Kościelny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościelny |
Pochodzenie | Miłość pasterska |
Wydawca | Wojciech Meisels |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Niewielu zapewne zdaje sobie sprawę z tego, co to jest kościelny; jaka jest waga i znaczenie jego stanowiska, gdy je poważnie traktuje. Jest to — można powiedzieć bez przesady — najważniejsza osoba w kościele, choć w hierarchji postawiona na poślednim szczeblu. Jeżeli papież jest głową Kościoła, to kościelny jest filarem, na którym cały obrządek się wspiera.
Aby nie wydało się to twierdzeniem nieuzasadnionem, przyjrzyjmy się kościelnemu z Przysłopia, który jest właśnie wzorem kościelnego, o jakim wyżej. Unaocznijmy sobie jeden tylko jego występ — jedną niedzielę z liczby całorocznych świąt, w których pełni swój „urząd“ w kościele.
Choć mieszka spory kawałek drogi od kościoła, już o wczesnej godzinie, ledwie dzień zaczyna się robić, jawi się na plebanji po klucze. Odmyka kościół, zaziera do wszystkich kątów, próbuje ław, balasków, czy się nie ochwiały, opatruje okiem śledczem, czy się co nie nadwerężyło, czy wszystko jest na swojem miejscu, jak należy. — A gdy się ludzie, bywalcy ranni, poczynają po jednemu schodzić, wita się z tym lub owym z poważniejszych, zapytuje o zdrowie — a czyni to z namaszczeniem i jakby niezwykłą łaską; przyczem on jeden pozwala sobie, jako urzędnik kościelny, na nieznaczne podniesienie głosu, który w pustym kościele dziwnie się ważnym wydaje. — Później zdejmuje przykrywy z ołtarzów, próbuje dłonią kurzu na obrusach, zapala świeczki, jeśli kto z przychodnich złożył „na ofiarę“, poczem idzie do zakrystji, wyciąga szuflady, taksuje doświadczonemi oczyma bieliznę kościelną i przybiory, czy zaś czego nie brak, ustawia do mszy ampułki, próbuje wina mszalnego, czy się nie zepsuło — co spełniwszy, przechodzi się już tylko, dając poziór na godziny i na liczbę schodzących się ludzi.
Czeka go teraz najtrudniejszy obowiązek. Zbliża się godzina, kiedy trzeba iść księży budzić. — W tych chwilach przychodzi nań, zawdy pewnego siebie, jakieś gniotące osmętnienie.
Tedy klęka przy klęczniku, albo opiera się łokciem o drzwi zakrystji, kryje łysinę czoła w dłoń rozwartą i podaje się zadumie...
W chwili tej zdaje mu się ciężyć ten urząd kościelnego. Złożyłby go już ze swych ramion — ale jakże... Syna nie ma, któryby go mógł zluzować; a urząd ten od niepomnych czasów był przy jego familji. Dziadek był kościelnym, potem ojciec, a teraz on już od czterdziestu lat... Wielu się to minęło księży za jego urzędowania!... Proboszczów coś trzech, a wikarych trudnoby zrachować. Różne już miał plebańskie nad sobą władze — były i srodze gnębiące. Minęły — a on, kościelny, pozostał.
Tężeje po tych myślach w sercu. Chwila słabości przeszła. — Spojrzawszy jeszcze raz krytycznie na ludzi zebranych w kościele i na zegar w zakrystji, idzie budzić księdza wikarego.
Stanąwszy w sieni przy drzwiach, nasłuchuje chwilę, poczem puka zwolna, delikatnie.
— Kto tam? — odzywa się senny głos z pokoju.
— Ja, kościelny... Też, jegomość, czas wstawać.
— Idź do djabła! — wypada, albo ta różnie, jak kiedy.
Kościelny uśmiecha się pod wąsem wyrozumiale. „Młode to, spać sie chce, a tu obowiązek...“
Przeczekuje chwilę jakąś, poczem znów puka — już wyraźniej.
— Czego tam?
— Niech też jegomość wstają — mówi głośniej — bo już ludzie są w kościele.
— A żeby cię... zaraz, zaraz.
Kościelny cofa się na to, idzie ku bramie kościoła, tu postoi, porozmawia z tym lub z owym i wraca za chwilę ku drzwiom. — Posłuchawszy, znów puka — lecz już energicznie.
— Jegomość! Już czas największy! Naród sie niecierpliwi.
— A to bałwan! — słyszy przez drzwi, a wraz chrzęst łóżka i stąpania bose po podłodze.
Uśmiecha się tedy zwycięsko i idzie sygnować na mszę. — Potem gotuje szaty, zmienia obrus na ołtarz, zapala świece; — a gdy ksiądz wikary zjawia się w kościele, pomaga mu ubierać się i sam usługuje do mszy. Przyczem rozumie dobrze, że msza ranna nie może być o takiem nastrojeniu i wadze, jak suma. — Ma to być jakby skromniejsze przedstawienie w małej sali. — Poddaje też organom odpowiedni, minorowy ton i pilnuje tego konsekwentnie aż do końca mszy.
To już jedno się odbyło. — Teraz czeka go najcięższe zadanie: iść budzić księdza proboszcza.
Zawdy ze drżeniem spełnia ten czyn. — Niekiedy udaje mu się użyć pośrednictwa gospodyni. Ale nie zawdy gospodyni ma chęć — często musi iść sam.
Ileż się naważy w myślach, naprzestępuje z nogi na nogę, nim klamkę głównych drzwi naciśnie!
Ale trudno — urząd, to urząd.
Wchodzi do sieni, jak może najciszej, i podsuwa się ku drzwiom sypialni. Czas jakiś przez drzwi nasłuchuje. — Szczęśliw, jeśli usłyszy kaszlanie. Zazwyczaj jednak oddech go ciężki lub cięższe jeszcze chrapanie dochodzi.
Trudno — trza się odważyć — puka... Raz i drugi. Nic. Puka raz trzeci...
Jakiś mamrot głuchy się dobywa, jakby poruszył z legowiska lwa.
— Co też wyleci?... — duma, na wszystko ofiarowany.
Cisza znów. Puka po raz czwarty.
Stęknięcie groźne. „W Imię Ojca i Syna...“ — puka jeszcze raz.
— Ki djabeł! — wypada ze wnętrza.
— To ja, kościelny... Też, jegomość...
— Ha! To ty, Barabaszu! — dobywa się bas groźny. — Bedziesz o północku księdza budził... Czekaj-no!
Ostrzegawcze skrzypnięcie łóżka. Kościelny czyni wtył zwrot i posuwiście wymyka się na ganek.
Słychać ostre trzaśnięcie drzwiami — i znów cisza.
Stoi chwilę, dużo chwil — przechadza się — idzie ku furtce, wraca — poziera na słonko...
Darmo — już na wszystko najgorsze zdecydowany, wchodzi do przedpokoju. Przystępuje śmielej ku drzwiom — puka. Raz, drugi i trzeci.
— Kto tam?
— Też, jegomość...
— Ha! Zbóju, jużeś tu?!
— Też czas wstawać...
Uchyla z odwagą drzwi, ale tak, żeby but lecący lub co insze nie obraziło łysiny.
— Naród już czeka! — oznajmia stanowczo. I uważając misję swoją za spełnioną, wycofuje się z honorem, szczęśliw, że tak łatwo poszło.
Teraz w kościele ma urzędowanie. — Wydobywa ze szaf szaty i przybiory do sumy; rozważa nad szufladą wysuniętą, jaki na dziś ornat, żeby symbolizował charakter święta, wyciągnąć; przygotowuje mszał, ampułki, wydaje komże ministrantom; a gdy ksiądz wychodzi na ambonę, pierwszy intonuje „Duchu święty!...“ i, pozierając groźnie wokół dla przydania wagi rozpoczęciu, głosem potężnym, niby basem organu, ilustruje i pogłębia melodję pieśni. — Podczas ewangelji i kazania daje widoczny wszystkim przykład, stojąc na schodkach we drzwiach zakrystji z zadartą głową, z pół-otwartemi z zasłuchania usty, z oczyma w kaznodzieję wrażonemi.
Księdza sam ubiera do mszy, w przekonaniu zresztą słusznem, że nikt tak nie ułoży fałdów alby, nie wyrówna ich u dołu, tak w mierze ponad opasującym sznurem nie obciągnie. — Poczem, gdy ksiądz już gotów i ministrantowie przed nim ustawieni, otwiera w ciżbie drogę do ołtarza, sam jeden zastępując rząd milicji i straży pożarnej. — Słucha go wszystko, od starych do dzieci. Groźnych strzeleń jego oczu boją się jak smagnięć bicza.
Podczas sumy okazuje się dopiero w pełni jego wszechstronny kościelnego talent. — A im wystawniejsze nabożeństwo, tem więcej inwencji ujawnia. Śpiewa wespół z organistą po łacinie „Te deum“ — „Salvum fac“ i nawet organistę uprzedza. Zwyczajnie zaś, klęcząc na bocznym stopniu ołtarza lub stojąc w przejściu przy balaskach, daje baczenie, by się wszystko należycie odprawiało. — Daje znaki ministrantom, co i kiedy mają robić, odpowiada razem z organistą księdzu, poddaje pieśniom ton — a udział jego indywidualny w śpiewie zdumiewa cały kościół. Naprzód bowiem zaczyna przed innymi gromko — poczem urywa nagle — w miejscach niepewnych podtrzymuje — znowu opuszcza... Tu beknie znienacka, aż baby tkliwne podskoczą — tam znowu zciszy. Czasem zostawia pieśń jej kierunkowi, a sam się z organem zidentyfikuje, bucząc tonowo (b-b-b-b), jak pedał organu. W trakcie tego skarca chłopaków niesfornych, combrząc ich srodze za uszy; nalewa księdzu z ampułek, usuwając ministrantów; wie bowiem „jak który ksiądz wymaga — czy więcej wina, czy wody“; przenosi mszał na lewą stronę i, przyklęknąwszy, podtrzymuje go w mierze na łysinie swej podczas czytania; gdy się msza ma ku końcowi, przygotowuje kadzidło — — słowem, jest jak reżyser niezastąpiony, wszystko ładzący swojem bystrem okiem. Jest też niejako pośrednikiem pomiędzy misterjami a widownią.
Gdy się wszystko odbędzie jak należy, kościelny, rozebrawszy księdza, staje we drzwiach zakrystji i spogląda dumnie po kościele. — Ma z czego być dumnym. Gdyby nie on, kościelny — księżaby zaspali, organista graćby nie umiał, ministranci służyć, ludzie śpiewać — nicby nie było z nabożeństwa. Czyż nie jest więc filarem obrządku?
Nie na tem jednak kończy się jego urzędowanie dnia tego. — Gdy ksiądz idzie na obiad, kościelny wychodzi przed kościół i z głową odkrytą (tem się w tłumie wyróżnia) wdaje się w pogwarkę z ludźmi. Z powagą objaśnia, jak się to po świecie dzieje, jaki świat zepsuty, jakie to tam bezbożniki przeciw Kościołowi powstają. Mówi o tem, jak to jacyś wynaleźli jakiś postęp, aby ludzi od wiary odwodzić; jak to pycha ludzi zaślepiła, że do chmur z armat strzelają — i jak to Ojciec święty cierpi, widzący te bezprawia. A tak mówiąc, potrójnie zbożny spełnia uczynek. Bo objaśnia kazanie, podwyższa swój kościół jako przeciwieństwo „świata“ i utwierdza kościelne myślenie.
Urzęduje jeszcze na nieszporach, niejako na epilogu — poczem jest już wolny. Daje się wtedy zaprosić na wino do Kółka, albo też idzie do domu. — A i poza kościołem nie zatraca powagi urzędu swego. Tak, że nawet żona jego, choć tyle lat z nim żyje, nie może się doń ośmielić zupełnie; zawdy kościelny...
I w Rzymie, gdy był z pielgrzymką, nie zapomniał o swoim urzędzie. — W grupie, która wracała z posłuchania u Ojca świętego, znalazł się jakimś trafem za plecami swojego biskupa. — Postępują... — Biskupowi, coś żywo z sąsiadem rozprawiającemu, pochyliła się czapeczka czerwona (tak zwana piuska) na lewo. Nasz kościelny, pchnięty obowiązkiem, biskupowi piuskę na głowie poprawia.
Biskup odwraca się ze zdziwieniem:
— Cóż to?
— To nic — to ja — kościelny z Przysłopia.