał się w ten szept, ale było to jakby nieme tykanie zegara o wieczności. Nie mógł ani na włos zmiarkować. Czuł jeno, że w tych niemych znakach zaklęta jakaś wieść o skarbie, którego nawet pojąć: życiem-li, czy zatratą dla tego, kto go znajdzie? I stąd trwoga, a zarazem ciekawość większa od trwogi — nieraz prawdziwą tęsknotą wstająca... Musi coś być — dumał — ku czemu straszną miał wolę. I dziw — przeczuwał, pewnym był w przeczuciu — że dojdzie, dojść musi! Ani cieniem niewiary nie wątpił. Dróg nie znał. Jedno wiedział: że musi przejść przez „świat“.
Teraz oto, idąc za spadem wód ku północy, oparł wzrok o ostatnie, w sreżodze słonecznej tonące góry. Potąd, po widnokrąg, znał oczyma kraj. Dalej myślą wybiegał na pola — i niewiadomo, czy pola — nieznane. Czuł, że tam jest ten „świat“. Miał o nim bardzo niejasne pojęcie. Słyszał, że ludzie idą „we świat“, wracają „ze światu“. Nie wiedział, jak się tam dostać, jakim cudem — ale ani chwili nie zawątpił, że może do tego „świata“ nie dojść. Więcej — wierzył, że cały ten „świat“ nieznany przejdzie. Tak mu szeptała tęsknota.
Światła, bijące z zachodu, pociągnęły ku sobie wzrok Wojtusia. Z radosnem zdziwieniem ujrzał, jak mu chwile odwieczerza prędko zleciały. Słonko stało już nad Babią górą i poczęło się zaczerwieniać. Cuda przedziwne były, gdy zaszło za smugę mgły. Oto rąbek chmurki zapalił się szczerem, przejaśnie świecącem złotem, a ku ziemi wystrzeliły z poza niej świetliste miotły i rozpuściły pył słoneczny po dolinach. Trwało tak chwilę.
Wojtusiowi tej radości jeszcze brak było, że nikomu nie mógł tego zjawiska pokazać, że sam się ino temu cudował oczami.
Wreszcie promienie poczęły się tracić, ognie na brzeżkach chmurki gasły — słońce wychyliło się, ale już mocno czerwone, i widziało się większe, a tak obrane z blasku, że można było oczyma w nie patrzeć.
Patrzył też w nie Wojtuś, a co na ziemię wzrok przeniósł, to wszędzie widział słońca, jeno różne: czerwone, żółte, zielone, liljowe... Bawił się niemi, jak dziecko szkiełkami.
Niezadługo słońce sparło się już na krawędzi ziemi. I wyglądało jak ognista kula, której od dołu zaczęło ubywać... Wnet stało się, jak ognista kopuła... Potem, jak ognisko na widnokręgu... I zaszło.
— Szkoda... — pomyślał Wojtuś, zapominając, jak pragnął wieczora.
Wieczór nadszedł. Zewsząd, jak drozdy na wiosnę, poczęli się odzywać pasterze bydła, śpiewając rozmaitemi głosami tęsknoty i radości swoje. Ożywiły się podleśne pastwiska. Jeno w uboczy było cicho. Tu nikt, prócz Wojtusia, nie pasł. Woły wszystkie pasły się za wierchem.
Wojtuś zaś, jakby głos stracił. Poco — myślał — mam śpiewać, kiedy Kasia i tak nie usłyszy... Z wieczorem wróciła tęsknota ku niej. Patrzał ku wierchowi, czy się nie ukaże, choć wiedział dobrze, że przecie jeszcze nie może gnać o tym czasie. Zazwyczaj woły zganiano już w ciemną noc.
Wojtuś miał przykazane, aby do nocy nie dobywał, ale nie spieszno mu było zabrać się, choć tak wieczora wyglądał. Pasterze z pastwisk pozajmowali bydło, pouciszało się, mroczno już było — a on jeszcze z wołmi na Płoszczanie marudził. W ubocz pozierał co chwila, czy się nie ukaże. Już i droga we wrębie poczęła ginąć w mroku, a on wzrok wpijał aż do bólu... Zdawało mu się czasem, że się ktoś tam rusza — idzie... pewnie żenie!... Aż serce mu skakało ze wzruszenia. Wpatrzył się mocniej — a to pniak... Tak go zwodziło kiela razy. Wreszcie pomroka zakryła ubocz doznaku.
Rozglądnął się za wołmi. Stały razem, obok siebie, oczekujące, nudzące się, szyję na szyi pokładające. Coż miał robić. Zajął je z ciężkiem sercem i pognał do domu.
Tak zeszedł Wojtusiowi dzień jeden. Takich podobnych dni miał wiele w tem lecie. Nie zawdy jednak słońce i obrazy dalekie zasłaniały mu tęsknotę serca. Miał dni ciężkiej posępności, gdy mgły skryły niebo, dni smutku, dni szarej nudy... Miał też i dni strachu.
W jeden odwieczerz, gdy po południu upalnem słońce zaczęło mżyć, Wojtuś, jako znający się już nieco na oznakach zmian powietrznych, rozglądnął się po stronach, by zmiarkować, skąd co pogodzie zagraża, i obaczył na północy nad samym widnokręgiem ledwo uznany, czarny pas... Ten pas począł się nieznacznie rozszerzać i za chwilę urósł już w dość sporą chmurę. Tem się różniła od inszych, z za widnokręgu wychodzących chmur, iż równą była od wierzchniej krawędzi, jakby ją kto pod linję obstrzygł, i rozciągała się na całą długość północnego nieba. Barwą też nie przypominała widzianych chmur, bo była cała jednolicie czarna, nawet obrzeża nie różniły się od środka. Jedno powietrzne oddalenie łagodziło tę jej czarność i szarością ją, jako przesłoną lekką, zawłóczyło.
Wojtuś przypatrzył się jej ciekawie i, co jakąś chwilę czem inszem pobawił oczy, znowu ku niej powracał. Niepokoił go jej wyraz. Bo żeby choć łyskało się w niej, abo grzmiało...
Burzę on już niejedną przebył. I trudno chyba o gorszą biedę, jaka mu się przydarzyła przed kilku rokami. Pasł woły na odległej polanie. Na noc miał woły zostawić, a sam do domu przyjść. Skoro je pod wieczór do koszara zawierał, usłyszał w chmurach od zachodu pomruki głuche. Nie zważał na to i poszedł — zdawało mu się, że zejdzie z gór, nim się chmury oddalne przywleką. Ale burza krokami milowemi stąpa. Zastała go jeszcze na wierchach. I przyniosła z sobą taką noc, że ani ziemi pod stopami uznać. Wojtuś też drogę stracił i szedł instynktem przez ubocz. Co się łysnęło, to parę kroków stąpił. Zresztą szedł po omacku, na domysł. Pierony biły co chwila — ogień się suł przeraźny — raz jedlę roztrzaskało blisko — widziało mu się, że nie ujdzie żyw. Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał — wreszcie zdrętwiał doznaku i szedł na ślepo — bez pamięci. Kielo razy przepadł przez łomy, stoczył się — ani zrachować. Osatał się dopiero, gdy równinę uczuł pod nogami. Burza też mijała. W brzasku od smugi jasnej, przetartej na zachodzie, dojrzał znajome podleśne osiedle. Po północy już było, gdy doszedł do domu. Matka nie spała — modliła się, strwożona w sercu o niego.
Więc Wojtuś burzy się nie bał. Jeno niepokoiło go nieznane: co w tej chmurze dziwacznej może się znajdować?
Chmura gradowa — dumał — inakszy ma wygląd. Jest rdzawa, abo ceglasta, i górą sie niesie, wysoko ponad ziemią. Szum od niej już zdaleka słychać. Słota też w taki sposób nie nadchodzi. Bo naprzód lecą oderwane mgły, jako posłańce... A tu nic z tego wszystkiego.
Przybliżała się jak potwór czarny — bez kształtu, jak noc... Już zatopiła góry widnokręgu i sunęła wyraźnie w tę stronę... Wojtuś już ani na chwilę nie odrywał od niej oczu. I coraz bardziej się trwożył. Nigdy jeszcze nic podobnego nie widział.
Skoro już zatopiła dolinę Raby i bliższe pagóry, Wojtuś wyraźnie zauważył, że ma kształt czarnej, prostopadłej ściany... równej i przeogromnej, od wschodu do zachodu... I cicho sunie, jak noc.
Strach go objął. Popatrzał po wsi — i widział, że wszystko, co żywe, równie się strwożyło. Ludzie, pracujący zdala od osiedli, bieżeli wartko ku swoim chałupom, pasterze zajmowali bydło z pastwisk i z pośpiechem gnali ulicami... Podobnie jak przed burzą. Wszyscy widzieli zbliżającą się czarną noc, ale że byli na dole, w kotlinie, nie mogli widzieć tak wyraźnie, jak on.
Pomyślał w strachu, czy nie zająć wołów i nie pognać do chałupy. Ale wnet pomiarkował, że zapóźno. Spotkałoby go na drodze — to już niech raczej tu go spotka, co ma spotkać. Tu chociaż krzaki są... Obejrzał się za schronieniem. Nic przecie nie wiedział, przed czem ma się chronić i jak... Co za tą ścianą, czy deszcz, czy...
— Cożby inszego być mogło? — pocieszał się. Ale strach mu podszeptywał przypuszczenia najgorsze.
Oczyma strwożonemi śledził ruch sunącej ściany — i lęk w sercu jego wstawał... Nie wierzył, żeby tak chmura szła... To idzie coś okropnego...
— Czy może to... koniec świata? — pomyślał z dygotem serca.
A ścianą sunąca noc zatapiała już dziedziny w dole. Na co zaszła — traciło się doszczętnie. Widziało się, że ta ściana miażdży i chłonie, co napotka.
Teraz zbliżała się szybko. Wojtuś z przerażeniem obaczył ją już naprzeciw — blisko... Niby okrutne widmo śmierci. Pomyślał w mgnieniu jednem z jakąś żałością poddaną, czemu nie są razem z Kasią... Czuł, żeby się łatwiej poddał, cobądź przyjdzie... Teraz ogarnął go lęk nad lęki. Padł na ziemię kolanami i począł mówić pacierz z wiarą przedśmiertną, gorącą...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ocknął się w nocy zimnej — we mgle tak gęstej, że krzaków bliskich nie mógł dojrzeć. Mgła pełna mroźnych igiełek, pędziła szybko z północy.
Nareszcie doczekał się Wojtuś dni marzonych, do których przez tyle czasu tęsknotą wybiegał.
Na polanach rozpoczęły się sianokosy.
W dzień Matki Boskiej Zielnej pierwszy raz w tem lecie pozwolił mu ojciec pognać woły za wierch.
Z jakąż radością tajoną zbierał się! Już o świcie wstał, przygotował se nowe kerpce, onucki białe, koszulę cienką, chazukę wyszywaną i kapelusz ze wstążką czerwoną. Dzień się pogodny zapowiadał, to matka nie broniła mu odświętnego wdziania. Wystroił się, jak za drużbę.
Śniadania małoco tknął, ino placka wziął kawałek, gruszek-kiermasznic wsypał do rękawa i pognał spieszno.
Przygwizdując sobie wesoło, gnał ku uboczy drogą, którą Kasia codziennie ganiała. Już to samo, że tą stroną gnał, radowało go nad miarę.
Gdy był z wołmi na wysokości Płoszczany naprzeciw — zaśpiewał ku niej wesoło:
Zieleń-ze sie, zieleń —
Bedzie pasał na tobie
Swoje siutki jeleń...
I gnał wgórę ku wierchowi, a co chwila obzierał się nadół, czy Kasia nie żenie. Świat mu się poniżył wdole. Dość spore góry widziały się mu stąd pagórkami, a pagóry okrągłe — ledwoznacznemi wzniesieniami. Jakby po schodach wstępował ku niebu, tak mu się ziemia w nizinę ścieliła...
Skoro z wołmi przechylił się za wierch, dopieroż radość pełną naszedł! Otworzył się mu jakby inszy kraj — kraj niezmąconej swobody.
Na polanach rozwlekłych, wieńcami buczyny młodej okolonych i rzadkiemi kępkami smreczków jak i jedlic, widniały długie pokosy, gdzieniegdzie już nawet kopy siana, a w częściach nieskoszonych przedziwne łąki trawiaste, pełne kolorów mieniących się: błękitnych, złotych, liljowych... Wszystko to w pełnych blaskach słońca — w krzepkim uśmiechu rannym... Patrzącemu aż serce wyrywało się z piersi, radosne, a nogi same szły w taneczny ruch.
W podskokach biegł za wołmi, gzijącemi się po polanie, wreszcie, porwany przez swobodę, padł na miękki, rozgrzany pokos i tarzał się po trawie... Nie wiedział już, co z radości począć.
Za chwilę wygnał woły na polanę Jasiek z Brzyzku, starszy od Wojtka o roków pięć. Przywitali się wesoło:
— Nie widziałeś, kto zenie za tobom?
— Nie widziałech.
W krótkości opowiedzieli sobie swoje niebogate sprawy.
— Ka-ś do tela pasł?
— Na Płoscanie. A ty ka?
— Pod Wasielką. Ale i tu ku krajom wychodziłech z wołmi...
— Mnie nie dali.
— Jaby ta słuchał!...
Wojtuś zawstydził się. Chciał uchodzić za parobka, co ma swoją wolę, a tu się sam potknął. — Już ani razu nie pozenę na Płoscanę — przysięgał se w duchu.
Znowu kilka par wołów wychyliło się z za wierchu. Na polanie uczyniło się gwarno i głośno. Pohukiwania, przyśpiewy leciały w roztokę. Pasterze cieszyli się pogodnym dniem i sobą, że ich tyle zebrało się razem. — Była już gromadka spora, i to w różnych leciech. Prócz Wojtusia i Jaśka, byli tam jeszcze: Józek Cudzin, Łukasz Z pod trześni, Hanka od Zapałów, Kasperek mały Zajęcyn, i wreszcie Jędrek Z doliny, najstarszy pomiędzy nimi. Ten też miał się już za gazdę i kazował se inszym woły nawracać. Choć go ta nikto bardzo nie spieszył się słuchać.
Nareszcie ukazała się i Kasia z wołmi.
Jak się zjawiła na polanie, to widziało się Wojtusiowi, że słonko jeszcze pojaśniało — tyle wesela przyniesła.
Z początku z nieśmiałością niejakąś patrzał w nią — nie widział jej już dawno zbliska — lecz pomału począł go śmiech jej przyośmielać. Widział też, że równie szczerym śmiechem przyjmuje żarty i docinki pasterzy, jak i przychlebne ich słowa.
On też wszystek śmiech jej przerozkoszny brał bez uszczerbku oczami, ku swemu szczęściu obracając go, jako to słońce, i snuł się za nią, gdzie stąpiła. Nic poza nią nie widział.
Skoro sposobność nadarzyła, że pasterze rozeszli się za patykami po kraju, aby ogień upalić na obiad, i Wojtuś został sam z Kasią, wysypał przed nią gruszki z rękawa.
— To la ciebie — rzekł nieśmiało.
— La mnie?
— Bo wy nie macie grusek... a u nas są...
— Toś dziś utrząsł?
— Dziś.
Brała po jednej, jadła i śmiała się w przestankach. Wojtuś był już pół w niebie.
— Ja ci jesce jangrestu przyniesę! — obiecał.
— To macie jangrest?
— Nie. Ale ja wiem o nim. Rośnie w brzegu nad Płoscaną... Ino tam żmije są...
— Nie bois sie to?
— Co sie mam bać!
— Cie! Jaki śmiały! — chichotała.
Wojtuś, całkiem już przyośmielony, postanowił odważnie powiedzieć jej... Ważył w myśli: co — jak... I z drżeniem ledwo spytał:
— Widziałaś mie, jak-ech pasł na Płoscanie?
— Ba, dyć nieraz.
— I ja cie tyz widział... codzień... jak-eś gnała...
Więcej jej nie umiał powiedzieć. Wszystko to już zresztą przeszło i nic z tego niema. Teraz radość w sercu z jej widoku wszystko przykryła. Słowa zbytnie.
Patrzył w jej oczy bijące weselem, w jej usta rozchylone, jako kwiat do słonka, i strasznie dobrze mu było.
— Coz tak patrzys? — śmiała się. — Jesce mie orzeknies...
— To odcynię...
— Byś umiał!
— Naucę sie od ciotki...
Śmiała się, szczerze rozbawiona, a Wojtuś już w niebie widział się cały.
— Ale jakiś ty wystrojony!... Ładnie ci w tym kapelusie. Jak druzba.
— Bedzies mnie na druzbę prosić?
— Bedę. Ino rośnij wartko.
— Coz to — ja mały? — Dźwignął się i stanął przed nią, podwyższając się na palcach.
Józek, który wrócił z kraja, skoczył i obłapił go ramionami za pas.
— Spróbujmy sie!
Poczęli się szermować i wodzić po trawniku. Długo żaden żadnego zmóc nie mógł. Józek był tęższy w sile, bo i starszy, zato Wojtuś znał sposobów więcej. Skorzystał też z momentu, gdy Józek przegiął się nieco w tył, poderwał mu sposobem nogę i obalił go na plecy. Jeszcze leżąc na jego piersi, podniósł głowę i spojrzał z triumfem na Kasię. Kasia śmiała się głośno, wielce ubawiona.
Przypadli pasterze insi, i poczęły się wodzenia kolejne. A wszystko przed obliczem Kasi. śmiech jej dzwonił bezustanku. Każdy w sercu swojem dufał, że się z jego przeciwnika śmieje.
Ustali dopiero, skoro się Jędrek Z doliny wmieszał pomiędzy nich. Z nim nikto nie chciał się za pas próbować, bo choć mocniejszy, krzywdę lubiał czynić.
Obiad jedli pospólnie, a potem z wołmi szli krajami, aby się na noc napasły.
I Wojtusiowi mignął dzień jak we śnie.
Odłączywszy swoje woły, gdy na wieczór do dziedziny zeszli, gnał je ku ojcowskiemu osiedlu i rozwijał w pamięci barwne wstęgi dnia. Jeszcze na oczach stały mu obrazy, śnione w słońcu — jeszcze w sercu czuł radosne szczęście — jeszcze w uszach dzwonił mu śmiech Kasi. Ten śmiech przedziwny, pełen barw i dzwonków cudnych.
Pewny był, że do niego radziej śmiała się, niż do innych. I nie było we śmiechu jej drwienia, jakiego innym nie skąpiła...
Jeden cień ino... Zauważył przelotnie u niej jakieś porozumienie oczami z Jędrkiem Z doliny i uśmiech inszy... Ale to pewnie przezdało mu się tylko.
Z błogością myślał, że jutro, pojutrze będzie znów widział te oczy, wesela pełne, i ten darzący śmiech.
Pogoda przez resztę sierpnia trwała. Wnet pokoszono pozostałe łąki i suszono wilgne jeszcze siano.
Pasterze mieli uciechę. Na polanach ludno było, jak w czasie zbiórek we wsi. Gzili się z dziewczętami, pomagali im przewracać siano, raczej przeszkadzając niż pomagając w robocie, i nosili się ze śmiechami od kraja do kraja. Wołów pilnować nie trza było — miały ślebodne hale paszy.
Wojtuś naprawdę pomagał ludziom przy suszeniu, z tem większą ochotą, że to nie z przymusu, a z wolnej własnej woli. Grabił siano, przewracał, znosił do kóp, zwijał się, aż mu pot zalewał oczy. Co jedni skończyli suszyć, szedł ku drugim. I tak od rania do nocy. Nieraz, uznojony i umęczony do cna, praskał na ziemię w cieniu — ale za chwilę zrywał się i biegł z podskokami ku grabiącym, jak jeleń od wody. Radzi mu też byli wszyscy, chwalili go za prędkość i za sposobność w robocie, a on się uśmiechał z dumą i niósł się, jakby w tańcu. Dwoiła się w nim siła na myśl, że robi na oczach Kasi.
Za kilka dni siano wysuszono. Coraz ktoś wyjeżdżał z wozem i brał z kóp wysuszone. Kopy rzedniały, traciły się nieznacznie. I pasterzy mniej było teraz na polanach, jak i wołów — zwożenie odrywało.
Jednego rana wywiózł wóz Jasiek Z brzyzku. Mieli i oni tu siano. Roztrząsł kopy z pomocą Wojtusia, by przeschło z nocy. Ojciec Jaśka wyszedł na odwieczerz, i poczęli brać. Pasterze zeszli się ku nim — był między nimi Jędrek Z doliny, była i Kasia, ale pomagać nie było co. Siana prawie było na wóz. Ojciec przygrabował, Jasiek stał na wozie, a Wojtuś mu podawał. W czasie tego prześmiewali się, przegadywali ku sobie. Najwięcej podrwiwał Jędrek z Jaśka.
— Źle kładzies! na jednostronkę...
— Jak ty bedzies gazdą, to mie naucys! — odcinał Jędrek.
— Załozę sie, ze ci sie przewróci!
— Poślę po ciebie, co byś dźwigał. Bo sie scycis, ześ mocny.
Pasterze śmiali się — najgłośniej Kasia. Stała nad wozem, na pagórku. Chustka jej spadła na ramiona — włosy roztęczyły się dokoła głowy.
Wojtusiowi, pozierającemu ku niej z poza wozu, cudem się zdała, nie prawdą. Odurzonemu już pachnością siana, głowa się zawracała. Ale trzymał się mocno, tężył siły i z zapałem podawał na wóz Jaśkowi kłęby zbitego siana.
Jasiek odbierał, układał koło leter i deptał nogami.
Skoro już nakładli ponad letry i piętrzyć poczęli pod pawąz, Wojtuś nie mogąc dostać rękami — jako że wóz stał na pagórku, a on z dołu podawał — wziął ostrew (zwyczajnie kół osęczniony, na którym siano suszono), przystawił zdołu do wozu i, po sękach jak po drabinie wychodząc, podawał dalej Jaśkowi.
W pewnej chwili Jędrek, do krzywdzących ino śpasów zdatny, kiedy Wojtuś stał u wierchu, poderwał ostrew z pod niego — i Wojtuś spadł na ziemię. Szczęściem nie na ostrew, bo na jej sękach twardych mógłby się był istnie przebić. Nic mu się złego nie stało, ale się zląkł mocno.
Zerwał się rozzłoszczony i skoczył do Jędrka. Ten, będąc jeszcze wgórze, odepchnął go tak mocno, iż Wojtuś padł nawznak i głową jęknął o trawnik. W tym momencie usłyszał śmiech Kasi...
Ból, i wstyd większy od bólu, zaćmiły mu rozum. Nie władał sobą. Porwał się z ziemi w strasznym gniewie — jak przez mgłę dojrzał porzuconą rąbanicę, którą ojciec Jaśka pawąz wystroił. Schylił się po nią i rzucił się ku zdrętwiałemu z przestrachu Jędrkowi...
W te razy Jasiek hipnął z wozu i dołapił go za rękę w chwili, gdy już miał się zamachnąć...
Wojtuś naraz osłabł w sobie, usiadł na ziemi i długo jeszcze dygotał w sercu ze wzruszenia.
Kasia odtąd przestawała się śmiać, gdy się Wojtuś zbliżał. Próżno wyglądał dawnego jej śmiechu.
I gnał z góry ubocza przez wrąb, w widnym jeszcze pobrzasku, padającym od zorzy zachodu.
Z wrębu droga skręciła w przylaski, na zakręcie zarosła trawnikiem.
Darń tłumiła stąpania wołów, i on też cicho szedł za niemi.
Przechodząc koło przylasku, rzucił okiem w głąb i w zdziwieniu zatrzymał się. W źrocznym odbrzasku pomiędzy smreczkami dojrzał dwa łyse woły... Przyjrzał się lepiej — istotnie — woły Kasi...
— Przecie już spora chwila, jak pognała. Czyby czekała tu — na niego?
Serce zabiło mu z radosnego przypuszczenia. Cicho podsunął się — odchylił gałęzie smreczków i — cofnął się czemprędzej.
Obaczył Kasię — w uścisku z Jędrkiem Z doliny...
Zbiegł prędko za wołmi, które już niżej zeszły i gnał do domu. Wstyd jakiś bolesny czuł w sercu. Napróżno silił się go pozbyć. Smutno mu było bardzo, ciężko i czegoś żal...
Raz — pamięta — ale to już bardzo dawno — podobnie żal mu było nowiuteńkiego kapelusza, co mu ojciec kupił, gdy się nieszczęsnym przypadkiem na środku przepalił.
Nazajutrz, żenąc woły wgórę ku uboczy, skręcił i, choć mu teraz ojciec nie kazował, pognał paść na Płoszczanę.
Na przedzie obrazu: cmentarz wiejski — trawnik nierówny, pełen kopczyków i zagłębień — w części niedużej zruszamy, ziemią czerwieniejący. Na nim tu i ówdzie krzyże drewniane — niektóre próchniejące już, pospochylane — i dwa nagrobki z kamienia. Drzewa ze rzadka: kilka świerków, modrzewi, parę brzózek. Cmentarz ogradza porozrywany żywopłot z głogu i smreczyny.
Dalej — poza cmentarzem — wznosi się uboczą ugór, na którym widać ślad zagonów kiedyś oranej ziemi. Po ugorze — kępkami i samotnie czernieją karły-jałowce.
Dalej — ku górze — ugór przechodzi w żółtą pustać i ginie w ciemnych przylaskach. Z nad przylasków prześwieca skrawek nieba.
Słoneczne światło przedpołudnia.
W ugorze — ponad cmentarzem — widać pasące się roztrącone owce: białe i czarne. Wśród nich pasterkę-dziewczynę.
Na cmentarzu — na przodzie — wśród świeżo zruszanej ziemi: dwóch ludzi. Jeden, młodszy, po pas w ziemi, z łopatą w dłoni — drugi, stary, ponad nim siedzący na desce: — stary gróbarz i jego pomocnik.
(poziera na prawo, wgórę, na ubocz, która się przed jego oczyma rozciąga)
Nie marudź. Dokończ grobu. Oni sie tu wnet ukażą — ino patrzeć. Słonko już daleko wyszło...
(schyla się i wyciskuje ziemię. Po chwili, umęczywszy się, staje, spiera ramiona na łopacie).
Boże, mój rówieśnik... Razem my na polanach przez lata pasali — w jednych rokach my do odbiórki chodzili... I kany bych był pomyślał, że ja mu bedę grób kopał...
Masz, widzisz, zastanowienie... I nieraz ci to jeszcze przyjdzie. Kielo ja razy tak stanął, jak ty teraz, i zadumał się, sparty na łopacie! Pochował ja ich tu setki — a z każdym prawie coś myślą pogwarzył, gdzieś wspomnieniami pochodził — a byli między nimi i towarzysia moi z lat młodych...
Juści-ć, nie było tu nadeń muzyki. A znałech i pochowałech ich już kielu. Nieboszczyk Grzęda — hań leży, pod tym modrzewiem (pokazuje) — miał i on nutę wesołą, ale nie miał tego składu. Do tańca to ta zagrał...
Hm... Obiecował mi Jasiek — żebrak mój — że mi bedzie grał na weselu... Zagrasz ta — mocny Boże! — Już na wieki zmilkły twoje skrzypce... Czy mu je też włożyli do trunny?...
Co mu tam po nich...
Powiadacie. — — A jakże by on tam był bez nich? To samo czyścem by mu było.
Natrafiłech kiedyś, kopiąc, na grób nieboszczyka księdza różańcowego, co to tu u nas na pensyi siedział i wsze brewjarz odmawiał... Z brewjarza ostała ino skóra wierzchnia, a z księdza nawet i tego...
(schyla się i z zapamiętaniem wyrzuca ziem, poczem znów staje).
Czego?
A tej... śmierzci... Jak to tak człowieka zmieść...
Wiatr suche liście zmiata, by nowe miały ka róść... Pożółkną i te nowe, i wiatr je zwieje. A wreszcie — drzewo obali... I coż błyszczący liść?
Liść — dobrze... ale okwiat! Pocoż wiatr i okwiat zwiewa?
Ha, to już wiatru sie spytaj. Ma moc...
Dyć i ja mam moc. Mógłbych iść i bechnąć w łeb skraja każdego, co go słabszego napotkam.
Tego nie zrobisz.
Laczego?
Boś nie wiatr, ni masz prawa.
Ha — to znowu jego sie pytaj...
(westchnąwszy ciężko, wyrzuca ziem).
Niby o wietrze sie gada... Daleko od rzeczy. Ale był on czas — pamiętam — kiedy, jak te liście, padali ludzie od podmuchu. Przyszło powietrze złe i zabierało skraja, bez wybioru... (Patrzy na ubocz, na prawo). Wiezą go, zdaje mi sie...
Śpiewają.
Widzi mi sie, bo nie dojrzę, że już nad potok Skalisty dochodzą...
Nie, dopiero są na Działku... Kobiety w białych łoktuskach, chłopi czarni...
To też ci mi się z jałowcami mienią... (Patrzą w milczeniu i nasłuchują śpiewu). Setki razy słyszałech ten śpiew, co tu na smentarz odprowadza, a... nieporada sie ozwyczaić...
No, kop-że, kop...
Ręce słabnieją... (wyrzuca ziem).
Ino na mnie nie ciskaj... Jeszcze mnie na czas przykryjesz...
Kto wie, kto kogo. Sami mówicie, że wiatr nie wybiera...
Ale najchętniej zwiewa suche liście; zielonym czas...
Nie duża to pociecha...
Ale zawdy pociecha... No, kop-że, kop...
(wyciskuje ziemię. Po chwili).
Już na potok zeszli...
Nie słychać pieśni. Dział zachyla... (Patrzy w stronę onego Działu). Jest i hań smentarz, z czasów zarazy i głodu... Dziś mało go i uznać — pozaorywali... Krzyż wpadł do ziemi — nikt go nie poprawił, tych kilka olszyn i jałowców znaczą zaledwie ślad... A był hań spory płatek ziemi, nie mniejszy od tego tu... I zawdy tak mi sie widziało, że tu nieboszczyki mają dwór, a hań folwark... Dobre widać czasy, kiedy ludzie i folwarki nieboszczyków parcelują... W złych rokach musiano przykupować pola na smentarze... Baczę, jak przeze mgłę ten Pomór... Ludzie snęli jak muchy. Nie było czasu robić trumien, prosto w doły z gnojaków zrucali...
O — już są na Dziale...
Aha — sporo ludzi... Mało kto hań w chałupie pozostał. Całe podleśne sioło...
Zasłużył se.
(zapatrzony i zasłuchany w pieśni).
Tak, tak — żebraku, grywałeś se po polanach — weseliłeś świat — a teraz idziesz ku nam ze smutną muzyką...
(wyrzuca ziemię — znów staje, ociera pot — rozgląda się).
Dyć wiera. Ona hań pasie...
Nieraz z owcami szła za jego nutą, jak by owce i onę razem jaki urok pojął. Śpiewowali też ku sobie, jak paśli: on woły na jednym wierchu, a ona owce na drugim... Przeganiały sie ich głosy ponad lasem, jak dwa gołębie dzikie, co na wietrze skrzydłami, jak na strunach, grają. A kiedy on dla niej grał, to wszyscy co słyszeli, wiedzieli, że dla niej... Taka była serdeczność w tej nucie. Ulatowało kilka dziewcząt za nim, ale żadna tak nie banowała. Co sie hań teraz w jej sercu dziać musi!
Boleje — pewnie — bedzie boleć, pokiel jej śmiech nie wróci... Wiadomo: dziewczę. Gorzej matce. Ta jedyną na świecie miała w nim spomogę. Bo dyć sam był, jedynak. Ojca już dawno schowali.
Nieraz, słyszałech, powiadała: „Zachylę sie za niego, jak za krzak jałowca, i śmielej mi“. (Nasłuchuje). Czy mi sie zdaje, czy też jej płacz hań słychać? Przebija sie poprzez śpiew żałobny.
Schodzą już ku kościołowi...
(dotąd nieruchomie wśród owiec stojąca, poczyna schodzić ku cmentarzowi, jak w lunatycznym śnie — w żałobnym ruchu, w takt marsza dzwonnego).
Wnoszą go do kościoła. — Towarzysze jego wzięli trunnę...
Niedługo tam obrządek potrwa. Trzeba sie zwijać.
Wtedy sie najżwawiej robi, jak już nieboszczyk w kościele. Czas sie króci — przynagla — a i to skrzepia siłę, że sie już widzi oczywistnie, iż nie może być pomyłki, iż nieboszczyk czeka na swój kątek.
A mnie jakoś nie idzie. Ręce opadają.
Wezwyczaisz sie. Jak ci padnie i ojcu grób wybrać, abo i żonie... Wnetbyś drugi dla siebie pobok wybrał, a — trudno. Gróbarz jesteś.
(natrafia łopatą na kości jakieś, wydobywa je i podaje Gróbarzowi).
Widzicie wy?
Ha no — kosteczki... Czyjeż to będą? (Patrzy po cmentarzu). Zaraz my tu zmiarkujemy... Hań ten grób znaczny pod smreczkiem jest organistów — musisz baczyć — co go to na Działach zawiało... Było to w ten „rok zamarzły“. Hań znowu — gdzie ta trawa biała, leży wójt stary... Baczę dobrze, bo wójcina tę odmienną trawę na grobie zasiała, coby znak był... Od tego grobu trza rachować... Jeden — dwa — trzy — cztery... (liczy dalej pocichu) jedenasty... Wnet dojdziemy... zaraz... któż to po wójcie był?... Wójt cheba umarł po wieśnie... Tak. Szymonek stary... potem Reńda... (rachuje dalej w pamięci). Już-ech doszedł!
Ktoż?
Kocyl abo Figura, jak go zwali, co to świętych rabiał. On to — jego kosteczki... (opatruje). Tak — tak — widać — nikłe to było... No, jużeś sie dość długo, żebraku, należał w jednem miejscu — pódziesz se teraz do kostnicy. Leży ich tam spory kopczyk, bedzie wam śmielej. Wesołe to było — baczę — nieraz-ech mu sie uśmiał. Napić sie częstawo lubił. Jak zdłubał jaką figurę — zaraz z nią do karczmy. Raz zrobił Pana Jezusa. Biedny to ta ten Paniezus był, ale był. Sumienie mu nie dało za wódkę Pana Jezusa zastawiać, ale nawyknienie ciągło. Klęknął przed Nim, złożył ręce i powiada. „Panie! Tyś mie stworzył i możesz co chcieć ze mną zrobić... A skoro ja Cie zrobił — to sie też nie gniewaj, że Cie przepiję"... I poszedł z figurą do karczmy.
Toście wy mu grób brali?
Jakże. Cała ta kwadra od hańtego krzyża schylonego, to już moja harenda. Zgruntowałech ją już za trzecim nawrotem. Mało miejsca umarłym żywi odstępują, to trza dość często nieboszczyków przewracać na drugi bok... Mówi sie: „wieczne odpocznienie", a daje sie im dziesięć lat spoczynku. Jak i temu biednemu Figurze... Telo prawie, by krzyż miał czas spróchnieć. A czasem trza go i wycisnąć. (Rozpatruje się po cmentarzu z uwagą znawcy i gospodarza). Dwoje tu ino nie bedzie ruszanych, bo mają se nadgrobki z kamienia: nieboszczyk ksiądz i gospodyni jego. Niegodna ona tego, bo pieklarz baba była, ale pieniądze sprawiły, że ma spokój. A nadgrobka księdzowego niema kto skończyć. Pieniądze krewni rozdrapali i nie troszczą sie o niego... Tak bywa... Rychło skończysz?
Wnet. Jeszcze ino boki zrównam.
Nie przeciw sie, nie. Telo mu ta żebrakowi w gładkim leżeć, co i w nierównym...
Zawdy przecie przystojniej... (obrównuje). Dyć żebych mógł, biedaku mój, tobych ci śklanny grób zrychtował...
Już mu to ta jedność... W tym, czy w owym...
Jakech go odwiedzał przed śmierzcią, powiadał: „Pochowajcie mie pod smrekiem, niech mi wiater gra“...
Ha no, nie wypadło tak. Trza sie trzymać porządku, kolei...
Żeby to hań — na polanach... Wyścieliłbych mu bukowemi liśćmi i ułożył pod korzeniami najwyżniejszej jedli. A jak o głowicę jej wiater by uderzył, toby drżenie jej, do korzeni dochodząc, powiadało mu, co wiatr szumi... Hej! — na polanach... pół wesołości hań już zmarło z tobą... Kto bedzie grał przy sianokosach — przy grabieniu... Kto do tańca pobudzi? kto przywiedzie na pamięć zahaczone śpiewki? kto wspomni dawną, staroświecką nutę? Nima już i nie bedzie takiego muzyki... Skończyło sie. I poco to człowiekowi robić smak na życie, kiedy przyjdzie naremnica i podetnie, jak tego smreczka gibkiego. A i drzewo nawet dłużej żyje — prędzej sie oprze czasowi. A tu lada podmuch — i nima cie — jakbyś nigdy nie był. Ani wspominku o tobie. (Poczyna z pasją wyciskować ziemię — nagle staje). Wiecie, ja to nijak ni mogę sie oswoić.
Z czem?
No, z tą... śmierzcią.
Ba, coż sie ty masz oswajać? Ty se grób bier, jakbyś dół na ziemniaki kopał, i myślij se o różnościach, jak przy każdej inszej robocie. Przyjdzie czas — postarzejesz — to ci samo każe o tem myśleć. Teraz tobie w uszach gra młodość — to jakoż czego inszego możesz słuchać? Słyszysz — pewnie, ale tak, jak kiedy w karczmie tańczysz: — tu cie war unosi, tu ci grają, a kanyś tam nieszpory śpiewają... A co do tego, coś powyżej przytoczył, to ja dumam tak. Umrze świec, to wspominają go ludzie, źle abo dobrze, pokiel nie zedrą butów, co im zrobił. Umrze bednarz, to żyje w pamięci, pokąd sie jego beczki nie rozlecą. Jak był rzadkim bednarzem, to jeszcze wspomną go czasem: „Ten robił dobre konewki, abo owo“... Umrze człek, co ma dzieci, to jeszcze wnęki, jak go za żywa baczyły, przypomną... Zresztą niepamięć pokryje — tego, jako i tamtego. Umarł na piekne i — koniec. A jak zaś trafi sie człek z talantem rzadkim, to on tak nie minie łacwo... Widzisz hań tę dzwonnicę? (wskazuje).
Ba, dyć ją wsze mam na oczach...
Stawiał ją Majster z Gronia. Tak go nazywali. Bedzie temu sto roków, abo może i więcy, jak pomarł. I do dzisiednia imię jego żyje. Tak i z Jaśkiem...
Cicho-no! (słychać melodję skrzypiec od ugorów — parę taktów zbłąkanych z kołomyjki). Słyszycie?
Pedziałbych, że to on gra...
Muzyka jego sie błąka... Tak, tak. Coż tak dziwnie pozierasz? Jak umarł Józek z Brzyzka, co na fujarce, jak nikt przed nim ani po nim, grywał, to długo potem jeszcze słychowano tę jego fujarkę...
Dziwne sprawy... To, co najradziej grywał se idęcy... (powtarza, nucąc). „Oj da drina, drina, drina — oj da drina, drina da“.
(jakby i ona słyszała, obziera się z zalękiem i zdziwieniem wokoło — nasłuchuje — poczem wchodzi na cmentarz, zatrzymuje się co parę kroków, i utykając po grobach, jak śpiąca, zbliża się zwolna w stronę wybranego grobu. Słychać dzwony).
Już go wynoszą... (zdejmuje kapelusz).
(szybko kończy robotę, wyłazi z dołu, rzuca deskę w poprzek i odstępuje z westchnieniem).
Nigdych tak ciężkiej roboty nie spełnił...
(zatrzymuje się, opiera się o pień modrzewia i patrzy z boleścią w stronę, skąd pieśń idzie).
Pochylcie sie jedle, smreki —
Idziemy we świat daleki —
Żegnamy sie już na wieki —
Ledwośmy sie dźwigli rano —
Ledwo nam sie przejrzeć dano —
Już nas z życia wywołano —
O Jezu! (obejmuje pień modrzewia, osuwa się w omgleniu).
Nie wspomną bracia rówieśni —
Ślad na ziemi nie ostanie —
Wieczyste w ziemi mieszkanie —
Grałeś sobie wesoło...
Oj da drina, drina da!
Komitet parafjalny w Niedźwiadzie zgodził się wreszcie po długich uradach na oddawna przez księdza proboszcza podnoszone życzenie: żeby odmalować kościół.
Kwestję funduszów, która była jedyną przeszkodą, udało się załatwić pomyślnie. Po obliczeniu groszy ze składek kościelnych, pozostałości ze światła, jakoteż ofiar braci i sióstr różańcowych, okazała się wcale spora suma. Resztę przypuszczalnych kosztów postanowiono rozłożyć, podług konkurencji, na gminy.
Do parafji niedźwiadzkiej należało gmin cztery: Podobin, Łostówka, Glisne i Jasionów.
Przedstawiciele tych gmin, uczęstowani winem przezornie przez księdza proboszcza, nim posiedzenie zaczęto, okazali się dziwnie ustępliwi. Jedynie wójt z Jasionowa, który się był spóźnił, wystąpił przeciw „ciężarom, składanym na gminy“, ale jego głos jeden nie mógł przeważyć większości. Projekt został uchwalony.
Zaczem ksiądz proboszcz z Niedźwiady wdrożył poszukiwania za odpowiednim malarzem.
Nastręczali się różni, ale żadna z tych ofert nie nadawała się do poważnego traktowania. Albo ceny były zbyt wysokie, tak, że kościół za nie, podług zdania proboszcza, możnaby było wystawić, albo znowu zbyt niskie, tembardziej nie wzbudzające zaufania.
Aż wreszcie trafił się malarz odpowiedni. Polecał go sam ksiądz prałat, z miasta, gdzie mieściły się władze konsystorjalne. Ksiądz proboszcz pojechał umyślnie na miejsce, aby się z owym malarzem rozmówić.
Już mu się z pierwszego widzenia spodobał. Gdy mu bowiem wyłożył, o co chodzi, i zapytał go wkońcu, czy się może podjąć sam takiego zadania, on wcale się tem nie zaalterował, lecz, jakby szło o rzecz bagatelną, odrzekł z niedbałością pewną, w czem taiła się i skromność artysty i pewność swojego fachu:
— Czemu nie. Zrobi się. Malowało się różne rzeczy...
Miał zaś ten sympatyczny, jaki mają dzieci miast i ulicy, akcent mowy, który przecina wszelkie wątpliwości.
Na nieśmiałe zapytanie księdza, jaką cenę stawiałby za odmalowanie całego kościoła łącznie z zakrystją, odrzekł z prostotą:
— To... jak zwyczajnie — od metra. Obraz jak przyjdzie na ścianę lub sufit, to osobna dopłata; ołtarze też.
I w tem więc okazał się fachowo-umiarkowanym, nie jak oni artyści wyniośli, którzy sami nie wiedzą, co cenić, albo też sumy bajońskie stawiają.
Najbardziej przypadło do gustu księdzu to „od metra“.
— To rozumiem — przychwalał. — To jest rzecz konkretna. Przynajmniej będzie można na czemś realnem się oprzeć.
Uszczęśliwiony, wrócił do Niedźwiady i zdał komitetowi kościelnemu sprawę ze swoich przedwstępnych kroków. — Nie było to wprawdzie jego obowiązkiem, lecz, jako psycholog, świadom rzeczy ludzkich i słabości, mniemał przez to większe zainteresowanie wzbudzić dla sprawy projektu w komitecie, a tem samem i zbieranie funduszów ożywić.
Istotnie, dobrze przewidywał. Komitet z zaciekawieniem słuchał jego relacji, lecz w momencie najważniejszym, który zostawił sobie był na koniec, to jest, że malarza ugodził „od metra“, podniosły się z łona komitetu niejakie wątpliwości.
— Czy to aby nie oszukaństwo? — mówiono. — On wam może nic na tym metrze nie wymalować, ba, jeno szczotką maźnie, a porachuje meter.
Uwaga ta zaskoczyła księdza, lecz rychło znalazł na nią odpowiedź dowodną:
— Mniej będzie malunku na ścianach, to mniej farb wyjdzie; a tak się koszta zrównają. Zresztą, naprzód pomiarkuje się plan, czyli postanowienie, co i jak gdzie ma być, i malarz musi się tego planu trzymać.
Zmilkły zatem już głosy wątpiące. Podziękowano księdzu za trud podjętych zabiegów i w kwestji zebrania potrzebnych funduszów przyrzeczono chęć szczerą: tak Niedźwiada, Glisne, jak Łostówka, jak i Podobin. Tylko z Jasionowa nie było wójta na zebraniu.
Zjawił się w któryś dzień nareszcie malarz oczekiwany. Jako mistrz, wiódł ze sobą dwóch uczniów-pomocników.
Rozłożył się taborem na organistówce — i, nie odwłócząc, poszedł z księdzem proboszczem oglądnąć teren pracy.
Zaniedbane wnętrze drzewianego kościoła przedstawiało się dość smętnie. — Jeszcze wdzięczył się resztką pozłoty ołtarz główny z dwoma świętymi biskupy po bokach, jeszcze znać było na ścianach i suficie spełzłe fragmenty dawnych malowideł, lecz bieg czasu, postępowa praca kurzu, jakoteż sparnia westchnień wieloletnich uczyniły swoje.
Zobaczył to ksiądz wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd, i uczuł się, jako gospodarz tego domu, zażenowany niejako wobec krytycznych spoglądań malarza.
— Kościół stary — począł się tłómaczyć. — Już pamiętnika niema w parafji, kiedy malowany. Jeszczeby się było lepiej wnętrze zachowało, tylko kiedyś tam dach przegnił, niedbano poprawić i w czasie deszczu przeciekało. O — wskazał na kąt sufitu, gdzie znać było ciemne zbróżdżenia wilgoci.
— Fi! ornament — poświadczył malarz ze znawstwem.
— Była myśl o budowie nowego kościoła, ale narazie trudno o tem marzyć — tłómaczył dalej. — Gminy oporne. Cóż robić. Jeszcze ten potrwać musi, żeby go tylko ze środka do możliwego stanu doprowadzić.
— Doprowadzi się — orzekł pewnie malarz.
Ksiądz uczuł wdzięczność w sercu za to upewnienie.
— Bo widzi pan — zwierzył się — spodziewam się niezadługo wizytacji biskupa. Rozchodzi się więc o to...
— Rozumiem. Będzie, — przeciął malarz z akcentem rozstrzygającym. — Fredek! Meter! — zaświstał na pomocnika. Słówek wiele mistrz nie lubił.
Począł rozmierzać długość ścian, a ksiądz proboszcz człapał za nim z całą powagą, odpowiednią chwili, i ze zrozumiałem uznaniem.
Po ukończeniu tej czynności mistrz stanął na środku kościoła, puścił oko doświadczone w tę i ową stronę... — Okna wybywają, drzwi... — porachował w myśli, i spokój wybił się na jego obliczu. Już wiedział wszystko, co trzeba. Zagwizdał sobie zlekka, poczem splunął kunsztownie daleko przed siebie.
Proboszcz, śledzący pilnie te wdzięczne mistrza manewry, nie mógł się oprzeć ciekawości, by nie zapytać: jaki projekt odmalowania mistrz zamyśla?
— Zwyczajnie... — odrzekł tenże. — Dołem ciemna opaska na meter, górą listwa. Ściany: kolor jasny; zlekka różowy albo popielaty — od gustu. Koło okien da się obramienia. Koło lichtarzy na ścianach — wianuszki. Tęczę zrobi się w kolorach.
Ksiądz już widział wyobraźnią kościół rozjaśniony i uśmiechał się w duchu do tego widoku.
— A na suficie? — spytał.
— To — do woli. Można zrobić strop niebieski z gwiazdami lub...
— A naprzykład figury?
— Figury też.
— Bo koniecznie by wypadało — dowodził ksiądz — żeby na suficie był wymalowany patron parafji, święty Sebastjan, patrzący zgóry na powierzonych swej opiece ludzi.
— Wymaluje się patrona.
— A także bractwo różańcowe wyraziło przy składkach życzenie, żeby był obraz Matki Boskiej Różańcowej, która łaski swe zlewa na wszystkie gminy parafji.
— Zrobi się podług życzenia.
Mówił tonem, z którego snadnie widać było, że mu to nie cudne.
— A jakże z ołtarzami...
— Ołtarze: bordo, miejscami pozłótka. Gustownie.
— Czy pozłótka nie za droga? — zawahał się ksiądz.
— Da się cienko. Imitacja.
— A tak, to co inszego...
I na tem się konferencja zamknęła.
Przez dni następne i dalsze stuk miły uszom rozchodził się po kościele: ustawiano kobylice i rusztowania.
Wieść o tem poszła szybko po wszystkich gminach parafji. Podniecenie, udzielane z ust do ust, zataczało coraz szersze kręgi. Ciekawość rosła. Niejedni z osiedli dalszych stwarzali sobie umyślny interes do Niedźwiady, aby wstąpić pod dzwonnicę i zobaczyć naocznie, co się to tu robi, jak się to ten kościół maluje. — Zdziwieni byli, niektórzy rozczarowani, że spotykają tylko rusztowania i nic pozatem.
A rusztowania rosły wgórę.
Wielom się to nie widziało.
— Poco to tyle przysady, jak w jakiej fabryce? — mówili. — Przywiązałby se szczotkę na kiju i dostałby ślebodno, gdzie by chciał. Ale to wszystko na to jeno, coby drożej wyciągnąć.
Wielu znów przyjaźniło się życzliwie z malarzem; jedni w nadziei, że im obraz jaki święty namaluje; drudzy, by mieć protekcję i dostęp za kulisy z desek, czego surowo wzbroniono; inni wreszcie z czysto idealnych pobudek: że się warto z takim dziwo-człekiem zapoznać, co to ani sieje ani orze, ani pracuje w pocie, jak drugi, ino talantem Boga i ludzi okpiwa.
Mimo że zaciekawienie rosło, a może właśnie dlatego, sarkania się już tu i ówdzie (zwłaszcza przy wybieraniu składek) podnosiły: że już naród dość ofiar na to malowanie poniósł, a nie widać dotychczas nic z tego.
— Rusztowań nastawiali, i po wszystkiem. Malarz se żyje, ksiądz z nim razem — a ty narodzie płać.
Zwłaszcza z opodalnego Jasionowa, który się najmniej przyczynił do składek, podobne głosy dochodziły.
Rusztowaniami rzeczywiście cały kościół był już zastawiony. Gdy ukończono wstępne prace, zgłosił się malarz do księdza proboszcza z żądaniem: tyle a tyle metrów płótna — wyszczególnił podług rozmiaru ścian — i tyle a tyle (oznaczył już mniej więcej) cebrów mleka.
— Prawda! — uderzył się ksiądz w czoło, zaskoczony pilnością żądania. — Na śmierć o tem zapomniałem. Przecież to płótna i mleka potrzeba.
— Toli że trzeba. Bez poklejenia ścian płótnem, na nic robota. Szpary widoczne.
— Cóż zrobimy? Juści do gmin trzeba się odnieść, niech złożą. Jest pięć gmin w parafji...
Obliczono wnet podług ilości metrów, ile na każdą gminę przypadnie dać wałków płótna i ile — mniej więcej — cebrów mleka.
Komitet kościelny, wysłuchawszy wywodów księdza, który malarza zawezwał dla dowodu konieczności tych materjałów, zgodził się rad nie rad na tę konsekwencję swej pierwszej uchwały i zwrócił się do zwierzchności poszczególnych gmin z oznaczeniem tych składek w naturze.
Podniosły się na to pomruki i sarkania głośne między ludem. Zauważono, że płótno w tych czasach drogie, mleka mało — ale ostatecznie wszystkie cztery gminy, to jest Niedźwiada, Podobin, Glisne i Łostówka zgodziły się złożyć przypadające na nie z obliczenia miary; tylko jeden Jasionów nie przystał.
Gmina Jasionów, najdalej od kościoła położona, wciśnięta w wąską roztokę między dwie ubocze, żyjąca życiem własnem, zabita, jak to mówią, deskami od świata, odnosiła się z konsekwentną opozycją do wszelkich nowości, wszelkich zarządzeń: czy to Rady szkolnej, Wydziału powiatowego, czy starostwa. We wszystkich inowacjach: czy to był przymus szkolny, czy nakaz usunięcia nawozu z przed domów, widziała rzeczona gmina tylko „ciężary“, „pańszczyznę“ i chytry zamach na chłopską swobodę. Z godną podziwu upartością broniła się tym „zakusom władz“.
Gdy z komitetu kościelnego przyszło do gminy Jasionowa oznaczenie, że tak a tak, tyle a tyle ma dać płótna, mleka — wójt, solidaryzujący się w takich razach z gminą, zwołał niezwłocznie w tej sprawie posiedzenie rady.
Skoro wyłuszczył zebranym, o co chodzi, w izbie obradnej zawrzało.
— Co? płótna? mleka?! Coż sie temu malarzowi i księdzu razem przyśniło? Mlekiem będą malować kościół?
— Tyle cebrów!
— Kąpać sie chyba chcą w tem mleku.
— Dobrze, że jeszcze śmietanki nie każą dawać.
— A na coż zaś to płótno?
— Malarzowi na gacie — szydzono.
— Coż mu po tylu wałkach?
— Malarz filut, księdza cygani, podszeptuje mu, co mu się jeno zabaży, a ksiądz wierzy okpisiowi.
— Hej. Mleko odstawi żydom, płótno przeda, a ty narodzie złóż.
— To jeszcze mało tych składek? Dziesięć kościołów by już pomalował za to!
— Hej. A tu ani kreski dotąd.
— Ino „daj i daj!“ wołają. Kiedyż sie to do sto djabłów skończy?
— Jaż parafję do nędzy przywiodą...
— Do ostatniego upadku!
Postanowiono jednomyślnie, że ani łokcia płótna, ani kwarty mleka gmina Jasionów nie da. Do tej odmowy dołączono jeszcze takie pouczające pod adresem księdza i komitetu kościelnego zdania, że już wójt, mający zanieść uchwałę, wagował się je dodawać.
Skoro ksiądz proboszcz dowiedział się o odmowie Jasionowa, pobiegł niezwłocznie do malarza, aby mu tę przykrą i oburzającą wieść zakomunikować.
Zastał go w kościele, gruntującego z namaszczeniem płótno. Przyjął spokojnie wiadomość. Lecz skoro mu ksiądz powiedział, że i jego, malarza, przy tej okazji zaczepiono, zarumienił się gniewem — uczuł się w swym honorze artysty obrażony.
— Jasionów. Dobrze — zanotował sobie.
Ksiądz począł się zastanawiać głośno nad sposobami ukarania nieposłusznej gminy. Dumał odnieść się do starostwa, to do Wydziału Rady powiatowej, sprowadzić sekwestr na opornych; te i inne obmyśliwał kroki.
— Niech to ksiądz mnie pozostawi — ozwał się z przekonaniem malarz. — Już ja coś dla Jasionowa obmyślę.
To rzekłszy, począł sobie gwizdać zcicha, co miało być oznaką pewności, że zemsta już jest sprawą jego.
Ostatecznie brak materjału, wynikły z odmowy Jasionowa, załatwiono w ten sposób, że gminom chętnym dołożono jeszcze w arkuszu konkurencyjnym po jednym wałku płótna, a co do mleka, o które było trudniej, to ksiądz od siebie ofiarował kilka udojów wieczornych.
Malarz zabrał się z pomocnikami swymi energicznie do pracy. Płótno, pocięte na pasy, wnet zasłoniło szpary i nierówności drzewne, a mleko zmyło brud ze ściennych płazów i dało podkład jednotonny pod gotowiznę farb.
Malowanie się rozpoczęło.
Organy na długi czas zamilkły.
Msze odprawiały się ciche, przy bocznych ołtarzach.
Lud, pod niskiemi powałami wśród gęstych belek i stolców rusztowania, gromadził się podczas nabożeństwa, jak w katakombach.
Szepty ciekawości szmerzyły, jak woda, w mrocznych piwnicach rusztowań. Oczy, zaostrzone mrokiem, przebijały deski, by zmiarkować, co się tam poza niemi dzieje, jakie misterja tajemnicze.
Za jakiś czas dało się oczom zciekawionym dojrzeć przez rozchyl desek jakiś szczegół malunku —: to obramienie świecznika na ścianie, to kawałek listwy barwnej; tedy wydawało im się, że dojrzały strzępek ogrodu rajskiego.
Niecierpliwość z dnia na dzień wzrastała. Ktoten, korzystając z odemkniętych drzwi, wsuwał się o późnej porze do kościoła i, stanąwszy w cieniu belek, zachwytywał przynajmniej glosy pracujących; potem, wyszedłszy, rozpowiadał z dumą, że widział samego głównego malarza przy robocie, że jest już koło tęczy.
Wesoły to był artysta ten nasz malarz. Pracując, nucił sobie oderwane piosnki lub wygwizdywał kunsztowne arje, co pracy jego, niewidocznej dla oka śmiertelnych tem większą nadawało tajemniczość i jakiś — rzec-by można — niebiański koloryt.
Najweselej pracowało mu się u sufitu. Dołem, niby w mrocznych sieniach lasu, odprawiała się msza święta, lud się modlił i kajał, a on sobie nucił gdzieś wgórze beztroskliwie, jak skowronek w błękicie.
Nie wiedział, nie przeczuwał zgoła Jasionów przyziemny, że on tam w wysokościach, nucąc, w skrytości serca obmyśliwał zemstę. — Malował właśnie Matkę Boską Różańcową, gdy pomocnicy złocili za jego wskazaniami ołtarz.
Długo trwało to malowanie. Aż się i niecierpliwość parafjan stępiła. — Ludzie przywykli zwolna do tych katakumb rusztowań. Wielom wydawało się, że tak było od czasu i że ostatecznie tak mogłoby pozostać. — W takim kościele jakoś śmielej się grzeszne serca czuły. Bóg zdawał się tu nie taki groźny, wyniosły — pośród nieheblowanych desek, prostych belek, trudno Mu było utrzymać Swój majestat. — A nawet niektórym przychodziło do głowy, że tu ksiądz jeno markuje prawdziwą mszę, że tu Pan Bóg nie schodzi, że opuścił na tymczasem kościół, nim się malowanie skończy.
— Gdzieżby taka Osoba najwyższa wśród tych rusztowań się tłukła. Tu-byś mógł śmiało kogotego pięścią w łeb łupnąć, jak w szopie, albo na boisku. Lęku żadnego nie widać.
Zaś drugim wydawało się, że właściwe niebieskie sprawy tam się dzieją — ponad rusztowaniem, przy malarzach; tam fruwają anioły, odbiorce modłów ludzkich; tam są święte Osoby — i czekali z utęsknieniem serc pobożnych, kiedy te rusztowania spadną, iżby się mogli znaleźć w obliczu jasności Boskiej.
Nareszcie doczekali się, że się malowanie ukończyło. Postanowiono odsłonić malowidła na święto Matki Boskiej Różańcowej.
Na trzy dni przed tem świętem zamknięto dla ludu kościół — msza się nie odprawiała — pracowali tylko cieśle i ich pomocnicy: zrzucano i usuwano rusztowania.
Lud czekał w najwyższem napięciu ciekawości na odsłonięcie...
Gdy w oznaczone święto otwarto kościół i uderzono w dzwony, lud, zgromadzony liczniej jak na odpust, wpłynął potokiem do wnętrza, zajmując całą przestrzeń widną, wypełniając ją po brzegi.
Wszystkie oczy poczęły obiegać po ścianach, wieszać się u sufitu. Rozchodziły się szepty podziwu, półgłośne uwagi — wesele świeżych barw odbijało się w oczach i twarzach zebranych.
Ksiądz, przyodziany w nowy ornat, wyszedł przed ołtarz ze sumą.
Organy, dawno niesłyszane, poczęły buczeć przeciągle.
Teraz, w czasie modłów mszalnych, ludzie, mając czas, gdy wrażeniu pierwszemu stało się już zadość, poczęli skraja opatrywać cuda malowideł.
Przedewszystkiem uderzał ich ołtarz, bijący odblaskiem zapalonych świec. Myśleli: czy to ten sam, czy nie ten? Tamten był biały — a ten oto czerwony, i złota pełno na nim. Nie dziwili się teraz składkom — tyle złota — musiało to kosztować!... Czy piękniejszy jest ten? Różne co do tego były zdania. Wielom żal było „tamtego“ ołtarza, który od dziecka widzieli.
— Już to ten jakby inny; bogatszy widzi sie, ale nie ten.
Wiele oczu zatrzymało się chwilę ze zdziwieniem na figurach biskupów, stojących po bokach. Byli cali wyzłoceni, a stopy, ręce i twarze mieli brunatno-czerwone, jakby pomazane krwią. Zapewne tak powinno być — pomyślał niejeden, a drudzy nic już nie myśleli przytem, tylko patrzeli w zdumieniu.
Napatrzywszy się już dosyta ołtarzowi, poczęli śledzić dalsze cuda. — Sunąc po ścianach różowych, zatrzymywali oczy na wiankach splecionych, otaczających świeczniki. — Ci, którzy stali w nawie głównej, mieli tęczę barwną przed oczyma, z kolorów wszystkich złożoną. Dziwowali się niemało. — Niektórzy rozglądali się za białym kolorem, mając na pamięci złożone przez gminy mleko — lecz nic podobnego nie mogli najść.
Wreszcie oczy śledzące, sunąc wgórę po ścianach, podniosły się aże do sufitu. Tam dopiero było się czemu przypatrzyć!
Płaszczyznę całą, bliżej głównego ołtarza, zajął swoją osobą święty Sebastjan. Na pół nagi, przywiązany był powrozami do pnia drzewa, które wypuszczało z gałązek świeże listki. Pod stopami miał trawnik nierówny, i obok porzucony łuk. Całe ciało świętego było najeżone strzałami o pierzastych końcach; — widać było rany świeżo uczynione, z niektórych spływała krew. — Święty cierpiał straszliwie. Lecz największy ból sprawiła mu widać strzała, która wpadła pomiędzy żebra koło serca. Święty wyprężył się i przegiął całem ciałem, tak, że omało powrozy nie pękły, a z ust jego, w podkowę bólu wygiętych, musiał wychodzić ryk.
Był to przeraźny obraz.
Lud też podziwiał go z trwogą, w pewnej obawie, że tak olbrzymi męczennik i ciężki, gdyby spadł na dół, zgniotłby niemało grzesznych ludzi. Niektórzy nawet cofali się wtył, nie mogąc tej wiszącej trwogi znieść nad sobą.
A potem dalej oczy zaciekawione poszły...
Na dalszym suficie — od tęczy do chóru — widniała Matka Boska Różańcowa. Szaty Jej rozwiały się daleko na boki. Oczy miała wielkie, do góry przewrócone. Stała zaś wśród lekkich chmurek na globusie ziemskim, na którym, wyraźnie obrysowana, odznaczała się mapa z napisami (kto znał litery, łatwo mógł z dołu odczytać) pięciu gmin parafji niedźwiadzkiej, to jest: Niedźwiada, Podobin, Glisne, Łostówka, Jasionów — tak, jak były obok siebie położone.
W pewnym momencie rozszedł się po kościele przyciszony śmiech. Ludzie poczęli jedni drugim coś pokazywać na onym suficie, na obrazie Matki Boskiej Różańcowej. — Zadzierało się dogóry coraz więcej głów — i naraz cały kościół (oprócz blisko ołtarza stojących, którzy nie wiedzieli, o co chodzi) wybuchnął śmiechem.
Daremnie ksiądz się żachnął i przerwał czytanie mszalne. Śmiech był niepowstrzymany. Zerwany z wędzidła woli, rozpędził się, rozhukał w jakiś szał wesołości.
Oto malarz, namalowawszy ową Matkę Boską Różańcową, stojącą na globusie, na którym, jak się rzekło, widniała (wyraźnie) mapa z pięciu gminami parafji, tak usymbolizował Jej łaski, spływające na parafję niedźwiadzką, że z dłoni Jej, różańcem oplecionej, padały promienie jasne na globus ziemski, na te gminy. Padał snop promieni rozszczepionych na każdą gminę z osobna: więc na Niedźwiadę, na Podobin, na Glisnę i Łostówkę. Tylko na Jasionów nie padał żaden promień.
To niektórzy, bystrzejsi, dość szybko zauważywszy, pokazywali drugim, ci zaś dalszym — i wnet przeto cały kościół uderzył w śmiech.
Byli w kościele i z Jasionowa ludzie. Biczowani śmiechem i drwinami, przejęci wstydem i upokorzeniem, chowali twarze, kryli się poza plecy ludzkie, uchodząc przed końcem sumy z kościoła.
Można sobie wyobrazić, jakim gniewem gmina Jasionów zawrzała, gdy wieść o tem do chałup ostatnich doszła.
— Na wieki pozbawieni łaski!... Co za wstyd! Co za hańba!... Zamało tortur na malarza, który to sprawił.
Odgrażali się, że go uśmiercą.
Lecz malarz, ukończywszy pracę, na czas przezornie ujechał, unosząc w sercu całą radość z dokonanej zemsty.
Niewielu zapewne zdaje sobie sprawę z tego, co to jest kościelny; jaka jest waga i znaczenie jego stanowiska, gdy je poważnie traktuje. Jest to — można powiedzieć bez przesady — najważniejsza osoba w kościele, choć w hierarchji postawiona na poślednim szczeblu. Jeżeli papież jest głową Kościoła, to kościelny jest filarem, na którym cały obrządek się wspiera.
Aby nie wydało się to twierdzeniem nieuzasadnionem, przyjrzyjmy się kościelnemu z Przysłopia, który jest właśnie wzorem kościelnego, o jakim wyżej. Unaocznijmy sobie jeden tylko jego występ — jedną niedzielę z liczby całorocznych świąt, w których pełni swój „urząd“ w kościele.
Choć mieszka spory kawałek drogi od kościoła, już o wczesnej godzinie, ledwie dzień zaczyna się robić, jawi się na plebanji po klucze. Odmyka kościół, zaziera do wszystkich kątów, próbuje ław, balasków, czy się nie ochwiały, opatruje okiem śledczem, czy się co nie nadwerężyło, czy wszystko jest na swojem miejscu, jak należy. — A gdy się ludzie, bywalcy ranni, poczynają po jednemu schodzić, wita się z tym lub owym z poważniejszych, zapytuje o zdrowie — a czyni to z namaszczeniem i jakby niezwykłą łaską; przyczem on jeden pozwala sobie, jako urzędnik kościelny, na nieznaczne podniesienie głosu, który w pustym kościele dziwnie się ważnym wydaje. — Później zdejmuje przykrywy z ołtarzów, próbuje dłonią kurzu na obrusach, zapala świeczki, jeśli kto z przychodnich złożył „na ofiarę“, poczem idzie do zakrystji, wyciąga szuflady, taksuje doświadczonemi oczyma bieliznę kościelną i przybiory, czy zaś czego nie brak, ustawia do mszy ampułki, próbuje wina mszalnego, czy się nie zepsuło — co spełniwszy, przechodzi się już tylko, dając poziór na godziny i na liczbę schodzących się ludzi.
Czeka go teraz najtrudniejszy obowiązek. Zbliża się godzina, kiedy trzeba iść księży budzić. — W tych chwilach przychodzi nań, zawdy pewnego siebie, jakieś gniotące osmętnienie.
Tedy klęka przy klęczniku, albo opiera się łokciem o drzwi zakrystji, kryje łysinę czoła w dłoń rozwartą i podaje się zadumie...
W chwili tej zdaje mu się ciężyć ten urząd kościelnego. Złożyłby go już ze swych ramion — ale jakże... Syna nie ma, któryby go mógł zluzować; a urząd ten od niepomnych czasów był przy jego familji. Dziadek był kościelnym, potem ojciec, a teraz on już od czterdziestu lat... Wielu się to minęło księży za jego urzędowania!... Proboszczów coś trzech, a wikarych trudnoby zrachować. Różne już miał plebańskie nad sobą władze — były i srodze gnębiące. Minęły — a on, kościelny, pozostał.
Tężeje po tych myślach w sercu. Chwila słabości przeszła. — Spojrzawszy jeszcze raz krytycznie na ludzi zebranych w kościele i na zegar w zakrystji, idzie budzić księdza wikarego.
Stanąwszy w sieni przy drzwiach, nasłuchuje chwilę, poczem puka zwolna, delikatnie.
— Kto tam? — odzywa się senny głos z pokoju.
— Ja, kościelny... Też, jegomość, czas wstawać.
— Idź do djabła! — wypada, albo ta różnie, jak kiedy.
Kościelny uśmiecha się pod wąsem wyrozumiale. „Młode to, spać sie chce, a tu obowiązek...“
Przeczekuje chwilę jakąś, poczem znów puka — już wyraźniej.
— Czego tam?
— Niech też jegomość wstają — mówi głośniej — bo już ludzie są w kościele.
— A żeby cię... zaraz, zaraz.
Kościelny cofa się na to, idzie ku bramie kościoła, tu postoi, porozmawia z tym lub z owym i wraca za chwilę ku drzwiom. — Posłuchawszy, znów puka — lecz już energicznie.
— Jegomość! Już czas największy! Naród sie niecierpliwi.
— A to bałwan! — słyszy przez drzwi, a wraz chrzęst łóżka i stąpania bose po podłodze.
Uśmiecha się tedy zwycięsko i idzie sygnować na mszę. — Potem gotuje szaty, zmienia obrus na ołtarz, zapala świece; — a gdy ksiądz wikary zjawia się w kościele, pomaga mu ubierać się i sam usługuje do mszy. Przyczem rozumie dobrze, że msza ranna nie może być o takiem nastrojeniu i wadze, jak suma. — Ma to być jakby skromniejsze przedstawienie w małej sali. — Poddaje też organom odpowiedni, minorowy ton i pilnuje tego konsekwentnie aż do końca mszy.
To już jedno się odbyło. — Teraz czeka go najcięższe zadanie: iść budzić księdza proboszcza.
Zawdy ze drżeniem spełnia ten czyn. — Niekiedy udaje mu się użyć pośrednictwa gospodyni. Ale nie zawdy gospodyni ma chęć — często musi iść sam.
Ileż się naważy w myślach, naprzestępuje z nogi na nogę, nim klamkę głównych drzwi naciśnie!
Ale trudno — urząd, to urząd.
Wchodzi do sieni, jak może najciszej, i podsuwa się ku drzwiom sypialni. Czas jakiś przez drzwi nasłuchuje. — Szczęśliw, jeśli usłyszy kaszlanie. Zazwyczaj jednak oddech go ciężki lub cięższe jeszcze chrapanie dochodzi.
Trudno — trza się odważyć — puka... Raz i drugi. Nic. Puka raz trzeci...
Jakiś mamrot głuchy się dobywa, jakby poruszył z legowiska lwa.
— Co też wyleci?... — duma, na wszystko ofiarowany.
Cisza znów. Puka po raz czwarty.
Stęknięcie groźne. „W Imię Ojca i Syna...“ — puka jeszcze raz.
— Ki djabeł! — wypada ze wnętrza.
— To ja, kościelny... Też, jegomość...
— Ha! To ty, Barabaszu! — dobywa się bas groźny. — Bedziesz o północku księdza budził... Czekaj-no!
Ostrzegawcze skrzypnięcie łóżka. Kościelny czyni wtył zwrot i posuwiście wymyka się na ganek.
Słychać ostre trzaśnięcie drzwiami — i znów cisza.
Stoi chwilę, dużo chwil — przechadza się — idzie ku furtce, wraca — poziera na słonko...
Darmo — już na wszystko najgorsze zdecydowany, wchodzi do przedpokoju. Przystępuje śmielej ku drzwiom — puka. Raz, drugi i trzeci.
— Kto tam?
— Też, jegomość...
— Ha! Zbóju, jużeś tu?!
— Też czas wstawać...
Uchyla z odwagą drzwi, ale tak, żeby but lecący lub co insze nie obraziło łysiny.
— Naród już czeka! — oznajmia stanowczo. I uważając misję swoją za spełnioną, wycofuje się z honorem, szczęśliw, że tak łatwo poszło.
Teraz w kościele ma urzędowanie. — Wydobywa ze szaf szaty i przybiory do sumy; rozważa nad szufladą wysuniętą, jaki na dziś ornat, żeby symbolizował charakter święta, wyciągnąć; przygotowuje mszał, ampułki, wydaje komże ministrantom; a gdy ksiądz wychodzi na ambonę, pierwszy intonuje „Duchu święty!...“ i, pozierając groźnie wokół dla przydania wagi rozpoczęciu, głosem potężnym, niby basem organu, ilustruje i pogłębia melodję pieśni. — Podczas ewangelji i kazania daje widoczny wszystkim przykład, stojąc na schodkach we drzwiach zakrystji z zadartą głową, z pół-otwartemi z zasłuchania usty, z oczyma w kaznodzieję wrażonemi.
Księdza sam ubiera do mszy, w przekonaniu zresztą słusznem, że nikt tak nie ułoży fałdów alby, nie wyrówna ich u dołu, tak w mierze ponad opasującym sznurem nie obciągnie. — Poczem, gdy ksiądz już gotów i ministrantowie przed nim ustawieni, otwiera w ciżbie drogę do ołtarza, sam jeden zastępując rząd milicji i straży pożarnej. — Słucha go wszystko, od starych do dzieci. Groźnych strzeleń jego oczu boją się jak smagnięć bicza.
Podczas sumy okazuje się dopiero w pełni jego wszechstronny kościelnego talent. — A im wystawniejsze nabożeństwo, tem więcej inwencji ujawnia. Śpiewa wespół z organistą po łacinie „Te deum“ — „Salvum fac“ i nawet organistę uprzedza. Zwyczajnie zaś, klęcząc na bocznym stopniu ołtarza lub stojąc w przejściu przy balaskach, daje baczenie, by się wszystko należycie odprawiało. — Daje znaki ministrantom, co i kiedy mają robić, odpowiada razem z organistą księdzu, poddaje pieśniom ton — a udział jego indywidualny w śpiewie zdumiewa cały kościół. Naprzód bowiem zaczyna przed innymi gromko — poczem urywa nagle — w miejscach niepewnych podtrzymuje — znowu opuszcza... Tu beknie znienacka, aż baby tkliwne podskoczą — tam znowu zciszy. Czasem zostawia pieśń jej kierunkowi, a sam się z organem zidentyfikuje, bucząc tonowo (b-b-b-b), jak pedał organu. W trakcie tego skarca chłopaków niesfornych, combrząc ich srodze za uszy; nalewa księdzu z ampułek, usuwając ministrantów; wie bowiem „jak który ksiądz wymaga — czy więcej wina, czy wody“; przenosi mszał na lewą stronę i, przyklęknąwszy, podtrzymuje go w mierze na łysinie swej podczas czytania; gdy się msza ma ku końcowi, przygotowuje kadzidło — — słowem, jest jak reżyser niezastąpiony, wszystko ładzący swojem bystrem okiem. Jest też niejako pośrednikiem pomiędzy misterjami a widownią.
Gdy się wszystko odbędzie jak należy, kościelny, rozebrawszy księdza, staje we drzwiach zakrystji i spogląda dumnie po kościele. — Ma z czego być dumnym. Gdyby nie on, kościelny — księżaby zaspali, organista graćby nie umiał, ministranci służyć, ludzie śpiewać — nicby nie było z nabożeństwa. Czyż nie jest więc filarem obrządku?
Nie na tem jednak kończy się jego urzędowanie dnia tego. — Gdy ksiądz idzie na obiad, kościelny wychodzi przed kościół i z głową odkrytą (tem się w tłumie wyróżnia) wdaje się w pogwarkę z ludźmi. Z powagą objaśnia, jak się to po świecie dzieje, jaki świat zepsuty, jakie to tam bezbożniki przeciw Kościołowi powstają. Mówi o tem, jak to jacyś wynaleźli jakiś postęp, aby ludzi od wiary odwodzić; jak to pycha ludzi zaślepiła, że do chmur z armat strzelają — i jak to Ojciec święty cierpi, widzący te bezprawia. A tak mówiąc, potrójnie zbożny spełnia uczynek. Bo objaśnia kazanie, podwyższa swój kościół jako przeciwieństwo „świata“ i utwierdza kościelne myślenie.
Urzęduje jeszcze na nieszporach, niejako na epilogu — poczem jest już wolny. Daje się wtedy zaprosić na wino do Kółka, albo też idzie do domu. — A i poza kościołem nie zatraca powagi urzędu swego. Tak, że nawet żona jego, choć tyle lat z nim żyje, nie może się doń ośmielić zupełnie; zawdy kościelny...
I w Rzymie, gdy był z pielgrzymką, nie zapomniał o swoim urzędzie. — W grupie, która wracała z posłuchania u Ojca świętego, znalazł się jakimś trafem za plecami swojego biskupa. — Postępują... — Biskupowi, coś żywo z sąsiadem rozprawiającemu, pochyliła się czapeczka czerwona (tak zwana piuska) na lewo. Nasz kościelny, pchnięty obowiązkiem, biskupowi piuskę na głowie poprawia.
Biskup odwraca się ze zdziwieniem:
— Cóż to?
— To nic — to ja — kościelny z Przysłopia.
W nieocenionych zapiskach świątobliwego Symeona Metafrasta, niby w ogródku, skrzętnie dla chwały Bożej sadzonym, między żywotami świętych i błogosławionych, w których tak obfitują wieki pierwsze chrystjanizmu, niepoślednie miejsce zajmuje opis żywota świętego Martynjana pustelnika, kwitnącego około roku Pańskiego 415. — O prawdziwości nawiedzionych w tym opisie faktów nie możemy zgoła powątpiewać, gdyż powtórzone są w dziełach takich żywotopisarzy, jak wielebny Beda, Palladjusz, Adon biskup i inni. A chociaż Euzebjusz w swej historji Kościoła nie wspomina o Martynjanie, to natomiast przytacza żywoty mężów, których znowu Metafrast nie wymienia. Jakkolwiekbądź wszyscy zgadzają się, że Martynianus w świątobliwości żywota swojego nie ustępuje najbardziej zasłużonym mężom; a choć męki za wiarę nie cierpiał, przecie męczennikiem był niemniejszym od innych, i przez to palmę rzadkiej świętości odzierżył, iż siebie zwyciężyć zdołał.
Urodzony w mieście Cezarei Palestyńskiej, w domu wielce zamożnym, młody Martynjan nie odróżniał się zrazu swemi uczynkami od zepsutych bogactwy rówieśników. Już od wczesnych lat okazywał skłonność nieprzystojną do niewiast, tylko nieśmiałość pewna, właściwa młodemu wiekowi, a więcej jeszcze niemożność rozrządzania majątkiem swym, były mu poniekąd hamulcem w tych grzesznych zapędach. Straciwszy rodziców oboje w 18-tu leciech, znalazł się Martynjan na drodze śliskiej do zupełnego upadku. Nagle odziedziczony majątek, wraz z niedoświadczeniem wieku i zgubnemi popędami ciała, wiodły go prosto w piekielną przepaść. Ujrzał się teraz zwolnionym ze wszelkich wędzideł. Długo hamowana skłonność buchnęła zgubnym płomieniem, i nieobaczny młodzieniec rzucił się z całą gorącością lat swoich w kałuże rozkoszy, które mu szatan ułudnie jako ogrody raju malował.
Wkrótce Martynjan nietylko że duszę swoją w studni nieczystej po uszy pogrążył, ale, co gorsza, stał się przykładem zepsucia dla wielu nieletnich towarzyszy.
Lecz Bóg widać czuwał nad nim i zamierzył w niezbadanych swych celach z tego zepsutego chłopca uczynić naczynie swoje.
Kiedy bowiem tak broił, a żadnego już pomiarkowania nie miał w swych postępkach, nagle dotknięty został chorością okrutną, która go na łoże boleści złożyła.
Cierpiał długo i srodze. I wtedy to za łaską Bożą przyszło nań upamiętanie. Zobaczył, że rozkosze, które go do tej chorości przywiodły, przemijającemi są ułudami czarta i gorzkie są w skutkach swoich, a Bóg jeno jest pewnością i słodką przystanią.
Począł tedy opłakiwać w długich nocach udręczeń grzeszne postępki swe i wołać z głębi serca:
— Wybaw mię, Panie, z nędzy ciała, a już Ci całą duszą służyć pocznę i chwalić Cię będę przez resztę żywota aż do wydania tchu.
Szatan, który pewnym był, że już duszę Martynjana trzyma w swoich kleszczach, widząc te jego zabiegi, zaniepokojony, jął go mącić w zamysłach. Podsłuchawszy raz, jak Martynjan skruchę głośną przed Bogiem wyznawał i zarzekał się, że już nie wróci do grzesznego życia, stanął przy jego łożu jako jeden z towarzyszy zabaw i drwił słowami:
— Cóż to za kłamstwa, Martynjanie, powiadasz? Wiesz przecie sam, tak dobrze, jak ja, że skoro tylko wyzdrowiejesz, nie zamkniesz się na puszczy, lecz wrócisz do swych hulanek, które mimo wszystko nie są takie złe, jak ci je myśl, boleścią schorzała, przedstawia. Tylko się strzec winieneś zatrutych strzał Wenery.
To znowu przybrał postać kuszącą jednej z niewiast, z któremi miał młody Martynjan sprawy, i, nachylony nad nim, szeptał:
— Nic nie przeważy moich pieszczot... Niczem ból, niczem cierpienie... Jeszcze je dotąd czujesz we krwi swej, nieprawdaż?
Lecz Martynjan uszy na te podszepty zatykał i trwał w uporze nawrócenia.
Tedy szatan, widząc, że tak nic nie wskóra, wziął na się postać starego lekarza, który czasem Martynjana nawiedzał, i rzekł mu na odchodnem z szorstką otwartością:
— Słabość twa nieuleczalna. Żadna moc tu nie poradzi. Wiedz o tem. Mówię ci, abyś się próżno nie łudził.
Jednakże Martynjan nie tracił nadziei. Uczynił ślub w sercu swojem, że gdy go Bóg z chorości tej mocą swą podniesie, rozda resztę majętności swej, uda się na pustynię i tam, zdala od powabów świata, żywot swój będzie wiódł w czystości, modlitwą krzepiąc się i umartwieniem.
I tak się za wolą Bożą stało. Bóg bowiem dopuścił nań tę chorość, jak i poprzednie popadnięcie w sidła, aby z nawrotu jego ku ścieżce zbawienia tem większa niebu była radość.
Było niedaleko Cezarei Palestyńskiej wzgórze pustynne, nazwane Locus arcae, gdzie się rożnemi czasy wielu ludzi Bożych w szkole pokuty i żywota doskonałego ćwiczyło. Wielu z nich pomarło, Bogu i aniołom jego oddając dusze, weselem szczęśliwe; inni zasię odeszli, nie mogąc srogości wielkiej onej pustelni wytrzymać. A tak pozostały po nich chatki, które raczej twierdzami możnaby nazywać, bo wiele przetrzymały różnemi czasy napaści szatańskich, i od niejednej ich ściany wróg, pohańbion, ze wstydem musiał odstąpić.
Jedną z takich opuszczonych chat w pustyni owej zajął Martynjan nawrócony i w niej odtąd zamieszkał. Żywił się jagodami leśnemi i tem, co mu kto z natchnienia Bożego z prośbą o modły podawał. Niktby w tym pustelniku wynędzniałym nie rozeznał owego świetnego młodziana, ulubieńca niewiast lekkich i zepsutej młodzieży.
Nie ostawił go w spokoju szatan pobity. Owszem nagabywał go często, nawodząc mu na oczy chwile przeżyte w hulankach, jako coś niezastąpionego, to przedstawiając inne, ułudniejsze, które mógłby przeżyć jeszcze, gdyby sam zechciał. A tak się w tych podstępach zdrajca zaczaił, że trudno go było nieraz przeznać. Wielokrotnie bowiem i niewinnych stworzeń boskich używał do swych sztuczek. — Raz naprzykład zdołał śpiew słowika, który w pobliskim krzewie nucił, tak do ułudy przemienić, że klęczącemu w celi Martynjanowi wydał się ów śpiew tkliwem wołaniem niewieściem, które ku rozkoszy wzywa. Co słysząc, święty pustelnik, znajom już sztuczek djabelskich, wychodzi za próg, porywa kamień ze ziemi i całym rozmachem ciska w krzew zdradziecki —: a tak wnet ucichło wszystko, i słowik przestał nucić.
I nie dał się Martynjan zwieść djabłu. Stal się tylko odtąd jeszcze ostrożniejszym i podejrzliwszym wobec stworzenia leśnego, którego szatan, mający władzę przemiany, może snadnie za pozór używać w swoich zdradliwych podejściach.
Niech chwali Stwórcę i Pana
Wszelkie stworzenie żyjące,
Niechaj Go chwalą żywioły,
Powietrze i wody lśniące... itd.
A tak ćwicząc się w żarliwości pobożnej, do wielkiej świątobliwości był doszedł. Aże Bóg w łasce swojej dał mu dar cudów czynienia, jako to: wypędzania czartów i uzdrawiania gorączek.
Sława jego wnet się rozniosła daleko, i szli doń zewsząd po ratunek i zdrowie, a nikto bez pociechy nie odszedł; chyba jeno niewiasty co młodsze, przed któremi drzwi chatki pustelnika były zwyczajnie zamknięte, albowiem łacno przy nich mógł się czart do wnętrza wśliznąć.
Tak minęło lat czternaście, odkąd Martynjan do tej pustelni był przybył.
Tedy szatan, widząc, że podjazdami nic nie wskóra, rozpoczął wojnę otwartą.
Wziął na się postać odyńca srogiego i począł kłami rozrywać obicie chałupki. Już taki otwór był uczynił, że wiatr mógł lekko wchodzić. Lecz gdy święty krzyknął nań imieniem Bożem, odpadł, jakby postrzelon od ściany.
To znowu stanął na progu w postaci wilka strasznego, mniemając, żeby się pustelnik uląkł. Lecz ten przeżegnał go tylko, i czart, jak niepyszny, wtuliwszy ogon pod się, w las musiał zmykać.
A zaś razu pewnego rozwichrzył las wszystek i taką zrobił popłochę w pustyni, że się widziało, iż drzewa wszystkie upadną i chałupka się nie ostoi. Lecz święty Martynjan Bogu się ufnie polecił i podczas całego owego hałasu śpiewał psalm:
Pan mię otoczył ramieniem
Jakoby opływem rzecznym,
Pod twierdzą Jego opieki
Czuję się zgoła bezpiecznym... itd.
A tak czart musiał psoty swej zaprzestać. — Gniewem przejęty, iż się mu jego sztuki nie udają, i wystraszyć świętego władzą swą nie może, począł głazy z góry staczać na chałupkę... A gdy i to nie pomogło wobec Boskiej opieki, przerwał tamę potoku i wodę puścił na komórkę świętego, mniemając ją zatopić. Srożył się coraz bardziej. — Aż wreszcie wjechał do celi pustelnika jako smok widomy, gdy ten na modlitwie był zabawion. — Nie zląkł się bynajmniej święty, lecz owszem drwić począł z niego, mówiąc:
— Prawdziwieś postać przyjął godną, bo czołgać ci się godzi. Aleś mię cale nie ustraszył. Mając ja Pana mego za obrońcę, z ciebie się śmieję i urągać ci będę podług psalmu: „Oko moje wzgardzi nieprzyjacielem moim...“
Umknął czart, widząc, że jest odkryty w tej postaci, lecz, uchodząc, zagroził:
— Poczekaj! najdę ja na ciebie sposób. Sam się w pułapkę zatrzaśniesz. Już ja wiem, co cię uwiedzie...
A święty pustelnik, mało zważając na pogróżki czarcie, chwalił Pana, obrońcę swego.
W mieście Cezarei, w domu pewnej pięknej wdowy, imieniem Zoe, która wiodła żywot dość swobodny, a majętną będąc, lubiła naśladować wystawny tryb życia sławionych ateńskich heter, zebrało się razu jednego na wieczerzy spore grono jej wielbicieli.
Mówiono, jak na podobnych zebraniach, gdy niedość jeszcze podpiją, o rzeczach wzniosłych. Ktoś zaczął mówić o cnocie. Dawano więc różne pojmowania cnoty, zależnie jakiemu kto zawodowi był poświęcon, i zgodnie przyznawano, że w dawniejszych wiekach cnoty obywatelskie więcej były cenione, niż za dni owoczesnych.
— Czyż to nie godne zastanowienia — mówił Chereas, właściciel składu win kypryjskich — że nawet Plato, którego poprzednikiem Chrystusa nazywają niektórzy pisarze dzisiejsi, w swej fantazyjnej Rzeczypospolitej na pierwszem miejscu kładzie i do cnót najwyższych wynosi obowiązki względem państwa.
Arystodor, który, odkąd stracił majątek w grze, stał się złośliwym dla przyjaciół, szepnął do ucha sąsiada, tak jednak, by go słyszano przy stole:
— Chereas zgłębia filozofję Greków, odkąd zaczął handlować winem greckiem. Zdaje się jednak, iż wino jego bardziej nam idzie do głowy, jako że jest zaprawne fałszem, niż jemu filozofja platońska.
Poczęto parskać śmiechem, a Chereas, marszcząc brwi zagadnął.
— Kto mówi o fałszowaniu wina?
Na to śmiech huczny wypadł ku stropowi.
— Cnota jest rzeczą względną — podjął, gdy się uciszyło, Zenos, były nauczyciel pięknej Zoe, staruszek rzeźwy jeszcze, któremu wino, jakby chłopcu, ubarwiło policzki. — Tak, powtarzam, cnota jest niepewną rzeczą. Za jedną z pierwszych cnót uważano w Grecji dawnej pielęgnowanie ciała i wogóle przymiotów fizycznych, podczas gdy dziś jest to za złe poczytane. Podobnie jest ze wszystkiem. Co jedna epoka ku słońcu podniesie, to druga w otchłanie zepchnie, a nisko ważone poprzód wydobędzie. Czas jest wagą ruchliwą, ciężarki ludzie oznaczają, zależnie od upodobań. Raz waży to, raz owo. Ludzie więc w różnych epokach różne uprawiali cnoty...
— Tylko jeden poborca zawdy jednako był niecnotliwy — wtrącił Zent, właściciel młynów, kierując wejrzenie złe w stronę Prokulla, poborcy, który siedział w końcu stołu.
— Przeciwnie — odrzekł ten spokojnie, ogryzając z uwagą nóżkę indyczą — był zawsze podstawą państwa. A to jest cnota niezmienna i, jakeśmy tu słyszeli, jedna z najpierwszych, którą równie Platon uznawał, jak Epikur, jak i sam Chrystus. „Oddajcie — mówił — co jest cesarskiego“...
— Jeżeli cnota — przerwał Arystodor — jest monetą wytartą, jak nam tu udowodnił Zenos, to cóż poborca ma z nią czynić?
— Zapewne nie siądę z nią do gry... — mruknął Prokull, czyniąc aluzję złośliwą.
— U mnie — oświadczył hałaśliwie Kneion, ujeżdżacz koni — cnota jest nieprzepłacona. Cnotliwy koń (mówię o rzetelnej cnocie) wart żony i kochanki. Wtedy tylko zawahałbym się z tą ceną, gdyby nią miała być nasza Piękna...
— Nudni jesteście — ziewnęła, przeciągając się na swem łożu Zoe. — Czy to bodaj nie ty, Tyburcjuszu, — zwróciła się do siedzącego w milczeniu — zacząłeś tę rozmowę nudną?
— On właśnie — stwierdził Arystodor. — Z umysłu to uczynił, aby odwieść naszą uwagę od ciebie, boska Zoe. Zazdrość tu była pobudką, nie umiłowanie cnoty. Podobnie chłopcom psotliwym, którzy się skupią u furty ogrodu z zamiarem dość przejrzystym, stróż-cerber, zasłaniający niejako sobą wnętrze raju, inne wskazuje zabawy.
Zoe zaśmiała się głośno.
— Któż go upoważnił do stróżowania?
Tyburcjusz, jakby nie słyszał tych żartów, rzekł poważnie:
— Myślę o Martynjanie pustelniku...
— Skądże ta myśl? — spojrzała nań niespokojnie.
— ...I stąd zacząłem o cnocie. Któż jest, ktoby stwierdzał życiem to, co wysławia ustami? On właśnie stwierdza... On też jeden z obywateli tego miasta wydaje mi się cnotliwym.
— Przesadzasz, Tyburcjuszu, przesadzasz! — ozwały się protesty.
— Zaprawdę! — uniósł się, gniewny. — Kto chodzi drogami wskazań, jakie odświętnie wyznawa?... Kto nie jest łakomy mienia, władzy, godności, dostojeństw?... Kto nie szuka przyjemności w tem, co pozornie potępia?... Kto ceni Boga swego (kim On by był) wyżej, niż opinję sąsiedzką?... Kto, gardząc rodzicielką zła, niewiastą, wzgardzi jej ciałem, jeśli jest ponętne?... Kto duszy swej tyle bodaj starania poświęca, co swemu wierzchowcowi?... Zaiste, ani wy, ani ja, ani nikt z tego tu miasta. Jeden chyba Martynjan. Nie twierdzę, żeby jego sposób życia miał być przykładem dla nas tu zebranych, albo czemś dalece wyższym od naszego — ale jest jednolitymi z jego wiarą i przez to cnotliwym właśnie. To chciałem tylko zaznaczyć.
Usiadł zpowrotem, nasępiony.
Grono, zgorszone zrazu jego gwałtownością, widząc pojednawczość słów końcowych, chętnie przyznało słuszność jego wywodowi.
— Najwięcej dziwi mię — ozwał się Chereas — że ów Martynjan, który tak za niewiastkami przepadał zamłodu, iż zazdrość wzbudzał u rówieśnych swemi zapałami, potrafił tę chuć stłumić i prawie zabić ją w sobie. Co prawda, nie odznaczał się on nigdy równością usposobienia i gwałtownym był we wszystkiem, jak rumak pustynny; to tłómaczyćby mogło tę dziwną przemianę.
— Podobno, mówią, — wtrącił niedbale Arystodor — na sam widok białogłowy doznaje takiego wstrętu, pomieszanego ze strachem, jak pies na widok jadowitej żmii. Dziw, że nie szczeka.
— Jużto pod tym względem, trzeba przyznać — dodał staruszek Zenos — nikt się nie znajdzie, nawet pośród pustelników, ktoby mu dorównać zdołał. Sądzę, że to jest pewne zboczenie...
— Też w tem jest jego świątobliwość — rzekł ze znużeniem w oczach Tyburcjusz — iż naturę ziemską w sobie pokonać zdołał. My z innej jesteśmy gliny. Chropowatość naczynia zewnętrzna, wszak dobrze wiemy o tem, niekoniecznie jest dowodem szorstkości jego wnętrznej; gdy przeciwnie...
— Zdrowie Martynjana! — przerwał gromko z końca stołu ujeżdżacz koni. Był już pijany.
Wtedy to Zoe, która podczas tej rozprawy milczała, jakby rozgniewana, poderwała się nagle z łoża i z naprawy widocznej szatana poczęła mówić urągliwie:
— Co to sławić takiego, który nie mogąc w cielesnych pożądliwościach między ludźmi wytrwać, uciekł w las i tam się jako ten dzik-odludziec chowa; a tak, nigdy urodziwej i gładkiej niewiasty nie widząc, łatwo może wstrzemięźliwością się szczycić. Niechby jeno mnie ujrzał i ze mną pogadał, prędkoby się serce jego jak wosk nad świecą rozpuściło. Toż jeśliby się wtedy oparł, dopierobym sławiła jego stateczność wytrwałą; gdyby się, blisko ognia siedząc, nie poparzył. Ujrzycie, że ja się doń pokuszę, aby wam dać dowód kruchości tego naczynia, o którem to tak przenośnie prawił wysławiacz cnót jego.
— Naprawdę chciałabyś... — pojrzał z niepokojem Tyburcjusz, który znał fantazje pięknej wdowy.
— Właśnie twoim wywodom naprzekór! — zaśmiała się wyzywająco.
— Nie uda ci się...
— Zobaczymy.
— Stawiam zakład: Tysiąc sztuk!! — huknął ujeżdżacz koni.
Towarzystwo się poruszyło.
— Kto trzyma za?
— Ja przeciw!
— Ja na piękność boskiej Zoe pół mienia... Kto się jej oprzeć zdoła ze śmiertelnych?
— Ja dwadzieścia stągwi kypryjskiego, jeżeli...
— Ja cały zapas szat! Wszystko, co mam! — gorączkował się Arystodor. — A ty Tyburcjuszu? Co stawiasz?
— Ja — nic. Już przegrałem.
— Lecz jaki dowód będziemy mieć? — spytał niewierny poborca.
— Tu wam go przywiodę! — odrzekła, śmiejąc się Zoe.
— Jesteś niezwyciężona! — ryczał ujeżdżacz pijany.
— Właściwie — chrząknął staruszek — zdałoby się zastanowić...
Zahuczano go śmiechem. Poczęto pełnić kielichy.
— Niech żyje boska Zoe! — wołano, cisnąc się ku niej.
Tyburcjusz się wysunął.
Uwaga. Często szatan pozorów cnotliwych zażywa, aby tem snadniej zamysły swoje chytre przeprowadzić. O cnocie poczyna się rozmowa — — pilnuj się a bacz dobrze, czyli pod tą pokrywą ułudną, jako żmija pod listowiem wdzięcznem, nie kryje się występek. Nigdy nie dawaj się złudzić pozorami niewinnemi, zwłaszcza, jeśli z białogłową masz do czynienia, jeno bądź uzbrojon na wszelki podstęp zdradziecki i patrz uważnie końca.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pod noc się miało, gdy Zoe, w nędzne odziana szaty, dzierżąc w ręku tłómoczek podróżny, zastukała do chaty pustelnika.
Uchyli Martynjan drzwi, zaniepokojon, kto o tak późnej porze się dobywa, lecz ujrzawszy w pomroczy postać niewieścią, zamknie je zpowrotem coprędzej, żegnając się, jakoby ducha złego ujrzał.
Zoe jednak nie dała się tem przyjęciem stropić. Ułożywszy głos swój w żebraczy niejako jęk, kołacze do drzwi dalej i woła, rzekłbyś: ostatkiem sił:
— Zmiłuj się, pustelniku święty, a otwórz. Otom tu, zdaleka idąc, na pustyni zamierzchła. Jeśli mię do wnętrza nie puścisz, zwierz mię okrutny rozdrapa. Nie pomnij na to, żem niewiasta, jeno żem stworzenie Boże i obraz Jego. Przez litość proszę, uchyl drzwi, abym ciało zmarznięte ogrzała. Jeśli się nie ulitujesz, śmierć mię tu przy twym progu najdzie.
Pojrzy Martynjan przez szparę i widzi rzeczywiście: oszarpana, zziębnięta biedota. Co tu czynić? Jeszcze się waży w postanowieniu swem.
— Jej idzie — myśli w sercu — o cielesną, a mnie o duszną śmierć. Boję się, abym skuszony nie był, a nie upadł.
Lecz na miłosierdzie Boże zawołany, nie mógł odmówić. Poruczywszy więc łasce Boga kruchość natury swojej, a mówiąc psalm: „W tobie nadzieję Panie mam, niech pohańbiony nie będę“, otworzył jej...
— Oto masz — powiada — ogień, osusz się i wypocznij; a jutro, skoro zadnieje, udaj się w drogę swoją.
I dawszy jej daktyli, a przyłożywszy drew na ogień, zamknął się w komórce bocznej, by modlitwy swoje odprawować.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Długo klęczał Martynjan obok łoża swego — już też w izdebce pierwszej uciszyło się zupełnie: niewiastę widać znużoną sen ujął — a modlitwa nie przychodziła. Nadaremnie najżarliwsze przytaczał psalmy i wołania; słowa zdały się jak puste łupiny, albowiem myśl i serce nie brały w nich udziału.
Szatan widać niepostrzeżenie wśliznął się był za nim do komórki i uwodził zdradziecko jego zmysły.
Zrozpaczony pustelnik bił czołem o krawędź łoża i do krwi wbijał paznokcie w swe ciało, aby się do gorliwości pobożnej przymusić — lecz nic to nie pomagało. Gdy się mu widziało, że już wszedł na ścieżkę dobrą i jął skwapliwie postępować za zbawiennemi słowami modlitwy, przerywał mu nagle szept kuszący:
— Tam niewiasta śpi...
— Idź precz! — odganiał z oburzeniem kusiciela. — Pan jest pomocą moją. Nie złamiesz mię.
I nanowo poczynał trud daremnego zniewalania myśli do pobożnego skupienia. Odmawiał „akty strzeliste“, które święci pustelnicy zalecali jako jedyną broń skuteczną wobec bliskości wroga.
A gdy i te nie zdołały serca jego, statecznie w oziębłości ostającego, rozżarzyć, jął nawodzić słowa modlitw, jakie tylko pamięć jego znała, w ufaniu, że wytrwałość jego zniewoli wreszcie łaskę Bożą do przyjścia mu z pomocą.
Szatan ziewał ukradkiem i pozierając nań z pobłażliwością niejako, czekał cierpliwie sposobności.
Skoro widział, że święty już się zadosyć utrudził i że znużenie jego jest jakby uchyloną dla pokuszeń furtą, tedy przystępował doń ze szeptem:
— Tam niewiasta śpi...
I tak trwała ta cicha walka chwil niemało. Aże Martynjan, do najwyższej niecierpliwości przywiedziony, postanowił zażyć chytrze, ryzykownego coprawda, fortelu. Postanowił myślom swym, nawracającym wciąż za poduszczeniem szatana ku śpiącej, dać powierzchownie folgę; niech czart mniema, że uległ pokusie i że przedstawiane przed oczy wdzięki niewiasty go ujęły. A on w rzeczy będzie patrzał na jej obraz jako na podłe naczynie szatana, i gdy już myśli jego do syta wstrętu z tego widoku nabiorą, łatwo mu wtedy przyjdzie ku Bogu je skierować. A tak szatan w swych własnych, a na niego nastawionych sidłach zostanie pohańbiony.
Począł więc z pozorną lubością przypatrywać się w myśli obrazowi uśpionej... Widział jej twarz przybladłą na zagłówku bujnych włosów — usta rozchylone, jak owoc słodki, kuszący — linje szyi białej, niknące za osłoną...
Szatan, zwiedziony pozorem, skwapliwie odsłaniał mu jej postać. Odkrywał wzgórza piersi, na których wszystkie wabne usiadły pokusy; wdzięczne doliny łona, łuki bioder, niby konchy bezcennej otocza; wreszcie ukazał mu ją w całej nagości rozkosznej.
Martynjan pomyślał, że czas mu już ujść. Tedy poczuł zbudzone w ciele srogie żądze. Nie myśląc zgoła, co czyni, wstał, słaniając się, ze ziemi i cichaczem zbliżył się ku drzwiom. Już dłoń kładł na zaworze, by ją odsunąć, gdy myśl, że otwieranie uczyni łoskot, opamiętała go. Zawstydzony swym postępkiem i wielce zmartwiony, cofnął się wartko w kąt komórki.
Szatan nie posiadał się z uciechy, widząc świętego klęskę. Ledwo wstrzymując śmiech głośny, począł błaznować okrutnie, mimiczne stroić figury, wykrzywiać przed nim swój wstrętny pysk — tak, że Martynjan, nie mogąc już tego ścierpieć, zamachnął się i wymierzył mu mocny policzek... Niestety, szatan wczas uskoczył i dłoń spadła na jego własne oblicze. Głośne echo rozległo się po chacie. Martynjanowi strwożonemu wydało się, że słyszy dolatujący z izdebki obok tłumiony śmiech niewieści.
— Jakiż z ciebie głupiec — szydził szatan. — Ten policzek słusznie ci się patrzył. Nie stoję już o twoją małowartą duszę. Czyń, co chcesz: uchem nie ruszę. — I odsunął się w kąt przeciwny.
Martynjan popadł w zwątpienie. Pomyślał też z wyrzutem, że mimo jego długiej wytrwałości w walce, łaska Boża opuściła go, pozostawiając go samego wobec podstępności wroga. — Znużony, opadł w kącie na podłogę i trwał tak w znieruchomieniu chwil wiele, aż go sen litosny zmorzył.
Tedy szatan, mając już doń niejako prawo, przystąpił i począł go dręczyć, tak, iż przez całą resztę nocy bolesne jego jęki i wzdychania wydobywały się z komórki nazewnątrz.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kiedy Martynjan obudził się rano, pierwszą jego myślą było, natchnioną we śnie przez szatana, wyjrzeć do izby, czy niewiasta owa nie odeszła. Spiesznie więc zerwał się z ziemi i odsunął zaporę.
Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy zamiast spodziewanej postaci, którą od wczora wieczora miał w oczach, ujrzał przed sobą strojną białogłowę, o uczesaniu wdzięcznem i bogatych szatach, uśmiechającą się do niego zalotnie.
Nierychło wyszedłszy z osłupienia, spyta on z przesadną groźbą:
— Ktoś jest i co to za ubiór szatański na tobie?
A ona słowy potulnemi:
— Jam ci jest ta, co wczora przyszła. Jestem z Cezarei miasta.
— Wczoraj byłaś żebraczką, a dziś widzę bogactwo na tobie?
— Z umysłu — odpowie Zoe z otwartością miłą — użyłam podstępu niewinnego, aby się do ciebie dostać, bom słyszała, że nie chcesz białogłów do swej chatki wpuszczać. A nasłychawszy wiele o twojej młodości i tej dziwnej urodzie, którą teraz oglądam, zapragnęłam cię widzieć, abym się ciebie napatrzyła. Przebacz mi ten niewinny podstęp i nie bądź taki opryskliwy. Uważ, jak trudną drogę odbyłam...
Martynjan, zaskoczony, stropił się niepomiernie tem jej wyznaniem, i nie wiedział, co ma rzec na to. Nie chciał jednak słabości po sobie pokazać i nie rozchmurzał oblicza.
A jej szatan suflerował dalej, iż mówiła:
— Dziwuję się, poco te posty wasze i taki żywot nieludzki? Gdzie to się w Piśmie znajduje, żeby człowiek nie miał jeść i pić, i pojąć żony ku sobie, jeśli jej pożąda? A któryż to z proroków świętych żony nie miał? Wszak Abraham, Izaak, Jakób, Dawid, wszak i Enoch ów dziwny, który żywo wniesion jest do raju, żony mieli i dziatki z nich, a w jakiej łasce byli Bożej?... Daj Boże nam taką łaskę, cóż więcej możemy pragnąć?
Gdy tak mówiła i innych jeszcze kuszących słów wiele, Martynjan patrzał na nią i widział, że jest piękna. To go więcej przekonywało, niż słowa jej, którym nie znajdował już odporu. Miękczyło się serce jego, istnie jako ten wosk w pobliżu ognia, i mdlały jego lepsze myśli, sukursem niewspomagane.
Co widząc, szatan jął nastawać ogniściej. Mówiła Zoe z pozorem wdzięcznej wstydliwości:
— Słyszałam, jakeś się męczył tam w komórce. Czemuś nie przyszedł, byłabym cię radośnie przyjęła.
Martynjan, pokonany, jeszcze próbował oporu; ale już z innych pobudek.
— Jeślibym cię za żonę wziął, skądbym ciebie i siebie wyżywił? Majątek przefujarzyłem — mówił z umysłu tak, aby się lepiej przedstawić — nie mam nic, jako widzisz, krom tej chaty mizernej; i to nie moja własność; odszedłszy na czas jakiś, mogę zastać za powrotem innego posiadacza.
— Niepotrzebnie się tem martwisz — odrzecze Zoe. — Ja mam majętności dosyć, dom wspaniały i sługi; wszystko to podzielę z tobą, jedno mi przyzwól, bom jest zaprawdę, jak błyskawicą, twoją urodą olśniona.
To rzekłszy, przechyliła piękną swą głowę niewolnie, niby ten kwiat o skwarnem południu, a Martynjan, który zdawna nie miał spraw z niewiastą, przez co nie odczuł zgoła fałszu w jej słowach przesadnych, zapłonął cały jako krzew zajęty ogniem i już nachylał się był ku jej woli — gdy go jeszcze wstrzymała ostrożność.
— Poczekaj — szepnął w dygocie namiętnym. — Wynijdę zobaczyć, jeśli kto nie idzie do mnie po błogosławieństwo; aby nas nie naszedł. Jeżeli już przed Panem zataić się nie możemy, to choć ciekawości ludzkiej się uchrońmy.
Wyszedłszy z chaty, pobiegł Martynjan ku wysokiej skale, która opodal wyrastała. Wdrapał się na jej szczyt i stamtąd rozejrzał się wokoło. — Nikogo nie uświadczył okiem. A mógł był dostrzec człowieka o milę, bo widok ze skały tej roztaczał się daleki.
Miał już zejść z powrotem, kiedy usłyszy głos przenikający:
— Dokądże to, Martynjanie, tak spieszysz?
Zatrzymał się, a głos dalej przenikał jego serce:
— Codzień, pomnisz, o tym czasie, gdy słońce wstawało, biegłeś tu śpiewać psalmy i chwalić podniesionym duchem wszechmoc Bożą. Sam twierdziłeś, iż niema nad to wyższej szczęśliwości. I jakież to szczęście wyższe znalazłeś teraz, iż chcesz odejść? Patrz — słońce wschodzi...
Pojrzy Martynjan za wskazaniem — i widzi źrenice świetlne, utkwione w jego oczach, wszystkowiedne, do dna duszę przenikające...
Tedy pojął, przelękły, że wzrok ten, jak głos słyszany przedtem — jest Pana samego.
Upadł na skałę i począł kajać się w skruszeniu przed obliczem Pańskiem, wyznając grzech przyzwolenia. A zarazem gęstemi łzami wdzięczności dziękował za łaskę pomocy znajdującemu się już w przedsionku piekła. Poczem, rozgorzały ogniem świętym, uniósł pięść w stronę chaty:
— Poczekaj, czarcie podstępny! — zawołał. — Znajdę ja na ciebie działo, którem ci głowę zetrę. Twoim cię mieczem bić będę i twoje kule na cię zwrócę.
Zszedłszy ze skały onej, zboczył w las, nazbierał chrustu suchego i zaniósł go do chaty. A tak pokilkakrotnie wracał i zanosił.
Pytała go Zoe, w oczekiwaniu niecierpliwem oczyma za nim wodząca: coby miał czynić, czy śniadanie zamyśla gotować? Lecz nie odrzekł jej nic, czynił swoje, jakoby jej nie widział.
A nałożywszy stos niemały, naniecił ogień wielki i począł wobec zdumiałej niewiasty skakać weń i parzyć nogi okrutnie. Przyczem wołał:
— Cóż ci to, Martynjanie? Gorąco ci, ha? A takeś pragnął tego ognia. Spróbujże, spróbuj! Jeżeli tego wytrzymać nie możesz, jakże piekielny ogień wytrwasz? Nuże, Martynjanie opieszały, skacz dalej w ten żar! jeszcze! jeszcze!
I skakał dalej zawzięcie, aż tak opalił stopy, iż mu się rany na nich poczyniły; nie mogąc kroku postąpić na nogach, padł w boleściach na ziemię.
Zoe, patrząc na ten jego zapał, zrazu zdumiona, potem zła, wybuchła wreszcie śmiechem hałaśliwym i wybiegła z pustelni.
Gdy ją później w Cezarei pytali przyjaciele z ciekawością, jak się sprawa z Martynjanem skończyła, odpowiadała ze śmiechem:
— Ach! smutno. Z miłości dla mnie oszalał.
Przez siedem miesięcy całych chorzał Martynianus na nogi. Przez ten czas szatan nie napastował go wcale; krążył tylko jak pies czujny dokoła chaty pustelnika, węsząc za sposobnością.
Zleczony wreszcie widocznem miłosierdziem Bożem, gdyż żadnej trawy do ran nie przykładał, począł Martynjan rozważać w nieufnem sercu:
— Jeżeli tu pozostanę, nigdy nie będę mógł być dosyć ubezpieczon. Tu, jak na trakcie, ludzie się przeróżni snują i łacno szatan może mię znów podejść, zmyliwszy jakim podstępem mą czujność. Trzeba mi szukać miejsca tak niedostępnego, gdzieby białogłowa nijakim trudem dojść nie mogła.
W tem zamierzeniu udał się do Pana swego, wołając:
— Panie, który zguby grzesznika nie rad widzisz, ukaż mi kąt bezpieczny, abym nie zginął. Ty znasz słabość moją, wiesz, jaką zdradą jest mi białogłowa, przeto ukaż mi twierdzę niedostępną, gdziebym Cię mógł w bezpieczności chwalić.
Gdy tak wołał o natchnienie, modląc się naprzemian, zdało mu się, że usłyszał głos, dobiegły zdali:
— Idź ku morzu...
Nie zwlekając, pozbierał, co miał w ubóstwie swem, wziął tłómoczek na ramię i udał się za wskazaniem Bożem.
Kiedy szedł przez pustynię, szatan, który przeznał już zamiar świętego, uskakując z przed oczu jego poza skały, wołał:
— Ha! ha! Widzisz, iż moja wygrana. Wygnałem cię z pustelni, wygnałem! wygnałem!
— Tyś mię, skucino, wygnał? — odpowie święty urągliwie. — Idę, bo mi się tak podoba. Za Pana mego natchnieniem, nie za twojem.
— A dokąd-że to idziesz? — chytrze zapytał.
— Nie twoja rzecz — odrzekł Martynian. — Patrz swego kopyta.
— Najdę ja cię i tam, dokąd zmierzasz, — pogroził szatan — i wypędzę cię stamtąd, jak i tustąd. I nie spocznę, obaczysz, aż twoją hardość skrócę.
A święty na to:
— Nędzniku, cóż-to twoja moc? Puszysz się, jakbyś nie wiem co zwojował. Na pierwszej i wtórej wojnie ze mną coś wygrał? Musiałeś w pohańbieniu, ogon pod się wtuliwszy, umykać. Przyjdź jeszcze trzeci raz, psie oblazły, a dam ci się we znaki.
I zanuciwszy triumfalny psalm: „Niech powstanie Pan, a rozproszą się nieprzyjaciele Jego“, szedł drogą swoją.
Uciążliwą miał pielgrzymkę, bowiem omijając siedziby ludzkie, szedł pustynnemi górami, gdzie ostry kamień ranił jego stopy, a krzew ciernisty rozdzierał mu odzienie. — Nic jednak na to nie dbał, owszem radośnie przyjmował trud wszelki, bowiem Pan włożył mu nadzieję w serce. — Głód zaspokajał korzonkami roślinnemi, pragnienie gasił ssaniem wilgotnych łodyg i dążył naprzód, mało spoczywając, za tajemną przynuką.
Aż nad wieczorem dnia któregoś stanął nad morzem. Tu napotkał rybaka, którego imieniem Bożem pozdrowiwszy, spytał.
— Czy nie wiesz o jakiej wyspie, na którejby nikt nie mieszkał?... Chciałbym gdzieś umknąć przed próżnością świata, lecz miejsca takiego nie znam.
— Jest — mówi rybak — skała jedna, ale prawie niedostępna; i dość daleko od lądu, bo już brzegów z niej nie dojrzy.
— Takiej mi właśnie trza — rzecze z powagą święty — gdzieby białogłowa dojść nie mogła.
— Ho, tam już co do tego — uśmiechnie się rybak — możesz być pewny, że cię nijaka nie najdzie. Chyba syrena morska. Ale czemże ty tam żyć będziesz? — zapytał.
— Uczyńmy ze sobą zmowę taką... — odpowie z namysłem święty. — Ty mię będziesz tam żywić, a ja będę za ciebie prosić Pana Boga.
— Hm... — zastanowi się rybak — to wcale zmowa rozsądna. I ja z ochotą przystaję. Jeno przestawimy tak: Ja za ciebie będę prosił Boga, a ty mię będziesz żywił. Cóż ty na to?
Zmartwił się Martynjan, bo nie wiedział, co ma odrzec na to. I zatrwożył się niemało na myśl, że może z tego powodu skały tej zbawczej nie osiągnąć.
— Może umiesz co robić? — spytał rybak, poruszony jego zasmuceniem.
Martynjan się namyślał, coby mógł umieć.
— Dasz radę koszyki pleść?
— Ufam pomocy Bożej, że podołam — odrzekł Martynjan spiesznie.
— No, więc taka zmowa między nami stanie: Ja ci będę dostarczał na skałę sitowia i pożywienia, a ty będziesz koszyki plótł. Przytem możesz chwalić Pana Boga, ile zechcesz. Nikt ci tam z ludzi zawadzać nie będzie. A teraz chodź ze mną do chaty, boś pewnie zgłodzony z drogi. Pożywisz się i wypoczniesz. Pouczę cię też, jak masz robotę swoją wykonywać. Rzecz łatwa przy dobrej chęci.
I poszli razem w stronę rybackich chat.
Nazajutrz rano odwiózł rybak pustelnika na ową morską wysepkę. Pozostawił mu sitowia, żywności na tydzień i oddalił się.
Pierwszą czynnością Martynjana było uklęknąć i podziękować Bogu, iż go tu tak cudownie doprowadził.
Poczem rozpoczął przeglądanie miejsca, na którem miał odtąd w bezpieczności żywot swój spędzać.
Była to naga skała, wyniesiona nad powierzchnię morza, o wielkich bardzo nierównościach grzbietu i pobrzeżnych załomach. Otaczały ją dookoła wody szerokie, iż przedstawiała się w istocie jak twierdza niedostępna.
Rozradowało się w Martynjanie serce na widok tej obronności wielkiej, i począł śpiewać psalm głośny.
Na kastelu wysokim posadził mię Pan,
Skałą umocnił twierdzę moją,
Wodą szeroką ją otoczył,
Aby wróg nie miał dostępu... itd.
Odtąd wiele psalmów sam ułożył, które mu radość serca poddawała.
Śpiewał: do zachodów ognistych, do wschodów słońca promiennych, do dalekości morza, do gwiazd nocnych... A we wszystkiem tem wielbił wszechmoc Pana.
Gdy się utrudził modlitwą lub znużonym się uczuł pracą nad koszykiem, tedy wychodził na najwyższy cypel, kładł się nawznak na skale i trwał tak godzin wiele w spoczynku. Widział się jakby śród powietrza zawieszonym, śród błękitu wód i nieba, które się ze sobą spotykały nieznacznem jeno pasemkiem.
Nic samotności jego tu nie przerywało, nawet żagiel daleki, gdyż łodzie rybackie z powodu ław skalistych, ciągnących się od onej wysepki, omijały zdaleka tę część morza. — Jedynie żywiciel jego, znający przechody wodne pomiędzy zdradnemi skały, ukazywał się co tydzień na swej lekkiej łodzi. Przywoził żywność i pęki sitowia, a zabierał koszyki wyplecione. Zadowolony z pracy pustelnika, wyraził jednego czasu chęć przywiezienia desek i zbudowania świętemu chałupki. Lecz Martynjan odmówił, twierdząc, że mu tak jest dobrze i że niczego więcej nie pożąda.
Błogi istnie wiódł żywot. Nie mając pokus ni wyrzutów, innych cierpień nie doznawał zgoła. Pan był nad jego głową.
Przebył w takiej spokojności lat kilka na onej skale.
Lecz nic na ziemi pewnego. — Zwiedział się szatan nareszcie o tej jego nowotnej pustelni i tembardziej rozwścieklony, iż go tak spokojnym znalazł, począł srogą na nim złość wywierać. — To mu chleb do morza stoczył, niedawno przywieziony, iż święty musiał pięć dni pościć, nic zgoła nie jedząc. To znów, gdy na brzeg zeszedł, aby zaczerpnąć wody dłonią, poderwał mu znagła stopę, iż mało jeno nie wpadł do morza. To skałę nad nim oberwał, chcąc go zgładzić; Bóg strzegł tylko, że go ominęła. Cuda broił i zdziwiał.
Znosił to wszystko Martynjan cierpliwie i nic się doń nie odzywał, jakoby tych psot nie widział.
Wściekało to szatana jeszcze więcej. Więc razu jednego, nocą, właśnie gdy Martynjan ułożył się spać, poburzył morze tak straszliwie, iż fale wielkie zrywały się ze dna i podskakiwały z hukiem strasznym wysoko nad jego głowę.
— Już cię muszę zatopić! — ryczał szatan.
Wtedy Martynjan zawoła:
— Nędzniku! Ja się twoich strachów czarcich bynajmniej nie lękam. Mam ja ufanie w Panu moim, że cię do końca pokonam.
I począł wśród huczących żywiołów śpiewać psalm:
„Zbaw mię Panie, bo przyszły wody wielkie na duszę moją. Uwiązłem w błotnej bezdeni, przyszedłem na głębokość morską...“
A ukończywszy psalm ony, jął się modlić do Pana:
— Panie, wysłuchaj mię, a pohańbij nieprzyjaciela mego...
I wnet wszystko ucichło, a szatan z hańbą zniknął.
Miał Martynjan przez jakiś czas spokój od jego napastowań. Już myślał w zaufaniu, że się go pozbył nadobre. A on zdrajca tymczasem coś lepszego obmyśliwał.
Jednego dnia, cale spokojnego, płynął z dalekich stron okręt, na którym wiele białogłów się znajdowało. Gdy ów okręt, zmyliwszy szlak, przepływał właśnie opodal wysepki — co szatan nie przedsięwziął w złości...
Uczynił nagły wicher i rozbił okręt o skałę podwodną, tak, iż wszystkie one białogłowy wraz z załogą okrętu potonęły, a tylko jedna, najpiękniejsza, deski się uchwyciwszy, gnana wiatrem pomyślnym, płynęła prosto do brzegu, na którym stał Martynjan...
Widzi on tedy jakoby ową syrenę, wynikłą z morskiej głębiny, cale rozkoszną i pierśmi różanemi ponad pianę wodną wyniesioną...
Dumał uciekać, kiedy właśnie ona, dopłynąwszy do brzegu i czepiając się słabemi rękoma skały, przejmującym głosem zawoła:
— Nie daj mi zginąć, dobry mężu, poratuj, podaj rękę, bo jużem bardzo zemdlała.
Widząc to święty, że ona inaczej śmierci pewnej nie ujdzie, jedno za jego pomocą, uśmiechnie się z wyższością:
— Twoje to sidła, szatanie, jednak pociechy ze mnie mieć nie będziesz.
I rozmyśla w swem sercu:
— We większej ta jest potrzebie, niźli ona pierwsza niewiasta na ziemi. Jeżeli ją opuszczę — upadnie. Ale tak — upadnie ona sama. A jeżeli ją przyjmę — upadniemy oboje. I cóż upadek ciała znaczy wobec upadku dusz?
I miał się już oddalić, lecz wołania jej słysząc powtórne, a iż na miłosierdzie woła, zadrżał w sercu.
— Jeżeli ją opuszczę, Bóg mię na sądzie swoim karać będzie.
I poruczywszy się Panu słowami: „Tyś mnie sprawował od młodości mojej; nie daj mi teraz upaść, a zachowaj mię dla chwały swojej“ — podał jej rękę i wyciągnął ją na skałę bezpieczną. A widząc, że jest bardzo piękna i młoda, rzecze jej:
— Słoma z ogniem trudno się ma zgodzić. Być tu oboje nie możemy, bo czart mię sidlić żąda. Ale dalibóg nie wygra. Zostań tu, córko, nic się nie bój — tam masz pożywienie swoje. Za tydzień przypłynie tu rybak.
I, przeżegnawszy się, rzekł do Pana:
— Panie, Tobie i morze służy. Jeśli chcesz, to mnie wybawisz. A jeśli zginę, to wolę umrzeć cieleśnie, niżeli zgrzeszyć przed Tobą.
To mówiąc, wskoczył do morza. A „delfinowie, dwie ryby morskie, z rozkazania i zrządzenia Boga wzięły go na grzbiety swoje i do lądu bezpiecznie zaniosły“.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Jakież było zdumienie rybaka, gdy, o swoim czasie dobiwszy do wysepki, zastał tu miast pustelnika — białogłowę. Mniemał, że to jakieś czary. Dopiero, gdy to opowiedziała, co się stało, ochłonął ze dziwienia. — Nie mógł jeno pojąć, jako że był zbyt prosty człek, tej cudownej nawigacji świętego.
Wioząc już oną panienkę do brzegu, jeszcze powtarzał w wątpieniu:
— Nijak mi się to nie zdaje... Chociaż moc świętych jest rzeczą powszechnie znaną.
Kiedy Martynjan święty na lądzie postawił stopę, przeżegnał naprzód one usłużne delfiny — i te się, jako psy chowane, potulnie oddaliły.
A potem upadł na ziemię i słowami gorącemi dziękował Panu swemu za tak przedziwny dowód łaski.
A kiedy skończył dziękczynienie, począł się zastanawiać w sercu, co ma dalej ze sobą uczynić.
— Skoro już — myślał — na onej wysepce nie mogłem przetrwać bezpiecznie, to niema kąta na ziemi, gdzieby mię czart złośliwy z napaściami swojemi nie naszedł.
Gdy tak długo rozmyślał nad sobą, a nie mógł nijak dojść porady, gdzie się ma udać, wspomniał sobie na one słowa Ewangelji świętej:
„Gdy was w jednem mieście prześladować będą, uciekajcie do drugiego; a zaprawdę, powiadam wam, nie skończycie miast izraelskich...“
Tedy odrazu zrozumiał, że to słowa natchnione przez Pana.
Czemprędzej zebrał się z ziemi, i męstwo napłynęło w niego.
— Poczekaj, czarcie! — pogroził. — Kiedyś mię ty z mojej pustelni wywłaszczył, to ja ci niespodziankę sprawię. W twoją własną jamę wkroczę i tam z tobą walkę toczyć będę.
To wyrzekłszy, skierował kroki swe ku miastu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Przekonał się Martynjan wkrótce, iż zawiele sobie był zaufał. To też, pomny słów Pisma, w żadnem mieście długo nie pobawiał. A tak uciekając wciąż — z miasta do miasta, — w niespełna półtora roku sto sześćdziesiąt siedem miast ubieżał, — w onem ostatniem znaleziono go bez ducha. — Niewiasta jakaś cnotliwa, rozeznając męża Bożego po szacie, zajęła się pochowaniem jego zwłoku.
Obrok duchowny. Lepiej od powabu grzechów uciekać, niźli męstwa w niebezpieczeństwie doświadczać, zwłaszcza od tego cielesnego grzechu, z którym tak trudno jest walczyć. — A iż ten wolał do morza się rzucić, niźli z niewiastą oną zostać, nie dziwuj się temu. Jako bowiem kto z wojska ucieka, żadnej się śmierci nie bojąc, jeno tej, której się naprzód przeląkł — tak też, kto się potępienia zlęknie, już mu żadna śmierć insza straszną nie jest.
Rozmaite są dary Boże. Jedni z żonami własnemi mieszkając, czystość zachowali — a ów święty tak przed niewiastami stronił, bo czuł, że tego daru nie miał, co zaś tamci. — Jednemu Bóg dał to, drugiemu owo. Wszakże najczęściej zamieniają się ludzie z sobą przy tych darach — i nikt przeto nie jest na swojem miejscu.
Przedziwne są brzegi Leny — zwłaszcza w jej średnim biegu u wpadu rzeki Jelikty, gdzie jej wody przeczyste roztaczają się na wiorstę wszerz i więcej i mienią się olbrzymiem zwierciadłem na podobieństwo zatoki...
Fioletowa ściana skał wapiennych obejmuje tę masę wód zakoleniem łagodnem od wschodu, a zasię na południe i ku zachodowi, równo od zwierciadlanej krawędzi, ściele się step nieprzemierzony: roztacza o bujnych trawach, łąki o wszystkich barwach, jakie są na ziemi, wśród nich stawy trawskami zarosłe, jeziora lśniące, na parę wiorst rozlane, mokradła z kępkami drzew, laski rzadkich brzóz i limb potraconych — rówień przerozmaita, błękitem oddalenia na zachodzie o fiolety skalnego pobrzeża rwącej Jelikty oparta, a na południu o stopy zmroczniałej, w omgleniu słonecznem szarzejącej tajgi...
Przedziwny kraj...
Gdyby nie sroga syberyjska zima, która ścina w lód błękitne wełny Leny i śmiercią mroźną wszystko żywoistne na długie miesiące przysiada, obraz tej okolicy pozostałby niemącony we wspomnieniu zesłańca, gdy go od niej setki mil szczęśliwie dzielą, jako jeden z najcudowniejszych obrazów południa...
Zato lato, choć krótkie, tem zawzięciej rozkuwa z kajdan zamrozu śpiące życie, wywołuje z ziemi, nagle rozpalanej, kwiaty o stroju niesłychanym, ciska na obudzone bogactwo barw, oswobadza na radość życia wszelkie stworzenie tej ziemi, ściąga chmary przeróżnostrojnego, różnemi głosy krzyczącego ptactwa...
Krótki — między długiemi letargami zim — krzyk i płomie życia.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W jedno takie płomienne popołudnie, po wysokim wschodnim brzegu Leny, przeciw jej biegu, niósł czarny konik tunguski Wacława, jednego z owych wielu, którzy na tę Riwjerę syberyjską dojeżdżali „etapami“.
Jeździec uzbrojony był w długą strzelbę i nóż, jakich myśliwi-Tunguzi używają. Dumnym był ze „swego“ konia, z nabytej od Tunguza broni, i z przyjemnością prawdziwą myślał o tym zawodzie swobodnym, który od półtora roku z powodzeniem korzystnem uprawiał.
Jeden niedźwiedź, którego przy pięcio-osobowej obławie położył, trzy jelenie, łoś, pięć rogaczy, setki gęsi i kaczek jako też drobniejszego ptactwa, które czasu różnego ustrzelił, ugruntowały sławę jego myśliwską w „komunie“, jak ideowo zwali swoją grupkę, osiadłą na „czasowy pobyt“ w nadbrzeżnem tunguskiem siole.
Zważywszy, że z całej „komuny“ nikt prócz Wacława nie był sposobnym do myśliwskiego rzemiosła — (próby, jakie przedsiębrało paru, miały nieszczęśliwe skutki) — „rada komunalna“ na niego włożyła obowiązek dostarczania zwierzyny i ptactwa do wspólnej kuchni.
Zgodził się ochotnem sercem, jako że wałęsanie odpowiadało jego próżniaczej, a przedsiębiorczej naturze; mógł też przy tem zajęciu dniami całemi przebywać poza siołem i nie widzieć aż do mdłości uprzykrzonych twarzy towarzyszy.
Z początku „komuna“ zapowiadała się świetnie. Ludzie, wyrwani z samotnictwa, szczęśliwi już byli przez to, że się mogli wygadać. Do wspólnego dobra składali prócz materjalnego mienia swoje najlepsze strony: humor, uczynność, ustępliwość, nawet nierzadko delikatność uczuć. Wspólne obrady, naprzykład nad kwestją obiadów, odbywały się tak zgodnie, jakby wszyscy od urodzenia w komunie wyrośli.
Wkrótce jednak harmonja poczęła się psuć. Za duże były różnice wyrwanych z różnych światów ludzi, iżby je podobieństwo losu mogło stłumić. Indywidualne zdania, przekonania poczęły się ze sobą ścierać, i ze słownych utarczek poczęły się wyradzać kłótnie.
Dopieroż gdy przyszły na stół „programy“ i „principia“!... Partje, z których każda miała tu jednego przedstawiciela, znienawidziły się tak, iż ledwo obiad je łączył. W nienawiści pożywali każdy kęs daru bożego. Stronili od siebie, jakby jeden na drugim oznaki trądu odkrył.
Był przecie jeden moment... Wacław uśmiechnął się mimowoli na przypomnienie tej chwili.
Było za siołem nieopodal wzgórze, skąd roztaczał się widok na daleki zachód. Tam to nieraz tęsknota go wywoływała. — Stoi raz, zapatrzony na czerwień zachodu — słyszy szmer — obziera się — a tu się wlecze jeden z „komuny“, później drugi, trzeci... I tak, stroniąc od siebie, na jednem Wzgórzu Tęsknoty wszyscy się naraz znaleźli. Wstyd ich przed sobą przejął — każdy starał się jakiś bardzo racjonalny powód swojej obecności podać. Później już każdy inne godziny dnia na to wzgórze wybierał.
Był tam cmentarz zesłańczy; kopców kilkanaście, brzózek parę, i jeden krzyżyk drewniany na mogiłce, na którego ramieniu wycięty był dwuwiersz — słowa, jak ten krzyżyk, proste:
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ścieżyna nieznaczna wśród fioletu wapienia, odbita ledwo parę sążni od ściany prostopadłej brzegu, podnosiła się ku górze.
Koń szedł przemyślnie po śliskiem oskalu i umiejętnie omijał zdradliwe rozpady.
Wacław z czułością pogłaskał jego szyję. Zalety jego niezwykłe miał już sposobność poznać. Nabyto go przed dwoma laty od Tunguza-sąsiada za pieniądze komunalne. Był więc własnością „komuny“. Na nim odbiła się najwięcej niezgoda jej członków, bo każdy rościł sobie na rożnem uzasadnieniu jedyne prawo do niego; każdy chciał na nim jeździć. Koń biedny tracił czasem swoją orjentację, myśląc ze smutkiem, że jest osłem. Mimo to jednak, iż dźwigał na swym grzbiecie różnemi czasy tyle kłócących się ze sobą niegramatyczności: es-erów dwóch, es-deków kilka gatunków, bundowca-Jozuę i oburęczną P. P. S. — nie stracił jeszcze rumaczych zapędów. Odkąd zaś Wacław z racji swego myśliwstwa zaanektował jego grzbiet dla siebie, koń wracał prędko do swych cnót tunguskich. — Niósł lekko po trudnej ścieżce, jak za dawnych czasów.
Wkrótce wydostali się na wzniesienie.
— Jakże pięknie! — wyrwał się głośny zachwyt z piersi jeźdźca, gdy rzucił oczyma na lewy brzeg. Wstrzymał konia i patrzał.
W międzywidlu przestrzennem, jakie utworzyła Lena z wpadającą do niej na północnym zachodzie Jeliktą, której wał piany srebrnej przy wpadzie ze wzniesienia widać było, rozścieliła się cała tęcza barw — od piasku różowego przy brzegu, aż do błękitu oddali.
Słońce, wiszące na połowie zachodniego skłonu, zalewało całą dolinę pyłem świetlistym, który zamgliwał one pasma tęczy i zacierał granice barw.
Kępki drzew i rzadkie laski wyglądały w tem omgleniu, jak zatopione w jeziorze różowem majaki drzew i lasków. Jedynie tafle bliższych stawów, smugi dalszych i linijki najdalszych jezior błyszczały na tej przestrzeni jako odstrzelania słońca.
A zaś od stóp wzniesienia roztaczały się szeroko wody Leny, daleko widoczne na południe, jako jeziorna zatoka.
Na ruchliwych, szerokich falach łamały się zwierciadła barw — od granatu ciemnego, aż do zieleni jasnej i opalu.
Czasem ponad majestatem wód, niby słoneczny pocisk, przestrzeliła powietrze rybitwa. Zresztą prócz głębokiej, tajemnej mowy fal nic nie mąciło świętej ciszy światła.
Na dalekiej łące na południu widać było zdrobniałe oddaleniem stado pasących się swobodnie, połyskliwych koni.
Zachwyt Wacława, gdy wzrokiem ten obraz chłonął, zamącał jedynie żal, że nie ma obok siebie nikogo z najbliższych, z kimby mógł radość podzielić, ani też dłoni drogiej, którąby mógł w milczeniu uścisnąć.
Nim ruszył dalej, pomknął jeszcze spojrzeniem wzdłuż lewego pobrzeża na południe, gdzie na krańcu równiny obok światła wód tlił się punkt czerwonawy, jak iskra przygaszona. — Daleki jeszcze trud do chaty Jana. Dopiero połowa drogi. — Porachował w myśli wiorsty. — Przed wieczorem dojadę.
Ścieżka sprowadzała po schyleniu — brzeg się nieznacznie poniżał, i o parę wiorst dalej wychylał się jego przekrój dłużny zaledwie parę sążni ponad wodę. Natomiast na lewo od drogi wydźwigiwały się zbocza, pokryte przerzedzonym lasem, z których wyskakujące gdzieniegdzie skały i ściany wapienne spychały ścieżkę ku samej krawędzi lądu.
Droga wiła się znacznie; to zbliżała się ku wodzie na wapienne bruki, to odchylała się na trawiaste łączki, gdy zbocza stopy swe cofały, a rozszerz czyniła się większa. Mimo to Wacław wciąż przed oczyma miał świetliste wody, zwężające się ku południowi, i różowy pas lewego brzegu.
Kotlinę tę przestrzenną na południowym zachodzie, gdzie gasło światło rzeki, zamykało zsiniałe pasmo gór, które dziwny cień rzucało na radość całej doliny; nawet przez gęstą sreżogę słoneczną przedzierał się zwycięsko czarny smutek tajgi... Nieznacznie jako mgła wdychana wsączał się w chwilą upojone serce — i duszy dziwnie się widziało, czemu gaśnie jej radość, dar słońca.
Napróżno Wacław mknął oczyma po barwach wód, mieniących się pod czerwieniejące już słońce tęczami, jak roztoczone skrzydło archanioła, napróżno włóczył spojrzeniem po spłomienionem pobrzeżu lub dźwigał je ku zorzom nieba — nie wróciła radość zagaszona.
— Żyźń taska... — dzwonił smutek tajgi.
— Więc to jest ten ptak czarny, nieodłączny towarzysz zesłańca?... Przez sto zdradliwych sideł, misternie rozumem utkanych, jak przez pajęcze siatki się przedziera; z oddali szczęsnej zapomnienia gołębiem pamiętającym z wieścią okrutną niechybnie na czas przybywa; naprzeciw słońca i duszy darzonej — chmurą trwożącą zawisa; każdą chwilę radosną skrzydłem czarnem jako liść wiatrem porywany zwiewa; jako krzyk mewy zbłąkanej we wichrze jest jego krzyk rozpaczny, wywołujący ze życia; jedynie na mogiłę zlatuje pełen współczucia, litośnie skrzydłem zimną darń ochładza — wiew jego wtedy jest jako szept matki:
— „Śpij, dziecię...“
— O ptaku-smutku! O ptaku-tęsknoto! O duszo-tajgo szumiąca!...
Zwoływał wszystką wolę, wszystkie potracone światła, aby nie dać serca w szpony smutku, który go nieraz na długie dni obezwładniał. Nawodził na pamięć różne przydarzenia, wyraźne sprawy, ludzi...
Począł wkońcu z zajęciem myśleć o najbliższym na tej przestrzeni osobniku, o starym Janie-rodaku, który mieszkał w samotnej chacie na krańcu rozwidla, na lewym brzegu rzeki.
U niego zwykle miewał nocleg, gdy w tych stronach polował.
Stary lubił myśliwych; sam nie mogąc dla starości używać z pożytkiem strzelby, radami doświadczonemi im służył: jakie wybierać miejsca na zasiadkę, któremi szlakami zwierz grubszy chadza, gdzie go najlepiej podejść itd. W zamian za życzliwe rady i gościnę myśliwi zostawiali staruszkowi zawsze jakąś część upolowanej zwierzyny.
Miesiąc już, jak starego nie widział. Jak go też przyjmie?
Stary dziwaczał czasem. Nachodziła go chandra — wtedy zamykał się w chacie, albo zaszywał się gdzie w tajgę i tygodniami się nie pokazywał.
Nie dziwota — w tej pustelni mógł zdziwaczeć na dobre. Wszakże i on sam, młody, miewał takie psie czasy. — Było — gdy zima zdawała się w nieskończoność trwać (a mieszkał wtedy osobno w chacie starego przybysza-tatara) — kładł się na piec, naciągał skóry na siebie i leżał tak tygodniami bez nijakiej zgoła myśli. Nie miał nawet woli jeść — tyle co go przymusili. Często gospodarz, poczciwy stary Osman, chcąc wyrwać go z tej martwoty, siadał na trójnożku naprzeciw z flaszką gorzałki w ręce i kusił go, namawiał oczami i giestem. Napróżno. Nie dawał się skusić. Osman już wtedy kiwał ze zwątpieniem głową i odchodził przygnębiony.
— Och, ta okrutność zim!... Długoż to jeszcze?...
Uczuł, że znowu szpony po serce jego sięgają. Począł więc pilnie myśleć o celu podróży.
Jeleń napewno się trafi. Schodzą w tym czasie z tajgi ku jeziorom. Ptactwa moc. Posiedzi z tydzień w chacie Jana. — Pomacał się po kieszeniach. — Herbata, cukier jest — stary to lubi.
— Czemu on tu siedzi w tem odludziu? Nic go przecie nie więzi. Dawno już wolność ma. Chyba starość...
Zbliżył się tak, jadąc wciąż ponad wodę, że mógł już dach i ścianę chaty na przeciwnym brzegu, choć w oddali, rozeznać.
— Czy go tylko zastanę? — pomyślał. — Czy nie poszedł gdzie wgórę rzeki za rybkami? Na sigę staruszek łakom, a ta się bardziej górnej wody trzyma.
To przypuszczenie strapiło go. Musiałby noc spędzić na prawym brzegu, co żadnego nie przedstawiało powabu. Łódek na tej stronie niema...
Wpatrzywszy się, zauważył pasemko dymu, wysnuwające się z przed chaty. Więc stary jest. Chwała Bogu. Popędził żywiej konia.
Słońce prawie spierało się na widnokręgu krwawem kołem, kiedy dojechał celu. Z brzegu widać było wyraźnie chatę naprzeciw i dwóch ludzi przed progiem, pomniejszonych znacznie oddaleniem.
Podniósł się na strzemionach, przyłożył dłonie do ust i huknął w stronę chaty. Lecz głos przepadł zaraz przy brzegu, jak plusk kamyka — połknęły go olbrzymie nurty.
Chwilę stał, zawiedziony, myśląc, jaki dać znak o sobie. Wtem zauważył, iż jedna postać odrywa się od chaty, zdąża nad brzeg, przystaje i, przyłożywszy dłoń do czoła, patrzy ku niemu.
— Kochany stary — szepnął. Porwał czapkę i począł nią machać ponad głową.
Za chwilę łódka przecinała w poprzek fale Leny, kierując się w stronę jeźdźca.
Wacław tymczasem zlazł z konia, zdjął z niego siodło i poklepawszy go po szyi, puścił go na wolną paszę.
Gdy zeszedł nad wodę, łódka już była blisko. Widać było wyraźnie postać przewoźnika. O twarzy spalonej słońcem i mrozami, o długiej, białej brodzie, z poważnymi ruchami ciała i rąk, gdy wiosłował, na tej szerokiej wodzie, krwawemi blaskami zapalonej, wyglądał jak przewoźnik Charon.
Niezadługo Wacław znalazł się przy nim na łódce. Przywitali się serdecznie.
— Co słychać, ojcze Janie?
— Chwalić Boga. Wszystko po staremu. Rodak zapewne po zwierzynę?
— I to po duży zapas.
— Czas dobry. Może się udać. Wiem ja o jednem miejscu...
— Tam, gdziem był ostatnim razem?
— Nie, w innej stronie. Zwierz co jakiś czas zmienia drogę. Ma i on swoją rachubę.
— Miesiąc to już, jakeście mię, ojcze, przewozili. Nie zdarzyło się co tymczasem?
— Cóż się tu może zdarzyć? Ot, może być takie zdarzenie, że rodak stanie nad wodą, i nie będzie go miał kto przewieźć. Stary już nie wyjrzy przed próg.
— Czerstwiście jeszcze, ojcze.
— Duch spróchniały. Zatem i ciało się rozsypie.
Byli już na połowie wód. Chata się przybliżała.
— A któż u was w gościnie?
— Moskal, posieleniec.
— Ach ten... Czegóż on?
— Myśliwskie prawo dla wszystkich. Czas dobry. Przybył zapolować...
— Ja chyba pójdę sam na zasiadkę...
— Lepiej razem: wiedzieć, gdzie on... Tunguzi mówią — zniżył głos — że on niby przypadkiem, trafiało się, i myśliwego ustrzelił. Jemu to nic. Jak ślinę przełknąć. Na zbrodniarza on patrzy.
Wkrótce znaleźli się na brzegu.
Stary z pomocą Wacława wyciągnął łódkę na piasek.
Podeszli ku chacie, gdzie przed progiem tlił się złożony ogień.
Brodacz leżał na ziemi koło ognia. Za ich nadejściem podniósł głowę i odmruknął coś na przywitanie.
— Rozgośćcie się — rzekł Jan — a ja pójdę popatrzyć w saki, czy się co nie złapało. Wędzona rybka na lecie nie ma smaku.
Wacław wręczył mu przyniesione skromne zapasy herbaty, cukru, soli.
— Ho! to dziś prawdziwe święto — ucieszył się staruszek i dziękował. Poczem udał się ku wodzie.
Wacław usiadł przed chatą na kawałku drzewa. Miał przed oczyma wody Leny i przeciwległe zbocza, płatami lasu i trawą pokryte z rzadkiemi zciosami skał wapiennych.
Równinę cień począł zasnuwać. Światła na wodzie krwawe zagasał — fale na szerokich grzbietach poczęły przybierać szklące jak smoki połyski przy czarnych zgurbach cielsk.
Zbocza jeszcze były w promieniach słońca. Trawy i płaty lasu złociły się bogato, a łby wapieni płonęły, jak olbrzymie fioletowe ogniska.
Wreszcie i od stóp zboczów począł cień nieznacznie a szybko iść ku górze — niezadługo czubki jeno paliły się jak włosy płomieni — i te zgasły. Zmierzch począł szybko zapadać.
Wacław zbliżył się do ognia.
— Towarzysz na kaczki? — zagadnął leżącego, nie wiedząc, czemu go towarzyszem nazwał.
— Co się zdarzy.
— Pójdziemy razem o świcie.
— Jak wola pańska — odparł brodacz, kładąc nacisk wyraźny na ostatnie słowo.
Jan wrócił, niosąc na naręczu snopek gałęzi, w ręku pęk związanych ryb.
Wkrótce ogień buchnął jaśniej, podsycony suchemi gałęziami.
Gospodarz ustawiwszy nad płomieniem kociołek z wodą, począł na odgarnionych węglach piec z powagą przyniesione ryby.
— Siga najbardziej lubi ogień — prawił. — Wędzona lub suszona nie różni się od innych. Te nieduże. Czasem trafi się na łokieć i więcej.
Obracał je umiejętnie, obwąchiwał, czy już mają dość, wreszcie układał je na skrzyżali cienkiej i stawiał przed gośćmi. Sam spożył jedną.
Poczem herbatę rozlewał. Gościom podawał w szklankach, sam zaś pił w okrągłej chińskiej czarce, która prawie w dłoniach się mieściła.
— Do szklanki — mówił — nie mogę się przyzwyczaić. Czarka ma tę zaletę, że, choć gorący czaj, nie parzy. Chińczyki, oni to wiedzą.
Po skończeniu wieczerzy, wycierając szklanki, zwrócił się do siedzących:
— No, panowie. Myśliwskie prawo. Czas spać. Musicie ruszyć, nim dnieć zacznie, chcąc być na miejscach przed świtem.
Brodacz odsunął się od ognia i, owinąwszy się w szynel, począł wkrótce chrapać.
Jan dawał rady Wacławowi:
— Pójdziecie brzegiem starego koryta, potem przez łąki i mokradła. Tak rozumem kierujcie, coby na groblę natrafić. Przechodziliście tamtędy. Jak staniecie pod lasem, wtedy Moskala na prawo, a sami przejdźcie przez wzniesienie na kraj doliny, nad jezioro. Tam raj na ptactwo. Tajga też zaraz na lewo. Jeleń o świcie rad zlatuje ku wodzie... A teraz niech się rodak prześpi.
— Coś chciałem się was, ojcze, spytać... Czemu do kraju nie wracacie?
Stary cisnął ku niemu spojrzenie trwożliwe, przygarbił się i milczał. Dłoń mu tylko poczęła się trząść, w której trzymał wytartą szklankę.
— Przecie was tu nic nie więzi. Wolny przed wami szlak...
— Dużo rozpowiadać.
— Długoż wy tu już, ojcze?
— Czterdzieści lat.
— Kęs czasu...
Stary, pomilczawszy chwilę, począł:
— Do kraju, powiadacie... Czekał ja tej chwili, jak zbawienia. Tą jedną myślą żył. Lata mijały. Różnie było. Aż przychodzi wieść: amnestja! Jakitaki zbiera uciułany grosz, pakuje się i wraca. Wielu jednak tu się już zagospodarowało, rodziny pozakładało, ba, profesje haniebne, ot, ludziska. Tęskni, tęskni, powiada — a potem wychodzi świnia. Jak na ten przykład ten... znacie — kabak założył, szynkuje, wódką rozpaja ludzi, lichwiarzem się stał na okolicę. Mówię o tem ze smutkiem, bo i ja sam...
— Więc jak nadeszła ta wieść, tak ja dumam... Rodziny ja tu nie miał, nic mię tu nie trzymało, ale po prawdzie nie było o czem wracać. Co lepsze, to ucieka — ledwo samym na powrót starczy — a iść o pomoc do tych, co dobrowolnie tu zostają... Wiadomo, jacy. Nie — dumam, — inny sposób znajdę. Wziął ja się do lepienia garnków. Zarobek niezły. Za jakiś czas uciułałem sumkę sporą. Myślę: wystarczyłoby. Wtedy zaczynam rozważać: do kogo ja wrócę — rodziny niema, nikogo, dawno wszystko już pod ziemią, od lat listu żadnego — obcy do obcych?... Tak z tego poszedł ja w kabak i tydzień pił. Przepiłem wszystko, do kopiejki.
— Wytrzeźwiawszy, poczynam się karcić. Znowu do pracy, do lepienia. Zacinam się i składam. I znów po jakimś czasie tosamo. Przepiłem wszystko do ostatka — ubranie nawet, sprzęt kuchenny... Jużem kabaku nie opuszczał. Robotność odleciała. Począłem żebrać, rzekomo na powrót, i przepijałem użebrane grosze. Och, nisko spaść może człowiek, gdy go Bóg opuści.
— Aż raz... przyszło opamiętanie. Stanęło przedemną Sumienie — tak wyraźnie, jak was tu widzę. Och, groźne!... Rzekło mi: „Żeś potrzykroć zgrzeszył przeciw duchowi, nie wejdziesz do ziemi obiecanej. Nie zobaczysz kraju swego, na wieczne skazan wygnanie“. Jak kamień te słowa spadły mi na serce. Przestał ja pić, jak uciął — i tu od ludzi się wyniosłem, aby się ustrzec pokus. Ot, i żyję, póki śmierć nie wybawi. Bóg może daruje winy i dozwoli choć duszy spojrzeć z góry na ziemię swoją...
— I możecie tu wytrwać? Zimy srogie...
— Bóg jakoś spomaga. Nieraz od wilków wybawi. Ot, ściany pazurami zdrapały, dobywając się. Rybek nawędzę, nasuszę — Tunguzi saniami po siano dojeżdżają, to za pomoc herbaty, soli zostawią... Jakoś się trwa. Och, zimy!... Te srogie nieraz bywają... Ale myślę: śmierć wkrótce wybawi...
— Miałby ja prośbę do rodaka.. — ozwał się po chwili przerwy. — Wrócicie wnet do kraju. Grudkę ziemi prześlijcie pocztą, ze ziemi mojej, płockiej... Niech się z prochem moim pomiesza. Prosił ja już wielu, przyrzekali, ale pewnie, wróciwszy do kraju, zapomnieli, albo też poginęli, zanim...
Milczenie długie nastało. Wacław, odchylony od ognia, patrzał przez mrok w twarz Jana, który siedział nieruchomo, zapatrzony w ogień — w przeszłość swoją... Twarz mu się pomarszczyła, przygarbił się, jakby dziesiątek lat przez tę chwilę wspomnień mu przybyło.
Ocknął się po chwili, poszedł do chaty, wyniósł książkę, rozłożył ją przy ogniu i na klęczkach, do ziemi czołem pochylony, począł się modlić... jak Wacław wnioskował. Gdy zamknął wreszcie książkę, Wacław wyciągnął rękę po nią.
— Nie śpicie? — zdziwił się Jan.
— Nie...
Przeczytał pod blask tytuł: Poezje Mickiewicza. Książka była zniszczona, litery pozacierane, widać lata już była w użyciu.
— To jedyny mój skarb w chacie — tłómaczył Jan. — Nie oddałbym go za nic. Przez zimy jest mową moją, w chwilach zwątpień — otuchą. Mam jeszcze jeden tom. Z tych ksiąg wyszło do mnie wówczas Sumienie...
Nic już nie zamąciło ciszy. Dowiewała tylko czasem od brzegu głęboka mowa fal.
Zdało się Wacławowi, że tylko chwilkę się zdrzemnął, gdy go zbudziła dłoń Jana.
— Czas już. Kosy nisko.
Brodacz już stał gotowy. Pożegnali starego uściskami dłoni i ruszyli. Jan odprowadził ich za chatę.
— Niech Bóg poszczęści — szepnął Wacławowi. — Wracajcie wnet. Obiad przyrządzę.
Wacław puścił brodacza przodem. Szli w milczeniu. Noc jeszcze gęsta trwała. Jednak od iskier gwiazd czyniło się na ziemi źrocznawo, tak, iż można było kształty przedmiotów, topiących się w pomroku, rozeznać.
Trzymając się wskazań Jana, szli brzegiem dawnego łożyska Leny, na którego dnie spała woda, płachtą mgły równo nakryta.
Następnie wydostali się na łąki. Rosa gęsta przysiadła trawy powalone — brnęli przez nie, jak przez rzekę.
Na prawo ku północy rozciągała się i ginęła w mroku rówienna przestrzeń z rzadkiemi majakami drzew i wizjami mgły, osiadłej na jeziorach.
Na lewo, niedaleko, czerniły się kępy i wznosiło się ciemne zbocze, o roztopionych w zamroczy konturach.
Ciszę zamącał jedynie daleki poszum wód — chwilami ledwoznaczny, to znowu wyraźniejszy — i szelest oroszonych traw, przez które brnęli.
Wacław, idąc w milczeniu w tropy za brodaczem, myślał długo, co może być w duszy tego człowieka; to znowu z rozrzewnieniem przypominał historję Jana. Przytem nie mógł się opędzić przykremu uczuciu, iż przez te ciche łąki przekrada się w towarzystwie zbójcy, aby zbrodnię jakąś pełnić. Stracił je dopiero, gdy się poczęły mokradła. Trzeba było całą uwagą baczyć, gruntować stopą powierzchnię, przeskakiwać z kopca na kopiec, wymijać, by nie uwięznąć w młace. — Trafili na groblę wąską i szli już bezpiecznie dalej.
Doszli wreszcie do miejsca, gdzie wał lesisty, zatoczony od południa, przecinał równinę i zniżał się jakoby łapą ciemną ku jeziorom.
— Towarzysz na prawo? — zagadnął Wacław brodacza.
— Można — odmruknął tenże.
— Szczęścia życzę.
— Wzajemno.
Skręcił z miejsca i poszedł skrajem lasu; a Wacław ruszył przez las, minął wzniesienie i, gdy wydostał się z ciemni leśnej, znalazł się na brzegu doliny, wąską szyją od wschodu zatoczonej, na zachód zaś daleko rozwartej, gdzie się z równiną stapiała. Zaraz od szyi na wschód i południe dźwigała się zboczem i rosła w przestrzeń zmroczniałą czarna noc tajgi...
— To jest to miejsce — szepnął Wacław, nie mogąc się oprzeć drżeniu. Czuł na twarzy i sercu bliskie tchnienie tajgi, jako oddech żywego potwora.
Opanował się przecie; wypatrzył na skraju kępkę wysuniętą drzew, podszedł tam, narwał gałęzi, zrobił siedzisko i usadowił się pomiędzy pniami. Strzelbę wziął na kolana...
— Tedy muszą z tajgi schodzić — pomyślał. — Może i parę sztuk się trafi...
Noc jeszcze trwała. Cisza taka nakaźna wisiała w powietrzu, że Wacław oddech przytłumił i zastygł w martwocie czekania. Gdy tak trwał w znieruchomieniu, a chwile ciszy jako sowy ponad nim na gałęziach posiadły, poczęły dowiewać od strony tajgi głosy dziwne — jęki — poszumy — westchnienia...
— Tajga mówi — przypomniały się Wacławowi słowa Tunguzów. I wsłuchał się całem czuciem wgłębionem w tę mowę...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Naprzód z dalekich — dalekich okrain jakieś echo... Ni to myśliwski róg, ni to krzyk ostatni zwierza... Stłumione oddaleniem... Zagasło.
Zaczem ze środka lasu, z piersi tajgi wydobywa się postęk — zrazu słaby... Nabrzmiewa bólem — potężnieje — jak młoty spadają na serce jego razy... och! och!...
— Czy nie ustanie?... Czy się nigdy nie skończy?! Wieczność trwa... O jęku ziemi!... Nareszcie...
Postęk słabnie — przechodzi w ciche rzężenie... Ktoś w tajdze kona!
Cyt... Szelesty... Gdzieś górą... Jakby duch tajgi u szczytu prostował skrzydła...
Cisza znów. Cisza straszna. Cisza-przerażenie.
— Czy wszystko zmarło?... Taka cisza ma być, gdy wszystko na ziemi zginie — i gwiazdy odlecą. Duch przestanie szeleścić.
Nic tej ciszy wyrazić nie zdoła — słowo, myśl nawet szeleści. Młoty serca jak dźwięczą w tej otchłani!... Dokądże będzie trwać? Och przecie...
Dźwiga się głos — jak senny pomruk obudzonego potwora. Potwór mruczy... Straszny musi być jego gniew. Któż jego głód zaspokoi? Ziemię pożre, gdy wstanie.
Zasnął przecie... Śnił mu się tylko głód.
Cóż to?... Z dalekich stron — organy... Ledwo słyszalne — wiatr przynosi... Nie — bliżej... Ton wyraźny... Och — jak nastraja duszę!
— Czy to Ty, duchu tajgi?... Któż tak na ziemi może grać?... Coś czarownego... Skąd organy?... Przedziwna harmonja... Podnosi się ku gwiazdom i spada niżej pojęcia, w głąb ciemną... Czy to melodja zginionych ziem — czy mających się narodzić światów?... Dusza drży z trwogi szczęścia... Więc jej przeczucia były prawdą? Jest muzyka, o której nie wiemy. O — jak się górą niesie... Odpływa... Wraca...
Nie — to śpiew słychać... jaki wysoki! Czy to w koronach drzew — czy na gwiazdach?...
— Och, ty aniele śpiewny! zleć! zniż się! Niech dusza umrze szczęśliwa...
— Czyż to tylko echo było? Jak smutno... Płyńcie łzy — już nie wróci.
— Szum słychać...
— Nie — to czas się we wieczność przelewa...
— Więc i ta chwila jedyna... O morze wieków! Na tobie my rozbitki... Pogasły gwiazdy nad nami... O wieczny, nieskończony Mroku!
Czas odpłynął... Pozostał tylko jeden ton... O jak ubogi! Jak smętny!... Z czem go porównać? Chyba z duszą, na śmierć otrutą smutkiem. Niesie się górą tajgi. Ni to melodja, ni wołanie — coś dziwnie niepojętego...
I ten przepadł.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Na niebie poczęło dnieć. Gwiazdy przygasły — niektóre już ponikły.
Dolina jeszcze była w mroku — tyle jeno od nieba rozwidniała, że się odróżnić wyraźniej dawały: szara płachta mgły, zielono-mroczne płaty łąk i czerń majacząca lasu.
Cisza drżąca, jak zatrzymany oddech, zawisła długo w powietrzu — oczekiwanie radosne i trwożne zarazem przejęło całą dolinę. Widziało się przez spełzłą zasłonę mroku, iż się podnosi piersiami, wstrzymującemi dech, naprzeciw dnienia...
Dreszcz zimny, jako przeczucie oddania się ziemi światłu, przebiegał wszystko żywoistnie i rozemdlił się w tęsknocie czekania.
Na ziemię począł padać z pojaśnionego już nieba szary, sinawy pył i osiadać na łąkach, na zboczach, iż wystąpiły oczom z mroku, który je zacierał. Lecz ledwo się to stało, poczęła się na niebie rozprószać oświetl różowa od wschodu, a szary pył, osiadły na ziemi, przybrał nieznacznie barwy fioletu.
Wtedy to ze mgły, leżącej w kotlinie, dobiegł nastrojonych uszu Wacława pierwszy odzew życia: kwak cyranki.
Barwy na łąkach zadrgały, jakby potrącenie tego głosu zbudziło trawy, schylone pod rosą.
Za tem poczęły się odzywać głosy inne. Były nieśmiałe zrazu, zbudzone ze snu, pytające. Niektóre dobiegały zdalsza, z kęp jeziora, jako grzechotania ciche, niektóre zaś odzywały się, zwyraźniałe bliskością, tuż z przybrzeża. Wacław rozróżniał po głosie krzyżówki, edredonki i wiele innych, które znał jeno z barwy. Głosy mnożyły się — jedne wywoływały drugie — i pogwar zataczał coraz szersze koła na jeziorze. A to wszystko działo się pode mgłą, która zciężałą warstwą leżała na wodzie.
Dolina rozwidniła się już znacznie. Jeszcze fiolet ciemny nie spełznął ze ziemi, lecz już powietrzem jako płatki jabłonnego kwiecia spadało różowe światło i osiadało na trawach, na drzewach, mieniąc się z występującą zielenią i niknącym niby cień wiotki fioletem.
Odkryły się oczom łąki, ciężkim mieniącym się płaszczem rosy przysiadłe, o plamach kwietnych różnej barwy, przez owo rośne okrycie, niby przez szybę omgloną, majacznie przezierających.
Wysuwający z tajgi czarne łapy, cofnął się mrok, stępiony pobrzaskiem w czoło — i oszlaki mchów żółtawych, to rdzawistego piaru stały się widoczne naraz.
Wyszły też na jaw z uboczy naprzeciwległej zielenie przerozmaite, kształty cudaczne drzew, wykroty, i idąca pomroką ku górze niby nietknięta gąszcz omszałych świerków i jodeł.
Pobrzask rozednił las i pobudził życie przyczajone...
Z dalekiej gęstwi leśnej dobiegł tokot głuszca.
W skraju trawiastym naprzeciw ozwał się cietrzew.
Wreszcie i dzięcioł począł pracować. Z niedaleka słychać było jego miarowe kowanie.
Zaczem i inne ptactwo leśne poczęło dawać znać o sobie.
Pode mgłą na jeziorze życie już wrzało... Kwaki, gęgania, turczenia rozszerzały się jak jarmarczne fale, i tworzyły dziwny koncert, tłumiony wełną mgły, która je czyściła, iż przebijały się przez nią jednym zespołem radości.
Rozbudzone ptactwo wodne różnemi głosy chwaliło dzień, który przeze mgłę czuło. Światło bowiem przeciekało przez gęste, zwełnione warstwy — i mgła, rzednąc powoli, stawała się ze sinej liljowa. W onej liljowej rozpyli blisko brzegu ukazywały się barwne widma podlatującego ptactwa; nawet ich łyskliwe szyje i strojne harfy skrzydeł uznać było.
Wacław, siedząc nieruchomo na usłaniu gałęźnem między pniami, dolinę rozwidniałą mając u stóp, chłonął oczyma pilnemi i słuchem wyostrzonym rozbudzane pokolei życie. Słuchał uważnie tokowania głuszca, zajmował go odzew cietrzewia, pilnie śledził robotę dzięcioła; gdy ten począł kuć na pniu niedalekim, z zajęciem przyglądał się jego czarnej jak sadze opierzy, o czerwonym, wywiniętym czepcu; lecz najwięcej uwagi dawał na jezioro, gdzie gwar przeróżnych głosów dzwonił.
I pomału, nieznacznie, jako to światło prószące w dolinę, udzielała się mu radość rozbudzonego stworzenia, iż począł się czuć w zespole ze wszystkiem. W piersi, dziwnem, nieznanem dotąd wzruszeniem rozgranej, zrywały mu się jakoby radosne ptaki, świt dzwoniące. Nie znał dotąd takiej szczęśliwości. Przeto wdzięcznym był wszystkiemu dokoła, pozdrawiał sercem każdy odzew życia, rozbawionemi oczami śledził podlatujące we mgle liljowej ptactwo, i duszę otwierał szczęśliwą naprzeciw radości barw. Zapomniał całkiem o celu, w jakim tu przybył. Czuł się w dolinie, jak wszystko naokół: — w jednym rozświcie radosnym.
Zapatrzonego we mgłę liljową uderzył szelest zboku. Obrócił oczy, i serce mu myśliwskie zadrżało...
Na łąkę z tajgi wybiegł rogacz. Stanął przed nim niedaleko, prawie na strzał.
Wacław, gotując strzelbę ostrożnie, przyglądał mu się... Wspaniały okaz, bezpiecznie w schronach tajgi ojczystej wychowany. Jeszcze na rogach rozłożystych i na czerwonej, gładkiej sierści lśniła się rosa. Widać przedzierał się przez gąszcz. — Spróbował trawy od niechcenia, uszczknął parę kwiatków, poczem podskoczył na miejscu i rozejrzał się wesoło.
Wacław począł mierzyć doń, kierując muszkę pod przednią łopatkę, gdzie pod muskułem drgało serce. Miał pociągnąć za odwód, gdy rogacz zwrócił ku niemu piękną głowę. Oczy jego patrzyły prosto w oczy Wacława — tak jakoś bezobawnie, ufnie.
Wacław opuścił strzelbę na kolana. W tym momencie bowiem przypomniało mu się zdarzenie jedno, gdy polował z Osmanem na kozły. Postrzelił kozła — i, gdy przypadł ku leżącemu na ziemi, zobaczył wyraźnie, jak z dużego, łagodnego oka spłynęła łza i spadła na liść... Jak perła — została długo na liściu. — Nieraz to przydarzenie wyrzutem go nachodziło. Czemu znów teraz? Sam zły był na się za to — jakby kiedyindziej powiedział: — rozmiękczenie.
Ujął strzelbę powtórnie, lecz znów ją opuścił. Kłóciło się w nim dwóch — wyraźnie dwóch ludzi.
— Zabij! Okazja się nie trafi...
— Poczekaj... Trzeba pomyśleć...
— Ujdzie!
— Zaraz... Przypatrzę się tylko...
— I począł się przypatrywać rogaczowi, który, nic nie przeczuwając, baraszkował swobodnie na łące.
Ślady jego lekkomyślne na siwym płaszczu rosy kreśliły ciemny ornament. — W momencie pewnym stanął, nastawił ostre żłóbki uszu na melodję rozdzwonionego życia na jeziorze — i oczy jego jakoby uśmiech rozszerzył. Świetliła się w nich radość wielka, beztroskie szczęście istnienia. — Potrząsł swą dumną, uwieńczoną głową i znów w zachwycie sposążał. — Rogi jego zapłonęły w potężniejącem szybko świetle, jak ogniste latorośle. — Po gładkiej, czerwonej sierści zbiegały złote połyski. — Radość nadmierna nie dała mu chwili trwać w bezruchu. Podskoczył z miejsca jako płomień i zawiódł swój lekki taniec.
W owej chwili na łąkę wybiegł z tajgi drugi... W podskokach tanecznych przypadł ku niemu. Poczęli się swawolnie szermować rogami...
W sercu Wacława trwała jeszcze kłótnia.
— Strzel teraz. Obydwu położysz.
— Zaraz. Niech się im napatrzę.
— Na co czekasz?
— Piękne są...
W tym momencie padł w dolinę z poza wzgórz tajgi pierwszy grot słońca...
Równocześnie z kępy pobliskiej przestrzelił ku wodzie z krzykiem szary bekas — głos jego ostry, donośny, przeciął powietrze, jak świst syrkularki.
W odpowiedzi na to krzyk się na jeziorze podniósł. Rozgwar się wzmógł.
Z poza wzgórz tajgi raz wraz groty padały ogniste — — aż z niespodzianą szybkością stanęła na zębach lasu w krzyku płomieni lśniąca kula...
Szał najwyższy ogarnął dolinę.
Wacław uczuł się olśnionym. Cisnął od siebie strzelbę — wstał — i wyciągnął ramiona do słońca, jak skrzydła. Najwyższem uczuciem serca, radością napełnionego, dziękował za łaskę Świtu...
Naraz wpadło w dolinę dalekie echo strzału. Widać brodacz polował.
Krzyk grozy wzniósł się z nad jeziora.. Wacław widział przed sobą w zamgleniu światła przerażone oczy dwóch rogaczów, które przestrach na moment znieruchomił — poczem zabrały się i, oglądając się na boki z trwogą, łukami pomknęły w tajgę. Jeszcze rogi ich wybłyskujące z drzewiny niższej widać było.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Słońce już było wysoko, mgła się rozpyliła i wsiąkła w błękit, gdy Wacław opuścił dolinę.
Idąc z powrotem do chaty Jana, czuł z dziwnie tkliwą radością narodzone w piersi nowe życie. Jak perła — błyszczała na liściu przed oczyma serca jego łza, spadła z żalu za życiem z ciemnego oka umierającego kozła.