Pożary i zgliszcza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pożary i zgliszcza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Świda tymczasem, ze zdrajcy zostawszy najniespodziewaniej powstańcem, zawrócił zhasaną klacz ku miasteczku, a że nie robił nic przez pół, zamiast rezonować o bezsensownej wojnie partyzanckiej, myślał tylko o swym obowiązku.
Miał być szpiegiem! Skrzywił się, urząd dziwnie mu nie przypadał do smaku, ale biały orzeł Władki był na sercu; westchnął zrezygnowany. Tymczasem Zawieja, acz mu oszczędzała trudu i czasu, była tylko zawadą i kłopotem. Zsiadł tedy i już ją miał puścić na los szczęścia, gdy nagle posłyszał za sobą wołanie. Obejrzał się.
Ujrzał człowieka w świcie i postołach, zakrawającego na strażnika, który biegł za nim, machając rękami. Przyjrzał się uważnie. Człek ten niemłody, łysy, o siwym zaroście, miał twarz sympatyczną, choć brzydką. Poczciwa, wierna dusza wyglądała mu z siwych oczek. Dopadł do niego zdyszany.
— Matko cudowna, a toż panicz jedzie galopem! Och, ledwiem dogonił!
— Kto wy? Czego chcecie? — spytał Świda nieufnie.
— Ja, paniczu, Makarewicz, dawny lokaj nieboszczyka pana Wismunda z Grabów! Siedzę teraz na straży w Sterdyniu, żeby służyć panience. Pan mój kazał jej nie odstąpić aż do śmierci i pilnować jak swoje dziecko. Teraz, że niepokój, a panienka młoda, broń Boże się narazić może, więc ciągle się kręcę koło dworu. W razie potrzeby zastąpię, gdzie niebezpiecznie! Ot i dziś dobrze się stało, chciała sama gonić panicza!
— Co każe? — zapytał Świda, zwracając się z powrotem.
— Kazała paniczowi to oddać!
Strażnik wyjął z zanadrza dwa pistolety i nóż myśliwski, woreczek kul i róg prochu.
Świda obejrzał broń i ukrył za odzież. Władka pamiętała o wszystkiem.
Makarewicz oglądał go bystro od stóp do głowy, jakby chciał sobie wrazić w pamięć tę nową twarz, co nagle występowała widocznie dla niego na pierwszy plan.
— Czy nie moglibyście odprowadzić mojej klaczy do Luchni? — zagadnął Świda po przestanku.
— Mogę wszystko, co pan każe! Klacz niepotrzebna — hm — wyprawa piechotą pod noc — hm. hm! Ażeby to też, z przeproszeniem pańskiem — zrobić handel na odzienie.
— Co takiego?
— Handel, proszę pana! Wieczór — wilgoć — doprawdy, że panu cieplej będzie w mej sukmanie, niż we własnym surducie.
— Oho, stary Makarewicz filut! — uśmiechnął się Świda na to omówienie. — Myślisz mi oczy zamydlić! Cieplej ma mi być, co?
Dawny lokaj zmrużył oczka z głupia frant, ale uważając żart za zgodę, już podawał Aleksandrowi siwą swą świtę.
— Widziałem ci ja, paniczu, wiele wypraw — gwarzył, ubierając go troskliwie, jak dziecko — i różne czasy minęły ze mną. Oj wiem ja, wiem, że nie do chwały panicz idzie, ale kiedy taka wola panienki...
Zamilkł, podumał, popatrzał na młodzieńca, i nagle do kolan mu się pochylił, jakby o łaskę żebrał.
— Paniczu — rzekł ze łzami — a nie dajcie się zabić tym łotrom! Wasze życie takie drogie dla mojej panienki.
Świda podniósł oczy zdumiałe.
— Oszalałeś, stary! — zawołał.
— Nie, panie! Śmierć za wami chodzić będzie, jak cień — ale Makarewicz dobrze wie, że kulka w piersi mniej was zaboli, jak ją wasza strata. Pamiętajcie to, paniczu, i gdy można, zejdźcie z drogi zguby. Niech moje oczy jej troski nie widzą!
Młody człowiek głową potrząsnął.
— Coś ci się roi! — rzekł smutno. — Jeśli padnę przy ostatnim Moskalu — w dzień triumfu, — panienka będzie szczęśliwą; jeśli zginę w ostatniej porażce, nie będzie płakać po mnie — ale po kraju! Bywaj zdrów, poczciwcze! Obydwaj my — jednej pani słudzy i nic więcej!
Skinął mu ręką i ruszył szybko przed siebie, w stronę miasteczka.
Co myślał, mówił szczerze, ale pomimo to, żeby świat cały i wszystkie potęgi stanęły razem, by go zawrócić z drogi, którą szedł — nie uległby żadnej.
Na rozkaz Władki z równym spokojem wstępowałby w płomienie, wchodził do klatki tygrysa, kładł się na posłaniu ze żmij — z równym spokojem i pogodą, jak szedł teraz przez bór sosnowy, wąską drożyną, rozglądając się bystro wokoło i nasłuchując zamyślony na cichy, przeciągły szum drzew.
Aż nagle inny dźwięk zmieszał tę uroczystą harmonję przyrody — Świda nadstawił uszu, usuwając się na skraj pod zakrycie drobnego porostu.
Chwilę słyszał tylko wrzask, tupotanie koni, głuche uderzenia, potem z wrzawy tej rozróżnił ochrypłe dźwięki kozackiego łajania, grad nahajek i komendę.
— Hej tu, na tej brzezinie! Żywo! Strzyma tę polską wywłokę. Ściągnij silniej pętlę, Wasili!
Po tym rozkazie nastąpiło szamotanie, trzask łamiących się gałęzi — chwila ciszy — potem śmiech i wymysły.
— Patrzaj, trzepie się jak szczupak! Nie fatyguj się, nie uciekniesz — ot psia polska dusza twarda — jabym już zdechł — a ten skacze! Byczka chce zatańczyć. Powoli — powoli — zaraz ci drugiego łotra buntownika przyprowadzimy do kompanji. Potańczycie razem, łotry!
Parę krzaków zasłaniało Aleksandra od tej zgrai. Widział chwilami baranie czapki i łby końskie; sięgnął powoli po pistolet swej bohdanki — chciał strzelić. Było to trochę ryzykownie, bo głów ludzkich naliczył siedem, ale Świda dobrze znał tę zwierzynę. Wziął na cel najweselszego — pocisnął cyngiel. Strzał zrobił wrażenie gromu. Kozacy podskoczyli w górę, rzucili się do koni.
— Lachy, zasadzka! — ryknął komenderujący.
— Ratunku — jęknął ranny, waląc się na ziemię. Porwano go na konia, zagwizdały pletnie, orszak w panice pognał galopem napowrót. Już nie krzyczeli i nie odgrażali się; zmykali na otwarte miejsce, koń rannego rżąc ruszył za nimi.
Wówczas Świda wystąpił na drogę i spojrzał na plac egzekucji. Przed nim na brzozie płaczącej wisielec się kołysał wśród spuszczonych zielonych gałęzi i drgał jeszcze — coraz słabiej. Jak kot, obrońca wdrapał się na drzewo, rozciął postronek. Trup spadł głucho na ziemię — i jęknął. Świda, zawsze ostrożny, wziął go na plecy i wszedł pod opiekuńcze cienie lasu; tam go złożył na mchu i przyjrzał się raz jeszcze twarzy.
— Znowu! — wykrzyknął mimowoli. Tak, był to znowu blondyn wyrostek, którego rano uwolnił z rąk chłopów u siebie, leżał przed nim siny, obdarty, zbity, z resztkami sznura na szyi, z krwawą blizną na policzku. On sam — bohater-dziecko, jak go nazwał starzec na polance.
Długo tarł go i trzeźwił Świda, nim dopytał się życia. Dopiero w godzinę oddech stał się wyraźniejszym, kurcz agonji zszedł z twarzy, otworzył oczy — ziewnął — poruszył rękami. Potem leżał dysząc, chwytał powietrze nierówno; dusił go nadmiar po braku, zesztywniałe organa nie mogły działać prawidłowo. Pierś wzdymała się coraz wyżej, coraz spokojniej i nagle cała siła młodości rzuciła się jak fala w pulsa, wstrząsnęła niemi, wybiegła na twarz, zalewając ją rumieńcem, życiem, myślą przytomną.
Leżał tak jeszcze, ale już patrzał na Świdę i orjentował się w swem położeniu.
— Niema Moskali? — było pierwsze słowo.
— Niema.
— Gdzież się podzieli?
— Strzeliłem i uciekli.
— A zabiłeś pan choć jednego?
— Nie, jeden ranny!
— Szkoda! Te łotry nie umieją wieszać! Brr — jak mnie zmęczyli. Gadałem im całą drogę, pókim nie omdlał, że to oni, a nie ja, bydło na szubienicę. Ach, wszak to pan ten sam, co to dziś rano... doprawdy, to Opatrzność mi pana przysyła! Pan pewnie chciał postronka mego na szczęście.
— Czemu nie! — odparł Świda, zabawiony humorem w takiej chwili.
— To ja go panu sam ofiaruję!
— Powiedz mi pan lepiej, skąd się tu wziąłeś!
— Ach, panie, to cała epopeja te trzy dni, com tu u was spędził — na dobitkę dziś piątek i dzień feralny! Eh, cóż — wstanę przecie! Kaducznie kark boli — nadkręciły go trochę te niezdary!
Podniósł się przy pomocy Świdy; pomacał kark, skrzywił się, ale, nadrabiając miną, wyprostował się, odrzucił włosy z czoła i począł mówić dalej:
— Trzeba panu wiedzieć, że nas tak tłukli w tamtym powiecie, że z całej partji na nogach zostałem sam! Reszta padła lub rozleciała się, jak rozpruty worek puchu!
Myślę sobie: Matko Polsko! Czyż mam zostać żyw i cały, gdy ty giniesz! Eh, nie! Żelisławski nie wróci do Warszawy, toby wstyd był dla moich tam!
Ot tedy, poszedłem do starszyzny. Wyprawiono mnie z rozkazem powstania do was. Poszedłem rad, że znowu prochu powącham.
Wasz wojewoda, stąd o mil chyba dwadzieścia, stary, dobry Polak, zabrał mnie z sobą i zawiózł do jakiegoś dworu, gdzie była wyfiokowana jejmość, panienka bardzo piękna i smutna — i pan czarniawy!
Muszę panu wyznać, że mi od sześciu miesięcy tyle nazwisk przeszło przez głowę, a ludzi przez oczy, że już ani jednego imienia nie pamiętam. Siedzieliśmy w tym dworze trzy dni; rozesłano emisarjuszów, gońców, rozkazy i pewnej nocy, z tym czarnym panem i wojewodą poszliśmy, w las po wodza. Zawiózł nas gospodarz na wyspę jakąś, gdzie miał się stawić ów naczelnik z bratem.
Eh — do licha z nazwiskiem: Skotniccy podobno! Widziałem ci ja wodzów niemało, więc ciekawy byłem temu się przypatrzyć, ale sen nie sługa, tak mię zmógł, żem się obudził o jasnym dniu — i nie poznałem wysepki. Tłum na niej był powstańców-zuchów — zwożono prowjant, broń — gotowano jeść, śpiewano, strzelano na wiwat — naradzano się między sobą. Czarniawy pan wsiadł już do czółna — oznajmił, że wódz będzie wieczorem — i że, ponieważ brat jego, co miał śledzić Moskali, zdradził — więc go się skazuje na powieszenie! Cóż robić! Posłuszeństwo, żołnierskie nabożeństwo. Dwóch chłopców wzięło sznur i pojechało z nim razem, żeby się ze zdrajcą prędko rozprawić, a jam się wyrwał na ochotnika — w przeszpiegi. Winszuję samemu sobie: nic nie widziałem, błądziłem cały dzień, dwa razy byłem już w objęciach ciotuni śmierci, głodny, zbity, pokiereszowany! Tfu, ten nikczemny brat naczelnika, ten mi się przysłużył! Ot i ma pan całą prawdę — a teraz dajcie swoją rękę — dziękuję wam raz jeszcze! Nie chciałbym umrzeć po złodziejsku! — koni nie kradłem — należy mi się szczypta moskiewskiego ołowiu i matka ziemia na katafalk. A pan gdzie szedł, kiedy mnie zdybał?
— Do miasteczka.
— Eh, w moją drogę. Tam Moskale!
— To dobrze. Tego mi trzeba. Naczelnik musi mieć dziś ścisły o nich raport.
— To pan ich śledzi — dla partji?
— Uhm!
— To pan powstaniec?
— Świda się zawahał. — Nie — miał na języku, lecz nagle zdało mu się, że słyszy słodki głos, pytający go z prośbą tak rzewną: „Czy miłość dla mnie nie zrobi z pana Polaka?“
— Tak, powstaniec, — odparł stanowczo — i szpieg!
— Tośmy koledzy! — wykrzyknął chłopak radośnie — będziemy się bić razem! A pan, jak się nazywa?
— Świda!
Żelisławski podskoczył, otworzył usta i oczy.
— A a a! To pan...
— Brat waszego wodza.
— A zacóż pana kazano wieszać, kiedy pan idzie do Moskali, a potem z raportem?
— O to trzeba się spytać czarniawego pana; od rana nie jestem w domu, inaczej możebym już wisiał. Wyroku mi nie czytano.
— Więc pan idzie sam do miasteczka?
— Sam.
— To i ja pójdę z panem.
— I owszem, bo nie traficie w nocy na wyspę, nie znając dobrze okolicy. Już późno — trzeba się spieszyć i milczeć.
Były to dwa warunki dość ciężkie dla Żelisławskiego, ale wytrwał aż do ogrodów mieszczańskich, w które się wszyli, wymijając ostrożnie bite drogi.
Ściemniało zupełnie, pomimo to w miasteczku gwar panował, a z placu biła łuna światła, przedzierając się smugami między chaty i zarośla, aż ku naszym znajomym.
Ku tej jasności kierował się Świda, mocno zaniepokojony, nie uważając na szept gadatliwego towarzysza, który skracał sobie oczekiwanie i ciekawość tysiącem przypuszczeń.
Wreszcie przeskoczyli ostatni płot, wtulili się w cień węgła chaty i wyjrzeli na plac.
Mieli przed sobą dziwnie ożywiony obraz. Kilkadziesiąt ognisk trzaskało wesoło, oświecając jak w dzień wielką tę przestrzeń, natłoczoną żołnierstwem.
Była to widocznie hulanka sołdacka w kraju, gdzie wszystko wolno. Przy ogniach roiły się gromady kozaków i piechoty, z szynków rozlegały się wycia rozbestwionej zgrai, śpiewy, głośne hurrah, śmiechy! Wszędzie lała się wódka, leżały stosy mięsa, worki, owsa, mąki, kaszy, stały fury z sianem, a wśród tego stały konie kozackie rżąc, kopiąc, chrapiąc; chwilami odzywał się bęben, stłumiony zgiełkiem.
Powstańcy popatrzyli na to, kręcąc głowami.
— Ściągają wojsko ze wsi. To coś nowego — mruknął Żelisławski. — Wówczas było cicho, a teraz, patrz pan, konie w pianie i siodeł jeszcze nie zdjęto.
— Nagły rozkaz i haniebny dla nas. Muszą już wiedzieć o partji, ktoś zdradził. Patrz, nowa gromada.
Istotnie z uliczki wynurzyły się bagnety; secina piechurów zlała się z tłumem, złożywszy broń w kozły.
— Ktoś zdradził, może być, ale kto? — wyszeptał Żelisławski, zaciskając zęby. — Żebym go miał — oh!
Gest był wyraźny.
— Chodźmy, i zajrzyjmy mu w oczy! — burknął Aleksander.
— Chodźmy! — powstaniec drżał z gniewu.
Poszli jak cienie, przemykając się wśród zabudowań i ogrodów. Żelisławski trzymał się poły Świdy; zginąłby pewnie wśród manowców i nocy bez opieki doświadczonego towarzysza.
Ten szedł niezmordowany, zwinny — a bardzo posępny.
Zdrady szukał — ohydy — i szedł tak prosto, z taką pewnością, jakby ta zbrodnia wcieliła się w jaką postać mu znaną, której wiedział gdzie szukać — i wiedział, jak nazwać.
Nagle nieprzebyta zapora zagrodziła im dalszą drogę.
Była to uliczka, zapchana żołnierstwem i końmi; po drugiej jej stronie, obwiedziony parkanem, stał dom murowany, wielki, rzęsiście oświetlony, na dziedzińcu przed nim grała wojskowa muzyka, roiły się umundurowane postacie — panował piekielny hałas, zamęt, bieganina.
— Dalej iść niesposób, wróćmy, — szeptał Żelisławski — zapóźnimy się z raportem!
— Musimy tam być! — odparł uparcie Świda, ręką dom wskazując.
— Poco?
— Bo tam zdrada!
— Eh — a cóż to za dom?
— Zarząd miejski i oficerska kwatera.
— Ależ dostać się tam niesposób. Zabiją nas!
— To i cóż?
— A któż w takim razie pójdzie z raportem?
— A cóż za raport damy, jeśli się nie dowiemy pewnego faktu czy słowa. Szpieg nie powinien zadawalniać się przypuszczeniem.
— Ach, to cóż robić?
— Idźcie ze mną i róbcie, co będę robił.
Po tej rozprawie zginęli znowu w cieniach płotów. Pełzając, minęli „dumę” i obręb ruchu. Po chwili już pod parkanem, za uliczką, mignęły dwie czarne postacie; parkan ów obejmował dziedziniec i dom, tyłem dotykał cmentarza, wysoki był na kilka łokci. Po zaułku snuło się dużo gawiedzi i wojska.
Dwaj ci nieustraszeni śmiałkowie, pod bokiem Moskali, cieniem ogrodzenia tylko osłonięci, pełzli powoli, ostrożnie, dążąc ku cmentarzowi. Parę razy ktoś ich prawie potrącił, wówczas wyciągali się nieruchomie, i wyglądali niby kłody drzewa w niepewnem świetle wieczoru. Obydwaj nie odzywali się do siebie, tamowali oddech, ale w myśli każdy miał się za straconego.
Wreszcie doszli do załomu. Byli bezpieczniejsi: ruch skupiał się po drugiej stronie — powstali.
Świda natychmiast zaczął wdrapywać się na parkan, Żelisławski, zamiast pospieszać, pozostał na dole, mrucząc coś niezrozumiale.
Już siedząc konno na szczycie, Świda się obejrzał.
— Cóż, kolego niedoli szepnął — zmęczył cię strach, czy przeprawa? Chodźże!
— Zaraz, zaraz! — chłopak nasłuchiwał uważnie. — Bo to, widzisz, jakeśmy pełzli, uważałem, że coś niezłego grają te łotry! Słyszysz, marsz jak do galopu!
— Zwarjowałeś! Spiesz się! — burknął Aleksander, ale w duchu podziw czuł dla szalonej, lekceważącej wszystko, niedbałej o życie odwagi tego wyrostka.
— Wyśpiewać go mogę nawet! — pochwalił się, gdy siedział na ogrodzeniu. — Czy nie pamiętasz z jakiej to opery?
Świda ręką machnął, zsuwając się na dziedziniec.
— Milczże, choć minutę — i odłóż na inny raz śpiew!
Zniknęli znowu w ciemnościach.
W domu zarządu odbywała się tymczasem ważna narada. Nie prowadzono jej w pierwszych pokojach, pełnych zgiełku i blasku, gdzie co chwila wpadali ordynansi, zmieniały się straże, wydawano rozkazy, przyjmowano raporty — i nie w wielkiej sali, gdzie zastawiono bankiet dla niższego stopnia oficerów.
Nie, rada się tam nie zebrała.
Zasiadła ona w rogowym, ostatnim pokoju, wśród brudnych ksiąg urzędowych i pyłu. Przy stole, na którym paliła się jedna tylko świeca, siedziało czterech ludzi. Drzwi i okna były szczelnie zamknięte; pokoik wychodził na cmentarną uliczkę. Starszyzna musiała tu obiadować, bo na stole, zasłanym biało, walały się resztki jedzenia i nakrycia — służbę wydalono — od pewnego czasu rozmawiano poufnie!
Na pierwszem miejscu tronował nowy urzędnik, przysłany na pomoc naczelnikowi powiatu z Wilna, od Murawjewa.
Postać jego, chudą i niezgrabną, zakończała twarz żółta, porosła rzadkim, jasnym zarostem, wydłużona, z charakterem lisim. Było to uosobienie zimnego okrucieństwa, chciwości i fałszu.
Człowiek ten, niedawno, może dla tych właśnie cnót, wydobyty z jakiejś jamy biurowej, przeniesiony tu na sędziego i kata, nie mógł się jeszcze zupełnie pozbyć lękliwej, służalczej uniżoności poprzedniego stanowiska.
Oczy jego bure nie umiały patrzeć prosto, wodził je ukośnie, zygzakiem, mówił cicho, ostrożnie, uśmiechał się słodko, uprzejmie — milczał często pokornie. Zwierz to był ostrożny i chytry, co krył pazury i przymykał ślepie, by nie płoszyć zdobyczy. Zwał się Mikołaj Wasilicz Aprasjew.
Obok niego, z nosem w kieliszku, łokciami podtrzymując swój olbrzymi kadłub, siedział naczelnik powiatu i zarazem pułkownik tulskiego pułku piechoty, Karp Piotrowicz Bezgałowkin. Nazwisko źle orzekło. Pan pułkownik miał przeciwnie łeb olbrzymi, osadzony na szerokim, apoplektycznym karku. Łeb buldoga, krótki, ścięty, którego wszystkie rysy kryły się pod fioletową opuchlizną i zarostem tak gęstym i tak krzaczastym, że z pod nastrzępionej sierści wyglądała tylko para oczu malutkich, zaognionych czerwono, wiecznie pijanych i wiecznie wściekłych, jak ślepie hieny. Siedział, sapiąc, chrząkając; zaciągał się tytoniem i miłośnie patrzał na butelkę z arakiem, dobrze napoczętą, której zawartość przechodziła w kieliszek, a stamtąd w otchłań bezdenną, zwaną pułkownikowskiem gardłem.
Dla kontrastu z nim służył trzeci biesiadnik, noszący strój kozackiego dowódcy. Słuszny, silnie zbudowany, młody kozak był typem trochę dzikiej piękności. Nie brakło mu ani orlego nosa, ani wysokiego czoła, ani ognistych oczu, ani czarnych, długich wąsów, z pod których błyskały czerwone usta, trochę może za zmysłowe i za zwierzęce, psując, wraz z silnie rozwiniętą dolną szczęką, ogólną harmonję twarzy.
Był jeszcze czwarty u tego stołu i wybitną snać grał rolę, bo siedział obok Aprasjewa i choć się dłonią zasłaniał od światła, widać go było z okna bardzo wyraźnie, a widok ten — jego — tutaj — mocnoby zdziwił starca patrjotę, co się zeszłej nocy znajdował na dzikiej wysepce wśród zalewów.
On to z Aprasjewem podtrzymywał rozmowę. Pułkownik mieszał się do niej rzadko, wybuchając strasznym rykiem, co miał śmiech naśladować, lub powtarzał ochrypłym głosem ciągle tenże frazes:
— Tak, tak — koniecznie! Siec ich, rżnąć — do ostatniego! — Pan Bezgałowkin tak określał wojnę.
Kozak nie słuchał i nie uważał. Nie lubił narad — rozumiał bardzo mało dyplomacji — nie dbał o honor tej biesiady. On znał tylko napad nocny, rzeź, pożar — potem pijatykę i hulankę — na popiołach. On bez narad i namysłów nasyciłby swe dzikie, rozhukane chęci — reszta go nie obchodziła wcale.
Pochylony nad stołem, ziewając, rżnął bez ceremonji obrus końcem noża w jakieś arabeski, a od czasu do czasu wstawał, pocierał smrodliwą zapałkę o ścianę i zapalał nowy papieros.
— Posłyszawszy pańskie nazwisko przed paru dniami, ucieszyłem się na myśl, że w tych wrogich stronach znalazłem znajomego, a może przyjaciela! — cedził swym cichym głosem Aprasjew do sąsiada, patrząc po kątach pokoju, jakby się odzywał do kogoś niewidzialnego.
— Istotnie zaszczyca mnie pańska pamięć. Zdaje mi się, żem miał przyjemność spotkać się z panem na Węgrzech.
— Tak, tak. Byłem przy kampanji w charakterze liweranta prowizji, pamiętam jak dziś ów dzień pod Maros Kadosz, kiedy to...
— Ach tak, wówczas się poznaliśmy! — przerwano żywo.
Aprasjew uśmiechnął się blado, ale nie opowiadał dalej.
— Jakże się wam szczęściło przez te lat kilkanaście? — zagadnął po chwili kłopotliwego milczenia.
— Ciężko i trudno. Pracą bezustanną zdobywałem kawałek chleba.
— Ale majątek pan kupił.
— Nie, ojciec mi go zostawił, ale długów mam bez liku i klęski nie wychodzą z mego domu.
Kozak podniósł nagle głowę, popatrzył na mówiącego.
— Powiadają, że masz pan cudownie piękną kochankę u siebie — to chyba nie klęska!
— Ale kłopot i koszt okropny.
— Można pana od tego uwolnić. My tu jesteśmy by waszą dolę polepszyć! — zaśmiał się cynicznie asauła.
— A ja słyszałem, że u was jest stara wódka — rozkosz — zahuczał bas pułkownika.
— Piwnica moja i dom otworem dla was. Czem mogę, służyć będę.
— Taak! — rzekł przeciągle Aprasjew. — A mnie właśnie przeciwnie poinformowano! U mnie w instrukcjach stoi pan jako naczelnik ruchu! Rozkazano obłożyć administracją majątki po srogiej rewizji — a co do pana — mam tu prezent od jenerał-gubernatora — sto blankietów podpisanych przezeń wyroków.
Urwał i znowu się uśmiechnął. Polak zzieleniał, otarł ręką czoło, na którem pot się szklił.
— A pan... — wyjąkał głucho.
— Ja, sługa! Będę wypełniał rozkaz.
— Zlitujcie się, to fałsz! Oszkalowano mnie haniebnie! Mam tylu nieprzyjaciół, ilu jest obywateli. Nie cierpią mnie, bom jak wy, wierny sługa cara, rad z poprzedniego stanu rzeczy, niepragnący zmiany, wróg tego karygodnego buntu i nieporządku. Biedny jestem — i niewtajemniczony w ich podziemne machinacje! Karzcie ludzi wpływowych, jak Olesza, Zdański, Niestański, dwaj Świdowie. Jam nie winien i wasz sprzymierzeniec!
Aprasjew dobył szybko kawał papieru i spiesznie zanotował nazwiska.
— Siec ich, rżnąć do ostatniego! — zacharczał pułkownik.
— Może źle niesie fama o panu! — zasyczał Aprasjew. — Nie wiem, zobaczę! Na blankietach jenerał-gubernatora da się wcale co innego napisać, jeżeli...
— Jeżeli?... — powtórzył niespokojnie Polak.
— Jeżeli dasz mi dowody swej wierności.
— Wszelkie, jakie będę mógł.
— Wszelkie, jakie będę chciał! — poprawił powoli satrapa.
Zapanowało milczenie. Pułkownik nalał sobie noWy kieliszek, asauła przeciągnął się opieszale, Aprasjew, wpół zgięty, bębnił swemi brudnemi palcami po stole, uśmiechając się dziwnie.
— Cóż pan chce uczynić? — zagadnął Polak zcicha.
— Chcę, żeby w miesiąc nie zostało tu, ani trawy, ani domu, ani twarzy polskiej. Partja ma być do nogi wybita, z obywateli żebraki lub katorżniki, majątki cara. Oto są moje instrukcje. Jenerał-gubernator lubi być wysłuchanym co do joty, a ja chcę mu dogodzić.
— A los waszych sług tutaj?
— Będą spokojni. Domy ich, mienia, rodziny pod naszą opieką, włos im z głowy nie spadnie! Jeśli usłużą dobrze, będzie nagroda, order, urząd; jeśli zdradzą, biada!
— I dostaną to na owym blankiecie?
— Dostaną.
— Cóż pan rozkazuje? Jestem na usługi, powtarzam!
— Partja jest?
— Tak.
— Gdzie?
— W dzikiej, zapadłej okolicy.
— Ale pan ją znasz! Radź pan, jak się tam dostać i zdusić tę hałastrę jednym zamachem!
— Spróbuję. Wojsko zebrane?
— Pan mi to sam doradził. W tej chwili musiano już spędzić wszystkie roty.
— Jutro mogą ruszać.
— Rżnąć, siec! — wtrącił pułkownik.
— A czemuż nie zaraz? — zagadnął nieufnie Aprasjew.
— W noc, to niepodobieństwo! Tam niema drogi. Bądźcie spokojni. Partja nie ruszy z owego miejsca przed trzema dniami, ja za to ręczę.
Gdy domawiał tych słów, za oknem cos zaszeleściło lekko, wiatr zapewne trącał o gałęzie wielkiej lipy pod ścianą; nikt na to nie zwrócił uwagi.
Zaczęto wstawać i ruszać się w pokoju, a wśród konarów lipy dwa czarne cienie poczęły się też ruszać i szamotać.
— Czyś zwarjował! — szepnął jeden, chwytając dłoń towarzysza, który mierzył w szybę.
— Puść, kolego — ja zabiję tego nędznika! Puść — bo będzie źle! Ja go zaduszę, zębami zagryzę! Wiesz, to czarniawy pan z wysepki, ten, ten pies!
— Milcz i zastanów się chwilę! Nie o mordzie nam myśleć — ale o pospiechu! On zdradził, a on tu jest naczelnikiem od narodowego rządu! Rozumiesz! Do partji nam trzeba wracać, nim świt będzie — ostrzec musimy braci! Prędzej, prędzej spuszczaj się na ziemię! Jego zostaw z Moskalami i szatanem! Chodź, chodź!
— Kolego, jeden strzał tylko — jeden! Patrz, stoi wprost okna! Pozwól go zabić!
— Nie kalaj broni! Chodź! Nas czeka długa droga. Rozwagi, kolego! Zgubisz partję, jeśli strzelisz. Kto wieść zaniesie, gdy padniemy!
Żelisławski westchnął, opieszale począł zsuwać się z gałęzi. Świda ściągnął go na parkan; minęli uliczkę. Zapalczywy chłopak milczał; rozwagi nie rozumiał. Był gniewny na towarzysza. Wtem potrącił nogą o drewno jakieś — odskoczył, żegnając się: był to krzyż grobowy. Szli przez cmentarz. Noc była ciemna, jak piekło.
— Kolego, gdzie wy? — zagadnął powstaniec zcicha.
— Jestem.
— Czy my nie błądzimy?
— Nie.
— A daleko do wyspy?
— Około sześciu mil.
Sześć mil. Dreszcz wstrząsnął chłopcem. Sześć mil bez drogi, w głuchą noc, po dniu tak ciężkim, jaki spędził, było to zadanie olbrzymie.
Zwiesił głowę i szedł dysząc, potykając się, zlewając się potem; nie mógł nadążyć towarzyszowi.
— Kolego, zwolnijcie trochę! — szepnął po chwili. — Mamy jeszcze noc całą.
— Mamy tylko trzy godziny! Pospieszajcie!
Chłopak usłuchał, biegł, dobywając resztki sił; siwa sukmana Świdy pomimo to stawała się coraz niewyraźniejszą, krok jego się oddalał.
— On ze stali, ten człowiek! — pomyślał z zazdrością.
Świda istotnie szedł, jakby po najlepszym wywczasie. Nie hamowała go ani ciemność, ani zagony, ani jamy, ani pnie, ani brak śladu. Jasny dzień i bity gościniec nie byłby dlań wygodniejszemi, jak ta gmatwanina pól, zagonów, strug i gajów. Okolicę znał wyśmienicie.
W miarę oddalania się od miasteczka cichł ruch i życie. Krok ich tylko słychać było czasami i ptactwo błotne po ługach. Aleksander, zajęty orjentowaniem się w położeniu, zapomniał prawie o towarzyszu; myślał tylko o swym obowiązku.
Wtem tuż za nim ktoś śpiewać począł; zrazu chrypiąc, potem coraz donośniej — o tyle równo i zrozumiale, o ile na to pozwalał oddech krótki i zmęczony.
Czasem urywał wśród taktu i kaszlał i znowu zaczynał rozgłośnie, z gorączkową energją:
Leć nasz orle w górnym pędzie,
Sławie, Polsce, światu służ!
Kto przeżyje, wolny będzie,
Kto umiera, wolny już!
Świda się obejrzał i przystanął.
— Nie śpiewajcie, kolego, niebezpiecznie — upomniał.
Żelisławski zrównał się z nim, oparł oburącz na gałęzi, którą się podpierał, i spojrzał nań żałośnie.
— Muszę śpiewać — rzekł urywanym głosem — bo gdy przestanę, to padnę. Ja zawsze śpiewam, gdy mi słabo i źle, a nigdy jeszcze tak nie byłem zhasany jak dziś! Nie mogę wam nadążyć i gdy każecie milczeć, to już lepiej tu się położę — niech mnie wilki dokończą. Czy nam jeszcze daleko?
— Daleko! Zostańcie na miejscu i zaczekajcie na mnie chwilę, wrócę zaraz!
Chłopak się położył na zroszonym mchu. Było mu istotnie bardzo słabo, brakło oddechu, pot zimny oblewał skronie, ciałem dreszcz rzucał w nierównych odstępach.
— Co tobie, Adasiu! — mruknął sam do siebie z wyrzutem. — Czyżeś wywinął się śmierci tyle razy, żeby tak skończyć! — Otarł pot, usiadł i zaczął znowu:
Matko Polsko, dzieci twoje
Dziś szczęśliwych doszły chwil.
Śpiewał tak zapalczywie, że nie słyszał, jak w oddali zatrzaskały gałęzie, jak ujadały psy, jak rozległ się tupot kopyt i głosy ludzkie — i nie widział, że z gąszcza ktoś się zbliżał ku niemu.
Wołanie Świdy przerwało mu śpiew. Stał o kilka kroków, trzymając za uzdy dwa osiodłane wierzchowce.
Człowiek jakiś obcy rozmawiał z nim półgłosem.
Żelisławski na widok koni orzeźwiał. Zanim Aleksander się obejrzał, już siedział na siodle i naglił do pospiechu.
— Jedźmy, kolego, jedźmy! — wołał niecierpliwie.
— Konie wasze puszczę na los szczęścia — nad rzeką około Żydowego Wiru — jeśli żywe dojdą!
— Niech wam Bóg dopomaga! — odparł człowiek, ustępując o krok. — Nie żałujemy bydląt. A pozdrówcie ode mnie brata Hipolita w partji.
Świda wskoczył na konia, skinął mu głową i podał szeroko otwartą prawicę.
— Bywajcie zdrowi! — zawołał, niknąć w cieniu.
Szlachcic powlókł się powoli zpowrotem do swej siedziby. A konie pędziły, gnane bez pamięci, smagane naoślep. Niosły jak oszalałe przez wertepy i manowce; była to ich ostatnia zapewne droga. Stanęły wreszcie przed nieprzebytą zaporą. Była to szeroko rozlana rzeka. Jeźdźcy zeskoczyli na ziemię i stanęli nad samym brzegiem. Za wodą czerniały niewyraźnie kontury wysepki, cel podróży. Było tam gwarno, roiło się od ludzi, jaśniały ogniska wśród łozy, ale między niemi czerniała głąb i prąd gwałtowny, ze strony naszych znajomych nie było żadnego czółna.
Świda krzyknął parę razy bezskutecznie. Glos jego ginął wśród szumu wody, nie dolatując wyspy.
— Cóż robić! — wołał rozpaczliwie Żelisławski.
— Pójdziemy wpław!
— Ależ ja pływać nie umiem!
— To popłynę sam i przyszlę po was czółno!
— A jak się utopicie?
— Ha, to poczekacie do rana. Skoro słońce wejdzie, zobaczą was i przyjadą z łódką.
— Ale wy, wy się utopicie!
Świda nie odpowiedział. Bez zwłoki zrzucił z siebie świtkę Makarewicza, spojrzał raz jeszcze w kierunku wyspy i śmiało wszedł w rzekę. Po dwóch krokach zabrakło mu gruntu pod nogami, począł płynąć. Płynął jak wydra. Ramię rzeczne, lubo w tem miejscu płytkie i burzliwe, zabawką było dla niego, tylko nie w tej chwili!
Zapomniał, rzucając się w wodę, że dobę całą spędził bez snu i posiłku, wciąż w męczącej, pieszej lub konnej podróży, zapomniał o tem i poczuł dopiero po pewnym czasie, że się z siłami nie obrachował, że zamiast ogrzać, ruch ziębił jego ramiona, że pracowały leniwie, słuchając raczej siły woli, a nie muskułów.
Płynął jednak, podniecając się myślą, że wyspa już niedaleko; ale się mylił, lub rozmyślnie mylić się pragnął... Między nim a tem światełkiem, błyskającem niekiedy z za drzew aż ku niemu, leżał główny prąd i dwie trzecie drogi do przebycia.
Płynął jednak dość równo, gdy nagle, zarzucając lewą ręką, uderzył silnie o pal jakiś pod wodą i aż syknął mimowoli.
Gdy chciał posunąć się dalej, poczuł z przerażeniem, że ręka i ramię mu zdrętwiały, nie mógł ich użyć! Pozostała mu tylko prawa i prąd. Wówczas uznał się zgubionym, lecz nie ze strachem o siebie myślał o tem, ale z troską o tych ludzi, co tam za wodą spali może, pełni nadziei, ufni w bezpieczeństwo schronienia i śnili o triumfach, gdy za kilka godzin nie stanie im już czasu by ujść przed zatratą.
Świda się podniósł nawpół z wody, krzyknął donośnie, długo, póki mu sił starczyło:
— Uciekajcie! Moskale idą! Uciekajcie! Hej, hej!
Potem bezsilny upadł napowrót. W tem miejscu prąd go porwał i uniósł z sobą; wysepka została na prawo. Nieznośna sztywność obejmowała członki młodego człowieka: zdało mu się, że ma kule u nóg, co go ciągną wdół, w otchłań!
Jeszcze raz wstał na falę i rzucił w stronę niknącego światełka przeciągłe, rozpaczne wołanie: głos mu zamarł, upadł ciężko — zniknął.
Znowu wyjrzała z toni jego ciemna, dzika twarz, walką skurczona, jedną ręką bił wodę, nierówno, coraz słabiej, jak ranny delfin. Prąd go niósł coraz szybciej.
Wtem o kilkanaście kroków przed nim zaczerniało czółno. Już go nie widział, ale ci, co płynęli na tej łupinie, posłyszeli jego krzyk ostatni, wracali ku niemu. Dwoje ich było; mężczyzna i kobieta. Ona stała na przodzie, wiosłując i z niepokojem śledząc czarną, ponurą wodę — on gawędził.
— Coś się zdało panience! Któżby miał wołać o pomoc? To z wysepki głosy dochodzą!
— Nie, to ktoś tonie, z pewnością. Prędzej, Ignacy! Słyszałam wyraźnie — znam ten gł...
Urwała, topiąc wzrok w ciemnościach.
— Na prawo patrz, płynie! Steruj żywo!
Pochyliła się nad wiosłem, łódka poskoczyła, jak ruszona sprężyną, bokiem ośliznęła się o tonącego.
— Jak mi Bóg miły! Doprawdy człowiek — wołał sternik. — Bodajto młode oczy i uszy!
Kobieta milczała, ale rzuciła wiosła, uklękła w łódce i z narażeniem życia zdołała pochwycić tonącego, gdy już znikał pod wodą.
Przyciągnęła go ku sobie, utrzymując ze zdumiewającą siłą to opuszczone ciało, które martwota popychała na głębię.
Czółno przechyliło się gwałtownie, lada chwila ów trup bezwładny mógł ją pociągnąć za sobą. Była blada, z wyrazem bezmiernej grozy w oczach, ale strachu w nich nie było o siebie, jak nie było strachu w pokurczonych, sinych rysach topielca.
Nerwowym ruchem ściskała w ręku kołnierz biedaka, wznosiła go z nadludzką siłą nad powierzchnię wody — nie wołała, nie mdlała, jakby inne zrobiły na jej miejscu; patrzała przed siebie na tego, może już nieżywego — i zginęłaby raczej z nim razem, niżby otworzyć miała skostniałą dłoń, w której trzymała szmat jego odzieży. A śmierć borykała się z nią, rwąc gwałtem z jej ręki ofiarę, targała ją, rwała z prądem, tłoczyła na dno, pasowała się o łup!
Aż sternik, wepchnąwszy czółenko na mieliznę, przyszedł jej z pomocą. We dwoje dźwignęli Świdę do środka.
— Matko cudowna z Ostrejbramy, a toż to nasz panicz z Luchni! — wykrzyknął stary człeczyna, padając przy nim na kolana. — Wpław szedł, biedak, i kurcz go porwał! Ach, Boże mój, żeby nie panienka, toby zginął. — Począł energicznie trzeć młodego człowieka, chwilami rękawem ocierał oczy — już nie gawędził. Po kilku minutach podniósł wzrok na swą panią. Siedziała nieruchoma bez skargi i łez, ale po twarzy chodziły dreszcze i usta się kurczyły. Co się działo w tej zamkniętej, hardej duszy? Stary może jeden wiedział, bo się znowu pochylił, poszukał serca pod ociekającą bielizną Świdy.
— Bije! — zawołał radośnie. — Zemdlał tylko, ale to przejdzie! Niech się panienka nie boi!
Dziewczyna podniosła głowę.
— Bać się! Ja! Myślałam, że mnie znasz, Ignacy!
Stary zamilkł, ale głową pokręcił niedowierzająco.
— Czy popłyniemy do domu? — spytał.
— Nie, wróćmy do wyspy! On tam dążył i musiało mu być pilno, kiedy na czółno nie czekał!
Sternik usłuchał rozkazu. Dziewczynka zajęła się znowu omdlałym. Otarła mu z wody i szlamu twarz i włosy, okryła od nocnego chłodu własnym szalem i usiadła obok niego, wpatrując się w zamyśleniu w skraj purpurowego jedwabiu, co wyzierał mu z za odzieży przemokłej. Był to jej sztandar!
A gdy wreszcie po długiem oczekiwaniu pierś Świdy poczęła się poruszać i gdy oczy otworzył, ujrzał utkwione w siebie, ubóstwiane nad życie źrenice Władki Wismund.
Chwilkę myślał, że śni, potem się zerwał żywo i do kolan jej się osunął, wyciągając rękę.
— To pani! — wyszeptał zcicha.
— Tak, to ja! — odparła, podając mu dłoń, której dotknął z uszanowaniem ustami. — Przed godziną przysłał mi opiekun rozkaz dla partji. Uznałam za najbezpieczniejsze sama pojechać z Makarewiczem. Wracaliśmy właśnie, gdy...
Przerwał jej. Czaplic, partja, rozkaz: te trzy słowa spłoszyły jego krótkie marzenie, przypomniał sobie wszystko. Twarz, wpatrzona tęsknie w oczy ukochanej, przybrała wyraz surowy i niespokojny.
Wstał gwałtownie, nie czując osłabienia.
— Rozkaz, pani woziła rozkaz dla partji od pana Czaplica? Skąd był rozkaz?
— Z miasteczka.
— Ach tak! Co było w rozkazie?
— Żeby nie ruszano się z miejsca i nie rozpoczynano działać do trzech dni.
Świda zaśmiał się okropnie.
— Co panu jest? — spytała zdziwiona. — I cóż tak dziwnego w tem, żem rozkaz woziła? Spocznij pan chwilę, płyniemy powoli, wysepka dość jeszcze odległa.
— Popłyniemy prędzej! Nie odpoczywa ten, kto ma za sobą pana Czaplica — rzekł ponuro, biorąc drugie wiosło.
— Która godzina? — spytał po chwili zdławionym głosem.
Panienka powiedziała mu ją.
— Zaraz ranek — wyszeptał do siebie, pracując z jakąś wściekłą energją, jakby ta myśl gnała go naprzód. Czółno nie płynęło, a migało po falach — byli już u celu. Świda rzucił wiosło, pochylił się do Władki.
— Dziękuję pani dziś nie za siebie tylko, ale za tysiąc ludzi. Wyratowała pani partję. Żebym się spóźnił lub zginął, jutroby ją marnie wyrżnięto. Nie mówcie panu Czaplicowi nic, a czas wam wyjaśni mój pośpiech i znaczenie rozkazu!
— Pan tu zostanie?
— Tak, żeby wam służyć. Wasza sprawa moją jest teraz. Bywajcie zdrowi — może was widzę raz ostatni. A teraz jeszcze jedna prośba. Za rzeką zostawiłem kolegę. Czas nagli, a tu potrzebny. Przywieźcie go na tę stronę. — Wyskoczył na brzeg. Dopiero teraz zauważył sternika.
— Ach, Makarewicz! Witajcie, przyjacielu! Na tamtym brzegu zostawiłem waszą sukmanę. Dostawcie mi ją wraz z kolegą. Bywajcie zdrowi!
Skinął ręką i wszedł w gąszcz.
— Kto idzie? — zawołano w tejże chwili i lufa posterunku mignęła za krzakiem.
— Oho, znać obecność Kazimierza! Porządek jak w gwardji na paradzie — mruknął nowoprzybyły, a głośno dodał: — Aleksander Świda.
— Czego?
— Z raportem do naczelnika.
— Skąd?
— Z miasteczka, od Moskali.
— Idźcie! — Szyldwach gwizdnął trzy razy, wskazał ręką ścieżkę świeżo utartą w głąb wyspy.
Świda nie potrzebował przewodnika, po chwili stanął na znanej mu polance, gdzie teraz wokoło kilkunastu dogasających ognisk spało na trawie, z pięścią lub workiem pod głową, kilkuset ludzi.
Cała Litwa tu była, zmieszana w mozaikę typów, strojów i lat. Oficjaliści dworscy i urzędnicy obok magnackich synów i drobnej szlachty, panicze i ekonomowie, spalone twarze i zgrubiałe dłonie obok delikatnych rysów i pieszczonych rąk bogaczy.
Co było młodego, silnego, zdrowego, rzuciło pług i dom, zbiegło z ław szkolnych i od wygodnego pańskiego życia uszło tu w głuche pustkowie, do egzystencji tak ciężkiej i mozolnej, że jej do żadnej porównać się nie da, i spali teraz z uśmiechem na ustach, marząc o wolności!
Świda szybko objął ten widok i wstrząsnął głową.
— Szkoda ich! — zamruczał.
Ktoś go ruszył za ramię. Była to druga placówka, która na gwizd ostrzegający z brzegu, spotkała go na skraju polany.
— Do naczelnika? — zagadnął krótko człowiek z ogoloną głową, ubrany w szamerowaną siwą kurtkę.
— Tak.
— Idźcie tam! — rzekł, wskazując ręką ostatnie jaśniejsze ognisko, poczem powtórzył sygnał ostrzegający.
Aleksander wkroczył między śpiących, omijając rozrzuconą wszędzie broń, odzież, zapasy i najróżnorodniejsze przedmioty codziennego użytku i kołując wśród obozu, zbliżał się do światła, przy którem panował jeszcze ruch; kilku starszych i naczelnik siedziało tam gwarząc półgłosem. Kazimierz drgnął na widok wodą zlanej, obszarpanej postaci, co się jak widmo zatrzymała przed nim.
— Aleks, czyś to ty?
— Z raportem. Jak mi rozkazano, śledziłem Moskali.
Naczelnik wstał, a z nim wszyscy. Wszystkie dłonie wyciągnęły się do Aleksandra. Chwilę nikt nie zdołał przyjść do słowa.
Potem każdy porwał w ramiona młodzieńca, witano go, ściskano, jak brata lub syna.
— Hańba temu, kto cię o zdradę posądził — krzyknął jeden.
— Byłem pewny, że cię ujrzę wśród nas! — szepnął Kazimierz. — Wysłałem cię wszakże sam po rozkaz do twojej władzy!
Aleksander uśmiechnął się lekko.
— Masz słuszność! — odparł. — Jestem teraz na wasze usługi.
— Siadaj zatem i spocznij! Czyś przepłynął rzekę?
— Spieszyłem bardzo, bo raport ważny!
— Mów zatem, coś widział i słyszał.
Umilkli wszyscy i usiedli. Aleksander stał tylko jeden wyprostowany, jak podwładny wobec zwierzchnika.
— Moskale do rana stali rozrzuceni. Od południa zaczęto ich gwałtownie ściągać do miasteczka. O partji już wiedzą i znają wysepkę. Za parę godzin wychodzą na nas. Jest ich pięć tysięcy, nie licząc kozaków.
— To być nie może! — przerwał jeden z powstańców. — Nie mogą znać jeszcze naszego schronienia; a przytem Czaplic, który do nich jeździł na wywiady, przysłał nam przed chwilą rozkaz pozostania w miejscu do trzech dni.
— Zapewne! — odparł gwałtownie Świda. — Czaplicowi bardzo chodzi, by Moskale nas nieprzygotowanych zmietli co do nogi! Ma za to dostać glejt murawjewowski dla siebie, może urząd, order lub pieniężne wynagrodzenie.
— Jak śmiecie szkalować naczelnika powiatu, człowieka ze wszech miar szanowanego! — zawołał ten sam powstaniec, porywając się z ziemi.
Aleksander zbladł strasznie, ale zdołał pohamować wybuch.
— Mówię, com widział i słyszał. Nie szkaluję nikogo. Zdaję raport przed naczelnikiem. Moskale dziś tu będą w pięć tysięcy! Czaplica nie szanuję — mam go za zdrajcę, nikczemnika i zaprzedańca, i gotówem to stwierdzić faktami.
Powstańcy zamilkli.
— Jakiemi faktami? — spytał Kazimierz.
— Żem go widział i słyszał wśród Moskali w miasteczku, sprzedającego naród i kraj za bezpieczeństwo dla siebie, na co mam świadka Żelisławskiego.
Dlategom tak spieszył tu. Chciałem was ostrzec, i zanim świt wejdzie, wyprowadzić stąd partję. Powiedziałem wszystko, naczelniku!
Skłonił się i odstąpił do dalszego ogniska. Kipiał cały.
Cały jego trud i energja rozbiły się marnie. Zapłatą za tyle starań, za narażone życie, było niedowierzanie i wahanie. Ufano raczej Czaplicowi, niż jemu. Usiadł zgnębiony, trzęsąc się od chłodu i wilgoci. Dopiero teraz poczuł okropne zmęczenie. Wtem wzrok jego spoczął na czerwonej szmacie, co mu wyzierała z za koszuli, spuścił głowę zamyślony, i nagle wstał, zawahał się jeszcze chwilę — i wrócił do ogniska, gdzie był Kazimierz.
— Bracia, — zawołał przejęty — uchodźmy stąd! Świadczę się Bogiem, żem nie zdrajca i nie kłamca! Znajdziemy lepsze schronienie, pewniejszy punkt w puszczy. Wysepka ta jest złem miejscem. Padniemy wszyscy bez sławy — zdradą wzięci! Jeślim skłamał, zabijecie mnie jak zbrodniarza! A tymczasem godziny uchodzą — za chwilę będzie zapóźno! Zaufajcie mi ten raz jeden! Jam nigdy nie prosił, dziś błagam! Naczelniku, dajcie rozkaz! Ja was poprowadzę!
Co za siłę miała myśl o Władce, gdy jego nagięła do takiej mowy! Żebrał on, co nie znał pokory! Żebrał — o ufność, on, co nigdy nie skłamał.
Kazimierz za całą odpowiedź wstał i rozejrzał się wokoło. Już się nie radził z nikim, nie wahał, nie namyślał.
— Hej, sygnalisto! — krzyknął donośnie, głosem nawykłym do komendy. — Budzić obóz!
Na ten rozkaz młody chłopak, czuwający opodal, porwał się żywo, chwycił za róg myśliwski i zadął z całych płuc raz, drugi i trzeci!
Dźwięk rozdarł powietrze przeciągle, długo i poszedł daleko z wodą.
Powstańcy zrywali się z ziemi, chwytali za broń, kupili się wokoło wodza. Na cichej wysepce powstał gwar, zamęt, zapytania, krzyki, nawoływania.
Kazimierz założył ręce na piersi, czekał chwilę, aż oprzytomnieją zupełnie.
— Zwijaj obóz! Formuj się do marszu! — zabrzmiała znowu komenda.
Usłuchano bezładnie, krzycząc, popychając się, ale z ochotą i dość szybko.
— Dziesiątkami w czółna! Nie tłoczyć się!
Czółen u brzegu była cała flotylla, rzucono się do nich.
Tymczasem Makarewicz na rękach wniósł zaspanego Żelisławskiego do łódki. Chłopak leżał jak drewno, nie wiedząc, co się z nim dzieje, gdzie płynie i z kim. Wtem trąbka ozwała się z wyspy. Chłopcem dreszcz wstrząsnął — dźwignął się na nogi — słuchał. Słuchał z rozkoszą, z przejęciem, z frenezją, łowiąc chciwie tony. Przejmowały go zapałem, szczęściem, napełniały nową siłą. Całą duszą utonął w sygnale partji. Grał mu on, jak wciąż od pół roku pobudkę do boju, do ofiary, do bohaterstwa. Za pierwszym dźwiękiem podniósł głowę i nastawił uszu; za drugim naprzód poskoczył i zaiskrzyły mu się oczy; za trzecim hasłem nie zdołał się powstrzymać. Nie myśląc, co robi, nie oglądając się na nic, wyskoczył z czółna.
Woda bryznęła mu aż nad głowę — szczęściem zgruntował i, brodząc, pobiegł na melodję, jakby się bał spóźnić do apelu.
— Panie, panie! — krzyknął za nim Makarewicz. — Zabierzcie siermięgę pana Świdy.
Daremne wołanie. Żelisławski słyszał tylko sygnał, pamiętał tylko, że jest powstańcem. Jak burza wpadł na polanę. Już większa część partji była w czółnach, na brzegu została tylko niewielka gromadka. Ku niej to dążył chłopak rozpromieniony, oszalały radością! Widział cudny obraz. Aleksander Świda z bratem uwiązywali do wysokiego drzewca purpurowo srebrny sztandar. Podniesiono go wgórę. Ranny wiatr rozwiał chorągiew i w tejże chwili promień wschodu wytrysnął na horyzoncie, zalał światłem wyspę, rzekę, ozłocił jak glorją białego orła.
Światłem objęta garstka ludzi na brzegu wzniosła oczy, odkryła głowy. Modlili się o słońce bez zachodu dla królewskiego ptaka ze sztandaru.
Żelisławski podbiegł i padł na kolana.
— Mój orzeł, mój orzeł! — wołał przez łzy, obejmując drzewce rękami i tuląc do piersi, błagalny wzrok podniósł na wodza:
— Naczelniku, ja go poniosę! Pójdę z nim na przodzie. W sześciu partjach byłem chorążym! To mój, mój ptak!
I płakał i prosił, cisnąc znak do serca, aż Kazimierz, niezdolny opanować wzruszenia, położył uroczyście rękę na rozwianej płowej czuprynie:
— Idź, orlątko, idź! Możesz go nieść, bo kochasz. A nie daj go wziąć Moskalom!
— Chyba z życiem!
Chłopak wstał, dźwignął sztandar i z oczami utkwionemi w purpurę ruszył do czółen, intonując pieśń:
Oto dziś dzień krwi i chwały,
Oby dniem wskrzeszenia był!
Powstańcy ruszyli, zanim pieśń objął chór cały.
Na brzegu przez chwilę zostali tylko dwaj Świdowie.
— Rzuciłeś wszystko? — spytał Kazimierz.
— Niewiele miałem do rzucania.
— I idziesz z nami?
— Nie, idę za tem! — podniósł rękę, wskazał na czerwony szmat jedwabiu na niebie. — Gdy go nie stanie, odejdę.
— A teraz co myślisz?
— Opowiem ci plan w drodze.
— Chodźmy zatem! Hej sygnalisto!
Róg zadął znowu. Ostatnie czółno odbiło od brzegu, prześlizgnęło się wpoprzek rzeki, znikło w gąszczu tataraków.
I zapanowała cisza. Ludzie, czółna, wszelki ślad partji przepadł w oczeretach i łozie.
Tylko czasami, gdy rzedniały zarośla, migał szkarłatny sztandar coraz niewyraźniej — i dolatywał jaki urywek pieśni Żelisławskiego, coraz ciszej. Aż jedno i drugie rozpłynęło się w oddali, zamajaczyło, zamgliło się — i zgasło. Na wysepce było znowu pusto i głucho i dogasały tylko resztki ognisk...