Pożary i zgliszcza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pożary i zgliszcza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skąd się biorą zdrajcy w narodzie?
Jedna ziemia ich karmi, jedno słońce im świeci, jeden duch tradycji i zasad ich uczy, a jednak w danej chwili odpadają od społeczeństwa lub je toczą jak gangrena.
Wszystko mają wspólne z bohaterami, brak im tylko serca, ciepła, ognia.
Kawał żelaza odbity od sztaby jest szary, bezkształtny, nieużyteczny, lecz niech go żar ogarnie, młot ogładzi, niech się rozpłomieni, a cudo zeń zrobi dłoń pracowita; a zimna sztaba pozostanie jak przedtem grubą, ciężką, zawadą tylko.
Taką właśnie zimną sztabu metalu był Judasz Iskarjota, Grek, sprzedający Persom tajemnicę Termopil, takim był Radziejowski, naczelnicy Targowicy; takim był Dominik Czaplic.
Człowiek ten znał dwa czynniki, interes i pychę, kochał swą wygodę i pieniądz, szanował tylko siłę i władzę, z uczuć rozumiał tylko namiętność.
Żeby nie bezmierny egoizm i fałsz, Czaplic byłby drugim Aleksandrem Świdą. Jak ten miał wolę żelazną i wytrwałość i niestrudzoną energję i pracowitość, obok porywczej, gwałtownej natury.
Ale samolubstwo i fałsz skrzywiły go do szczętu.
Stał się giętkim i układnym, pokornym i cichym, skrytym i chytrym. Manowce mu były drogą, a noc dniem. I nie mogła żadna jasność ożywić jego duszy, bo w niej nie postało nigdy ofiarne uczucie.
Aleksander Świda był człowiekiem, Czaplic był płazem, płazem o tysiącznych, mieniących się łuskach, których żaden cios nie mógł dosięgnąć i przebić.
Wschodzące słońce, co żegnało partję na wysepce, widziało też powrót pana Dominika z miasteczka.
Jechał powoli spokojny i bezpieczny. W kieszeni miał glejt murawjewowski i patrzał z rozkoszą na swe łany i lasy, mury dworu i stada bydła, na całe swe państwo, które się nie bało powstania i rabunku, konfiskaty i administracji, które szanować musiał kozak łupieżca i urzędnik pijawka!
Uśmiech dumy okolił na chwilę śniadą jego twarz.
On jeden wiedział, ile to państwo kosztowało go w życiu, ile przeszedł, nim od syna zrujnowanego szlachetki, oficera rosyjskiego, dorobkiewicza, doszedł do celu, zanim wypełnił marzenie mozolnego życia, którem było bogactwo.
Ba, on od dziecka dostrzegł i przeczuł, jaką dźwignią jest złoto; z kruszcu robił piedestał pod swą wielkość i gdy wreszcie wstąpił nań, spostrzegł z zadowoleniem, że królował nad innymi: nad tymi szaleńcami, co budowali podstawę z poświęceń i ofiar, z pracy cichej, ze zdolności i nauki!
Im się budowa kruszyła pod stopami, upadali, ginęli, a on stał i rósł w potęgę.
Ach, żeby złoto, którem rzucał Czaplic, żeby te dukaty węgierskie z Matką Boską mówić mogły!...
Oneby jedne powiedzieć mogły chyba, czy na powierzchni ich tylko był pot właściciela, czy też gorzkie łzy, nikczemny handel, nieprawe wydarcie, grabież i krzywda ludzka, zatarta latami i oddaleniem!...
Lecz złoto zna tylko jedno słowo: Z drogi przede mną!
I usuwało się też wszystko: zapory i trudności, tajemnice i zagadki, ciekawość i niedowierzanie.
Usuwało się i gięło jak pod wóz indyjskiej bogini; o panu Czaplicu wiedziano tylko to, co on chciał, by wiedziano. Dobry gospodarz, ofiarny sąsiad, wierny katolik, gorliwy patrjota — nikt w nim skazy nie dopatrzył.
Pomimo skończonych lat czterdziestu, dotąd się nie ożenił, choć wszystkie dwory obywatelskie przyjęłyby go za zięcia z otwartemi rękami.
Mówiono otwarcie, że zachował swe serce i nazwisko dla Władki Wismund, i nie mylono się zbytnio.
Była to dziewczyna pięknego rodu i magnackiej fortuny. Ojciec jej sąsiadował o miedzę ze starym Czaplicem — krewnych nie miał — jedynaczkę kochał nad życie.
Dziecko miało lat siedem, gdy ją od zwłok ojca zabrano do Sterdynia. — Pan Wismund tak chciał. Testamentem oddał córkę i mienie przyjacielowi, zaklinając, by ją kochał i strzegł jak własnej. Stary Czaplic umierając, obowiązek ów święty przelał na syna.
Sierota wychowała się i wzrosła pod okiem pana Dominika, była wszechpotężną panią w Sterdyniu: wypełniono skrupulatnie zlecenie ojców.
Pomimo to między wychowanicą i opiekunem nie było nigdy szczerego stosunku. Może z powodu zamkniętej, skupionej w sobie, jak zwykle, sierocej duszy Władki, może z powodu dziwnego jakiegoś uczucia onieśmielenia i przymusu, którego wobec panienki nie mógł się nigdy pozbyć Czaplic.
Żyli lata pod jednym dachem, widywali się codziennie, a nie znali się wcale. Stosunek był grzeczny, chłodny, powierzchowny — żadne się nie zbliżało.
Władka może nie chciała. Czaplic może nie śmiał.
Dziewczynkę kochała cała okolica, szanowali wszyscy, czarem swym poważnym podbijała serca; może i serce opiekuna zwalczył jej urok — niewiadomo!
Nie żenił się jednak i nie szukał kobiecego towarzystwa, a znajomi, utrwaleni w przypuszczeniu ciągłemi odkoszami Władki, czekali z dnia na dzień wieści o ich zaręczynach.
Pan Czaplic tymczasem, rozmyślając, zbliżał się do domu. Już skręcał w wysadę, gdy z przeciwnej strony weszło na nią dwoje ludzi. Była to właśnie panna Władysława z Makarewiczem.
Dziewczynka zrazu nie zwróciła uwagi na jeźdźca. Szła ze spuszczoną głową, układając machinalnie bukiet z pęku biało różowych wodnych lilij, strażnik niósł za nią szal i okrycia. Spostrzegłszy pana, ukłonił się głęboko.
Pan się zbudził ze snów o potędze. Przestał się uśmiechać, zeskoczył żywo z konia i zbliżył się do starego.
— Skąd to? — spytał.
— Z Żydowego Wiru.
— Panienka sama woziła rozkaz?
— Sama, ze mną! Pani Ordyńcowa się bała, a służbie nie ufaliśmy pałacowej.
— Partję zostawiliście na miejscu?
— A jużci.
— Nie spotkaliście nikogo?
— A kogóż mieliśmy spotkać?
Pan Dominik sam tego nie wiedział. Typowo litewska odpowiedź strażnika uspokoiła go.
— To dobrze. Daj mi to, co niesiesz, a weź mego konia i odprowadź do stajni.
Makarewicz się skłonił i spełnił rozkaz.
Na ustach jego, gdy patrzał za Czaplicem, był drwiący, złośliwy uśmieszek. Stary miał swe wybitne sympatje i antypatje, dokładne odbicie gustów Władki. Ona była niezbadaną jak sfinks, on skryty i sprytny jak kapłan jakiego tajemniczego bóstwa.
Dziewczynka na odgłos innych kroków tuż za sobą, obejrzała się powoli i powitała opiekuna lekkim ukłonem. W obu rękach trzymała kwiaty.
— Naraziłem panią na utrudzenie, — zaczął, wpatrując się w nią z widocznem upodobaniem.
— Bynajmniej, jestem panu bardzo wdzięczna za polecenie, — odparła półgłosem.
Makarewicz jednak dosłyszał, bo się znowu uśmiechnął, ale tym razem radośnie i serdecznie.
Myśli swych jednak nie zakomunikował głośno; i nie opowiedział, co go tak cieszyło. Rozmowa się urwała, ale pana Czaplica nie zrażały lakoniczne odpowiedzi, szedł wytrwale obok niej i namyślał się. Pragnął jej coś powiedzieć i układał najdogodniejsze zwroty.
— Czy pani pozwoli sobie zrobić pewną propozycję? — ozwał się po chwili trochę zakłopotany.
— Słucham.
— Trochę to nagle i bez przygotowania wyglądać będzie, ale myśl tę noszę oddawna i korzystam z pierwszej sposobności, by ją pani przedstawić!
— Słucham pana! — powtórzyła.
— Oto, chciałbym bardzo prosić panią o wyjazd czasowy z tych stron. Paszport zagraniczny dostanę natychmiast; siostra moja chce lato spędzić w Ems, czy nad morzem. Czy pani nie zgodziłaby się jej towarzyszyć?
— Dlaczego? — spytała krótko.
— Oh, dla bardzo wielu przyczyn. Chwila, którą przeżywamy, jest tak pełną niebezpieczeństw, trwogi, niepokoju, tyle strasznych, krwawych wypadków i klęsk się gotuje, że nie mogę się pogodzić z myślą, by pani na nie tak zbliska była narażoną, lub patrzeć na to miała. Zresztą obowiązkiem mym jest usuwać od pani wszelką przykrość, przysiągłem to ojcu memu i dotąd, o ile mi sił starczyło, dochowywałem przysięgi. Wszak mi pani pod tym względem nic nie może zarzucić.
— O nie! Przeciwnie, dziękuję panu za tyloletnie starania i trudy z mego powodu.
— Myli się pani. Trudów nie czułem, bo sposobność służenia wam szczęściem mi była!
Głos pana Czaplica ścichł przy ostatnich słowach. Spojrzał gorąco na wychowanicę. Zmarszczyła czoło, cień niezadowolenia przesunął się po twarzy.
Makarewicz w tejże chwili wymijał ich. Konik arabczyk wyrywał się i skakał, pomimo to stary zdołał w przelocie rzucić panu posępne spojrzenie.
Można przysiąc, że go uraczył w myśli nieładnym epitetem.
— Wracając do rzeczy — zaczęła Władka — pan uważa obecność moją tu za niepotrzebną w tych czasach?
— Za niebezpieczną — poprawił. — Jesteś pani bogata, kochasz kraj i zapytana wyznasz to w oczy każdemu! Teraz to wystarcza, by się dostać pod sąd, stracić fortunę i być wysłaną. Tymczasem nie koniec na tem. Tej nocy wzięłaś pani czynny udział w powstaniu; podobny wypadek może się jeszcze przytrafić, i dość jednego słowa, doniesienia naprzykład takiego Makarewicza, by panią zgubić i potępić.
— Pan źle wybiera przykłady. Makarewicz mnie nie zdradzi.
— Może być, choć za nikogo ręczyć nie trzeba. Krótko mówiąc, będę bardzo szczęśliwy, gdy potrafię namówić panią na wyjazd zagranicę z moją siostrą. Niech burza, co się sroży, obedrze mnie ze wszystkiego, szczęśliwy będę, jeśli wzamian pani pozostanie nietkniętą.
Nowe, ogniste spojrzenie zakończyło tyradę.
Władka długo szła, milcząc i chmurnie patrząc na pałac sterdyński przed sobą. Zatrzymała się na ganku.
— Dziękuję panu raz jeszcze za troskliwość! Rozumiem ją i oceniam, lecz dziwić pana nie powinno, że odmawiam. W burzy, co się sroży, wśród walczących i cierpiących znajdzie się obowiązek i dla słabej dziewczyny! Nie godzi się uchodzić nikomu z ziemi, gdzie będzie za dni lub tygodni kilka tylu rannych, tyle sierot i tylu biedaków bez dachu. Nie godzi się myśleć o swem bezpieczeństwie wtedy, a tem mniej o fortunie! To byłaby zdrada, panie Czaplic, a nie mogę wam wyrazić, co za wstręt i zgrozę ten sam wyraz we mnie budzi!
Twarz słuchającego pobladła; spuścił oczy ku ziemi pod głębokiem spojrzeniem dzieweczki, potem się zasępił. Postanowienie to było mu okropnie nie na rękę, gmatwało plany, trwożyło go.
— Ależ pani powinna wyjechać! — zawołał prawie gwałtownie.
Podniosła czoło, spojrzała mu w same oczy.
— Powinnam... — powtórzyła z przyciskiem — pan mi to mówi po mojej odpowiedzi?...
— Pani tu zostać nie może! — nalegał uparcie.
— Tu? W Sterdyniu zatem! Pan się lęka dla siebie mego patrjotyzmu! O i owszem, stąd mogę wyjechać! Przed rokiem skończyłam lat dwadzieścia, prawo zwalnia pana z opieki. Wyjadę do moich Grabów.
Czaplic na ten zwrot niespodziewany oniemiał z przerażenia. Czego się bał: czy żeby nie przeczuła zdrady, czy że upadł w jej opinji, czy znieść nie mógł myśli wyjazdu ze Sterdynia tej, której widok napełniał go jakąś skrytą rozkoszą. Dość, że głosu mu zabrakło i ledwie się zdobył na jąkaną odpowiedź:
— Pani... pani mi tego ciosu nie zada!
— Nie — odparła, niknąć mu z oczu w sieni domu — nie, jeśli pan nie wznowi nigdy dzisiejszej rozmowy!
Poszedł za nią, ciągniony czarem, chciwy jej widoku zawsze, nienasycony nigdy, choć obcował z nią lat tyle.
— Ją stracić — zamruczał ponuro — nigdy! Lepiej wszystko, co posiadam, nędzarzem zostać, ale ją zachować! Spaliłbym Graby, gdyby mi one ją zabrały, a człowieka, coby stanął między nią i mną, zgniótłbym na proch, zdruzgotał, zniszczył! Ot tak! Ona moja!
Pręt trzymany pękł mu w dłoni. Wyrzucił go na dziedziniec, oparł się o okno, ścisnął głowę rękami. Myślał nad sposobami pogodzenia z sobą wszystkiego.
Fakty tłoczyły go, rzeczywistość i szatan gnały naprzód, minuty biegły, coraz bliżej nadchodziła ta, w której miał wydać partję.
Nie czuł wyrzutów, bał się tylko Władki. Syczał mu w uszach wstręt i pogarda, z jaką wymawiała wyraz: zdrada!
— Mon cher Dominique! — przerwał mu zadumę wcale inny głos i wcale inną postać, niż marzoną, miał przed sobą, gdy podniósł głowę.
Była to kobieta lat czterdziestu, bardzo strojna, wbrew żałobie patrjotycznej, wykrygowana w monstrualnej krynolinie, o twarzy okrągłej, różowej, uśmiechniętej, chcącej uchodzić za młodziutką.
Niestety, było to trudno. Bielidło i róż mogły w błąd wprowadzić chyba dzikiego; Europejczyk widział pod niem piegi, zmarszczki i zgrubiałą płeć niemłodej osoby. Nadomiar nieszczęścia formy jejmości nie były piętnastoletnie.
Tak wyglądała siostra starsza pana Czaplica, pani pułkownikowa Ordyńcowa.
Kto był pan pułkownik Ordyniec, czy żył jeszcze lub czy istniał kiedykolwiek rzeczywiście, nikt o tem dokładnie nie wiedział, byli tacy, co utrzymywali, że postać to mityczna, utworzona w myśli i fantazji samej pani. Nikt też w owem zapadłem Polesiu nie wiedział, gdzie siostra Czaplica spędziła młodość, gdzie straciła fortunę i wdzięki i skąd się wzięła na horyzoncie powiatu. Spadła tu niespodzianie przed kilkoma laty — z siedmiu pakami strojów i rozsiadła się w Sterdyniu, niby jako gospodyni u brata.
Rządziła modą, rozwoziła plotki, romansowała z każdym, co się nawinął, rozsiewała skandaliczne nowinki, rozszerzała francuskie powieści i nadsekwańską mowę, wiedziała o wszystkiem, a czego nie dosłyszała, lub nie rozumiała w całości, dopełniła własnym konceptem.
Takie to było towarzystwo domowe Władki od lat sześciu.
— Jak się masz, Emmo! — powitał ją pan Czaplic, całując w pulchną rączkę, ozdobioną mnóstwem pierścionków.
— Ah, bonjour, bonjour! Jestem, mój drogi, od wczoraj w białej złości. Wyobraź sobie, był tutaj i, zabawiwszy godzinę, wyjechał sobie precz, nie zaczekawszy na mnie, nie zostawiwszy karty ani ukłonów! C’est barbare!
— Ale któż to był przecie?
— Ce brute — cet incendiaire! Ten gbur co...
— Jakto, Aleksander Świda tu był, tutaj? — przerwał Czaplic, uszom nie wierząc. — Czegóż on chciał?
— Ah ça, o to się powinieneś Władki spytać! La belle ténébreuse raczyła go przyjąć w swym saloniku sam na sam! Sapristi, une grâce royale z jej strony — i najzupełniej niespodziewana!
— Istotnie?! — Czaplic się przeszedł po pokoju tu i tam. — Ale, że on tu był, w Sterdyniu? U mnie?
— Może go wezwała! Tu sais — un billet. Ten jej faworyt Makarewicz gotów dla niej na wszystko.
Pan Dominik nic nie odrzekł. Chodził ciągle wszerz i wzdłuż. Pozwalał siostrze pleść koszałki, opałki, nie zdradzając żadnego wrażenia.
— Po obiedzie zrobiłam mały kurs i wzywałam ją z sobą. Odmówiła — et cela m’a paru déjà louche! Wracam, Marcin mi ogłasza wielką nowinę! Czy wiesz, Dominiku: Elle est amoureuse de cet Iroquois!
Czaplic powoli podniósł głowę. Twarz jego ciemna zzieleniała prawie; zaciął zęby, aż zgrzytnęły, spojrzeniem dzikiem i groźnem zamknął usta nawet takiej pani Ordyńcowej.
Usunęła się przed nim.
— Tiens, tu serais jaloux, par exemple! — zaśmiała się.
Przestraszył się i uspokoił natychmiast.
— Miewasz szczególne przywidzenia, Emmo, — odparł, ruszając ramionami. — Po raz setny proszę ciebie, żebyś w swych plotkach omijała imię Władki. Nie pozwalam, byś ją mieszała do anegdotek, powstałych w twej głowie. Pamiętaj o tem!
Zanosiło się na familijną sprzeczkę, bo pani Ordyńcowa nie ustępowała z placu nigdy, nawet przed swym wszechwładnym braciszkiem, ale na szczęście w tej chwili lokaj otworzył drzwi jadalni i poprosił na śniadanie.
Czaplic spojrzał i struchlał: Władka już tam była i bardzo łatwo mogła słyszeć rozmowę.
Ale pomimo pilnej obserwacji, żaden rys twarzy młodej dziewczyny nie zdradzał, że ją coś doleciało z za ściany.
Ukłonem poważnym, choć lekkim, powitała panią Ordyńcową i usiadła na swem miejscu.
Ale gadatliwa dama spostrzegła, że trafiła na przedmiot drażniący brata, a lubiła niesłychanie wyprowadzić go z zimnej powagi, w którą się drapował, niby w płaszcz olimpijski. Zwróciła się uśmiechnięta do panienki.
— Opowiadałam Dominikowi o twej wczorajszej wizycie, droga Władko — zaczęła słodziutkim tonem. — Jest to fakt tak niesłychany, że prawie weń wierzyć nie chciał.
Dziewczyna spojrzała na opiekuna jasno, spokojnie, bez cienia zakłopotania.
— Rzeczywiście, pan Świda pierwszy raz był tutaj. Miał interes do mnie.
— Do pani?
— Tak. Przyjechał po sztandar dla partji.
— Po sztandar? Jakto, więc poszedł do powstania?
— Tak, poszedł na stanowisko — odparła poważnie.
— To być nie może. Słyszałem wyraźnie wczoraj w nocy, jak lżył sprawę, wydrwiwał powstanie i odpowiedział stanowczo, że mieszać się do ruchu nie będzie.
Władka ruszyła brwiami, ale nie raczyła odpowiedzieć.
— W takim razie — ciągnął dalej Czaplic wzburzony — uchybił mocno wojewodzie i mnie. Jeżeli żartował wówczas, to przyznam, że był to czas i przedmiot wcale do tego niestosowny.
— Ah, mon cher — wtrąciła pani Ordyniec — czyż można spodziewać się taktu i savoir vivre od takiego gbura. Dziwię się, że dla konceptu nie wydał was Moskalom. Toby było bardzo do niego podobne.
Władka pobladła. Zamigotały jej oczy jak na osobistą obrazę.
— Pani rzuca okropną potwarz na człowieka.Czy pani go zna gruntownie, że tak twierdzi stanowczo?
— O, znam go dużo mniej, niż ty, ma belle! — Pani Ordyniec śmiała się dwuznacznie.
— Zatem nic! — odparła Władka spokojnie. — Jam z nim wczoraj pierwszy raz rozmawiała i nie śmiałabym wydać sądu o charakterze...
— A o uczuciach? — przerwała dama.
Na to pytanie, rzucone żartobliwie, piękna ukochana Aleksandra podniosła wysoko swą złotą główkę.
— Uczucia pana Świdy pozna kraj cały, gdy przyjdzie dzień czynu i poświęcenia. Sądzę, że się go Polska nie powstydzi.
— Mon Dieu, jak ty wszystko dramatyzujesz. Mnie się zdaje, że Polska, choć rodzaju żeńskiego, nie wypełnia całego serca jego... a może i twego.
— Nie są to czasy, pani, do osobistych uczuć i miłości. Tragicznie rzecz biorę, bo nie lekka komedja nam się gotuje i nie pora myśleć o weselu, gdy nas pogrzeby czekają. Pogrzeby wszystkiego, co nam drogie.
Dziewczynka spuściła głowę. Czarne, smutne cienie majaczyły jej przed oczami. Była tak poważną i smutną, że aż pani Ordyńcowa przestała paplać.
Czaplica rozmowa kobiet uspokoiła potrosze.
Nie wierzył, by Władka kochała Świdę, którego ledwie znała; było to przypuszczenie zbyt nieprawdopodobne.
Młody człowiek nigdzie nie bywał, był hardy i dziki, skądby wziął śmiałość myśli o niej... a ona była dumną i zimną! Nie... był to koncept pani Ordyńcowej, dziwaczny i nierozsądny!
A zresztą — czegóż się lękał? — Świda powstaniec był w jego ręku: jedno podejrzenie — jedna niepewność — jedno spojrzenie i rumieniec Władki — a było po nim.
Czaplic szalał za wychowanką; biada zuchwalcowi, coby się ośmielił zabrać mu ten skarb, zamarzyć choćby o nim. Oddałby wszystko, własną krew raczej, niż ją.
Lecz uczucie swe Świda złożył w pewne ręce. Tajemnic swego serca nie zdradzała Władka — była skupioną i niezbadaną jak sfinks egipski. Zresztą może go nie kochała.
Wstawano od śniadania, gdy tętent się rozległ na dziedzińcu, w oknach mignął las pik kozackich, jak tuman otoczyli dom; pod gankiem starszyzna zsiadła z koni, w oddali gdzieś za dworem rozchodził się głuchy odgłos bębnów piechoty.
Pani Ordyńcowa poczęła krzyczeć z przestrachu. Władka spojrzała na opiekuna. Wstał żywo, blady i zmieniony, ruchem wyprosił siostrę za drzwi, sam szybko ruszył naprzeciw niespodzianych gości.
Władka została sama z myślami.
Wojsko ruszyło z miasteczka, szło w stronę Żydowego Wiru.
A zatem wiedziano o partji, — jak? — kto to uczynił?
A na wyspie sądzono się w bezpieczeństwie — miano rozkaz pozostania!
Nagle rozjaśniła się jej twarz. Zuchwała, energiczna postać Świdy wystąpiła między nią, a grozą klęski.
On strzegł jej idei. Przypomniała sobie jego gorączkowy pośpiech, niezrozumiałe słowa, ten sygnał zasłyszany na wyspie — i zasępiła się znowu. Zestawiała fakty! A w sieniach rozlegał się brzęk ostróg, chrapliwe dźwięki nienawistnej mowy i hałaśliwe powitanie. Ucichło wreszcie wszystko; gospodarz wprowadził gości do swej kancelarji.
Tymczasem u okna postać kozaka pochyliła się na szyję konia, zajrzał przez szybę do wnętrza.
Patrzał uparcie na Władkę. Uśmiech brutalny rozchylił jego zmysłowe wargi, przysunął się jeszcze bliżej ściany, podniósł nahaj, zwinął go i uderzył rękojeścią w szybę.
Szkło rozprysnęło się po podłodze z przeraźliwym hałasem.
Władka obejrzała się i dopiero teraz spostrzegła sprawcę.
— Darujcie, — ozwał się po rusku, przyczem nahajem dotknął baraniej czapki, salutując. — Takem się na was zapatrzył, żem na nic nie uważał. Ot, co to znaczy być taką piękną. Asauła głowę stracił.
Na ten komplement krew zalała delikatne policzki dziewczyny, piorun był w jej wzroku, aż kozak oczy spuścił. Gdy nabrał rezonu, pokój był pusty.
— Ah, czart nie dziewka. I to Polak nazywa kłopotem — ot, pies z niego. Jabym po taką piechotą poszedł na Kaukaz. Wezmę ją sobie. Jej Bohu, wezmę! A jak nie da, to go mołodcy z dymem puszczą!
Wtem adjutant pułkownika ukazał się na ganku, wezwał asaułę skinieniem.
— A co tam? — spytał kozak.
— Chodźcie, Iwan Maksymow, pułkownik tu zostanie, sami pójdziemy na tę hałastrę.
— A to czemu?
— Pułkownik chory! — odparł oficer śmiejąc się.
Weszli do kancelarji. Kozak niedbale skinął głową gospodarzowi — zwrócił się do zwierzchnika.
O nieba! W jakimże smutnym stanie był despota powiatowy, zacny pan Karp Iwanicz.
Leżał na kanapie w rozpiętym mundurze, niezdolny ręką poruszyć. Butelka sławnej starki Czaplica przedstawiała na stole corpus delicti.
Wokoło niego trzech oficerów z ręką przy czapce, wyprostowanych, sztywnych, słuchało rozkazów, a raczej bełkotania zwierzchnika, przerywanego ciągłą czkawką.
— Ruszajcie na Lachów — zaraz wszyscy — przewodnik jest — czkawka — ot wódka — rozkosz nie wódka! Wy, gospodarz kochany, wasze zdrowie!
— Czegóż stoicie, bałwany, won! ja tu zostanę — żebyż mi ani jeden buntownik nie uszedł. Słyszycie, bo was postrzelać każę! Won, ruszajcie!
Tu nastąpiło niewyraźne mruczenie, parę bezwiednych ruchów, głębokie odsapnięcie — i pułkownik spał. Asauła pokłonił mu się.
— Spokojnej nocy, Karp Iwanicz! — rzekł. — A my w drogę, bracia! Hej, gdzie przewodnik? — huknął gromko do Czaplica.
— Czeka was za bramą! — odparł zcicha, trwożnie.
— Człowiek pewny?
— Tak — i zna drogę.
— Zatem marsz. Zastawcie nam ucztę, jak będziemy wracać, a nie żałujcie szampana!
Wyszli śmiejąc się, grożąc, zaczepiając ostrogami o sprzęty i rozmawiając jak w szynku.
Na dziedzińcu zakomenderowali marsz, wsiedli na koń i wśród dzikiego, przeraźliwego hurra sołdactwa wylecieli za bramę.
W wysadzie chłop ich spotkał z kijem i parą zapasowych postołów u pasa. Był to przewodnik.
Asauła omal go nie roztratował, pletnia spadła wściekłym razem na siwą siermięgę.
— Znasz Żydowy Wir, ty, bydlę?
Chłop zdjął czapkę, zgarbił się, pochylił do ziemi.
— Znam, jasny panie!
— No, to prowadź, żywo!
Poleszuk ruszył przodem, wcisnąwszy głowę w ramiona. Czuł na plecach gorący oddech konia i gwizd pletni; biegł prawie, trzęsąc się ze strachu.
Za nim wąskim szeregiem rozciągnęli się kozacy, dalej czarna kolumna piechoty — naglono do pośpiechu.
Po kilku godzinach forsownego marszu przewodnik, chrząkając krwią, padł na ziemię i zemdlał.
Nie pomógł nahaj, zwinął się, skurczył, lecz wstać nie miał sił. Rzucono go na drodze jak bydlę; dwóch kozaków pognało do bliskiej wsi po zastępcę.
Przywiedli go. Był to niemłody człek, zalękły, ponury, zpodełba patrzał na tabor wojenny.
— Daleko stąd do Żydowego Wiru?
— Będzie mila.
Asauła spojrzał na słońce, zwrócił się do żołnierzy, co trzymali chłopa.
— Hej, Mikołaj, oddaj mu konia — niech jedzie przodem, a ty, Makar, zarzuć mu pętlę na rękę i ruszaj obok. Marsz!
Chłop znalazł się w jednej chwili na siodle. Kozak, trzymając sznur od pętli, pociągnął go na czoło kolumny. Ruszono. Poleszuk obejrzał się na wioskę, westchnął i poprowadził prawie bez drogi przez gąszcze, kępy, łozy — okrążając rzekę. Okolica robiła się coraz dzikszą.
Piechota została daleko w tyle, nie mogąc nadążyć, konie kozackie zapadały w trzęsawisko; po godzinie drogi kozak z przewodnikiem znaleźli się opodal od wojska. Chłop bokiem spojrzał na swego stróża.
— A czego to wy, panie, szukacie na Wirze? — zagadnął nieśmiało.
— Lachów — odparł kozak, oglądając się za swoimi.
Na tę wieść chłop zbielał ze strachu. Obejrzał się na prawo i lewo, powoli, korzystając z nieuwagi żołnierza, oswobodził rękę ze sznura, zmierzył raz jeszcze szerokość drożyny, z szybkością myśli zsunął się z konia, dał olbrzymi skok, wpadł w gąszcz i zginął.
Kozak zaklął straszliwie, rzucił się za nim, ale koń potknął się o pień — padli razem.
— Łapaj, trzymaj! — wrzasnął, porywając się z ziemi.
Asauła na kark mu wsiadł, okładając nahajem. Powstała piekielna wrzawa, przeklinania, groźby i razy.
Chłopa to jednak nie nakłoniło do powrotu. Zaszył się jak zwierz w rodzinną puszczę — ogar by go nie wytropił. Kozacy pozsiadali z koni, piechota stanęła zziajana, oparta na karabinach, oficerowie ochrypnąwszy od łajania, rozesłali ludzi we wsze strony.
Po godzinie oczekiwania ukazał się jeden z gońców.
— Wyspa o wiorstę, — raportował — widać ognie.
— Trafisz?
— Trafię.
Ruszono znowu.
— Kto się odezwie, temu w łeb! Cicho, bez hałasu — ostrożnie zakomenderował asauła.
Posuwano się wolno bez szelestu, w głuchem milczeniu. Niekiedy koń parsknął, zabrzęczała uzda, zaszeleściły gałęzie, zresztą nic.
Nakoniec las się rozdzielił, ukazał się skraj równego brzegu i czarna, głęboka woda. Za nią leżała wyspa. Istotnie dym nad nią kołował gęstym tumanem, ale oprócz tego nic nie zdradzało obecności ludzkiej.
Wojsko zaległo brzeg cały. Oficerowie radzili. Brakło rzeczy najważniejszej: czółen.
W tej chwili nadbiegł z radosną nowiną jeden z rozesłanych na wywiady kozaków. Opodal w tatarakach znalazł ukrytych kilkadziesiąt łódek. Posłano po nie, zapominając w chwili triumfu zastanowić się: dlaczego łódki były na tym brzegu, a nie u wyspy, gdzie była partja.
Słońce tymczasem chyliło się ku zachodowi, po upale świeżość ogarniała ziemię, żołnierze pokładli się w trawie, zgłodniałe konie kozackie skubały chciwie kępy chwastów.
Nikt się nie odzywał, każdy z natężeniem patrzał na wyspę.
Ogień ciągle się palił; Moskalom się zdawało, że powstańcy gotują tam dla nich wieczerzę, nie spodziewając się niczego.
Nareszcie nadeszły czółna, rozległa się komenda. Wsadzono na nie kozaków, sformowano piechotę: miała powitać uciekających wpław Polaków morderczą salwą. Cicho odbito od brzegu, okrążono wyspę. Miano wyprzeć buntowników na ogień pułkowy.
Plan był ściśle strategiczny, a Polakom widocznie Bóg odebrał rozum, słuch i oczy: na brzegu nie zastano żywej duszy, ani jednej straży.
Kozacy wysiedli bez przeszkody, zdjęli fuzje z ramion, rozbiegli się na obie strony, niby obręcz, okrążając gniazdo buntu. Posuwali się powoli wśród łozy, coraz bliżej polany.
Pierwszym, co rozchylił ostatnie krzaki i zajrzał, był asauła.
Skamieniał: na polanie był tylko jeden człowiek.
Leżał u ognia, oparty po chłopsku łokciami o ziemię, a brodą o pięście, i patrzał w płomień.
Ubrany był w siwy, samodziałowy surdut i postoły, bezbronny. Kij tylko miał obok siebie i czapkę, na której świecił znak rządowego strażnika.
Musiał odbyć wędrówkę daleką i mozolną. Odpoczywał i suszył się przy ogniu. Odzież jego parowała od gorąca.
Na to niespodziewane zjawisko asauła nie mógł powstrzymać okrzyku wściekłości. Wyrwał szablę z pochwy i biegł na samotnika, chcąc swój zawód na nim odemścić.
Na krzyk i szelest łamiących się gałęzi, człowiek podniósł opieszale głowę, potem się zdziwił leniwie i patrzał bez wielkiego wrażenia na białą broń i rozjuszone rysy oficera.
Na twarzy jego najmniejsze drgnienie nie zdradziło strachu lub grozy — a jednak śmierć wisiała nad nim.
Bo nie strażnik to był ani chłop: przed asaułą stał Aleksander Świda we własnej osobie.
Kozak płazem szabli ciął go po ramieniu, aż zajęczały kości i przerwała się odzież.
Człowiek nie skrzywił się nawet. Spojrzał zimno na oficera i usunął się nabok. Wzrok ten i spokój oprzytomniły Moskala — pomyślał, że umarli milczą, a ten mógł udzielić ważnych wskazówek.
— Kto ty? — ryknął jak zwierz.
— Rządowy leśny strażnik.
— Skąd się tu wziąłeś? Co tu robisz?
— Odpoczywam i myślę zanocować, bo do domu daleko, a noc blisko! — mówił urzędownie, po rusku.
— Lachów tu niema?
— Byli podobno jeszcze dziś rano.
— Kiedy poszli?
— Nie wiem, ale wiem, gdzie poszli.
— Wiesz?
— Naturalnie, bo to w mojej części. Dziś podczas rewizji natrafiłem na gniazdo.
Podczas tej rozmowy z za wszystkich krzaków ukazywały się baranie czapki i lufy strzelb.
Zbiegli się, zatłoczyli polanę, zdziwieni, nie rozumiejąc nic zgoła i obstąpiwszy szczelnie asaułę i strażnika, przysłuchiwali się ciekawie.
— W rządowym lesie! — krzyknął dowódca. — W lesie jego cesarskiej Mości bunt się kryje, a ty tego nie meldujesz do władzy, psie.
— Jakto nie melduję! A toż ja właśnie idę do miasteczka z raportem. Niedawnom ich spotkał i omal mnie nie zabili, bom podpełznął pod nogi placówki, i słuchał, co mówią i zamierzają. Spostrzegli mnie — strzelili trzy razy — ot czapka dziurawa, a potem ścigali jak wilka. Dalej dziś pójść nie mogę, bom okropnie zmęczony, ale jutro rano ruszę do pułkownika.
Asauła złagodniał. Obejrzał czapkę, przestrzeloną w dwóch miejscach — schował szablę do pochwy.
— Daleko oni stąd? — zagadnął.
— Godzina drogi. Nocują w Prochodni — może panowie wiedzą, za tą groblą na błocie, z tamtej strony rzeki — jutro myślą iść dalej.
— A ty, łotrze, dopiero teraz mi to mówisz. Gdzie pójdą?
— Błotami na wschód — o, tam.
— Czy wiedzą, że ich ścigamy?
— Spodziewają się, że nie ośmielicie się iść w tę dzicz.
— Doprawdy! Wielu ich?
— Będzie tysiąc.
— Naczelnika widziałeś? Znasz?
— Może i znam — ale oni tam nie noszą galonów. Wszyscy w siwych kurtkach — zresztą widziałem tylko kilkunastu zbliska, a resztę zdaleka.
— Dlaczego ruszyli stąd?
— Nie wiem, panie! — odparł, i jakby już sił mu brakło, i nie miał tematu do dalszej rozmowy, spojrzał po kozakach, kijem poprawił ogień i chciał usiąść napowrót.
Asauła zamierzył się nań pletnią.
— Ty łotrze, hultaju, psie! Myślisz spać w takiej, chwili! Obwiesić cię na pierwszej gałęzi za takie niedbalstwo! Ruszaj!
— Gdzie, panie?
— Poprowadzisz wojsko do nich. Myślą, że się boimy ich moczarów! Ha, to poznają rosyjską odwagę i bagnety, te pany! Hej! wziąć go w środek, a jak zechce uciekać, palić w łeb bez ceremonji. Sto nahajów temu, co mu da umknąć.
Kozacy usłuchali rozkazu. Świda ledwie miał czas czapką włożyć, popchnięto go gwałtem naprzód.
— Pocóż ja mam uciekać — rzekł do asauły — gdy was zaprowadzę tam, to ich wytłuczecie, a ja nie będę potrzebował jutro iść do miasteczka. Tam mil siedem, a tu tylko jedna. Dla moich nóg to wygrana, a nogi, panie, to bogactwo strażnika!
Wrócono na brzeg do pułku, wiodąc go triumfalnie.
Znowu zakomenderowano pochód. Żołnierze głodni, zmęczeni, usłuchali z biernem, ślepem posłuszeństwem.
Strażnik prowadził, nie próbując dezercji, był rad ze swego stanowiska na czele kolumny, nie zwracał uwagi na dwie lufy strzelb skierowane ku sobie, szedł raźno między końmi, nie ustając ani kroku. Okolicę znał doskonale, po chwili marszu wywiódł na drogę piaszczystą, dość szeroką. Wskazał ręką na ziemię.
— Szli tędy, — ozwał się.
Asauła uśmiechnął się, pokazywał białe kły.
— No, przecież nie wrócimy z tej całodziennej błąkaniny darmo! Będzie polska jucha na szablach i bagnetach.
— I warto. Dzień dzisiejszy zszedł nam pracowicie! — odparł drugi oficer. — I ludzie i konie padają z głodu. Żeby choć wódki kieliszek!
— Będziemy ją mieli, zabrawszy obóz Lachów!
W tej chwili piasek się skończył. Weszli na groblę, ułożoną z krąglaków, z obu jej stron ciągnęły się głębokie, grząskie rowy, za rowami gąszcz, łozy i brzeziny, zbitej jak wał.
Słońce zachodziło czerwono, jaskrawo, w luce między zaroślami biło prosto w oczy, nie dając spojrzeć naprzód. Droga szła tak prosto bardzo długo. Oficerowie, przysłoniwszy oczy ręką, widzieli wciąż te same śliskie bierwiona, na których co krok potykały się kozackie konie, i błyszczącą czerwono wodę rowu.
Przewodnik szedł po kłodach z niesłychaną wprawą.
Wysoka jego postać nie pochyliła się ani razu, nie stracił równowagi, owszem ilekroć koń padał, podchwytywał go i podnosił żelazną ręką.
— Zła przeprawa! — zagadnął go asauła.
Obejrzał się za siebie, piechota już była na grobli.
— Zła, panie, ale najlepsza, grobla ta strzymałaby armaty, a o dwa kroki za nią w bok bezdeń. Zaraz koniec biedy!
— Sława Bohu! — Za usługę zapłacę tobie, nie pożałujesz.
— Dziękuję, panie! Ja carski sługa, więc i wasz.
— A jakże się nazywasz?
— Po cerkiewnemu Józef Wiklicki, ale ludzie zapomnieli tego nazwiska. Przezwano mnie Kukułka, bo umiem ją naśladować tak, że każdego oszukam!
Na dowód strażnik przyłożył dwa palce do ust i powtórzył parę razy wołanie. Rzeczywiście złudzenie było zupełne.
Oficerowie się śmiali, kozacy pilnujący przewodnika zaczęli próbować sztuki, wołanie kukułki rozległo się na kilka tonów.
Po chwili, gdzieś w dali, ledwie dosłyszalne, ozwało się podobne w lesie. Strażnik zrobił gest triumfu.
— A co? Nie mówiłem? — ozwał się dumnie. — Ot i prawdziwa odpowiada.
— Zwabiłeś samiczkę! — zaśmiał się jeden z kozaków.
Posuwano się ciągle. Świda raz jeszcze obejrzał się za siebie i przyspieszył kroku.
— Kaczki! — zawołał nagle podnosząc rękę. — Całe stadko, siedem! Żeby nie strach Lachów, możnaby zabić parę, ot tak lecą wygodnie.
Kozacy podnieśli głowy, za ich przykładem poszli oficerowie. Przewodnik spojrzał na rów — w tem miejscu leżała na nim stara, spróchniała kłoda, formując kładkę.
W tejże chwili z obu stron grobli padły jak na komendę dwa strzały, zadymiły gąszcze.
Dwaj kozacy na przodzie zachwiali się na siodłach z jękiem.
Strażnik się zgiął, prześliznął pod brzuchem prawego konia, skoczył na kładkę; zanim zdołano oprzytomnieć, już go nie było.
Krzyk zgrozy i wściekłości skonał na ustach asauły.
Błysło znowu; już nie dwie, ale kilkadziesiąt kuł gwiżdżąc, wpadło w środek wojska. Padały konie, ludzie w całym szeregu.
Była to matnia.
Powstała chwila okropnego zamieszania. Ranni walili się na ziemię, jęcząc, konie się porywały, wspinały, padały na krąglakach, w jednej chwili porządna, jednolita kolumna zbiła się w bezładny kłąb.
W gąszczach zaruszało się znowu.
— Hej, bracia, pal! Razem! — rozległ się donośny głos Kazimierza Świdy.
Odpowiedzią był grad kul celnie wymierzonych i okrzyk z tysiąca piersi:
— Niech żyje Polska! — i nowa salwa.
Każdy krzak dymił, błyskał, każda kłoda zaczynała farbować się krwią.
Asauła draśnięty w ramię, rozjuszony, rzucił się naoślep, z koniem na kładkę, którą uciekł przewodnik. Myślano o nim. Strzał padł, kary jego konik trafiony w pierś stanął dęba, nogami bił powietrze sekundę, zwalił się w rów. Asauła ledwie zdołał zeskoczyć.
— Formuj się! — wrzasnął. — Frontem na obie strony! Cel! pal!
Kto żył, usłuchał rozkazu. Zmierzono w gęstwinę, dano ognia jak z jednej lufy, kule zginęły wśród liści.
— Hej, z obu stron, pal! — krzyknął na swoich Świda.
I jego usłuchano, z tą różnicą, że mierzono nie w liście, a w piersi!
Front moskiewski się zmieszał, zaświecił lukami.
— Naprzód, marsz! — wrzasnęli oficerowie.
Żołnierze rzucili się za nimi. Było to coś nakształt odwrotu. Biegli, padali, porywali się znowu, a za nimi brzmiała wciąż komenda niewidzialnego wodza: pal, pal! — a niewidzialne dłonie zasypywały ich kulami.
Tłoczyli się po ciałach towarzyszów, byle prędzej ujść zupełnej zagłady, aż nagle stanęli... droga się skończyła: przed nimi był rów kilkosążniowy, na którym czerniały i jeszcze dymiły słupy świeżo spalonego mostu.
— Pal! pal! — wołano za nimi.
Grad ołowiu zdziesiątkował znowu stojących.
Wówczas zwrócili się niepomni na nic, nie słuchali oficerów, żadnego głosu i rozkazu. Rzucali broń, tornistry i ślepi rozpaczą uchodzili tą samą, już raz przebytą drogą.
W gromadę tę niesforną, przejętą przerażeniem, wściekłością, bólem i ranami, powstańcy strzelali nie celując, rozgrzani bojem, ogniem, krwią.
Już nie czekali komendy, ogłuszeni hukiem, nabijali w mgnieniu oka, podnosili broń... jęk rósł, dym gęstniał, gromada zbiegów malała z każdą chwilą, stosy trupów zalegały groblę, konie kozackie, rżąc i chrapiąc, tratowały żołnierzy.
— Stój! stój! — wołali daremnie oficerowie.
I ich też objęła zgroza i panika, i oni zwrócili się wstecz. Trzech padło... u końca grobli znalazł się sam asauła.
Z wojska została pokaleczona garstka i stosy trupów, z kozaków kilkunastu zakrwawionych i trochę rozpierzchłych koni... na grobli opadał dym... powoli cichły strzały.
Huk strzałów rozpłynął się w oddali, zastąpił go odgłos przeciągły, okrzyk tysiąca polskich serc: Niech żyje Polska!
Krzak łozy się pochylił, w luce ukazał się Żelisławski. Twarz chłopca czarna od prochu promieniała zapałem i szczęściem. W jednem ręku trzymał strzelbę rozpaloną od ognia, w drugiem swój ukochany sztandar. Potrząsnął nim, wzniósł wysoko i wbił na znak triumfu wśród kłód na grobli.
Purpura zwisła nad stosem ciał, z zarośli wychodziło coraz więcej ludzi zmęczonych, osmolonych, ogłuszonych, ale nad wyraz szczęśliwych. Ostatni wystąpił naczelnik. Rozejrzał się po placu boju, zdjął czapkę, otarł pot z czoła, odetchnął.
— Dość krwi na dziś — zawołał, widząc, jak Żelisławski podnosił broń i mierzył w ruszającą się gromadę rannych. Powstaniec opuścił ręce z żalem.
— Naco ma pełzać jeszcze to plugawe robactwo! — mruknął zajadle do obok stojącego kolegi. — Tylko umarli nie kąsają!
— Niby ty się boisz ich zębów! — wtrącił kolega podejmując z ziemi karabin, jeszcze tkwiący w zastygłej dłoni piechura Moskala. — Pyszna broń, trzeba z nim na moją skałkówkę zrobić handel! — dodał.
Ale Kazimierz Świda wszystko widział.
— Nie grabić Moskali — krzyknął donośnie — niczego nie tknąć.
— Możeby zabrać proch i kule, zdadzą się nam! — zauważył nieśmiało jeden z partji, wskazując kolbą ładownice, rozrzucone po ziemi.
— Nie! — wódz odrzucił nogą naboje. — Za wiele na nich błota i krwi, my nie szakale i nie złodzieje. Dziś nasz pierwszy czyn i walka, nie kalajmy jej myślą niską rabunku. Dobijanie rannych, obdzieranie trupów im zostawimy. Nad nimi nie błyszczy srebrny orzeł narodowego znaku, co nie znosi plamy! Nasz dzień skończony, ochrzciliśmy sztandar krwią, powitali triumfem, oby nas wiódł zawsze do zwycięstwa! Co daj Boże przedwieczny!
Powstańcy odkryli głowy, na grobli chwilę trwała skupiona cisza modlitwy.
Przerwał ją Żelisławski radosnem hurra, aż się wszyscy obejrzeli w jego stronę. Chłopak już wisiał u szyi Aleksandra, co stał opodal, oparty na strzelbie, zapomniany w pierwszej radości.
— Hurra, Kukułka niech żyje! Z nim dobrze wojować! — wył Żelisławski, dusząc przyjaciela w uścisku. — Byłem w śmiertelnym strachu o ciebie, kolego, ale wy zewsząd wychodzicie cało!
Cała partja otoczyła bohatera dnia. Krzyczano, ściskano, wołano, aż Świda ogłuchł i stracił głowę.
— Dajcie pokój, Adasiu — wołał — cóż tam wielkiego! Udało się, to dobrze! Dziękujmy Moskalom, że głupi i ślepi. Mojej zasługi mało.
— Mogli cię zabić! — krzyczał chłopak.
— Ale nie zabili. Dostałem tylko płazem od kozaka, odzienie przepadło, a jam cały, i z naszych nikt nie zginął?
— Nikt! — ozwał się Kazimierz, przedzierając się przez tłum i podając bratu prawicę. — Dzięki tobie! Plan był obmyślony znakomicie. Aleś ty jeden ryzykował wszystko. Dziękuję ci za Polskę.
Aleksander na widok brata zachmurzył się. Zamruczał coś niewyraźnie i, oswobodziwszy się wreszcie od pochwał i podziwu, skinął na jednego z powstańców i odszedł z nim nabok. Był to rzeczywisty rządowy strażnik, którego odzienie nosił Świda.
Wódz tymczasem zlustrował swych łudzi, kazał trąbić odwrót. Puszcza rozstąpiła się przed gromadą zbrojnych, wpuściła ich do swego wnętrza. Za ostatnim zapadły gałęzie, kryjąc ślad wszelki. Po chwili gwarnego marszu Aleksander dogonił brata na czele. Był już przebrany. Chwilę szli w milczeniu.
— Jesteś strasznie zmęczony. Aleks! — ozwał się wreszcie starszy. — Należy ci się długi wypoczynek i sen!
— Mniejsza o mnie! — mruknął. — Ważniejszy przedmiot zajmuje mnie w tej chwili. Czy pozwolisz, Kaziu, że odezwę się do ciebie, jak do brata, a nie jak do wodza!
— Mów!
— Otóż powiem ci szczerze, żeś popełnił dziś dwa kapitalne błędy.
Wódz podniósł na mówiącego piękne swe oczy: nie gniewne i nie obrażone, ale zdziwione, gotowe wyznać winę i naprawić ją.
— Co takiego? — spytał.
— Zabroniłeś zabrać amunicję i broń Moskalom.
— Ależ, bracie, to grabież wstrętna!
— To tylko konieczność naszego położenia. Czyś obejrzał strzelby naszych? Wybrali się na wojnę jak na obławę... z myśliwskiemi dubeltówkami panicze, ze skałkami ubożsi! Co warta taka broń w codziennem, gorącem użyciu... sam wiesz! Przy tem każdy przyniósł róg prochu i woreczek kul! Żebyś zajrzał do torb, po dzisiejszej potyczce, zobaczyłbyś pustkę! Co dalej będzie?
— Mają dla nas przygotowaną broń i amunicję!
— Kto, gdzie? Nie wiemy! Administracja jest wadliwą w najwyższym stopniu... nikt jej nie zna, oni się lękają pozoru, donosu, zdrady. My ich jeszcze szukać i naglić musimy... a tyczasem wróg może być jutro na karku... a my nie mamy garści prochu! I ty w takich okolicznościach zabraniasz zabrać wojenne karabiny i tysiące ładunków.
— Ty pójdziesz po proch! — szepnął Kazimierz.
— Moskale nie znajdą nas tak prędko. Obóz jak warownia wśród błot. Jedyna droga... mało komu znana!
Aleksander ruszył ramionami. Zaczynał go gniew nurtować.
— Budujemy na optymistycznych przypuszczeniach, a za sobą siejemy błąd po błędzie! Może... to żadna racja... możeś dobrze zrobił, zabraniając dobijać Moskali, ja jednak uważam to za błąd i wielki błąd!
— Aleks! to nikczemność!
— Są szlachetności gorsze od podłości — wybuchnął. — Prawo wojenne jest nieubłagane i okrutne, bo takie być musi. Kto się przed niem wzdryga, temu miejsce dowodzić aniołom w niebie, a nie ludziom na ziemi. Powiedz: walczymy czy nie! Jeśli walka, to krew... precz z uczuciem i szlachetnością, bo tygrysów mamy przed sobą, a nie rycerzy! Ja nie nazywam bojem takiej wojny, jaką ty prowadzisz! Bierz jeńców, kiedy nie chcesz rzezi, ale nie zostawiaj za sobą setek ludzi żywych, ledwie draśniętych lub przywalonych trupami, którzy wstaną za chwilę, by się mścić. To nie będzie już ślepe żołdactwo, lecz będą wściekłe psy, co za każdą kroplę swej krwi wezmą pod batogami polskie życie! I ty im pozwalasz szkodzić?
— Nie mogę działać inaczej. Toby było straszną plamą powstania!
— To fałsz! Niktby cię nie potępił! Chcesz donkiszotować z Moskalami, winszuję! Ale ostrzegam cię, że mało znajdziesz naśladowców, a wielu wrogów! Bywaj zdrów!
— Odchodzisz?
— Mam dosyć nierozsądnej wojny! Obejdziecie się beze mnie!
Był rozdrażniony, dziki, ponury. Bunt się w nim podnosił i opór. Kipiał. Cofnął się, skręcił wbok i, nie słuchając wołania Kazimierza zginął w gęstwinie.
Naczelnik popatrzał za nim żałośnie.
— Może ma słuszność! — szepnął do siebie. — Jam nie stworzony na wodza partyzanckiej wojny! Źle robię, a Bóg mi świadkiem, nie mogę inaczej!
Poszedł ze zwieszoną głową do obozu. Było mu dziwnie smutno bez brata.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A tam za nimi na grobli stosy Moskali poruszały się ciągle. Orzeźwieni chłodem nocy, ranni i zemdleni podnosili się powoli, nasłuchiwali nieufnie, rozglądali się trwożnie, oswabadzali się z pod koni i trupów i wstawali z trudnością bladzi, okrwawieni, poszarpani.
Księżyc wszedł biały, jasny na ten obraz.
W świetle jego ta grobla czarna, nastroszona ciałami ludzkiemi wyglądała przerażająco. Jak widmo człowiek się podnosił. Pełzł do rowu, do wody, ręką ranę cisnąc. Za nim wlokła się wstążka krwi coraz czarniejsza, posuwał się coraz wolniej, jęczał, charczał, potem upadał, dysząc. Wyciągał głowę ku wodzie, coś szeptał, przeklinał, język tężał, słowo zostawało na otwartych ustach. Ten już dalej nie pójdzie.
Obok niego inny, przywalony koniem szamotał się, wił, jedną ręką odpychał z piersi ciężar, zęby wpił bezmyślnie w szyję zwierzęcia, gryzł ją w bezsilnej rozpaczy. Chrapliwy, świszczący oddech dobywał się z uciśnionych płuc, a tymczasem przez ranę w ramieniu krew uciekała wąską niteczką, ale bezustannie, i wsiąkała w błoto między kłodami. Członki mu tężały, jeszcze jeden desperacki wysiłek, by się wydostać na swobodę, kilka drgnień, zęby kurczowo wbiły się w arterje martwego konia, uspokoił się na wieki.
Inni, mniej ranni, zbierali się po kilku, jeszcze zalękli szeptali między sobą, opatrując szmatą odzieży, zdartą z zabitego towarzysza, swe kalectwa.
Łyk wódki ze znalezionej manierki krzepił ich ostatecznie. Uciekali ze strasznego miejsca, ale powoli. Gdzie błysł galon starszego rangą, padali do ziemi, rewidowali kieszenie, obrywali zegarki. Ledwie mogąc na nogach ustać, obdzierali już trupa, drżącemi rękami chowali zdobycz i szli dalej, węsząc łup w powietrzu. Jęk usłyszany w przechodzie nie wzruszał ich, nie oglądali się za kolegą, bratem może, co potrzebował pomocy, każdy myślał tylko o sobie.
A księżyc wciąż patrzał na to blady, zimny, obojętny. Zaglądał w wilcze ślepie rozbitków, rabusiów, w zastygłe, strachem pokrzywione oblicza trupów; łamał swe promienie po szczątkach broni, jasnych guzików mundurów, po wyszczerzonych wściekłością zębach umarłych, po brudnej, czerwonej wodzie rowów.
Nad groblą kołowała śmierć. Zdmuchiwała gasnące światełka życia, kładła swe kościste palce na rany, tłoczyła piersi, urywała jęki, zrywała struny, studziła krew, zabierała pod swe tajemnicze berło opuszczony przez żywych plac walki.
I ona rabowała na swą rękę, przez nikogo nie hamowana.