<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
WIDMO Z KRWAWEJ PRZESZŁOŚCI

W kasie kończono sobotnią wypłatę.
Tłok robotników malał w sieni, wylewał się na brudną przedmiejską ulicę czarnym potokiem, huczącym i zgiełkliwym.
Nareszcie odeszli od okienka, z którego niepozornej głębi płynęły wszystkie pociechy i troski robotnika — nagrody i kary. Czterech miało wytrącenia z tygodniowej zasługi, piąty miał zwyżkę za nadliczbowe godziny dobrowolnej nocnej roboty. Tamci warczeli, ten milczał, zgarniając troskliwie srebro i asygnaty w skórzany woreczek. Wyszli nareszcie razem wszyscy, za nimi zajęczały rygle i zgaszono gaz. Ciemne gmachy fabryczne zmartwiały na niedzielną pauzę.
Ulica biegła wzdłuż Dźwiny, nabrzmiałej wiosennym rozlewem, za rzeką rozsiadła się stara Ryga w całej okazałości.
Pięciu spóźnionych chwilę szło w milczeniu po oślizgłych chodnikach. Wzdłuż ulicy szynki i piwiarnie wabiły przechodniów wrzaskliwą muzyką i drażniącemi wyziewami alkoholu. Deszczyk przytem mżył nieznośnie.
— Znowu sztrafy! — burknął któryś. — Przyjdzie z głodu zdychać wraz z żoną i dziećmi!
— Ja swoich dawno nie widzę! Chwalić Boga za lato!
— Aha, lato! Tymczasem zimno i mokro! Br... żeby to wstąpić na rozgrzewkę.
— Ho! A gdzie? Wszędzieśmy zadłużeni!
— Może nas kto bogatszy poratuje. W biedzie się poznaje rzetelnego kolegę.
— I poczciwego człowieka! — dodał inny.
— Hej, złoty cielcze, słyszysz — ktoś trącił milczącego dotąd kamrata. — A nie pędź tak. Wstąpimy pod „Kulę“. Zafunduj!
— Darujcie, koledzy. Nie mogę! — odparł tenże, dobywając z woreczka kilka srebrniaków. — Chcecie wypić za moje, to proszę, ale sam czasu nie mam.
— A to co? Czy my żebraki? Jałmużnę nam dajesz? Chodź razem, to zgoda, a nie, idź do djabła!
Człowiek odtrącone pieniądze schował napowrót i głową potrząsnął.
— Nie piję ni wina, ni piwa, ni wódki, nic wam po mnie! Do zobaczenia — rzekł odchodząc.
— A to mu do kochanki spieszno! — ktoś rzucił.
— Snać licha warta, kiedy jej taki skąpiec dogadza!
— Ot, myślisz! Takie dziewki potrafią i z krzemienia wycisnąć rubla!
— Nie dziw, że na uczciwą zabawę czasu nie ma.
— Pilno mu do tej tam!...
Grad konceptów i przezwisk posypał się na ten temat.
Zaczepiony się zawrócił. Pierwej, gdy szedł ciężko, zgarbiony i cichy, na starca wyglądał. Teraz wyprostował się, urósł i wymłodniał.
Jak piorun spadł na nich.
Chwilę było słychać razy, przekleństwa, szamotanie, potem kłąb walczących opadł i on jeden podniósł się z ziemi.
— Nauczycie się milczeć! — zaburczał, odchodząc.
Tak — już milczeli, tylko stękali, stając mozolnie na nogi.
On już był daleko, a szedł coraz prędzej. Most przeszedł i rzucił się w pierwszą wąską uliczkę starego miasta. Spieszno mu było i wstyd może ludzi, co przy świetle gazu oglądali się zdziwieni i nieufni na jego poszarpaną bluzę i pokaleczoną twarz.
W bramę którąś nareszcie wpadł, dziedziniec minął — i w najdalszej oficynie, na schody wbiegł wysoko, aż do staroświeckiej facjatki. Tam u drzwi zapukał.
Klucz zgrzytnął w zamku i przed nim stanęła młoda kobieta. Spojrzała i cofnęła się.
— Co ci się stało? — spytała niespokojnie.
— Nic. Upadłem pociemku! A tu spokojnie?
— Spokojnie. Wychodziłam o zmroku. Robotę odniosłam i czekałam na ciebie. Boże, jakiś biedaku pokaleczony.
Pokoik był minjaturowy i bardzo ubogi. Człowiek zamknął za sobą drzwi i usiadł przed stolikiem, zarzuconym świeżo skrajaną bielizną. Kobieta troskliwie zmyła wodą jego twarz i ręce poszarpane, a potem dobyła z piecyka robotniczy posiłek i postawiła przed nim.
Ale on zamiast jeść, z woreczka wytrząsnął pieniądze i podał jej.
— Dziewięć i pól rubli! — rzekł z uśmiechem.
— Aż tyle! — odparła zdziwiona.
— Robiłem w nocy. Dużo tak można zarobić!
— To dlatego tak się spieszyłeś codzień... niby do snu... Oszukiwałeś mnie!
— Chciałem cię ucieszyć! Jak tak pójdzie, za trzy tygodnie będziemy mogli za ocean wypłynąć.
— Czemu nie jutro? — westchnęła.
— Mówiono mi, że jutro odchodzi „Anna Luiza” do Hamburga! — rzekł, podpierając czoło i zamyślając się posępnie.
— Na twój przejazd wystarczy! — ozwał się znowu. — Jedźmy. Mnie wezmą darmo... za robotę!
— A tam znowu zostać bez grosza, w obcym świecie. Nie, Aleks, cierpliwości!
— Cierpliwości! — powtórzył z goryczą. — Tobie łatwo ona przychodzi, boś święta... a ja człowiek tylko. I człowiek, co dosyć, sądzę, miał cierpliwości, by wreszcie osiągnąć to, o czym żywot cały przemarzył.
Zapanowała chwila milczenia. Kobieta zbladła bardzo i smutnemi oczami, jakby z wyrzutem spojrzała ku niemu. Brwi miał zmarszczone i ponury bunt w twarzy.
— Nie godzi się narzekać, Aleks, przebywszy tyle i tak mężnie jak ty dotąd! — szepnęła.
— Właśnie dlatego! — zamruczał. — Milczałem na etapach i w Uralu. A teraz milczeć nie chcę! Poco mi dałaś swobodę, pocoś mnie śmierci wydarła, a teraz nie chcesz moją być! Lepiej mnie rzucić samego, kiedy szczęścia dać nie chcesz!
Wstała żywo i podeszła do okienka. Deszcz pluskał o szybki, oparła o nie czoło i przymknęła oczy. Ciężko podnosiła się pierś, a po chwili z pod powiek zbiegło łez kilka cichych — bez łkania żadnego.
Wybuch jego ścichł, podniósł głowę, poszukał jej oczami i podszedł.
— Co ci, Władko? — spytał pokornie już.
Pasowała się ze skargą i wybuchnęla nareszcie:
— I ja teraz żałuję, żeś mnie wydarł śmierci w Ekaterynburgu! Nie narzekałbyś może!...
— Władko!
— Mój jedyny! Nie gniewaj się ty na mnie! — zawołała, ręce składając. — Ja dość cierpię sama, za nas oboje! Szczęścia każdy pożąda, ja jedna chyba tylko boję się go, okropnie boję! O Aleks, nie lękałam się niczego z tobą, niczego, nawet śmierci, a szczęścia z tobą się lękam, ach, lękam!
— Dlaczego, Władko?
Po twarzy jej przeszła śmiertelna bladość.
— Bo szczęście to grzech, za który się śmiercią płaci — wyjąkała. — A jabym tak chciała żyć teraz!
— I nigdy mi go nie dasz i sama nie weźmiesz? — spytał już spokojnie.
— Tam za oceanem, Aleksandrze, gdzie nas nikt nie znajdzie!
— Któżby nas miał szukać?
— Nieszczęśliwych nikt — a szczęśliwych...
— Kto, jedyna?
— Czaplic! — szepnęła, wzdrygając się cała.
— Czaplic? — powtórzył. — Skąd ci ten człowiek na myśli?
— Bo on mi zaprzysiągł szczęście wziąć!
— Śmierć weźmie, gdy mi się na oczy nawinie. Dosyć on nam już wziął, niech on się lęka obrachunku.
Ale ona nie rozpogodziła się wcale wobec jego pewności.
— A jednak ciebie w puszczy odnalazł i zgubił — szepnęła.
— Grobu Makarewicza nie przekupi jak chłopa. Tajemnicy naszemu staremu nie wydrze — rzekł.
— Mnie będzie ścigać! Ach, gdyby prędzej za ocean!
— Jedźmy więc na „Annie Luizie”.
— I znowu ty jak wyrobnik, sto razy życie ważąc w nieznanej służbie! A tam jak dwoje rozbitków!
— Co to znaczy wobec twego spokoju.
— Zawsze ja!
— Zawsze! — potwierdził z jasnym już uśmiechem. — Com ja był i jestem wart bez ciebie!
— Nic ci nie dałam prócz męki i trudu.
— I ja tobie toż samo! — dodał, do rąk jej się chyląc. — A teraz bliski koniec cierpienia! Tam za morzami odetchniemy nareszcie. O takem tego spragniony. Jedźmy, Władko, na „Annie Luizie”. Zginie tam w Ameryce po nas ślad wszelki; gdzieś w puszczy osiądziemy we dwoje, od ludzi zdała. Ziemię napół darmo kupimy, drzewo zwalę, chatę ci postawię na trzebieży — i odpoczniemy! Nie bój się, jedyna, naszej nędzy! I skały nie ostoją przed moich rąk dwojgiem, gdy dla ciebie pracować będę. O słońce mego żywota, żebyś ty wiedziała, jaką ty mi silę dajesz!
— Jedźmy! — zawołała podniecona.
Przy jego słowach opadał jej lęk nerwowy. Jak z za czarnej chmury błysnął dziki krajobraz w puszczy i ta cicha chata własna i skraj trzebieży, jego potem wydarty — i spokój odludzia. Dusza jej się tam rwała.
— Od ludzi precz, daleko! — dodała ze wstrętem.
— A zatem ruszamy. Policzmy kapitały! — zawołał.
— Żeby teraz ta szkatułka skradziona z tarantasem podczas mej choroby! — westchnęła.
— Kupilibyśmy całe Stany Zjednoczone i byłabyś królową. Moja wina, alem wtedy o całym świecie zapomniał, gdyś mi ginęła w oczach! Mniejsza z tem. Sto rubli mamy. Jutro się w załogę zapiszę i twój przejazd opłacę! Byle prędzej!
Tego wieczora wesoło było na facjatce i długo w noc roili o lepszej przyszłości biedacy. Bardzo późno pożegnał Świda Władkę i zeszedł na nocleg do stróża. Ale go sen nie brał i ledwie świt zerwał się i pobiegł na statek załatwić formalności.
Musiało mu się dobrze powieść, bo z wesołą twarzą zjawił się u Władki popołudniu.
— Gotowe! — zawołał. — I lepiej niż się spodziewałem. Wzięto mnie za zapłatą nawet! Bodajto taki wzrost i ramiona. Jutro o dziesiątej rano wyjeżdżamy. Możemy pakować manatki!
— Niewiele będziemy mieli fatygi! — uśmiechnęła się.
W dwie skrzynki zmieściło się mienie wychodźców.
Wśród nagich ścian izdebki spożyli ostatni posiłek i jak ptaki wędrowne czekali słońca do odlotu. Nagle przypomniała Władka o robocie powierzonej jej przez jakąś panią z przedmieścia i zerwała się iść, zwrócić zaczętą i za mitręgę przeprosić.
— Ja pójdę! — ofiarował się Świda. — Bobym tu nie wytrzymał w niepokoju o ciebie samą, wśród gawiedzi studenckiej!
Zgodziła się chętnie. Nie cierpiała ulicznego zamętu.
Wziął węzełek z bielizną i, skacząc po trzy stopnie, zbiegł na ulicę. Spieszno mu było wrócić.
Zmierzch zgęstniał zupełnie, gdy wracał i znów z niecierpliwością przypomniał sobie, że w fabryce zostawił parę narzędzi własnych, a stróż był mu winien parę rubli. Zawrócił więc na most i na dobrze sobie znaną, czarną od węgla fabryczną ulicę. Wydawała mu się uroczą, gdy wspomniał że ani jutro, ani nigdy już nie będzie jej mierzył krokami.
Stróża nie zastał. Żona zapewniała, że wnet wróci i tą obietnicą zatrzymała go na gawędce dobrą godzinę. Gdy już odejść chciał, niespokojny o Władkę, stróż się zjawił.
Okazało się, że uiścić się nie miał czem, ale narzędzia wydał, a posłyszawszy, że Polak jutro wyjeżdża za ocean, nie ustąpił od poczęstunku. Darmo się wyrywał Świda, złorzecząc swej chęci odzyskania długu i gadulstwu — nic nie pomogło! Musiał przyjąć fundację pod „Kulą” i wysłuchać narracji o bracie „Fritzu”, który się przed dziesięciu laty wysiedlił, w Ameryce ożenił, osiadł na stałe, i wzywał brata ”Hansa”, obiecując złote góry w nowej ojczyźnie.
Do rozmowy przyłączyli się inni goście bawarji i Świda sam nie pamiętał, ile mu te toasty, pożegnania, życzenia i westchnienia zazdrości zmitrężyły czasu.
Gdy się wykradł prawie z pośród biesiadników, późna noc była.
— Dobry ze mnie posłaniec! — zamruczał do siebie. — Piję z hałastrą szwabów po szynkach, a moja Władka czeka i niepokoi się o mnie! No, a tam co znowu! Mordują kogoś.
Zatrzymał się mimowoli.
Przed nim na moście słychać było szamotanie i zduszone wołanie o ratunek. Sekundę to trwało i nagle czarny kształt zawirował w powietrzu nad rzeką, trzepocąc się jak potworny nietoperz, i z pluskiem wpadł w wodę. Szum Dźwiny zagłuszył przeraźliwy krzyk tonącego, i wszystko ucichło.
Piskliwa świstawka policjanta rozdarła ciszę — na moście rozległy się prędkie kroki.
— Człowiek tonie! Ratujcie! — rozległo się donośnie.
Wokoło Świdy zebrała się gromadka ciekawych. Na rzece wynurzyła się głowa śmiertelnie blada i ręka bezwiednie chwytająca wodę, szukająca oparcia.
— Utonie, utonie! Już go niema! — wołano.
Świda popatrzył, przeżegnał się i skoczył w wodę.
Topielec wynurzył się raz jeszcze koło filaru, nie miał sił do krzyku, prąd go niósł szybko. Ratujący gonić go musiał całą siłą swych potężnych ramion. Na brzegu gromadziło się coraz więcej ludzi, spuszczano szybko łodzie ratunkowe.
Zanim dobiegły, Świda już uchwycił zmartwiałe ramię tonącego i z ciężarem swym wybił się nawierzch. Twarz wybawionego i zbawcy znalazły się obok drugiej. Świda spojrzał przelotnie i odrzucił się wtył gwałtownie.
Miał przed sobą siną, wykrzywioną strachem twarz Dominika Czaplica.
— Rzuć! — krzyknął mu jakiś głos wewnątrz, rozkazujący i dziki. — Rzuć, rzuć! Niech ginie!
Światełko łodzi podbiegało bliżej — nim dobiegnie, topielec pójdzie na dno. Duszę czart weźmie, a ciało rzucać będzie morze od brzegu do brzegu, bez mogiły i pamięci! A Władka i on wolni będą i spokojni.
— Rzuć — wołało w duszy Świdy.
Nie zdołał otworzyć dłoni. Coś ją zaciskało, coś cichego bez głosu, silniejszego nad tamto wyjące, mściwe. Nie potrafił rzucić na pastwę śmierci bezbronnego wroga! Raz drugi miał go w swem ręku o krok od zatraty i nie zdołał się zemścić.
Nagle ta twarz martwa, dłonią Świdy podtrzymywana na powierzchni rzeki, ożywiła się, zadrgała. Otworzył błędne oczy, ze skrzywionych ust wydarł się jakiś dźwięk i skonał niedomówiony.
Spojrzeli na siebie. Świda ponuro, Czaplic ze zgrozą przerażenia i dziwu, jakby upiora ujrzał.
Światełko łodzi podbiegło tuż. Rzucono sznur. Aleksander uchwycił go, brzeg łodzi otarł się o nich. Silne ramiona wciągnęły Czaplica, sięgnęły po drugiego, ale ten, jak widmo zniknął im z oczu. Dał nurka, wynurzył się o parę sążni dalej, znowu poszedł pod wodę i gdzieś przepadł bez wieści.
Druga łódź ruszyła w jego ślady, myślano, że go kurcz chwycił, ale po godzinie wróciła z niczem. Dzielnego obrońcy nie było śladu.
Zobaczyła go nad ranem Władka, czuwająca w strasznej trwodze noc całą.
— Miałeś wypadek? — spytała, rada, że żyje jeszcze.
— Miałem! — rzekł głucho — Spotkałem upiora!
— Czaplica! — krzyknęła.
— Czaplica! — potwierdził.
— Już! Już idzie po nas! — jęknęła.
— I na mojej woli był i dałem mu żyć — rzekł spokojnie. — Takie już moje przeznaczenie!
— Coś zrobił, Aleks?! Gdzie on?
— On tonął! Opadnięto go na moście i zapewne ograbiwszy, rzucono w wodę. Byłem o krok, poszedłem ratować. Chwyciwszy, poznałem kto...
— A on, on! Widział ciebie?
— Widział, bo otworzył oczy, zanim go w łódź włożyli.
— A zatem, już po nas! — wymówiła głucho, osuwając się na krzesło, osłabła.
— Boża wola! — wymówił poważnie. — Nie mogłem mu dać zginąć martwemu w omdleniu, nie mogłem, bo kiedyś przed sądem Bożym staniemy i nie chcę być nazwan tam zbrodniarzem, by się on zrównał ze mną. Dwa razy go wyratowałem może sobie na zgubę, nie przemogę woli Bożej i mego przeznaczenia, ale zabić go bezbronnego nie potrafię!
Władka spojrzała ku niemu. Twarz miał pogodną, a w oczach wielką jasność, a tak przejrzyste były jego sokole źrenice, że się przed niemi powstydziła swej słabości i lęku.
— O Aleks, jakiś ty wielki! — szepnęła.
— Takim, jakimś mnie chciała i zrobiła — odparł z łagodnym uśmiechem. — Czego się mam lękać tego gada? Co on mi weźmie — nic, co warte żalu, ani twego kochania i szacunku, ani duszy i wiary, ani spokoju czystego sumienia. Zabiorę to z sobą, gdy padnę, a garść kości i ciała niech bierze... Nieprawdaż i ty się go już nie boisz?
— Byle nie zostać bez ciebie — wymówiła żałośnie.
— Nie rozłączy nas Bóg — odparł z wiarą stanowczą.
Nie, nie lękała się już niczego. Jej uczeń przerósł mistrzynię, teraz ona patrzyła ku niemu przejęta, owładnięta czarem takiego bohaterstwa i spokoju. Nie, nie lękała się już Czaplica.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz „Anna Luiza” przyjęła ich na swój pokład.
Oparta o parapet Władka wejrzeniem ulgi żegnała miasto, ziemię i tłum łudzi przypatrujący się wyjazdowi. Wychodźców było sporo na statku, przeprowadzali ich krewni i znajomi, słychać było płacz i westchnienia, kwilenie niemowląt, przestrogi, prośby o wieści. Jej tylko nikt nie żegnał, i ona wrócić nie będzie mogła do kraju.
Statek dał pierwszy sygnał. Hałas się wzmógł, ludzie zaczęli krzyczeć, tłoczyć się do odwrotu. Spojrzała po tłumie, bezwiednie szukając znajomej twarzy, daremnie.
Po drugim sygnale ściągnięto mostek łączący z lądem, czarny słup dymu uwieńczył komin parowca. Obsługa zajęła swe miejsce, tylko Świdy nie było: gdzieś w czeluściach pokładu szuflował węgiel.
Trzeci gwizd, statek zadygotał i skoczył naprzód. Białe fale goniły go, czarny dym mącił czyste niebo, z lądu powiewały białe chusty i kapelusze.
Dalej i dalej, zrazu powoli wśród ciasnoty portowej, potem coraz szybciej, i nareszcie ziemia została jak pas białawy od fal nadbrzeżnych; wprost, na lewo i prawo zbiegł się siny Bałtyk z niebem; „Anna Luiza” ostatnim gwizdem pożegnała Rygę i biegła, biegła, już niczem nie hamowana.
Władka wciąż stała zapatrzona w nieskończoność morza, mewy poczęły przypadać nad statkiem i piszczeć żałośnie. Przyszły jej na myśl czajki z litewskich błot, i westchnęła zcicha.
Już nigdy nie zobaczy ptasząt swoich, ani nieba, już nigdy!
A tam w głębi, w tropikalnej temperaturze maszyny, Świda otarł znój z czoła, i toż samo pomyślał z ciężkiem ściśnieniem serca. Ale wnet się rozpogodził i, schylając się przed gorejącą paszczęką pieca, wyszeptał do siebie:
— Byle z nią Bóg dał. Byłe z nią!
A ziemi już i śladu nie było na horyzoncie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .