>>> Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
RYCERZ SREBRNEGO ORŁA
Hej, bracia orły, do lotu!

Noc była czerwcowa, ciepła, pogodna.
Nów księżyca, zaledwie widoczny, skąpo oświecał olbrzymi, pusty obszar kraju, zwany Pińszczyzną i Polesiem. Głucho było i czegoś straszno wśród niezmierzonych przestrzeni błot, trzęsawisk, lasów, splątanych gęstwiną łozy, grząskich łąk i wertepów, znanych tylko ptactwu i zwierzowi, osiedlonych zrzadka, przerżniętych w zygzaki dopływami Prypeci i Styru.
W dzień niekiedy w pobliżu ważniejszych wodnych arteryj rozlegały się nawoływania flisaków lub rybaków, czasami wpółdzikie bydło włościańskie wałęsało się po zalewach, lub chłopi na malutkich czajkach przemykali się po strugach, dążąc na odległe sianożęcie, ale w nocy nikt zapewne nie przerywał ciszy w okolicach małej wysepki, drobiny może zaledwie wiorstowej rozległości, poszytej gęsto łozą i kaliną, skrytej trwożnie w głąb tego bezludzia. Wartki prąd oddzielał ją z jednej strony od lesistego brzegu, z drugiej strony nieprzebytem trzęsawiskiem łączyła się z jakąś gmatwaniną tataraków, oczeretów, olch i kępiastych szuwarów, na których noga ludzka nie postała nigdy, chyba wiosną, gdy rozhulana rzeka zalewała wysepkę i kraj okoliczny w olbrzymie morze. Wówczas chłopskie czółna hulały zuchwale po szczytach zarośli i rybacy wśród moczarów rozrzucali sieci.
Ale w czerwcu nikt nie odwiedzał wysepki; leżała nieuprawna, dziewicza, pusta, ptactwo tylko gnieździło się po łozach.
Tej nocy, może pierwszy raz od chwili jej powstania, ogień się tam palił i pewnie pierwszy raz znajdowało się tam takie towarzystwo, jak to, które płomień oświecał fantastycznie, a wyraźnie.
Trzech ludzi tam było, nie pastuchy, i nie rybacy nocą zaskoczeni, i nie końscy złodzieje w kryjówce: było to trzech panów, sądząc z zachowania i odzieży.
Jeden z nich poważny, siwy, krzepko zbudowany starzec siedział na zwalonej kłodzie, oparty oburącz na myśliwskiej dubeltówce. Wyżeł kasztanowaty wyciągnął się u nóg pana i podnosił co chwila ku niemu inteligentne, wierne oczy. Starzec nie patrzał nań. Zwrócony w stronę rzeki, siedział milczący, nasłuchując plusku wody z za krzaków, a bystre, ciemne oczy z pod siwych brwi wyglądały czegoś czy kogoś w cieniu łóz i traw.
Z drugiej strony ogniska było więcej ruchu. Stał tam również z bronią w ręku mężczyzna wysoki i śniady, nieokreślonego wieku, ruchliwych, niespokojnych oczu, chudy, mizerny, wyrazistych, nieprzyjemnych rysów. Chłód wiał od niego, ale trzeci towarzysz nie uważał na to. Ten leżał na boku, w rogatywce nabakier, w długich butach, w grubej odzieży, zmęczony, obłocony, obdarty jak zbieg lub włóczęga.
Na twarzy miał szramę szeroką, krwawą, prawie świeżą jeszcze. Ledwie z niej krew sączyć się przestała i ściekła powoli na chudy policzek chłopca.
Był bardzo młody, pacholę prawie, miał lnianą czuprynę, jasne oczy sarmackie, pełne ognia, a tęskne, pełne życia, a czegoś mroczne, pełne nieustraszonej odwagi, a łagodne. Opowiadał coś żywo, pokazując co chwila z za czerwonych warg dwa rzędy białych zębów w szczerym uśmiechu. Czasami przerywał opowieść, wstrząsał swemi jasnemi włosami, co wyglądały niby grzywa młodego lwa, podnosił oczy do pogodnego nieba, dumał chwilę i zaczynał nucić półgłosem znaną piosenkę:

Hop, hop, koniku, na Litwę,
Podkóweczka srebrem kuta,
Jest i szablica do bitwy,
Szablica jak u Kiejstuta!

— Późno! Może nie przyjdą dzisiaj? — ozwał się nagle starzec, patrząc na gwiazdy z niepokojem.
Śniady mężczyzna się obejrzał.
— Na rozkaz wojewody starszy stawi się niezawodnie, — a młodszy może! — odparł zwolna, roztargniony.
— Pan wątpi o młodszym?
— Trudno ręczyć za takiego człowieka!
— Jakto? — starzec poruszył się żywo.
— A tak! Trudno! — zaczął z dziwnym uśmiechem. — Jest to człowiek bez zasad, bez wiary, bez patrjotyzmu i sądu, zacięty, zły, fantastyk. Wyrostkiem będąc, w przystępie gniewu czy dla zabawki podpalił ojcu folwark. Marnotrawstwem, próżniactwem i rozpustą wpędził do grobu rodziców, nadwerężył fundusz, stracił opinję!
Mężczyzna uniósł się oburzeniem i wzgardą. Śniada jego płeć przybrała koloryt czerwonego bronzu, oczy błyszczały dziko, przez zaciśnięte wargi słowa padały jak sykanie węża.
Stary słuchał uważnie, patrząc w ziemię.
— To dziwne — ozwał się po chwili milczenia — czyżby rząd był tak źle poinformowany? Człowieka, potępionego przez pana, mam tu w spisie wybitniejszych osobistości tego powiatu. Opinja jego nie doszła w moje strony, nazwisko obiło mi się o uszy, nie znam tu nikogo, oprócz pana. Miałem was za przyjaciela obu Świdów.
— Z ojcem ich byłem w przyjaznych stosunkach. Synowie nie żyją z nikim. Zubożeli bardzo i zapewne zdziczył ich fałszywy wstyd niedostatku. Starszy niekiedy bywa na sądach i zjazdach, młodszy kryje się jak wilk, a mnie unika trwożnie, jako świadka jego młodzieńczych awantur.
Starzec głowę zwiesił. Trwożyły go, a raczej smuciły wieści zasłyszane; spojrzał na chłopca.
Spał biedak z głową odrzuconą na wilgotną darń polanki, spał kamiennym snem młodości i bezmiernego znużenia. Uśmiechał się ciągle do sennych widziadeł, wyraz wielkiej pogody i radosnej ofiary pokrywał mu twarz wychudłą, opaloną, sterczącą kośćmi, ledwie skórą pokrytemi. Wpółotwarte usta poruszały się niekiedy; może śpiewał dalej swą piosenkę, a na jasne jego czoło padał czerwony promień ogniska, złocąc roztargane płowe włosy.
Wzrok starca długo pozostał na tej twarzy; wstrząsnął głową, aż mu dwie łzy spadły z siwych rzęs na ziemię, potem oczy podniósł w niebo:
— Czy Ty im, Panie, ziemi nie oddasz, nie wrócisz kraju? Czy na siewie ich krwi wzrośnie plon im, czy wrogom? Bohaterami będą, czy tylko męczennikami? Boże, nad dolą dziatwy się ulituj...
Modlił się. Widział on rok 12-ty dzieckiem, listopadowe powstanie mężczyzną; dla starych jego oczu Bóg zsyłał nowe widowisko — co zobaczy: zorzę czy tylko pożary?...
Nagłe wyżeł nadstawił uszu, zawęszył i trącił pana, budząc go z zadumy.
— Płyną? — szepnął śniady mężczyzna, podnosząc z ziemi dwie czarne maski. Jedną podał towarzyszowi, drugą sam się okrył; o chłopcu zapomniano, czy nie dbano! Czekali milcząc i nasłuchując.
Istotnie od rzeki dochodził cichy, miarowy plusk wioseł coraz bliżej, potem zaszeleściły krzaki łozy, rozchylone pochodem ludzkim. Pies warczał.
— Kto idzie?
— Brat! — odpowiedziano w gąszczu.
Ostatnie krzaki rozdzieliły się, jednocześnie na polanę weszło dwóch ludzi.
Byli bezbronni. Jeden pozostał w cieniu, drugi postąpił w krąg światła i stanął przed oczekującymi, oświecony od stóp do głowy łuną ogniska. Był to mężczyzna lat trzydziestu kilku, ogorzały, piękny blondyn. Na czole parę brózd wyryło mu życie, ale pogodę niósł na twarzy, na ustach łagodny, tęskny uśmiech, w oczach wyraz spokoju, wypróbowanej siły, wiary gorącej, cichego bohaterstwa, gotowości na każdą ofiarę — wszystkich najwznioślejszych uczuć duszy.
Człowiek ten zewsząd wyniósł: „excelsior“. — Z pożarów namiętności, ze zgrzytu cierpienia, z błota świata, z otchłani moralnej i materjalnej nędzy, był wielki i piękny, pięknością krzyżowca i mistyka, co pierwszy zatknął sztandar wiary na szańcach odzyskanej Jeruzalem. Oczy jego marzące objęły uważnie każdy szczegół obozowiska, wróciły potem do starca, którego siwa broda wychodziła z pod maski i przeczuwając w nim zwierzchnika, skłonił się z uszanowaniem, milcząc.
— Jak się nazywasz?
— Kazimierz Świda.
— Pocoś tu przyszedł?
— Wezwano mnie imieniem kraju. Nie wiem, kto mnie wzywa i poco?
— A jednak stajesz przed nami, jak przystało synowi Polski! Bądź zato błogosławiony. Tak, to kraj cię wzywa, prosi ofiary! Wstają przed tobą widma Baru i legjonów, roku 30-go i warszawskich męczeństw przed dwoma laty i wzywają cię za sobą! Wstają przed tobą widma tułactw emigracji, krwi przelanej nadarmo, zgrozy kazamatów fortecznych, nędz Sybiru; wstają przed tobą wdowy i sieroty pobitych, wstaje zmora niewoli, woła, byś ją pomścił! Czyś gotów?
— Gotówem! — odparł bez namysłu i wahania.
— Rząd narodowy wzywa cię przeze mnie do czynu. Byłeś oficerem?
— Służyłem w artylerji.
— Pójdziesz znowu służyć naszej sprawie. Jutro o północy na tej samej wysepce zborny punkt partji z powiatu. Obejmiesz ją pod swoje rozkazy. Czy masz co do powiedzenia?
— Nic. Rozkaz wypełnię. Mam tylko prośbę do was.
— Mów.
— Zostawiam w domu żonę — sam idę w bój. Kto wie, czy z niego wrócę. Jest nas dwóch; nie mamy krewnych, rodziny, przyjaciół. Jeśli zginiemy obydwaj z bratem — kto przeżyje — niech przygarnie wdowę powstańca!
— Zabiorę ją w dom mój — jeśli ocaleję — i dzieckiem mi będzie rodzonem! Przysięgam ci!
Świda wyciągnął dłoń — uścisnął prawicę starca.
— Dziękuję wam — rzekł smutno — darujcie tę myśl osobistą, ale to wszystko, co kocham i mam na świecie.
Spuścił głowę. Wzrok mu się zamącił, uśmiech znikł, cień padł na twarz. W duszy tej tak bezinteresownej i ofiarnej ozwał się na chwilę małą ból nawskroś człowieczy.
— A brat twój, gdzie jest? — zagadnął starzec. — Wezwano go także.
— Przyszedł i czeka rozkazów.
Obejrzał się, szperając wzrokiem w ciemnościach.
— Aleks! — zawołał wreszcie.
Na to imię człowiek podniósł się z ziemi, opodal ogniska, i zbliżył powoli, opieszale, z dziwną na taką chwilę obojętnością, obijając prętem łozy chwasty polanki.
I jego oblał ogień pożarem czerwonych blasków i ukazał staremu wcale odrębną postać.
Był to wyniosły, smukły, pięknie zbudowany człowiek, lat około trzydziestu, ubrany w myśliwską kurtkę siwą i długie, proste buty.
Podszedłszy do ognia, rzucił trzymany pręt, wsunął ręce w kieszenie — i stanął bez pozdrowienia i ukłonu, jak ze spiżu wykuty, hardy, dziki, chłodny, a lekceważący świat cały.
Ogień wydatnie oświecił jego ostre rysy, nerwową twarz, krótko ścięty, czarny włos, głębokie, trochę zmęczone, a bystre oczy: oczy żółtawo-brunatne jak źrenice sokole i równie też wyraziste i nie zatrwożone niczem. Nie był ani piękny, ani brzydki — był przedewszystkiem uparty. Wyglądało mu to z każdego rysu, z każdego ruchu i drgnienia, pomieszane z dzikością i dumą — i wolą żelazną.
Można było zaręczyć, że człowiek ten nie umiał prosić i udawać, korzyć się i kłamać, że w piersi tej szerokiej żył duch niesforny, nieugięty, nieposłuszny, gotów do buntu co chwila — a obok stał władca, co ducha tego gnębił i poskramiał i kierował, jednem słowem: wola! Był panem samego siebie.
Z dwóch tych braci, stojących obok siebie, starszy był duchem prawie, młodszy człowiekiem w całem znaczeniu tego wyrazu, z wszystkiemi wadami i cnotami ludzkości.
Braćmi byli tylko z imienia.
Starzec długo w milczeniu badał tę nową postać. Był nieufny. Słowa towarzysza nie chciały mu z myśli ustąpić, a zachowanie się młodego człowieka odpowiadało bardzo skreślonemu obrazowi.
— Ktoś ty? — spytał wreszcie.
— Musicie to wiedzieć, wezwawszy mnie tu imiennie — była odpowiedź bynajmniej niepokorna. — Przychodzę bez maski! — dodał, rzucając błyskawicę swych orlich oczu w stronę śniadego mężczyzny, który usunął się nabok i podczas poprzedniej rozmowy nie ozwał się ani słowem, zajęty pozornie rąbaniem olszyny na ogień.
Początek rozmowy nie był zachęcający, ale starzec się nie obraził, owszem z pobłażliwą łagodnością spojrzał na zuchwalca i mówił dalej:
— Jesteś bardzo młody i porywczy, dziecko, ale z takich ludzi, jak ty, bohaterowie wychodzą. Pytanie moje było formą zwykłą; omijam je, gdy cię razi, i nie chcę swarów z tobą, bo swary zgubiły nas przed wiekami. Nam iść trzeba ręka w rękę, niby ogniwa łańcucha, brat z bratem, serce z sercem, czyn z czynem. Do czynu serdecznego cię wołam, na bojownika sprawy świętej, kraju rodzinnego, religji ojców!...
Mężczyzna słuchał, nie przerywając ani przecząc. Chwilami uśmiech wzgardy podnosił kąty jego ust zaciętych, chwilami brwi marszczył, ale milczał uparcie.
— Nie pytam cię, czy chcesz, boś Polak, więc ofiarny — ciągnął starzec dalej. — W powiecie tym stoi jeden pułk i trzy sotnie dońskich kozaków. Pójdziesz za nimi krok w krok jak cień, jak szpieg partji. Bezpieczeństwo braci zależeć będzie od twej bystrości, czujności i pośpiechu. Brat twój, naczelnik, wiedzieć powinien o każdym ruchu, o każdym rozkazie, o każdej myśli wroga! To twój czyn i obowiązek. Czy masz co do powiedzenia?
— To tylko, że rozkazu waszego spełnić nie myślę! Starzec się podniósł, jak ruszony sprężyną. Śniady mężczyzna zaśmiał się dziwnie szyderczo i podniósł na młodzieńca szare swe złe oczy.
A starzec stanął groźny przed Świdą i mierząc go surowym wzrokiem:
— Rozkazu nie spełnisz, dlaczego? — spytał.
Człowiek oczu nie spuścił, owszem utkwił je w starca śmiało, wyzywająco i podczas gdy źrenice nabiegały iskrami, odpowiedział spokojnie:
— Bo mi go daje władza nie uznana i nie przyjęta, nie postanowiona dla dobra i użytku, bo wymaga tego ode mnie sprawa, którą nazywam szaleństwem. Sprawa niepolityczna, nierozważna, poczęta po warjacku, bez zastanowienia i rachunku! Imiona jej członków przeklęte będą, a nie błogosławione, przez pokolenia, co przyjdą po nas! Nie ratujemy kraju, a gubimy go bezpowrotnie. Własną ręką podpalamy dom swój, bo nam zimno i ogrzać się chcemy, nie myśląc, że zgliszcza gotujem! Nie, do takiej sprawy ja ręki nie przyłożę, choćby mi rozkaz dyktował nie jakiś tam rząd narodowy — a sama Matka Boska z Ostrej Bramy!
Zamilkł, milczeli wszyscy. Starzec oczy spuścił, osunął się znowu na kłodę i, zwiesiwszy głowę na piersi, słuchał uważnie ze smutkiem wielkim w duszy. Kto wie, czy i jemu nie przychodziły myśli podobne, choć je za grzech uważał wobec krwi, co się lała wokoło.
— Szaleni, opętani! — zaczął znowu po chwili Aleksander Świda. — Czy wam za karę Bóg rozum odebrał? Czy nie widzicie, że to powstanie popierają sami nasi wrogowie, jako zgubę ostateczną narodu, że zdjęto kordon nad Bugiem, by łatwiej mogli nas agitować emisarjusze z Królestwa, że z fortec dają nam ołów i proch? Czy nie widzicie, żeśmy wzięci w dwa ognie między 30.000 sił moskiewskich i całą masę chłopstwa, uwolnionego przez cara, buntowanego przez urzędników, pamiętnego tylowiekowych krzywd pańszczyzny?...
— Tak mamy przed sobą tysiące — wtrącił starzec — lecz nas jest miljony niewolników, pamiętnych też dawnej potęgi. Niech wie Europa, że Polska cierpi i — protestuje!
— Europa! — Świda się zaśmiał z okropną goryczą. — Byłem ja, panie, ośm lat zagranicą na uniwersytecie, przed rokiem doktoryzowano mnie w Getyndze. Wiem, co myśli o nas Europa, cha, cha, cha, — ona zapomnieć nas nie może, bo gdzie bunt, demonstracja, opór tłuszczy przeciw rządom i prawom, tam pewnie na dziesięciu inicjatorów jest połowa Polaków. Mamy w Europie ustaloną opinję próżniaków, krzykaczy, wichrzycieli i — żebraków! Ot, co o nas myśli Europa, a nie o jakiejś tam utopijnej interwencji, którą się tu łudzą! Wiecie, co nas czeka od Prus i Francji i t. d., gdy do nich pójdziemy po pomoc: więzienie lub gorzki, wstydu pełen chleb emigracji.
— Młodzieńcze, młodzieńcze, znać, żeś młodość w Niemczech przepędził! Zimna rozwaga i logika matematyczna zabiła w tobie duszę Polaka. Przodek twój, co może za Kozietulskim szedł na Samosierrę, inaczej czuł niż ty.
— Doświadczenie ojców powinno nauką być synom, a nie podnietą do nowych szaleństw. Przodek mój nie był pod Samosierrą, panie; był przeciwnie na jednym z owych dziurawych okrętów, któremi wielki Napoleon bohaterskie nasze legjony, zdziesiątkowane żółtą febrą, odsyłał z San Domingo do Europy! To mi zostało nauką, jak również inny mąż z mego rodu, co padł zarąbany szablicami braci szlachty, gdy własną piersią zasłaniał marszałka sejmu, sprzeciwiającego się ich zuchwałym żądaniom bezprawia.
— Mówisz może rozumnie — przerwał starzec, prostując się — lecz nie ten jest bohaterem, co pewien dobrego skutku zaczyna walkę, ale ten, co nie myśląc o rezultacie, tylko z wiarą w świętość sprawy, idzie krew lać za nią, choćby wiedział, że to ofiara bezowocna! Widzisz tego chłopca, co tam śpi przy ogniu? Pół roku temu rzucił wygody i dostatki i matkę wdowę, co go miała jedynaka; poszedł w las, był już w pięciu partjach, rozbitych przez wroga; z ostatniej został sam, tak, jak go widzisz, krwawy szkielet! On lepiej niż ty, własnem doświadczeniem stwierdził, że niema nadziei dla nas, a pomimo to nie upadł na duchu, nie zdezerterował z posterunku, nie rezonował, jak będzie lepiej. Szedł o głodzie i chłodzie, tropiony jak wilk aż tutaj; nie spoczął chwili i oto jutro znów pójdzie pod twoim bratem, gdzieś w puszczy, od piki kozackiej resztę krwi dać ziemi! Oto bohater, dziecko, a nam za późno już rezonować i cofać się.
— Może być i ja się nie cofam — przed moją zasadą. Dla mnie za późno szaleć, i nie pójdę z wami! — odparł Świda twardo, odstępując krok, by odejść.
Starzec głową pokiwał. Uśmiech litości przeszedł mu po twarzy — zgnębiony był.
— Żal mi cię — szepnął — żal, boś potężny i silny, żal, bo gotujesz sobie los zdrajców i apostatów. Mogą cię właśni bracia powiesić!
Świda głowę podniósł hardo, skrami zamigotały mu oczy, wyzywał ruchem i spojrzeniem.
— Żal — wyrzucił wzgardliwie. — Dlaczego? Na waszym stryczku będę takąż ofiarą przekonań, jak ci, co zamrą pod kozackiemi pletniami, jak przodek mój zasieczony bratniemi szablami. Nie żałujcie mnie, ani się bójcie. Sąd wasz znajdzie mnie w domu gotowego na śmierć — ale ostrożnie z tymi zdrajcami, co noszą maski na twarzy, a w sercu dukat i węża.
Na te słowa, wyrzucone z dziką wzgardą, śniady mężczyzna poruszył się nieznacznie i ścisnął silniej trzymaną w ręku siekierę.
Czyżby Świda o nim mówił, poznał człowieka za maską i jemu rzucał w oczy tę obelgę, czy wyzwanie, jak rękawicę do boju?
Nie zapewne, bo na to straszne oskarżenie nie było żadnej odpowiedzi. Zamaskowany człowiek oczu nie podniósł, ust nie otworzył, tylko siekiera chwilę zadrżała w powietrzu i spadła potem na olchowy pień wściekle, z zaciętością mordercy, godzącego w czaszkę ofiary. Pień roztrzaskał się od ciosu w drobne kawałki i nic więcej.
Wiatr letni uniósł oskarżenie i znów szemrał wśród łóz i leszczyny. Stary ręką machnął. Wyglądał jak lew, któremu mówią o złodzieju-szakalu.
— Na tych, co mówisz, jest sąd tam — odparł poważnie, wskazując niebo.
— Tak, lecz sąd to daleki, a zguba, którą oni gotują, bliska, strzeżcie się i żegnajcie, panie. Za parę godzin świt wejdzie. Wy na prawo, ja na lewo i oby wasza droga była lepszą od mojej!
Wyjął ręce z kieszeni, uchylił czapkę, odsłaniając swe szerokie, kanciaste czoło. Z lekkim ukłonem minął starca.
— Idziesz, Kazimierzu? — zagadnął brata, który stał wciąż na jednem miejscu nieruchomy, z bólem wielkim w swych marzących oczach.
— Idę — odparł głucho.
Młody ruszył naprzód, śpiesznie, jakby rad, że odchodził stąd, starszy powoli, z widoczną przykrością. O czem oni mówić teraz będą, gdy nagle los oddzielił ich przepaścią; co ma powiedzieć on, głowa rodziny, temu niesfornemu duchowi, który w życiu swem całem nie posłuchał nikogo, prócz siebie.
Przybyli do miejsca, gdzie łódź zostawili i mokre wiosła. Łódka była mała, łupina prawie, zwrotna, szybka jak piroga malajska. Kazimierz wszedł do niej pierwszy i stanął na przodzie. Aleksander wszedł obojętnie w wodę, wyciągnął łódź ze szlamu i zielska na czysty prąd, wskoczył do środka i począł sterować. Wiosła spadały równo i bez szelestu; obydwaj milczeli i w cieniu nocnym ta łódź, migająca na falach, wyglądała jak widziadło.
— Czy poznałeś tego, co drwa rąbał? — spytał nagle Aleksander.
— Nie, był wszakże zamaskowany.
— Żeby miał garb, fałszywe włosy i chromał na obie nogi, jabym i wtedy poznał tę żmiję. To Dominik Czaplic.
— Może być, masz oczy ostrowidza, a jam prawie nie spojrzał na niego.
— Strzeż się go, bracie. Nie Moskali pilnujcie, a jego! Ach, i taki człowiek śmie stawać z wami, śmie mówić o kraju, ofierze, poświęceniu! Człowiek, co gotów sprzedać nas wszystkich za order rosyjski, majątek odebrany patrjocie lub kilkanaście moskiewskich asygnat.
— Aleks, Aleks! — upomniał brat łagodnie. — Co ci jest? Miotasz się na wszystko i na każdego! Co ci zawinił Czaplic, przyjaciel ojca, że go z błotem mieszasz?
— Co on mi zawinił? Spytaj duszy mojej, ile miała czarnych myśli, rozpaczy, grzechów! Spytaj życia mego, ile miało goryczy i trudów, nędz i walk, będziesz wtedy wiedział, ile razy on mi zawinił!
— Czyś ty chory, Aleks, żeś się tak zmienił w ostatnich czasach? Przed rokiem byłeś spokojny, wesół prawie, pracowałeś jak żaden z nas, byłeś wzorem pogody, obowiązkowości, braterstwa. A teraz z nikim nie żyjesz, nikogo nie lubisz, zdziczałeś na swoim folwarku, zapomniałeś nawet o mnie. Dawniej ufałeś bratu!
— Dawniej — przerwał twardo — dawniej miałem cel, myśl, plan, pracowałem dla czegoś i kogoś, miałem poco żyć! A dziś stoję sam, nic nie zostało, wszędzie pusto, ech, starzec mnie straszył pętlą, cha, cha, żeby wiedział, z jakiem utęsknieniem wyglądam końca, co roztrzaska ten niepotrzebny gliniany czerep! Dobrze mi będzie na tej huśtawce, lepiej niż teraz, o lepiej!
— Lecz dlaczegóż ja, bracie, cierpię za innych, jam się nie zmienił przecie?
— Tyś się ożenił! Rok temu było nas dwóch tylko, a dziś Marynia zabrała twe serce całe, bez podziału.
— Krzywdzisz mnie, Aleks. Zostało ono zawsze to samo dla ciebie, lecz ty o nie dbać przestałeś, jak przestałeś dbać o opinję u ludzi.
— Opinja nigdy mnie nie oszczędzała — wtrącił porywczo — nie spodziewają się wiele od podpalacza!
— Przestań! Jesteś podrażniony, zły, wściekły jak zwierz. Czym ja sądził, że tak będzie, gdy przed kilku laty po śmierci ojca, poznaliśmy się lepiej i pokochali serdecznie. Na duszy twej coś leży ciężkiego, co ją do szału przywodzi, niby kłami rozdziera. Ty cierpisz, pasujesz się, otrząsasz i upadasz coraz głębiej. Ciebie coś boli okropnie! Słuchaj! Kocham cię całem sercem i jestem na śmierć skazany. Tajemnica, powierzona takiemu człowiekowi, to kamień rzucony w bezdeń, a może ci ulgę przyniesie podzielić się troską, wyznać mękę, zrzucić ciężar przed bratem. Żebyś ty wiedział, jaki mię żal ogarnia, gdy patrzę na ciebie i pomóc nie mogę!
Aleksander milczał. Spuścił głowę i patrzał ponuro na brózdę, którą jego wiosło znaczyło za sobą. Wahał się. Słodka prośba brata wsączyła mu się w duszę, a czara goryczy była tak pełna, że lada kropla mogła spowodować przelanie. Ostatnie resztki dumy walczyły jeszcze z potrzebą wybuchu na zewnątrz: aż nagle wśród wielkiej ciszy wody i borów zabrzmiał głos jego posępny, zrazu niepewny, potem coraz donośniejszy.
— Tak, poznaliśmy się dopiero po śmierci ojca, bo przedtem czyż to było możliwe! Co za łącznik mógł istnieć między dobrym synem, wzorowym uczniem, młodzieńcem spokojnym, prawym, szlachetnym, a wyrostkiem półdzikim, nieokiełzanym, samowolnym, którego nie zdołano nałamać do porządku, pracy, nauki, który w domu znał tylko batog ojcowski, a za domem nieokrzesane towarzystwo wiejskich pastuchów. Nieprawda, znał jeszcze Dominika Czaplica. Był, jak mówisz, przyjacielem ojca, jego doradcą, sąsiadem, partnerem do marjasza, kolegą na polowaniu. Mniejsza z tem — co on mnie obchodzi! Ale on, od czasu jak pamięć sięga, nie wiem zaco i dlaczego uwziął się na mnie. Może gbur wyrostek uchybił mu, może nie byłem grzeczny — nie wiem — ale to pewna, że gdziem stąpił, spotykałem nieodmiennie jego wzgardliwy uśmiech, złe oczy szpiega, ostry język donosiciela i zawzięte prześladowanie mojej osoby. Żebym zdolny był do zbrodni, to jemubym stodołę podpalił, lub rozpruł bok nożem myśliwskim! Zniosłem to wszystko z dziką cierpliwością czerwonoskórego, ale już wtedy nienawidziłem Czaplica. Był to mój zły duch, moje czarne przeznaczenie! A teraz cię spytam, czy pamiętasz z ludzi naszych dworskich z owych czasów dwie osoby: Józię Sitnicką i dojeżdżacza Michałka?
— Naturalnie, że tak! Józia Sitnicka była sierotą po strażniku, na wychowaniu u naszej matki — haftowała zawsze w oficynie, a Michałka musiał znać każdy, co cię znał — był to twój cień!
— Nie, to był mój druh i jedyna dusza przychylna, ten mój mleczny brat, dojeżdżacz. Wzrośliśmy razem i przylgnęli do siebie całem sercem, włócząc się wspólnie samopas, cierpiąc jeden za drugiego, — nieodstępni jak ślubni bracia skandynawscy. Pewnej jesieni podsłuchałem rozmowę ojca z Czaplicem. Rachowano rekrutów. Wśród imion złodziei, urwiszów, pijaków, śmiecia całej wsi, Czaplic zamieścił Michałka. Zakipiałem — i bez namysłu poszedłem ostrzec przyjaciela, a gdy nazajutrz wójty brać poczęli biedaków, nie było już śladu dojeżdżacza. Przetrząśnięto folwarki i lasy, wsie i rzeczne zalewy — napróżno — zginął jak kamfora! Ja tymczasem, jak lis, co wieczór opłotkami czaiłem się za ogród, za gąszcz nieprzebyty chmielu, gdzie nieopodal od zabudowań gospodarskich stała szopa z sianem. Na dany znak usuwał się nieznacznie przedarty kawał strzechy i Michałko brał z rąk moich jadło i napój, kryjąc się zaraz napowrót.
Pewnego dnia, gdym tam był właśnie, usłyszałem w chmielniku szept i szmer. Przerażony, wszyłem się w gąszcz, na kolanach opełzłem budynek wokoło, a potem przyczajony, wytężyłem wzrok i słuch. Ba, była to dla mej nienawiści uczta nielada. Józia Sitnicka w objęciach Czaplica.
Chwilę pożerałem ich oczami, głupi, myśląc, że wróg w mych rękach, potem jednym skokiem znalazłem się koło nich i zbudziłem szyderskim śmiechem! Dziewczyna porwała się z krzykiem wielkim, chciała uciekać, obaliłem ją wściekły na ziemię.
— Zostaniecie tu oboje, aż zawołam ojca i dwór! Byłem silny — po chwili opanowałem Czaplica! Co potem nastąpiło, miesza się chaotycznie w mej głowie. Czaplic mnie łajał i prosił, wściekał się i zaklinał — nie słuchałem! Gdym podniósł głos i krzyknął, oprzytomniał, zmierzył mnie okropnym wzrokiem, szarpnął się, wyrwał, przesadził płot i zniknął koło stodoły. Puściłem się za nim w pogoń, wlokąc dziewczynę, aż nagle zgroza odjęła mi przytomność. Stodoła stanęła w ogniu!
Boże, Boże, co mnie ten wieczór kosztował wstydu i gniewu, poczucia krzywdy i niemożności wyznania, com tam robił wówczas za budynkami, bo wyznanie to zgubiłoby przyjaciela.
Dotąd słyszę głos Czaplica przerażony, drżący, pełen świętego oburzenia i boleści, gdy poddawał ojcu myśl i słowo „podpalacz”, a potem plagi niezliczone, krwawe a niesłuszne, a potem pogardę ludzi, wstręt domowników, widoczną niechęć każdej spotkanej twarzy, jakbym na czole niósł wypalony znak zbrodni!
Wyraz Czaplica chodził za mną jak zmora, jak potępienie, a jam milczał i nie zaprzeczał! Przeżyłem w ten sposób okropny rok, aż do nowego ciosu. Powiedziano mi, żem uwiódł Józię Sitnicką, i wyrzucono za bramę ojcowską zelżonego, okrytego wszelkiemi zarzutami, obciążonego kryminałem i nikczemnością — wyrzucono jak śmiecie, srom, zakałę, bym stopą swą i obecnością nie kalał dziedzińca, gdzie chodziła matka!
Świda zamilkł wyczerpany. Przykląkł w czółnie, schylił się i chciwie pił wodę z rzeki.
Kazimierz słuchał ze zgrozą strasznej autobiografji tego, który dotąd uchodził za marnotrawnego syna. Wiedział, że Aleksander nie umie kłamać i że raz pierwszy w życiu mówił o sobie.
— Pożar zapalił we mnie Czaplic — ozwał się opowiadający po chwili schrypniętym, głuchym głosem — pożar, gorszy od tego, co wziął z sobą nasze zboże, bydło i budowle, pożar, co wchłonął w siebie zasady, młodość, wiarę, szlachetne porywy i zostawił z nich po latach pięciu zastygłe zgliszcza!
Jakem ja spędził ten czas, gdziem był, com robił, tego nawet przed tobą nie wyznam, bobyś się wzdrygnął obrzydzeniem!
List twój, donoszący o śmierci ojca, zastał mnie w okropnej jaskini w Getyndze — powołał do kraju. Zastałem dwa groby! Żem matce oczu nie zamknął, że ojciec konający nie wspomniał mnie, nie przebaczył, nie pobłogosławił, i to też zawdzięczam jemu, tej poczwarze, co mnie zabiła moralnie przed światem i zrobiła ze mnie próżniaka, rozpustnika, włóczęgę, człowieka bez czci i wiary!
I sam nie wiem, gdziebym zaszedł po tej drodze, gdzieby kres był żywota, żebym...
Chłopak się zająkał, zawahał, a potem jakby szczypcami wyrywając z duszy ostatnią, może najcięższą tajemnicę i ból, rzucił ją stłumionym szeptem na fale rzeki, na wiatr wieczorny, w niebo gwiazd pełne.
...żebym jej tak nie pokochał bezpamiętnie! — I nagłe głos jego urywany, gwałtowny, wściekłością wrzący, stopniał, zmalał, ścichł w bezmierną tkliwość. Mówił z czcią i uwielbieniem jak chrześcijanin o świętości, marzyciel o ideale, słowa mu płynęły jak dumka kozacka — tęskna, żałosna — o złotej doli niedościgłej, a pożądanej. Dziki chłopiec miał swój poemat, jedyny — i śpiewał go bratu jak skargę i wspomnienie:
— Powiadają, że są przepaści bez dna, upadki bez powstania. To fałsz! Ten, co to twierdził, nie spotkał na swej drodze — kobiety! Ja to mówię, ja, com długo ją uważał za przedmiot chwilowej przyjemności, za zabawkę, za rzecz bez duszy! Profanowałem tak często wyraz miłość, że go nie użyję teraz, powiem ci tylko, czem ona była dla mnie!
Pamiętasz, jak przed pięciu laty obudził się we mnie inny człowiek? Połową funduszu opłaciłem błędy młodości, a potem wróciłem do Getyngi — nie na hulankę, nie do egzystencji bursza próżniaka, lecz na ławę uniwersytecką, do tak niecierpianych studjów. Ilem pracował — sam nie wiem! Było to kolosalne zadanie, bez przygotowawczych nauk, bez szkół niższych, bez dokładnej znajomości wykładowego języka, zostać po latach doktorem matematyki! Przysiągłem sobie, że tego dokonam i — spełniłem przysięgę. Różnie wtedy mówiono o mej poprawie i rehabilitacji. Przypuszczano, że mię twój przykład natchnął lepszą myślą i zagrzał do czynu, myślano, że śmierć ojca wstrząsnęła do gruntu, że bieda nauczyła rozumu; nikt nie wiedział, że przeistoczyły mnie głębokie piwne oczy — jednem spojrzeniem, żem rzucił się do walki na jedno słowo dziewczynki szesnastoletniej, nad wiek myślącej i rozumnej. Pokochałem ją, ach, jak duszę, jak rajskie widzenie, nie śmiejąc przed sobą nawet wyznać uczucia, co mi rozsadzało piersi, nie śmiejąc wzroku ku niej wznieść, nie śmiejąc jej zapragnąć nawet.
Kochałem i cierpiałem jak potępieniec!
Może nie zapamiętała mnie nawet wśród dalekich znajomych, może nie wiedziała, kto ja, a może pogardzała nędznikiem, a jam wił się jak płaz, torturowany poczuciem niegodności, zuchwalstwa i okropnego wstydu! Życie minione jednym szeregiem wyrzutów i sromu zaciężyło mi; ach byłem wtedy najnieszczęśliwszym!
Raz spotkałem ją w towarzystwie. Wieczór ów rozstrzygnął o mym losie. Jak lunatyk za promieniem księżyca, wodziłem za nią oczami, zęby szczękały jak w febrze, chciałem zdobyć się u jej stóp na kres męki, na krwawe wyznanie uczucia bez przyszłości!
Tysiąc szalonych myśli wirowało w rozgorączkowanym mózgu, nie widziałem ludzi, świata wokoło — tylko ją jedną. Byłem bezprzytomny.
W takiem usposobieniu kazano mi uczestniczyć w grze towarzyskiej, sekretarzem zwanej; kazano być dowcipnym!
Wziąłem kartkę i nagryzmoliłem to, co mi leżało na duszy: „Co pozostaje człowiekowi, gdy kocha bezmiary, a bez nadziei? Co ma począć kamień polny, gdy go uczucie do diamentu ogarnie?”
Kartkę moją ominęło wiele rąk, nikt nie rozwinął. Drobne rączki mego kochania zlitowały się nad pogardzoną. Przeczytała, zmarszczyła brwi, spuściła główkę i po chwili rzuciła odpowiedź do kosza.
Porwałem ją jak skarb drogocenny, nim oczy obojętne ujrzały, i oto, com wyczytał:
„Z polnych kamieni gmachy wznosi praca i wytrwałość, bohaterem ten, co je ociosać i ogładzić zdoła; będzie miał skarb większy nad wszystkie diamenty na ziemi! Przed bojem i wolą z ziemskich rzeczy nic nie ostaje, a laur, jaki chce, bierze zwycięzca!” Pól godziny sylabizowałem kartkę, uczyłem się jej napamięć, brałem ją w duszę, w serce, w życie; rozlewała się po pożarze we mnie, jak płyn słodki, a kojący. Zalała gorycz i nienawiść i ból... od owej chwili zostałem dopiero człowiekiem!
Po grze skończonej poszedłem za nią i przemówiłem pierwszy raz, nie upoważniony jej słowem:
— Czy to pani pismo?
— Moje! — odparła poważnie.
Popatrzyłem na nią długo. Chciałem wspomnienie jej oczu wziąć na pamiątkę przed długiem rozstaniem. Ona czekała, co dalej powiem.
— Dziękuję! — wyjąkałem tylko i odszedłem.
Ty, bracie, co anioła masz w domu, wiesz, jaką podnietą jest obraz kobiecy, do jakich poświęceń wzniesie, jakiem bohaterstwem natchnie!
O, błogosławione niech będą za szczęście człowiecze! Przez nią najmozolniejszych lat cztery snem się zdały, nie czułem trudu i biedy i niedostatków mnóstwa, przez nią stanąłem u celu!
Wróciłem do kraju dumny, o! a jak szczęśliwy! Myślałem, że mi po laur tylko sięgnąć trzeba, po koronę na szczyt zbudowanego gmachu! O! głupi, głupi, głupi! Po laur, cha, cha! Zapomniałem o Dominiku Czaplicu! On mi ją odebrał, jak wszystko w życiu! Została mi gorycz zawodu, rozpacz rzeczywistości i paląca okropna zazdrość i nienawiść! Reszta uleciała jak marzenie; gmach kruszę własnemi dłońmi, umyślnie, bo nieużyteczny — wracam do dzikości! Nie chcę pracować, myśleć, chcę umrzeć, zapomnieć — chcę nie czuć, oh, nie czuć!...
Świda dokończył jękiem stłumionym i zamilkł, dysząc. Nie miał siły mówić dalej.
Podczas tej rozmowy łódka przebyła mnóstwo zakrętów i dobiegała celu podróży. Wczesny, różowy świt wstawał nad zielonym wygonem, barwiąc wielką szarą wioskę nad rzeką; było jeszcze pusto i ruchu żadnego.
Bracia wepchnęli czółno na piasek wybrzeża obok kilkunastu podobnych, zarzucili wiosła na plecy i ruszyli spiesznie w kierunku czerniejącego dworu za wioską: była to posiadłość starszego.
Aleksander szedł naprzód, rozglądając się ostrożnie. Wycieczka podobna i powrót nad ranem były mocno kompromitujące w owych czasach, ale młody Świda nie darmo młodość spędził, wałęsając się półdziko. Prowadził on teraz brata jak Indjanin Mohikanin, przywykły do pościgu i tropienia. Wielkim łukiem wyminął wieś, skręcił w zarośla olszyny, zygzakiem je przeciął i wydostał się wreszcie na małą drożynę polną, prowadzącą do dworu.
Kazimierz czuł, że tu rozstać się z nim zamyślał, by gąszczem przedrzeć się do swej siedziby, folwarku skrytego w borze, głuchego i odległego od świata jak graniczna chata strażnika. Stanęli obaj.
— Poczekaj na chwilę, Aleks, a lepiej chodź do mnie — prosił starszy.
Aleksander potrząsnął głową.
— Nie, to dobrze! Ale tak się rozejść nie możemy! Wysłuchałem cię, biedaku, i zrozumiałem! Wiem teraz, że kochasz wychowanicę Czaplica, Władkę Wismundównę! Nie dziwię się twemu sercu i duszy, wybrałeś godną miłości i śliczną dziewczynkę, lecz się dziwię, dlaczego Czaplic, jak mówisz, stanął ci na drodze i w czem?
— On się żeni z nią! — odparł ponuro Aleksander.
— Czyś to od niej słyszał?
— Nie, od ludzi!
— Ach, od tych samych, co uwierzyli, żeś podpalacz! Przeniósłszy tyle, cofasz się przed taką zaporą, zbudowaną może z bezsensownych plotek! Do miłości i szczęścia, Aleks, nie mieszaj świata, to pojedynek o rzecz najdroższą w życiu! Do niej idź, do niej jednej, do kolan ukochanej, niech cię jej słowo uszczęśliwi, lub zdruzgoce, a nie ludzkie mowy! Między mną i Marynią też same stały przeszkody: bogactwo i bieda, spory familijne, niechęć jej rodziny, zawiść ludzka, co mnie to mogło obchodzić, gdym z jej ust posłyszał, że kocha! Zapytaj ty, Aleks!
— Czy potrafię! — zamruczał posępnie.
— Jakto? Cóż ci milsze: pycha własna, czy jej miłość? Czegóż się więcej lękasz: upokorzenia próżności, gdy odmówi, czy utraty jej na zawsze? Wybieraj między sobą a nią!
Nie było odpowiedzi. Aleksander rzucił na brata dzikie spojrzenie, zaciął zęby — i bez pożegnania przepadł w gęstwinie. Kazimierz pozostał chwilę, patrząc zamyślony na wschodzące słońce, co walczyło z białą mgłą i cieniami nocy. Ciche westchnienie podniosło mu piersi, ale nie było czasu na żal i tęsknotę; po chwili milczącej zadumy ruszył drożyną do dworu. Krajobraz coraz to jaśniej, coraz to świetniej występował na światło dzienne; coś podobnego działo się w szlachetnej duszy starszego Świdy!
Młody tymczasem manowcami, borem przedzierał się mozolnie ku domowi. Ten nie widział słońca i krajobrazu, nie stał w myślach pogrążony, nie wzdychał, nie wahał się! Natura jego była zbyt szalona i stanowcza, by w niej rzewność mogła długo mieszkać. On potrzebował czynu, walki, ruchu, by żyć.
Aż wkońcu po długim pochodzie las się rozrzedził; z za drzew wyjrzały dachy zabudowań folwarcznych, żóraw studni i pola uprawne. Była to resztka niewielka ojcowskiej fortuny, która została szaleńcowi czystą. Aleksander otarł pot z czoła, przesadził parę płotów, i już stał na własnym dziedzińcu.
— Michałko — krzyknął donośnie.
— Słucham, paniczu — odpowiedziano za nim.
Dawny dojeżdżacz, co tak ważną rolę odegrał w życiu Świdy, za jego powrotem do kraju przywlókł się do pana. Świda go ożenił, uposażył bogato w ziemię i dobytek, osadził obok dworu.
Michałko z rodziną spełniali wszystkie urzędy według sił i potrzeby; uważani byli nie jak sługi, ale jak bracia!
Na głos pana factotum wyrosło jak z pod ziemi. Był to chłop barczysty, dostatnio odziany, zdrów, z wyrazem właściwym wieśniakom: dziwnej mieszaniny dobroduszności i filuterji.
— Osiodłaj mi Zawieję! — zakomenderował pan.
— Otóż to, co ja właśnie chciał mówić — odparł Michałek złą polszczyzną — niema naszej Zawiei.
— Jakto?
Chłop się podrapał w gęstą, konopiastą czuprynę.
— Przyszło dwóch jakichś, panów musi być...
— I zabrali klacz! — Aleksander aż zbielał ze złości. — Żebyż już lepiej zabrali ostatnią koszulę, nie takbym żałował!...
Uciął. Wyraz: złodzieje miał na ustach, ale go nie chciał przed chłopem wymówić.
— Można odebrać — wtrącił Michałko. — Posłać kilku sprawnych chłopów na Żydowy Wir, na Ostrów! Tam zbierają się Polaki. Trzech strażników naszych uciekło tej nocy, a dziś rano nie stało ekonoma.
— Ślicznie, — burknął Świda — wkrótce nas dwóch tylko zostanie we dworze! Te hultaje lepiejby zrobili, pilnując swego nosa i mego pola, jak szukając śmierci po lasach! Tfu!
— Ale, co lepiej! Ja tak gadał wczoraj ekonomowi! Może pan każe innego dać konia?
Aleksander nic nie odparł; może nie słyszał. Poszedł powoli ku domowi. Michałko jakiś markotny ruszył za nim. Miał coś jeszcze do powiedzenia.
— Proszę panicza — rzekł już w drzwiach prawie — nasi chłopi złapali dziś jakiegoś, co się przekradał ku rzece; czekają, co pan poradzi z nim zrobić?
— Któż to? Nacóż go brali? Kradł co?
— Nie tylko naczelnik z miasteczka dał rozkaz starszynie ludzi podejrzanych brać i wieszać bez sądu. Ten był z bronią... nieznajomy... i pobił kilku, nim mu rady dali, więc go już sotniki na sosnę wiedli. Ale potem gospodarze się rozmyślili, że bez pańskiej rady nie warto poczynać! Niewiadomo, kto górę weźmie, Lachy czy car! Lepiej nikogo nie obrażać!
Na tę dobitną logikę chłopską, tak pełną rozsądku, Świda się uśmiechnął zlekka pod wąsem.
— Gdzie on? — zagadnął.
— W chlewie go posadzili pod wartą.
— Wołać ich tu!
Na ten rozkaz Michałko kłusem pobiegł za ogrody; pan pozostał na ganku, zmarszczony, gniewny, podrażniony. Wypadek ten odkrywał nowego raka powstania. Rząd, postępując w ten sposób, nie potrzebował prawie wojska i broni palnej; życie każdego obywatela było w ręku starszyny!
Po dość dużej zwłoce kilkunastu chłopów z kijami wepchnęło przed ganek delikwenta. Był skrępowany, poszarpana odzież świadczyła o zaciętej obronie.
Aleksander poznał w nim natychmiast wyrostka blondyna, co spał tak głęboko tejże nocy na polance, gdzie się odbyła tajemnicza schadzka.
Chłopi, stanąwszy przed panem, zdjęli czapki. Dwór pomimo uwłaszczenia i niezależności zachował jeszcze dla nich nimb wszechwładztwa i powagi; starszyna pokornie schylony opowiedział rzecz całą.
Powstaniec stał hardo wyprostowany, bez śladu bojaźni, lub bólu od postronków; patrzał jasno ponad głowy ludzkie w niebo. Dawno miał żywot swój na zbycie, nie dbał oń! Możeby wolał zginąć od kulki u sztandaru, niż od chłopskiego stryczka, ale nikt go o życzenie nie pytał. Bronił się zajadle, przywalony nadmiarem napastników, poddał się w spokoju i już zrezygnowany, nie widząc ratunku, czekał milcząc wyroku!
Aleksander cierpliwie doszedł do końca narracji, wzruszył ramionami.
— Trudna rada! — rzekł powoli. — Kazał urząd wieszać — trzeba, fatyga niewielka, ale ot tylko to nieładnie! Chłopiec młody — u was takie dzieci są albo bracia, i on może ma ojca w lesie. Wyjdzie Polak, zobaczy syna na sośnie, żal go zdejmie srogi — a w żalu człowiek nie patrzy i nie zatrzyma się — ot i nieszczęście! Ja, żebym złowił Polaka, buntownika, nie walałbym rąk wieszaniem! Albo wam za to płacą! Jabym go w las puścił, jeśli mu życie niemiłe, a niech go tam kozaki biją. Oni poto tu przyszli!
Chłopi pomyśleli chwilę, poradzili się szeptem, pokiwali głową, wreszcie starszyna wyjął nóż z za świty i rozciął więzy Polaka.
— Idź, gdzie cię czart pędzi! — mruknął w formie grzecznej odprawy.
Powstaniec przeciągnął skostniałe członki, spojrzał na Świdę iskrzącemi oczami, uśmiechnął się i zdjął czapkę.
— Żelisławski nie zapomni! — rzekł z przejęciem.
Wyskoczył na środek dziedzińca i, podrzucając rogatywkę wgórę: „Niech żyje kraj“ — wykrzyknął z całych płuc, ze słonecznym zapałem skowronka, z niefrasobliwą pogardą dla losu, niepomny na razy i chłopską niewolę, cały owładnięty swą ideą. W paru susach był już za dworem — wolny — wiatr przyniósł do uszu Świdy jego pożegnanie, radośnie nuconą piosenkę: „Hop, hop, koniku, na Litwę!“ — Chłopi spojrzeli po sobie, kręcąc głową.
— Wściekł się! — zdecydowali, zwracając się do Świdy. — Dobra była rada, panoczku!
— Szkoda detyny! — rzekł najstarszy, co może już wszystkie wnuki pochował.
— Brzydka rzecz, wieszanie! — wtrącił inny.
— Straszno Lachów! — zakończył starszyna. — Krzesiwo u każdego znajdzie się za krzywdę, a potem co? Car daleko, czy on nam stodoły odbuduje?
— Dobrze mówisz, kumie! Daj Boże zdrowie panu!
Rozprawiając, zniknęli za domem.
— Niema Zawiei — szepnął do siebie Aleksander, wchodząc do pokoju — i niema mnie tam poco jechać. Za późno! Papiery popalić — Michałka zabezpieczyć — i czekać egzekucji! Oto, co mi zostało do zrobienia!
Usiadł przy stole i począł zbierać różne szpargały, gdy nagle zdyszany, radosny głos Michałka ozwał się za oknem, przerywając mu zajęcie.
Chłop stukał w szybę i szczerząc zęby w uśmiechu, wołał, pokazując na podwórze:
— Paniczu, paniczu! Nasza Zawieja!
— Gdzie? Jest? — Aleksander wypadł na ganek. Istotnie, pieszczona klacz wracała z jasyru do swego żłobu, rżąc, jakby witała.
Siodło i uzdę miała na sobie mokre i poszarpane, cała w pianie, z dymiącemi bokami wpadła na dziedziniec i na głos pana przybiegła do niego. Chwilę pieścił ją ręką, potem bez namysłu zebrał cugle, wskoczył na siodło, gwizdnął. Niezmordowane zwierzę wichrem wyniosło go za wrota.
Stało się to tak szybko, że Michałko w pięć minut zaledwie wrócił do świadomości rzeczy. Jeździec już dawno przepadł na polu.
— Musiało mu być pilno! — wyrezonował filozoficznie. — Jak pojechał, to i wróci. Albo mu to pierwszy raz!
Mylił się Michałko, Świda tam, gdzie jechał, nie był jeszcze nigdy, a tak jechał raz pierwszy.
Ktoby go był spotkał zmienionego, z dziką determinacją na ciemnej twarzy, pomyślałby, że zemsty szuka, a nie wyroku szczęścia i oblicza ukochanej.
Klacz, zda się, przejęła duszę pana. W szalonym pędzie mijali lasy i pola, grząskie łąki i strumyki, wzgórza i zapadliny. Gnali naoślep, aż przed niemi wystąpił okazały pałac, stuletnia wysada i czerwone mury folwarku. Był to Sterdyń, posiadłość pana Czaplica. Dwór wielki, magnacki, roił się liberyjną służbą. Jeden z lokai wyskoczył naprzeciw przybyłego, pomógł mu zsiąść z konia.
— Jest pan? — spytał Świda zdławionym głosem.
— Niema, wyjechał do miasteczka.
— A pani Ordyńcowa? — badał dalej z uczuciem ulgi.
— Wyjechała przed chwilą do Borowina.
— Więc nie zastałem nikogo?
— Jest panienka! — odparł sługa, patrząc na strój młodego człowieka, jakby w myśli dodawał: „aleś pan nie godzien jej dostąpić.”
Ciemna twarz dzikiego chłopca poczerwieniała, jak rozpalone żelazo; zrobił wysiłek heroiczny, by wyrzec słowo.
— Powiedz panience, że Aleksander Świda prosi o pozwolenie złożenia jej swego uszanowania.
Lokaj oddał konia nadbiegłemu chłopakowi ze stajni i zawiódł gościa do salonu, gdzie mu podał krzesło, a sam odszedł.
Aleksander usiadł. W uszach szumiała mu burza, w piersi serce rzucało się nierówno, głusząc wszystko wokoło, to zamierając zupełnie; trząsł się, jak w febrze. A jeśli odmówi? powtarzała myśl zgnębiona.
— Panienka prosi do siebie — zabrzmiał po małej chwili głos służącego.
Wstał automatycznie, czując, że lada minuta serce mu piersi rozerwie, lub oszaleje z wrażenia. Minął dwa pokoje, u trzecich drzwi lokaj się schylił w ukłonie, podnosząc amarantową firankę. Młody człowiek wszedł, potykając się, za nim zawarto drzwi.
Pokoik był niewielki, ale elegancki, umeblowany rzeźbionemi meblami z hebanu, powleczony jedwabiem, wysłany dywanami, trochę mroczny. Jedno tylko okno, szeroko rozwarte, rzucało z ogrodu garść promieni czerwonego słońca i zapach róż w rozkwicie. U tegoż okna dziewczynka, cała w czerni, haftowała na krosnach srebrnemi nitkami.
Postać to była smukła, wiotka, nadzwyczaj zgrabna i uroku pełna. Światło objęło jej pochyloną główkę, złocąc jasne włosy, a na ciemnej zieleni ogrodu odcinał się ostro jej profil cienki, o myślących, łagodnych rysach. Śliczną była ta delikatna, bladawa twarzyczka, dumna a słodka, poważna a życia pełna, spokojna a stanowcza.
Niepospolity duch musiał mieszkać w tem eterycznem ciele, duch, co wyglądał w całej pełni z jej oczu ciemnych, głębokich, przyćmionych długiemi rzęsami, gdy je podniosła powoli na stojącego mężczyznę, i objęła jego postać długiem, łagodnem wejrzeniem. Nie była ani zdziwiona, ani przestraszona tą niezwykłą wizytą i zaniedbanym strojem gościa; wyglądała, jakby się go spodziewała, czekała nań, i wiedziała powód odwiedzin. Uśmiechała się do niego właściwym sobie lekkim półuśmiechem, co na jej poważne oblicze rzucał niby promień jasności. Żeby Aleksander ją lepiej znał, wiedziałby, że uśmiech ten widziało bardzo mało osób.
— Proszę pana, — rzekła głębokim, dźwięcznym głosem — myślałam, że zapomniał pan o nas!
Potrząsł tylko głową — jeszcze mówić nie mógł.
Posłuszny jej skinieniu, zajął miejsce na niskiem staroświeckiem krzesełku, co stało obok krosien. Dostrzegła jego zmieszanie i nieśmiałość. Spuściła głowę nad robotą i chwilę haftowała w milczeniu.
Z pod jej palców na czerwonym jedwabiu występował srebrem tkany biały orzeł narodowy. Aleksander spostrzegł to dopiero teraz, gdy oprzytomniał nieco.
— Rok przeszło nie widziałam pana — to niedobrze — zaczęła po małej przerwie, rzucając mu przelotne spojrzenie.
— Ja widuję panią często — rzekł bardzo cicho — w kościele, w parku, na spacerach!
— O, pan mnie szpieguje chyba?
Milczał. Szukał w głowie, w chaosie, jednej ciągłej myśli. Bawić się słowami nie umiał.
— Panno Władysławo! — ozwał się nagle, prawie gwałtownie.
— Słucham. — Głos jej był równie słodki, poważny, nie zdradzał zdziwienia na ten niespodziany wybuch.
— Czy to prawda, że pani wychodzi zamąż?
— Za kogo naprzykład?
— Za pana Czaplica.
— Za mego opiekuna? — Twarz jej pozostała bez zmiany. Ani się zarumieniła, świadcząc o prawdzie, ani się broniła, jak inne panienki. — Jest to los każdej dziewczyny, że ją wszyscy swatają. Dlaczego się pan pyta o to? — dodała, obejmując znowu wzrokiem energiczne, otwarte rysy młodego człowieka.
Zakrył twarz rękami, drżał.
— Cóż znowu! — zawołał po chwili walki z sobą. — Wszakże raz ta męka skończyć się musi! Choć mnie pani pewnie odepchnie, a może wydrwi, a może się obrazi, lepszy koniec niż zawieszenie! Czegóż się boję! Wstydu w tem niema, a panią kocham z całej duszy! Wstydu w tem niema, gdy wam powiem, że do was należę, jak wasze dzieło, jak to, coście z błota wydobyli na świat, z ciemności na słońce, czemuście dali myśl, czyn, ideję, wiarę, wszystko! Jeślim pracował, walczył, zwyciężał, to tylko przez panią, jeżelim kochał, szanował, czcił, to tylko panią jedną na ziemi, a przez was innych! Nie było w mej duszy jednej myśli dobrej, którejbyś pani początku nie dała; nie było zwalczonego złego popędu bez waszego wspomnienia, nie było przebytego znoju bez pomocy waszego obrazu. Jam nie swój teraz, co mam w duszy, wszystko do pani należy! Nosiłem lata uczucie w piersi. Zpoczątku zwało się nadzieją, szczęściem, marzeniem; potem torturą, bólem, rozpaczą! Sił mi wreszcie zabrakło, sił do znoszenia, przyszedłem do pani po wyrok dla siebie. Rozporządzaj pani swoją własnością!
Słuchała go, nie przerywając. Oczy jej myślące, wymowne zabłysły na chwilę spokojnym ogniem; cień lekkiego rumieńca przemknął od przezroczystych skroni, ale już wzroku nań nie podniosła. Przy końcu zmarszczyła delikatne brwi.
— Torturą... — powtórzyła powoli — dlaczego?
— Ludzie twierdzą — że pan Czaplic żeni się z panią!
— Ludzie! Pan zapomniał, ile i jakich osób składa się na to określenie! Nie wiem, co ludzie mówią — a ja dziękuję panu za wasze uczucie.
Wyciągnęła ku niemu rękę. Nerwowa dłoń młodego człowieka objęła silnie cienkie, arystokratyczne paluszki.
Nie powiedziała, czy mu za tę wielką miłość daje choć odrobinę wzamian, ale on o to już nie pytał!
Uczucie jego nie rachowało, nie było wymagające, chciwe, egoistyczne. Pochylił się nad rączką, uwięzioną w obu swych dłoniach i dotknął jej zlekka ustami.
Pod tem dotknięciem czuł, jak mu się robiło lekko i błogo. Jakiś wielki spokój i niczem nieuzasadniona pewność napełniły mu duszę, jakby ta drobna prawica dziewczęca była już jego własnością na wieki! Był znowu szczęśliwy!
Przez chwilę tylko wilgi i sikory w ogrodzie przerywały ciszę w pokoju. Panna Władysława pochyliła znowu głowę nad krosnami. Świda zapatrzony w nią, zapomniał o całym świecie, widział tylko, jak powiew wiatru letniego bawił się jej zlotemi, falistemi włosami i poruszał zlekka czarne koronki jej stroju.
Nagle podniosła twarz ku niemu.
— Pan mnie nie pyta, nad czem pracuję tak bardzo, a jednak ja to robiąc, wciąż myślałam o panu.
— O mnie?
— Tak. Jest to sztandar dla partji. Panu go oddam w ręce i w opiekę, abyś go oddał bratu, gdy dziś w nocy zaniesiesz im pierwszy raport o wojsku rosyjskiem! Boć to wszakże nieprawda, co mi mówił pan Czaplic, żeś pan odmówił współudziału w ofierze?
Oczy jej spoczęły na nim smutno zamroczone.
Zajrzały w jego sokole źrenice, poszły wgłąb, zanurtowały mu w duszy niezmiernym żalem, prośbą i serdecznym wyrzutem. Nie znalazł narazie odpowiedzi.
— Pani, to szaleństwo! — wyjąkał wreszcie niepewnym głosem.
— Są szaleństwa wyższe nad rozum i logikę. Nie cyframi, lecz duchem do nich iść trzeba! Pan powiada, żem z pana zrobiła człowieka: czy miłość dla mnie nie zrobi z was Polaka? Czyż mi Bóg nie da wlać w pana tego, co sama czuję tak gorąco: bezgranicznego uczucia dla biednej poszarpanej Ojczyzny?
— Nie dźwigniemy jej w ten sposób! — szepnął coraz słabiej, czując, że mu brak argumentów na czar jej głosu i wejrzenia.
— Być może — odparła bardzo smutno — i zdanie pana w chwili układania tej sprawy byłoby właściwem! Lecz dziś już od tej czary ust nie czas odwracać! Pić ją musimy do dna, choć z łez gorzkich złożona i zawodów okropnych! Niezgoda i brak solidarności zgubiły nas niegdyś. Dziś lepiej zginąć razem, niż rozbitym na partje dogorywać powolną śmiercią! Wierz mi pan, na świecie, gdzie żaden atom nie ginie, krew bohaterska nie przepadnie na darmo! Kto zgadnie, na jaki plon uprawiamy ziemię i co nam po wiekach z niej urośnie. Zmartwychwstanie tu, czy nagroda tam?!... Wszak pan się nie uchyli od ofiary?...
— Czy pani chce, abym zginął? — spytał z goryczą.
— Czy pan chce, abym na wasze wspomnienie oczu nie śmiała podnieść? Abym wciąż musiała myśleć, że człowiek, który mnie kochał, pozostał bezczynny, gdy inni szli w ogień — na śmierć z rozkoszą!...
Wstał. Przez wyraziste jego rysy walka przeszła ostatnia, kurcząc je dziko. Potem rozwiała się powoli i stopniała w wielką ciszę i spokój. Przystąpił do dzieweczki.
— Daj mi pani swego orła — rzekł zwolna, zamyślony — poniosę go tam, gdzie kochają i giną — i pójdę z nimi! A jeśli kiedy — dodał patrząc boleśnie na nią — przyjdzie mi paść w borze, wspomnijcie czasem powstańca, co zastygł, was błogosławiąc! Sprawie bez jutra, walce bez triumfu, idei nieurzeczywistnionej się poświęcam, boście wy to kochali!
Zamilkł. Ona bez słowa dokończyła roboty, wyjęła z krosien szmat jedwabiu, zwinęła go.
Gdy brał w ręce, lekkie drżenie przebiegło jej postać, ale nie podziękowała mu za ofiarę życia.
Patrzała tylko z dziwnym wyrazem, jak na piersi ukrył srebrnego ptaka ze sztandaru: patrzała posępnie, mgławo, jakby w myśli widziała pierś bojownika naznaczoną już ciemną plamą — i martwą!
— Moskale w miasteczku, a partja na wyspie znajomej panu! — rzekła, jakby przypominając zajęcie naznaczone.
— Wiem! O świcie orzeł nasz będzie u drzewca, a ja na stanowisku! Żegnam was, może już nie zobaczę — ale wy się nie będziecie wstydzić mego wspomnienia, o nie! Żegnajcie!
Otworzyła mu drzwi do ogrodu. Skłonił się, spojrzał raz ostatni, jasno, prawie radośnie, i wysunął się na żwirową ulicę.
— Do zobaczenia! — szepnęła.
Goniła za nim wzrokiem — odwołać chciała. Poco? Wiedziała to dobrze, bo po chwili wahania, spuściła swą delikatną główkę z westchnieniem.
— Naco ma wiedzieć! — szepnęła do siebie. — Będzie mu ciężej umierać!
Postać Świdy znikła za drzwiami. Dziewczynka skroń oparła o uszak drzwi, podniosła oczy w górę, zadumała się smutno.
— Nie powstydzę się go, o nie! — szepnęła po chwili. — I nie powstydzi się go Polska.
Zamilkła. Dwie łzy zadrżały na rzęsach, lecz je starła prędko, i poczęła półgłosem modlić się za kraj i lud...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .