Schronisko (Orkan, 1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Schronisko
Pochodzenie Miłość pasterska
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SCHRONISKO
I.

Na wyniosłej polanie, na jej stronie schylonej ku słońcu, przy kraju lasu bukowego, dwoje pasterzy zabawiało się w lipcowe przypołudnie gwarą, jako też patrzeniem na się, siedząc na poły leżęcy na trawie, którą woły postrzygły zębami.
Podobali się sobie: bo on miał włosy czarniawe, stręczyste i oczy — czarne ogniki wprost do samego serca wiertające; ona zaś miała włosy do lnu słońcem złoconego podobne, a oczy siwe, jakie kwiatki niektóre miewają, i to wtedy, kiedy rosa je zmyje, wyczyści, a jeno ślady wilgotności na nich pozostawi.
Oboje byli rówieśni, niedawno z pasterzy owiec na pasterzy wołów wyrośnięci, i z gibkości swej przy poruszeniach podobni byli do onej młodzieży buczków, która po kraju rosnąc przy bukach-rodzicach, chwiała się za lada wiatrem.
Podobaliby się sobie i bez tych mamiących serca przyniewoleń, bowiem pasali woły sami dwoje już od świętego Jana; zaś do wzajemnej upodoby to się przyczyniało, że nie chowali się od mała w tem samem osiedlu — mało w swoich wezwyczajach poza pasaniem się znali.
Zabawiali się przy kraju, a woły przeszły wierchem, pasęcy się, na stronę północną, gdzie więcej cienia się słało.
Słońce z południa przypiekało mocno; trawa się rozpalała, w powietrzu żar się wzmagał. Siedzący głowy kłonili ku sobie, zachylając twarze od promieni.
— Jak piecze...
— Pomknijmy sie do cienia...
— Trzaby na woły wyjrzeć...
— Po co... Nika nie pójdą... Ka mają iść? — zabiegł słowami pasterz.
I zesunęli się na dół po trawie, nie wstając, aż liście buków zakryły im słońce.
Zbliżeniem swem spłoszyli dwoje małych ptasząt; wyfurgnęły z gałęzi i usiadły wyżej.
— One sie też schroniły do cienia — pokazała z uśmiechem pasterka.
— A jakże... — przyświadczył, łowiąc oczami jej uśmiech.
Zarumieniona, odchyliła głowę. Milczeli chwilę.
— Żeby ja tak mógł.. — począł pasterz i urwał.
— Co, żebyś tak mógł?...
— Żeby ja mógł mieć taką moc, jak to drzewiej miewali niektórzy... że cobych se pomyślał, toby sie mi stało...
— To co byś se pomyślał?
— To, co i teraz...
— A co se myślisz teraz?
— Zgadnij...
— Nie chcę zgadować.
Znów odchyliła twarz zarumienioną. Krążek słońca z pomiędzy liści padł na jej włosy i ozłocił je. Pasterz patrzył w zadumieniu, jako na świętą z obrazka. Trwali w takim bezruchu czas jakiś.
— Oj, świecie, świecie! — westchnął wreszcie głęboko, z dna serca.
Zwróciła oczy zdziwione ku niemu i, gdy wyczytała z oczów jego przyczynę onej ciężkości, uśmiech figlarny na twarz jej wykwitnął.
— Coż ci ten świat tak cięży?
Nie odpowiedział, jeno się wpatrzył w nią osmętnie z miłosnem poniewoleniem.
Światła wbiegały na jej twarz i nikły, napróżno siliła się na zwykłą spokojność. „Coż znowu?“ — karciła się, zła sama na się za ten niepokój oczywisty. Ale serce się tłukło uparcie; bladła na myśl, że on je tak samo słyszy.
— Coż tak patrzysz?...
Siliła się powiedzieć spokojnie. Lecz głos jej własny zdał jej się tak obcym, jakby go nigdy nie słyszała. On wpatrywał się dalej. „Nic nie pomoże, trzeba coś wymyśleć“. Podsunęła jej sposobność:
— Jakie te ptaszki śmieszne... — pokazała na kraj.
Dwoje onych małych ptasząt, które poprzednio wyfurgnęły skraja, wróciły znowu na dawne swe miejsce i wieszały się po gałązkach, szepleniąc przytem coś do siebie.
— Nie wiesz — spytała — jak sie nazywają?
— Nie wiem... Czy sie to muszą nazywać? Ochrzcij je sama...
— Jedno ma czubkę czarniawą na głowie. To bedzie on... A ona zaś ma korale pod szyją. To on bedzie czubaty, a ona koralinka. Cóż, podoba ci sie?
— Podoba... — odrzekł z uśmiechem, myślący o innej ptaszce.
— Patrz! Patrz! Wywiórka!...
— Co też ty jeszcze nie wynajdziesz...
Poprzez liście widać było owo cisawe stworzenie, patrzące z ciekawością ku nim, w ruchu postrożnym, trzema łapkami wsparte na gałęzi, czwartą, sięgającą wyżej, na pniu buka, gotowe każdej chwili do wyśmigu...
— Nic sie nie boi...
Pasterz sięgnął opodal po szyszkę.
— Nie ciskaj. Co ci wadzi?
Posłusznie upuścił szyszkę.
— Widzisz, spłoszyłeś ją. Takie to ładne.
— Może ci ją dostać?
— Po co... I tak byś jej nie dostał...
— E? Załóżmy sie!
— Nie chcę.
— Jaby jej nie dostał! — mówił urażony. — Chybaby skrzydła musiała mieć... Abo w jakim gęstym lesie...
— Cicho-no! Widzi mi sie, że zagrzmiało...
Zmilkli. Pasterz spojrzał do góry.
— Z jasnego nieba? Bajanie!...
— Zdawało mi sie...
Jednak, mimo tych objaśnień, jakiś cień przesunął im się po sercach, życiem dyszących, jakby poprzed słońcem przeleciał czarny ptak nieznany; i chwilę trwali w milczeniu, nim się ich dusze rozpogodziły na nowo.
Łatwo to przyszło, bo zewsząd wiały ku nim: radość, wesele, swoboda. Gdzie pojrzeć — wszystko kwitnęło, dyszało życiem pełnem, beztroskliwem, i radowało się słońcu. Ptaszki one dwa nieodstępowały kraja, trzepotały się po liściach i gwarzyły bezustanku jakąś przymilającą się gwarą. Wiewiórka znowu, przyośmielona bezobawą ptasząt, wróciła na bliższe drzewa i szmerzyła się, śmigając z gałęzi na gałąź dla wprawy. Nawet te liście bukowe, prześwietlane słońcem, miały jakąś radość w sobie, która się udzielała oczom, patrzącym na nie z pobliża.
— Jak też to tu wesoło! — rzekło dziewczę.
— Hej... — przyświadczył pasterz.
— Nic sie tu nie cnie.
— Samemu by sie cnęło... jak i mnie nieraz, kiedych sam pasł...
— Nie mogłeś ku mnie przygnać?
— Czy ja wiedział, żebyś mi była rada?
— Ej ty... nie wiedział.
— Ja i dziś poprawdzie nie wiem...
Śmiała się głośno, żeby zagłuszyć słowa niepotrzebne.
— Słusznie nie wiem... — przymawiał.
— Patrz-no, patrz-no, jaka ta wywiórka śmiała! Na ostatni kraj gałęzi przyszła...
I tak patrzenie na cuda i patrzenie na się przeplatali gwarą zręczną, jak przewijania wiewiórcze. Czasem troska o woły ich nadlatywała.
— Ka one też tam... Trzaby wyjrzeć...
Ale jedno drugie wstrzymywało, i tak im chwile leciały.
Słońce coraz mocniej piekło; nawet przez liście buczyny żar się do cienia przesączał... Gorąco przypołudnia rozleniwiło siedzących — polegli plecyma na trawie, i roztwartemi oczami patrzyli ku niebu.
— Co też to tam jest... to niebieskie?
Dziewczę nie lubiało patrzeć nie mówięcy.
— Nie wiesz to? Sklepienie...
— Ja wiem... ale z czego?
— Tego nikto nie może zgadnąć.
Patrzyła jeszcze chwilę z pobożnem zastanowieniem, wreszcie, westchnąwszy w bezradzie swej myśli, zwróciła oczy od światła.
— Cosi sie chmurzy od zachodu.
Podniósł głowę i pojrzał.
— Daleko...
— Ale że też to chmury wsze z boków przychodzą. Mogłyby z nieba słazić — no nie? Mogłoby też i bez chmur lać... skoro Pan Jezus deszcz daje... Ale tu pewnie płanetniki mają swoją moc...
— Chmury od morza przychodzą. Tak mówił stryk. Naprzódy lecą nad morze — nassią sie wody, nassią, i potem wracają z deszczem...
— Ale skąd sie tu bierą naprzódy?
— Czy ja wiem!... chyba ze mgły...
— O tom sie stryka nie pytał. A może i on sam nie wie!...
Zadumali się przy tem oboje, zgadując se różnie w myślach, choć bez żadnego uwierzenia, iżby mogli, zwłaszcza w takiej materji jak mgła, dojść do oczywistej prawdy. Jak stryk nie wie...
I wnet myśli unużone rozemgliły się w odczucia niejasne, w pragnienia dusz nieźrałych, a wsze jedno sklepienie nieba widujących.
— Jaki też to ten świat... telo krajów... Czyby też z najwyższych Tater jaki kraj uwidział? Musi być widać daleko... A na kraj świata — czy też tam kto doszedł? Ratunku!...
Cofnęła się myślą w strachu, jak przed widokiem otchłani. Po chwili zamyślenia:
— Chciałabych kie uwidzieć morze... ale nie zbliska...
— Jaby zaś chciał uwidzieć, jakie to te cieplice, kany ptaki na zimę odlatują...
— Mówią, że jest taki kraj, co figi na drzewach rosną...
— A jest... Jest też i taki, co słonko nigdy nie zachodzi...
— Czy oni też tamci o nas wiedzą?
— Ale! Co im ta naski kraj, jak oni mają takie cuda...
— Pewnie... co im ta o nas... — przydała ze smutkiem.
Pomilkli i kołysali się marzeniem o tych dalekich krajach-cudach.
— Ej, żeby też to kiedy... tam pojechać — wypowiedziała nieśmiało.
— Ja cię wezmę.
Roześmiała się w twarz tej gotowości, wyzierającej z ócz jego. Zabolało go to mocno.
— Coż sie śmiejesz? — rzekł z wyrzutem. — Czy ja to zawdy bedę pasł? Jeszcze rok, dwa, a potem...
— Co potem?
— Bedziesz widzieć! I za morze ludzie jadą, a... jadą i... wracają...
Chciała mu jakoś to bezwolne zranienie nagrodzić, więc spytała z przymileniem:
— Naprawdę byś mie wziął?
— Jakże? przecie nie na śpas...
Podziękowała mu pięknie oczyma za tę ochotność gotową, i pogoda stanęła znowu między nimi. Nie myśleli już o dalekich krajach i nie zazdrościli im niewidzianych cudów.
— Niech se ta mają, co chcą, kiedy nam tu dobrze.
— Hej...
Zgodzili się oboje na jedno. Patrzeli na się leżęcy i chciwie choć pokryjomu wypijali se z oczów szczęśliwość. Po twarzach ich, zaognionych gorącem i upojeniem, chodziły złociste kółka, z pomiędzy liści buków padające, i staczały im się co chwila na oczy; więc uchylali je od światła i uśmiechali się jak dzieci tej słonecznej psocie.
Szmer się jakiś uczynił u kraja.
— Coz to? — szepnęło dziewczę.
Podniósł się pasterz i popatrzał.
— To ta wywiórka tak szmerzy... Puszcza szyszki smrekowe, co se naznosiła... Niema bukwi tego lata — rzekł, przychylony ku niej, a myśli sobie: „Co też to w tych oczkach siedzi...“
— Nie patrz tak, bo mnie urzekniesz — zaśmiała się.
— Tyś mnie już dawno urzekła...
— Nie pleć. Jaka też to ta trawa... — rzekła, aby coś powiedzieć.
— Kany?
— I tu! i tam! i wszędy!...
Zerwała się swawolnie i zdziwionemu śmiała się w twarz, mówiąc oczami: „Pocałowałabych cie za to, żeby...“
W te razy zagrzmiało w dali. Oboje zcichli, nasłuchując.
— Kanysi bardzo daleko...
— Bedzie deszcz z tego gorąca.
— Trza do wołów... — poradził pasterz z powagą.
— No... Kto kogo przegoni?
Puścili się pędem ku wierchowi — poprzód pasterka, za nią pasterz. Dopędził ją przy wierchu i objął ramionami.
— A widzisz... mam cię... teraz-eś już moja!
— Puść... — zatchnęła się powietrzem.
Uwolnił ją posłusznie — i poszli obok siebie, dysząc głośno. Stanąwszy na wierchu polany, rozejrzeli się. Na zachodzie noc się czerniła. I znowu przeszło ich serca uczucie, jakby ptak słońce przesłonił. Ale to jeno na moment. Słońce grzało jak poprzód — większa połać nieba była jasna — ziemia pogodą jaśniała...
Uśmiechnęli się sobie i poszli za wołmi.

II.

Zapowiadana tłumionym przez oddal łoskotem i wyprzedzającemi zgęstniałą, murem sunącą noc wieśćmi-chmurzycami, które jako anioły grozy pędziły zaognione z włosami rozwianemi i rozczapierzonemi dłońmi, zbliżała się burza...
Słońce odwieczerza zatopiło się z całym swym jasnym przybiorem i oświetlą od niego bijącą w gęstej, jak ołowiany staw, chmurze — na ziemię spłynął cień i przestrzenił się możnie coraz dalej..
Od tej dalekiej nocy-burzy, kotłującej się, wrącej i wydającej jako potworny, kołtuniasty zwierz, pomruki groźne i głuche poryki szły ku wierchom zmroczniałym i ochylającym je znędzniałym lasom — posłańce różne, zapowiedzi...
A więc naprzódy chuchnął dech gorący, od którego duszność ciężka osiadła w naturze całej i zleniwiła ją, jako zaraza wdychana.
Potem nadleciał zimny podmuch, jakoby skrzydła miał z igiełek mroźnych, kłujących a bezszelestnych; dreszcz przebiegł drzewa, liście, trawy i wszelką żyjącą stworę; — zatrzęsły się.
Za nim niedługo przypadł wiater mocny, począł próbować wytrzymałości i oparcia lasu, przyskakiwał ku pniom, siepał się, ciskał od drzewa do drzewa i — jak gdyby naglony mocniejszym nakazem, abo wiele miał jeszcze prób w czasie zbyt krótkim przed sobą — pędził co tchu...
Gdy ten przepadł, nastała cisza zmiertwiała, cięższa do przetrzymania niż poprzednie wysłańce, nakaźna, niepokojąca.
Las w tem niepokoju zciszył, zdawało się, oddech i trwał w nakaźnem milczeniu. Ale przecie niesłyszalnie dyszał i gotowił się pocichu na zapowiedziane...
Ptaki przemykały z miejsc, upatrzonych poprzód, na bezpieczniejsze, nie czyniąc przytem zwykłego szelestu. To samo zwierzę, chodzące stąpało tak, szukając zachronień, jakby tuż blisko wróg czyhał.
Drzewa zaś zbroiły się w milczeniu w zaciętość... Zwłaszcza rozparte, muskularne buki potrząsały bezszelestnie liśćmi i hardziały w sobie. Smreki obawniej się czuły, bowiem niewiele ich było i poroztracane; one jeno wtedy mocne, kiedy są w kupie ściśnionej, gałąź o gałąź sparte; to też wierzchołkami patrzyły na się z poza buków, jakby się rachowały w sile. A już młodzież smreczana, jedliczna, jako i buczyna giętka, całkiem bezradna stała; ta jeno spokojniejsza w swych wiotkich, gibaśnych pieńkach, co się za ojce swoje zachyliła.
Tu i ówdzie stojące hardo stare jedle szumem wysokich, nad las wyniosłych, koroną wieńczonych głowic uciszały brać młodszą i spokoiły ją na owo przyjście złowrogie... Nie takie one pamiętają burze — z czasów drzewnych, gdy stały borami. Nie z takiemi parły się mocami!... A trwały i przetrwały. Niewiele ich co prawda ostało, ale ostałyby się bezmała wszystkie, żeby nie ta owada zjadliwa, która je żelazem ostrem popodgryzała u śniatu.
Najstarsza z onych jedli stała, wrośnięta w krzemienne podskale, u samego wierchu od południa, pobok polany, na której woły pasano.
Zdaleka czerniła się jej korona czapista, niby gniazdo orle gdzieś w obłokach, zaś niższe jej konary, zaschłe i powykręcane, niektóre jakby w łokciu żylastym zgięte, upięstnione, groziły — zda się — zbliżającemu się człeku, niby potworne ramiona. Ku dołowi kadłub się odsłaniał: nieobyczajnie hruby, spotworniały od bulw, narośli zaskórnych, ochropiały naokół popadaną korą, sękami poukruszanemi z miodu upępiony, do tego tu i ówdzie przez dzięcioły skłuty, zdziurawiony.
Poniż kadłuba, w odziomku, otwór się czernił na wysokość drzwi. Miała ta harna jedla wnętrze wypróchniałe; odziomek — szczery żłób, a i kadłub we wnętrzu, o ile się zdołu widziało, był próżny.
Pasterze, różnemi czasy tu pasący, korzystali z tego i palili w niej; i wydrążyli ją jeszcze bardziej, tak, iż śmiało mogło się w jej wnętrzu dziewięciu ludzi stojęcy pomieścić; mimo to jeszcze zdrowie miała mocne.
Podczas burz, zawiej ciemnych lub inszej jakiej niepeci, była ta jedla schroniskiem wielu strwożonych i bezdomnych istot. Przez kilka lat mieszkał w niej Jantek „Djabeł“, poszukiwacz skarbów, póki go drzewo insze nie zabiło.
Mało schroniskiem — była ona kaplicą, nie jeno przez podobieństwo naoczne do staroświeckiej kaplicy, bezbożnej już i zczerniałej wiekami, ale iż tam się w czasie burz przeraźnych wiele dusz modliło żarliwie, wiele westchnień, od słów wypowiedzianych — głębszych, ulatywało gardzielą jej spróchniałą ku górze.
Owo jej wnętrze czarne było jak czeluść komina; ogień uwęglił boki, dym oczernił górne wydrążenie; przez to milsze człekowi było, zwłaszcza bezdomnemu, bo przypominało wnętrze dymnej, oczerniałej izby.
W czasie tym, kiedy na drzewne jej siostry-jedlice i na poinszą brać takie, jak się powiedziało, spadły zalęki abo poszumy od złych wróżb, lecących poprzód przed burzą, jedla nasza stała w obojętności skostniałej, już od całego wieka przyswojonej, i ani drgnęła.
W głowicy jej wyniosłej, jeszcze zielonej, chocia już mało iglastej, plątał się ledwo ku ziemi słyszalny szum — jakiś inny, nie z onego tu świata, lecz jakby przypominanie szumów dawnych — dawno pomarłych drzew — drzew-ojców — drzew-praojców.
We wnętrzu jej było cicho. Bo nawet muszki-brzęczki, które się tu, po zajściu słonka za chmurę, schroniły i brzęczały przez chwilę zdudniałym gwarem jako w ulu, siedziały teraz po zwęglinach i szparach, jakby snem poprzylepiane.
Cicho było, jak istnie w kaplicy.
Aże naraz zatrzepotało się coś u wejścia, na wysokości naczółka drzwiennego. I u okraja przyczepił się ptaszek, zazierając uważnie do wnętrza. Nie mógł ciemności przejrzeć, a chciał przejrzeć — więc puścił się na odwagę i obleciał parę razy kołem; poczem wychynął, a za moment wróciło ich dwoje.
Podnieśli się w czeluście pierścieniami wzlotu i posiedli na sękach, wyrastających z poboku do środka; coś ćwierkali, coś sobie opowiadali, czy też przyzywało jedno drugie ku sobie; w końcu znaleźli się razem na jednym sęku siedzieli już dalej cicho.
Po chwili znowu szmer zgóry spłynął do wnętrza: Otworem, który dzięcioł wykuł, a jakiś inszy stwór rozszerzył, wsunęła głowę wiewiórka. Porozpatrywała się naprzód ciekawie, a potem wśliznęła zwinnie. Pomknęła kominem wgórę, przepatrzyła, aza wróg jaki w ciemności nie czyha, poczem sfurgnęła na dół, popróbowała powietrznego tańca „od ściany do ściany“, wreszcie uczaiła się, dysząc, przy otworze.
Znowu nastała cichość.
Nie uszła chwila, jak się ozwały stąpania, i do schroniska wprowadziło się dwoje młodych: pasterz i pasterka.
— Tu przeczekamy — zadudnił głos pasterza we wnętrzu.
Ptaszęta, zaniepokojone, kręciły główkami, dumając, czy by nie wymknąć. Ale widząc, że młodzi bez żadnego złego zamiaru tu weszli, uspokoiły się i zapadły na nowo w półsen czuwający.
Wiewiórka też za ich wejściem wymsknęła się otworem nazewnątrz, a za moment wraziła łebek, posłuchała i cała się wewinęła z powrotem na miejsce.
Młodzi stali czas jakiś milcząco, nastrojeni podobnie, jak wszystek dookoła żywot. Martwa cisza oczekiwania i ich przygniotła. Jednotonne uczucie szło po włóknach-żyłach wszystkich jednem powietrzem, choć różnie albo i zgoła utajenie, dychających jestestw.
Burza się zbliżała zwolna. Różne znaki zbliżenie się jej powiadały. Słychać było jakoby olbrzymie stąpania, od których ziemia drżała i echo szło dudniące.
— Dobrze tu z tem schroniskiem... Kabyśmy byli uciekli? — ozwało się dziewczę pierwsze, chcąc trwogę serca zagadać.
— Ja raz tak szedł... od wołów, w nocy... Burza zdybała mię w lesie...
— Jezus! toś ta miał...
— Szedłech na ślepo, nie widzęcy. Co sie łysnęło, tom krok stąpił... Pierony biły...
— Nie mów...
Przeżegnała się, bowiem łyśnięcie dało się widzieć przez otwór. Zaniedługo huk się dobył i popłynął po lesie w dudnieniu.
— Blisko kanysi.
— Pójdę wyjrzeć na woły — rzekł pasterz.
— Nie chodź! — strwożyła się.
On też nie myślał iść. Tak sobie rzekł, chcąc śmiałości dodać sobie i dziewczęciu. Patrzeli w otwór, wyczekując nowej błyskawicy, aby się na czas przeżegnać.
— Pokrapuje...
— To chyba grad...
— Nie, takie grube krople...
— Czy nas tu nie zamoczy?...
Podniosła głowę i pojrzała do góry.
— Widzisz ty, i ptaszki tu są... i wywiórka!
— Ciszej, niech se ta siedzą.
— Dyć kazby ja ich wyganiała... Biedactwo... Oni się tu przódy schronili, to mają przed nami pierwszeństwo.
Znowu łysnęło — już wyraźniej. Oboje się przeżegnali, a pasterka, schylona, poczęła drżeć wiotkiem ciałem, jako ta młoda koralina w wietrze.
— Boisz sie? — spytał ją ztkliwionym głosem.
— Nie... nie boję sie przy tobie... — odrzekła, dygocąc jeszcze.
Otoczył ją ramieniem nieśmiało.
— Chciałabyś przy mnie być... tak zawdy...
Głos mu drżał wzruszeniem serca, rozechwianego burzą i uczuciem.
— Nie powiesz mi...?
Skinęła jeno głową i przychyliła się ku niemu.
Wzruszeniem opowici, milczeli, czując dygot serc swoich przy sobie. Widzieli się jakoby w chałupie — bezpieczni. Gdzieś tam daleko idzie burza — gdzieś tam daleko grzmi... Serca się tłuką — czują wzajemnie ich młoty — lecz chyba nie z zalęku.
— Radaś mi choć troszkę?
— Coż sie pytasz... przecie wiesz...
Szeptają bardzo cicho — myśli się same słyszą.
— Haźbieś...
— Co, Józuś...
Pieszczą się imionami swemi, muskają się niemi po sercach, niby miękkiemi piórkami. Wreszcie słowa wydają im się nijakie i zbędne — więc milczą, przytuleni do siebie, objęci szczęściem, jako powietrzem pachnącem.
Trwają tak, nie wiedząc o czasie, nie widząc nic, ino jakąś przed sobą jasność łagodną, przerozkoszną, która się przesącza w serca, aże przestają bić z rozkoszy... Kolana się gną, jakby dusze uklęknąć chciały przed tem Niewysłowionem... Życie minione wydaje się snem... a to istnienie prawdziwe... Prawda...
— Czy to prawda? — pyta się dusza. A wargi szepczą: — radaś mi?
Skinęła, i głowę tę przekochaną schyla mu na piersi. Przytulił ją mocniej i niezgrabnie pocałował jej włosy. Pachność z nich uderzyła mu do głowy, niby trujący czad.
W te razy światłość przebiegła po wnętrzu. Młodzi ledwo zdołali się przeżegnać, gdy huk się rozszedł trzaskający, jakby kto górę krzemienia rozłupał. Za moment nowa błyskawica, i znowu huk podobny.
— Jak sie też to przeraźnie łyska...
Rzeczywiście, błyskawice były jakieś przerażające, niezwykłe, jakich pasterze nie widzieli za życia swego niedługiego. To też gromkie ich światła rzucały trwogę na ich serca; stali w zalęku, tuląc się ku sobie, jako tych ptasząt dwoje ponad nimi.
Deszcz począł ciąć naremny. Ani światu nie było widać. Błyskawice raz po razie sypały światło przeraźne — już i żegnać się trudno było za każdą — huk toczył się bez odetchnienia...
Dziewczę dygotało całe, jako ta najsłabsza trawa.
— Nie bój sie — prosił pasterz — przecie ja przy tobie...
I przytulał ramieniem żegnającą się co moment, a sam pobielał aże ze wzruszenia.
— Wnet przejdzie... widzisz już grzmot słabnie...
Zdawało się rzeczywiście, że się huk potoczył dalej. I błyskawice rzedniały, ale stawały się jakieś trzeszczące, czerwieńsze — w paru łańcuch zamigotał — w jednej był krzyż... Raziły serca patrzących, jak groty.
— O Jezu... — jęczało dziewczę.
— Nie bój sie... już przechodzi... Widzisz, już sie hań przeciera...
Burza mijała — szła za wierch...
Nagle dreszcz-światło... i za niem trzask straszny — prędszy niż słowo-myśl...
I jedla hruba rozszczepiona na pół — drzazgi z niej odstrzelone tu i owdzie po ziemi — wśród nich leżą ciałka ptasząt, wiewiórka zabita na śmierć, i tych dwoje...

*

Burza przeszła. Słońce zegnało resztę chmur — ziemia, obmyta, zajaśniała nanowo całą swoistą krasą, radośniejszą jeszcze zielenią niż poprzód. Z liści bukowych spadały lśniące perełki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.