<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
W PUSZCZY

Jakób Simson — jak sam powiadał o sobie — siedział w najdalszej osadzie białych na „Dalekim Wschodzie”.
Osada to była niby forteca wśród dziewiczego lasu, obwiedziona palisadami i rowem, przyparta jednym bokiem do strumienia, drugim do kawałka karczunku. Wewnątrz mieściła się chata, magazyn i zagrody dla bydła.
Chata była obszerna, bo oprócz ojca rodu, mieszkało tam sześciu młodych Simsonów przeważnie żonatych, oraz dwóch olbrzymich murzynów pastuchów i stary Indjanin pszczelarz.
Rojno więc tam było, dostatnio i zbrojno.
Siedem karabinów grzmiało po puszczy, płosząc dzikie plemiona czerwone, zwierza i włóczęgów, bydło swobodnie pasło się nad potokiem, w magazynie bezpiecznie gromadziły się cenne skóry i wosk.
Stary Simson nazywał się królem okolicy i nikt mu tytułu nie przeczył, bo na kilkanaście mil w promieniu nie było słychać o osadach. Panował samowładnie nad okolicą od lat kilkunastu, za ludźmi nie tęsknił, w świat powracać nie chciał, dobrze mu było na bezludziu.
Aż pewnego dnia wielki się rumor podniósł w osadzie. Nie spowodował go trop niedźwiedzi, ani Indjan, ani zaginięcie bydła; powodem zajęcia i niepokoju było parę świeżych drzazg drzewa, które w potoku wyłowił i do chaty przyniósł Sam Simson, najmłodszy syn Jakóba. Drzazgi były siekierą odcięte i wzbudziły tysiące przypuszczeń i obaw.
— W górze potoku ktoś wali hajkory!
— Ale kto? Pewnie biały!
— Tożbyśmy go dotychczas widzieli.
— Tędyby przejeżdżał z Zachodu.
Stary Simson zakończył dysputę:
— Weź, Sam, strzelbę, pójdziemy we dwóch na zwiady. Wy, chłopcy, do roboty!
Poszli tedy. Ojciec naprzód, syn za nim, nie mówiąc słowa do siebie. Puszczę znali jak swój dom, to też po godzinie marszu usłyszeli przed sobą donośny, miarowy łoskot siekiery.
— Przy małpim moście — szepnął stary.
— Aha — mruknął młody nadsłuchując.
— Tęgo rąbie, a i bydło ryczy. Osadnik.
— Chodźmy, ojcze — rzekł syn niecierpliwszy.
Nielada ciekawością był nowy człowiek dla tych pół dzikich skwaterów.
— Powoli. Ostrożność nie zawadzi, Sam.
Pół pełznąc, pół idąc, zbliżyli się kroków kilkaset, las zrzedniał, a siekiera rozlegała się tuż. Podsunęli się na skraj gąszczu i zajrzeli.
Przed nimi jeden człowiek rąbał spokojnie pień stuletni, kilka zwalonych leżało wokoło nad potokiem.
Simsonowie podnieśli się z ziemi o dwa kroki przed nim.
Na widok dwu drabów z bronią, samotnik sięgnął także po sztuciec oparty o drzewo i czekał spokojnie zaczepki.
Był wysoki, silnie zbudowany, młody jeszcze, ale niesłychanie wynędzniały i mizerny. Miał na sobie strzępy odzieży, na nogach strzępy butów, na głowie resztki kapelusza. Tylko twarz jego nie była ani znękaną, ani zmęczoną.
Owszem, uśmiech się po niej błąkał, a w bystrych oczach świecił spokój i zadowolenie.
Wyprostowany, z palcem na cynglu broni patrzył śmiało w oczy przybyłych. Nie był ani zbójem, ani złodziejem. Podobał się staremu.
— Dzieńdobry — pozdrowił go pierwszy.
— Dzieńdobry — odparł podobnież obcy, opuszczając broń.
— Zwabiliście nas siekierą. Oddawna tu jesteście?
— Od wczoraj.
— A zdaleka?
— Z Europy.
— Prosto?
— Nie. Pracowałem w New Yorku pół roku.
— Myślicie się tu osiedlić?
— A tak. Wyznaczono mi tutaj iść. Możem na cudzy grunt zaszedł?
Simsonowie zaśmiali się unisono.
— Tu niema cudzego gruntu. Gdzie spojrzysz, osiadaj, a coś zdobył, twoje. Jak zginiesz, to także twoje. My tu osadę mamy niżej nad potokiem. Dobra okolica, ale ciężko żyć, chyba tak jak my gromadą. Was ilu? — Ja jeden z żoną — odparł z błyszczącemi oczami.
— To mało. Nie dacie rady. Blockhauzu nie postawicie do zimy.
— Ej, żona mi nie będzie zimować pod namiotem. Musi być chata, to i będzie.
— Jeśli dotrzymacie, co mówicie, toście zuch. A długo szliście?
— Dwa miesiące.
— Tak sam zupełnie?
— A sam.
Simsonowie pokręcili głową.
Słońce stało w południe. Podczas tej rozmowy obcy wziął się znowu do siekiery, a przybyli usiedli na świeżo ściętym pniu i dobywszy z torby kawał pieczeni, posilali się po wędrówce.
— A wy sami z Niemiec? — badał stary, po przerwie.
— Dalej. Na imię mi Aleksander.
— To Sanders po naszemu — wtrącił Sam Simson.
— A nazwisko mi Świda.
— A mnie Simson Jack, a ten syn mój najmłodszy. Pięciu jeszcze mam takich.
Nagle Sam jeść przestał i, otworzywszy szeroko oczy i usta, wpatrzył się w coś tak uporczywie, jakby w nadziemskie zjawisko. I stary się zdziwił.
— Czy to wasza żona? — spytał.
Świda się obejrzał, rzucił siekierę i podszedł naprzeciw nowo przybyłej.
Władka to była, ta sama, równie piękna i wysmukła, w grubej odzieży, z kociołkiem dymiącej strawy w ręku. Mało się zmieniła ta ukochana Świdy. Musiał on ją jak klejnot strzec w tej ciężkiej drodze, ochraniać od skwaru i niewczasu, na ręku nosić jak świętość. Jego zżarło słońce i trudy, ją ozłociły tylko promienie, a trudy odbiły się jeno ostrzejszym rysunkiem rysów i silniejszą postawą. On na kość się zmizerował, jej dał tylko się zahartować nieco.
Zdziwiła się nieco widokiem obcych, ale Świda ją w paru słowach objaśnił, więc pierwsza powitała ich po angielsku, jak mąż, trochę z akcentem.
Simsonowie powstali. Ta delikatna, urocza postać kobiety była dla nich czemś nieznanem, wzbudzającem prawie trwożny szacunek. Sam stracił zupełnie rezon, a stary dopiero po długiej chwili ozwał się, hamując jak mógł gruby głos:
— A wam tu pani nie straszno w tej dziczy?
— Nie — odparła z uśmiechem. — Bezpieczniej jak gdzieindziej. Radam, żeśmy już przybyli wreszcie.
— Bydło macie i zapasy jakie?
— Zostało się sztuk cztery i koń — odparł za żonę Świda. — Reszta się zmarnowała w drodze.
— Psa najwięcej mi szkoda — dodała Władka — dzisiaj w nocy coś go rozdarło.
— Bez psa źle. I wężów się strzeżcie. A gdzież wasze obozowisko? — badał stary, daleko więcej zajęty obcym, gdy jego żonę zobaczył.
— Jeśli wasza ochota, to je wam pokażę — ofiarowała się Władka — nieopodal nad potokiem, na polanie.
Świda w jednej chwili uwinął się ze strawą i już ciosał dalej pomimo okropnego skwaru. Siekiera śmigała mu w ręku jak żywa.
— Spocznij, Aleks — poprosiła go.
— Niema czasu — odparł, żegnając ją serdecznem spojrzeniem.
Obozowisko składał wóz olbrzymi płótnem opięty, opakowany sprzętami i narzędziami; cztery chude woły i koń, na lassie u drzewa przyczepiony, pasły się nad potokiem, ognisko tlało w środku polanki.
— I oto wczoraj przybyliście? — spytał Simson.
— Wczoraj, panie — odparła.
— Nie dajcie mężowi tyle pracować. Zmoże się i rozchoruje, a blockhauzu czy tak, czy owak, nie postawi do zimy. Na to trzeba czterech ludzi dobrze wypoczętych i od niego tęższych. Wyście się pewnie w pałacu chowali.
— Dziesięciu silnych tego nie zniesie, co on zniósł, panie, a skoro rzekł, że blockhauz będzie, to i będzie — odparła — żadna moc go nie zatrzyma.
— Szkoda mi was — zamruczał stary.
Spojrzała na niego jasno, bez trwogi i smutku.
— Dobrze nam tu, bo złych ludzi niema.
— Szczęść wam Boże! W razie potrzeby pomoc wam damy. A tymczasem do zobaczenia.
Simsonowie pożegnali zawziętego cieślę i poszli, trzebiąc liany po drodze. Długi czas milczeli obydwaj.
— Spokojni ludzie — zadecydował wreszcie stary.
— Jaka ona cudna! — zawołał Sam z zachwytem.
— Cudna, bo cudna! I dobra kobieta, ale nie na żonę dla trapera. Ta mu nie pomoże stawiać chaty.
— Na taką nigdy się napatrzeć nie dosyć. A taki jej żal przytem.
— Dobrzy, myślę ludzie — powtórzył stary — i dobre sąsiedztwo. Takim warto pomóc, jak się czas znajdzie.
Przez trzy dni u Simsonów o niczem innem mowy nie było, jak o nowych przybyszach; kobiety pożerała ciekawość ujrzenia Władki, mężczyźni rozwodzili się szeroko nad zuchwałym zamiarem obcego zbudowania chaty w tak krótkim czasie.
Wybierali się z pomocą codzień, ale jakoś się zwlekało, a wreszcie siwy niedźwiedź dobrał się do pasieki i odwrócił na siebie ogólną uwagę.
Tylko Sam pamiętał o wędrowcach i pewnego razu, nic nikomu nie mówiąc, ruszył do nich w odwiedziny, niosąc coś dużego w torbie przez plecy.
Doszedłszy polany zdumiał się... Dwadzieścia pni już obrobionych leżało zaciągniętych symetrycznie na łączce; drugie tyle było zwalonych opodal. Wyglądało to na robotę olbrzymów.
Siekiera nie brzmiała po lesie tymczasem, więc się młody Simson zatrwożył, sądząc, że Świda legł z trudu, i niespokojnie rozejrzał się po polanie.
Od wozu, przy którym Władka siedziała, spostrzegła gościa i powitała pierwsza.
Przystąpił mocno onieśmielony.
— A gdzie wasz mąż? — spytał.
— Ze strzelbą poszedł, bo zapasy nasze się kończą, więc je oszczędzać trzeba. Zapewne zaraz wróci.
Sam usiadł u ogniska i zdjął torbę z pleców.
— Przyniosłem wam oswojonego borsuka — rzekł, — od wężów to najlepszy stróż.
— Dziękuję wam z całego serca. Nie róbcie sobie przykrości. Może lubicie go?
— Wolę ja psa — odparł, wypuszczając na swobodę więźnia, który wnet myszkować zaczął po ziemi.
— Mąż zabił tej nocy dwa węże w wozie — rzekła — szczęściem zobaczył je wczas.
— To i w noc czuwacie?
— Czuwamy, bo ognie trzeba utrzymywać. Wczoraj on zasnął, a ja pilnowałam. Nie upłynął kwadrans, posłyszałam okropny ryk koło konia, musiałam go zbudzić. Ledwie dobiegł i miał czas strzelić na trwogę.
— Pantera zapewne. Bardzoście się przelękli?
— Niebardzo. Już przywykłam. Psa mi najwięcej szkoda.
— Wyhoduję wam młodego i przyniosę.
— Dziękuję wam serdecznie — rzekła z radosnem spojrzeniem.
Ośmielił się nieco.
— Wasz mąż cudów dokazuje — ozwał się, pokazując materjał na chatę.
— Wcześnie przed zimą blockhauz stanie, powiedzcie ojcu, — uśmiechnęła się z triumfem.
— Niezawodnie. Ściany omal że gotowe, ale z dachem ciężej będzie, bo desek niema.
W tejże chwili zaszeleściło w gęstwinie i Świda się pokazał. U pasa miał ptaszków parę zabitych.
— Ej, już to tutejsza zwierzyna! — zawołał wesoło zdaleka. — Ani zająca, ani sarny, ani uczciwego ptactwa. Ot i cała zdobycz. Dzień dobry, panie Simson.
Uścisnęli sobie dłonie i Świda położył się u nóg żony, zmordowany ostatecznie.
— Przyszedłem wam pomóc ciosać — ofiarował się Sam.
— Bóg zapłać, i owszem. Odsłużę się wam przy okazji.
— Eh, nie trzeba. Mnie tu u was weselej, jak w domu.
— A co, widzisz, Władko! — zaśmiał się Aleksander. — A nie chcesz wierzyć, gdy ci mówiłem, że to raj nasz zakątek.
— Będzie raj, gdy skończysz dom i tak się mordować nie będziesz po dniach i nocach — odparła, biorąc ptaki w ręce i wstając.
— Wtedy to ci pewnie dokuczę — żartował — bo i co wart człowiek bez roboty.
— Będziecie polować na bobry. Ładny grosz można za skóry mieć — wtrącił Simson.
— A naco nam ten grosz? — ruszył Świda ramionami.
— Ba, zbogacić się i wrócić między ludzi. Nie stworzył was Bóg na traperów. Waszej żonie w pałacach żyć i królować.
— Wolała mnie jednego poddanego, kiedy tu przyszła ze mną. Przywidzenie, panie Simson. Nie pałace ją taką zrobiły, ale Bóg! Nie takie piekła ona przechodziła bez zmrużenia oczu i nie do pałaców tęskniła.
— Ale do takiej chaty, twemi rękami postawionej — dodała z uśmiechem, odchodząc.
Simson patrzał na nią i widział, jak swemi małemi rękami obierała ptaki z piór, jak najprostsza kucharka, i głową pokręcił.
— Panie Świda, jabym za taką żonę i życie dał — zawołał z naiwnym zapałem.
— A ile razy? — uśmiechnął się tamten.
— Ile razy życie dać? No, raz!
— Dlatego i takiej nie posiędziesz, bo ja za swoją sto razy w śmierć szedłem i jeszczem gotów sto razy iść!
— Wy pewnie zdaleka idziecie i z ciężkiej biedy?
— A z tęgiej! — odparł, powstając. — Chatę stawiać w porównaniu zabawka. No, dość odpoczynku, trzeba na obiad zarobić! A to co za zwierzę? Wasze?
— Borsuk oswojony! Grzechotniki odpłoszy natychmiast! Waszej żonie przyniosłem.
— Daj wam Boże zdrowie! A czem ja wam zapłacę?
— Ej, nic! Tak mnie z domu coś do was ciągnie! Bardzo mi waszej żony szkoda, że taka młoda i piękna! Chciałbym wam dopomóc, ot będziemy gadać. Weselej pracować we dwóch. No, spróbujmy się, kto prędzej belkę oprawi.
— Spróbujmy się! Władko, gdzie druga siekiera? — spytał żony.
— W wozie! — odparła, nie przerywając swego kuchennego zajęcia.
Wzięli siekiery i poszli. Dwa drzewa leżały obok ścięte i równej długości. Stanęli koło nich.
— Zmogę was! — rzekł Sam, biorąc siekierę w iście niedźwiedzie łapy i podnosząc w górę ramiona centaura.
— Ej, nie! — uśmiechnął się dobrodusznie Świda.
Ręce jego twarde i ciemne zachowały pomimo wszystko cienkie kształty, i sam był smukły i więcej muskularny niż rozrosły. Ogromny topór ciesielski wyglądał dlań za ciężki.
Chwilę pracowali w milczeniu.
Na czoło Simsona wystąpił pot, sapał i czerwieniał; wyprostował się wreszcie. Daleko odsunął się od niego Świda, machał i machał jak maszyna, bez śladu utrudzenia.
Zawstydził się Amerykanin i, zwiesiwszy głowę, już nie nadążyć mu myślał, ale chociażby nie ustać.
Po godzinie dźwięczny głos Władki zawołał ich do ogniska. Belka Świdy była prawie gotowa, Simsona zaledwie w połowie.
— No, no! — zamruczał z podziwem. — Nie na wiele co wam się zdam, widzę!
Aleksander pobłażliwie się uśmiechnął.
— Obiecałem, że chata będzie do zimy!
— I będzie! — potwierdził Simson.
Wymawiał się od obiadu, ale przyjął wreszcie i potem do zmroku przesiedział u nich, paląc fajkę i gawędząc. Odchodził z żalem, pożegnany serdecznie.
Zmierzch przerwał robotę, więc Świda zegnał bydło w zagrodę utworzoną wkoło wozu, koniowi dał kukurydzy i ognie pozapalał ze wszech stron.
Noce najcięższe były w ich życiu koczowniczem i najmilsze zarazem. Gdy drzewo się zajęło jasno, usiedli koło największego stosu, w nocy przynajmniej mogli być razem.
Ogniska strzelały w górę, oświetlając z dziką fantazją nieprzebyty bór, co jak ściana ich otaczał zewsząd; wydzierały się zeń ryki ponure, tajemnicze szelesty i głosy dziwne, niewiadome. Strzelba leżała pod ręką, z kieszeni Świdy sterczały rewolwery i topór błyszczał na ziemi.
Czasami na straszniejszy ryk lub łoskot, Władka przytulała się bliżej do niego i rozszerzoną źrenicą pytała puszczy, czy już im niesie zatratę, zwykle jednak gwarzyli z sobą, zasłuchani we własne dusze.
Gdy płomień przygasał, Aleksander wstawał i obchodził zagrodę wokoło, podsycając ognie, czasem na bliższe wycie odpowiadał strzałem i wracał do nóg żony.
Sen go nie brał, zmęczenie nie miało przystępu, na ludzkie słabości był zanadto szczęśliwy.
Po odejściu Sama długo rozmawiali o nowej znajomości; cieszył ich ten przyjaciel i sąsiedztwo, potem Władka ścichła i zamyślona, oparłszy głowę o ramię Świdy, przypatrywała się lianom purpurowym od blasków ognia. Borsuk, pogodzony z losem, czmychając kręcił się po trawie i wracał do nich nieustannie, rad, gdy go Świda pogładził, bydło przeżuwało spokojnie.
— O czem myślisz, jedyna? — zagadnął Aleksander.
Zwróciła na niego oczy i pokraśniała jak maki polne.
— Może nie będziesz rad, gdy ci powiem! — szepnęła, łagodnie uśmiechnięta.
— Źle ci tutaj? — spytał niespokojnie.
— Mnie — źle, z tobą?!
— Więc cóż? — badał, schylając się ku niej.
W oczach łzy jej się szkliły, a rumieniec objął skronie i szyję nawet.
— Co, jedyna? — powtórzył prosząco.
Wówczas objęła go rękami za szyję i, tuląc mu się do piersi, wyszeptała swą wielką tajemnicę tak cicho, że ją raczej przeczuł sercem, niż posłyszał.
— O mój skarbie złoty! — wyjąkał, czując, że mu chyba dusza wyjdzie ze szczęścia, i do nóg jej się pochylił ze czcią prawie religijną, przed tą ukochaną swoją — matką jego dziecięcia.
A ona się broniła i, ukrywszy zarumienioną twarz na jego piersi, płakała cicho.
— Aleks, kłopotem ci będę zamiast pomocą! — skarżyła się żałośnie.
— Teraz mi pomocy nie trzeba, jedyna. Dla nas dwojga miała być chata do zimy, dla trojga będzie do jesieni!
— Zamęczysz się na śmierć i padniesz nareszcie!
— Ja padnę, gdy mi Bóg taką nagrodę daje! Teraz dopiero pokażę, co mogę!
— Teraz musisz się więcej oszczędzać. Co my zrobimy bez ciebie! — dodała ciszej.
Straszny ryk i rozpaczliwy jęk wołu duszonego, rozległ się tuż za nimi. Świda skoczył na nogi, porwał sztuciec, wypalił prawie nie mierząc w zmieszany kłąb, utworzony z napastnika i bydlęcia.
Płaski łeb pantery ukazał się w całej okazałości. Drasnęła ją snać kula, bo zaryczała i, rzucając zdobycz, skupiła się do skoku.
— Aleks! — krzyknęła Władka, porywając drugi sztuciec.
Świda ani drgnął, zmierzył uważniej i palnął między oczy. Zwierz wydał z siebie jakiś charkot niewyraźny, skoczył jednak, choć śmiertelnie tknięty, i o krok od Strzelca zwalił się, w drgawkach ostatnich.
— Ot, tobie, złodziejko, za naszą wygnańczą chudobę! — zawołał Aleksander, strzelając raz jeszcze dla pewności.
Wół dogorywał z rozprutem gardłem; dobił go właściciel kordelasem i pobiegł podniecić ognie, o których był zupełnie zapomniał.
Wycie w puszczy ucichło na czas jakiś i po chwili małżonkowie wrócili na swe miejsce u ogniska i Świda rzekł wesoło:
— Będziesz miała dobrą skórę pod nogi w chacie!
— Żebyś o jedną linję chybił! — rzekła z dreszczem.
— Tobyś ty strzeliła! Nic się nie bałem, myślałem o was!
Wycie umilkło zupełnie. Niebo coraz wyraźniej odcinało się od lasu, aż wreszcie szczyty drzew poczęły nabierać złotawych smug.
— Zaśnij teraz, Aleks! — prosiła Władka.
— Uchowaj Boże! Ta nikczemna pantera przyczyniła mi roboty i kłopotu. Rzeźnikiem będę dzisiaj!
— To moja funkcja, Aleks! — upomniała się.
— Twoja funkcja teraz hodować się i pieścić! — odparł, promienny od szczęścia.
Wziął ją jak dziecko na ręce i zaniósł do wozu. Na posłaniu ją złożył ostrożnie, okrył, otulił i chwilę oderwać się nie mógł od jej widoku. Drzewa złociły się coraz więcej i blaski ognisk bladły. Odszedł nareszcie, ucałowawszy ją na dobranoc.
Ona biedna, znużona bezmiernie, zasnęła twardo; nie zbudziło jej słońce poranne, ani zgiełkliwe ptactwo po lianach, zbudził ją dopiero dźwięk osobliwy, nieznany jej i nieznany tym dzikim stronom...
Była to piosenka...
Władka podniosła głowę i słuchała, uszom nie wierząc.
Piosenka szła rozgłośna, wesoła, z całych płuc i szczerej ochoty, zdaleka tu przybyła, z za mórz szerokich, i z za ziem tysiąca:

Oj ta dana, oj dana.
Rokicino kochana,
Zwijaj mi się ochoczo
Pod mą ręką roboczą.

Władka słuchała, a serce jej wzbierało wielką otuchą; pierwszy raz w życiu śpiewał Aleksander Świda, odkąd go poznała. Nic mu snać nie brakło teraz i o całej nędzy zapomniał.
Stuk siekiery wtórował pieśni i rozbrzmiewała ona, głusząc ptaki, coraz szersza i donośniejsza.

Pod ubogą, pod strzechę
Pójdziesz służyć, krzewino,
W tobie swoją uciechę
Matka złoży jedyną...

Młoda kobieta wyskoczyła z wozu. Skóra pantery już zdjęta, suszyła się do drzewa przybita, na długich żerdziach nad ogniskiem dymiły się ćwierci wołowego mięsa, woły się pasły spokojnie, borsuk spał na burce Świdy, nigdzie śladu krwawej sceny nocnej, a dzień jasny i piękny jak marzenie.
Władka prędko zrobiła swą tualetę nad strumykiem, zaczesała złote warkocze i, zawstydzona ospalstwem, zaczęła się krzątać około swej kuchni.
A na porębie siekiera brzmiała bezustannie i płynęła piosenka robotnika. Niestrudzony był niczem i spieszył się, spieszył!...
W jakiś czas potem Simsonowie z ojcem na czele wybrali się wreszcie w odwiedziny do nowych osadników.
Ścieżkę przez puszczę już przebił Sam w swych częstych tam wędrówkach, więc już nie błądząc, trafili na polanę. Świda miał dnia tego syzyfową robotę, gdyż zaciągał belki na stojący już zrąb. Jaką silą zrobił to wszystko dwojgiem tylko rąk, tegoby i on nie potrafił opowiedzieć.
Ujrzawszy sześciu drabów i starego, rzucił robotę skomplikowaną mocno ze sznurów, drągów i podpór przeróżnych, i powitał ich radośnie.
Samuel poszedł prosto do Władki, piorącej u strumienia, i dumny ze swych praw dobrego znajomego, ofiarował się jak zawsze ze swą choć nieudolną pomocą, tamci pozostali, obchodząc ciekawie budynek i wykrzykując na cześć Świdy.
Bez długich korowodów wzięli się gromadą do dzieła. Belki zawleczono w parę godzin, a tymczasem Władka wydobyła z wozu baryłkę wódki i na trawie zastawiła posiłek.
Były to jej ostatki. Zapasy się kończyły, a nowych nie przybywało, bo Świda pochłonięty pracą nigdy nie chodził na łowy, a o wyprawie do najbliższych magazynów nie mogli i marzyć, a zresztą nie mieli ani pieniędzy, ani skór do zamiany.
Poczciwy Sam dzielił się z nimi zdobyczą; żeby nie ta pomoc, dawnoby Aleksander musiał zaprzestać budowli i starać się o żywność.
Simsonowie z apetytem wilczym zmietli zastawione jadło, wypili wódkę, a że późno było, zostali na nocleg. Niewybredni to byli goście, ale też i niespokojni. Pozrzucali bez ceremonji buty i surduty i żując tytoń, spluwając, opowiadali jeden po drugim łowy na Indjan i zwierza. Władka, którą Świda wcześnie odprowadził do wozu, noc całą budziła się co pięć minut, spłoszona rewolwerowemi wystrzałami. Myślała, że chodzi o pantery i niespokojna przez płótno wozu szukała swego męża oczami; tymczasem były to tylko objawy dobrego humoru panów Simsonów, którym towarzyszyły wycia i piski, cały chór naśladowniczy czerwonoskórych i drapieżców. O świcie najstarsi, Bob i Will, ruszyli na łowy; stary wrócił do domu, czterech ochoczo wzięło się ze Świdą do budowli. Więc rosła w oczach i Władka pogodziła się z ich pozorną grubością. Natury to były prawe i poczciwe do gruntu, a dla niej okazywali wielkie, prawie trwożne uszanowanie.
Bob i Will o południu przynieśli całego prawie jelenia i sami własnoręcznie upiekli pieczeń sposobem indyjskim.
Tak dwa dni na polanie wrzało jak w garnku, a gdy wreszcie ucichło, na chacie brakło tylko dachu i Świda oświadczył żonie, że za dwa tygodnie sprowadzą się do mieszkania.
I tak dzień po dniu rosła robota, ciesząc ich niesłychanie. Teraz, gdy drzewa z grubszego obrobione, za pomocą wołów Świda ściągnął na polanę, byli ciągle blisko siebie. On rąbał i śpiewał, ona łatając odzież lub warząc posiłek, przyglądała się robocie.
Jak przepowiedział Samuel, z deskami na pułap i podłogę był najcięższy mozół; każdą sztukę trzeba było z pnia wyciosywać, a ciężkie były i chropowate okropnie. Już teraz i w nocy pracował Aleksander i ledwie nad ranem zasypiał godzin parę na ziemi, dopóki mu słońce nie zajrzało w oczy, nie pędziło do roboty.
Nigdy się nie poskarżył i nie ustał. Rękojeść topora zdarła mu skórę z rąk, blizn miał pełno i szram, raz belka rozgniotła nogę, czasem siekiera oślizgiwała się kalecząc biedaka, a co nocy myślał ze strachem, że chyba już pomartwiałe ramiona i kark zbolały wypowiedzą posłuszeństwo.
Przeniósł wszystko, a tak był tą pracą swą zajęty, że i w ciężkim śnie widziała Władka, że rękami ruszał bezwiednie, jakby wciąż rąbał.
Simsonowie, a zwłaszcza Sam nie szczędzili pomocy, młody strzelec przynosił zwykle zwierzynę z kniei, przebywał po dni parę, ciesząc się postępem roboty jak dziecko.
Nareszcie dokończył Świda podłogi i z wielką radością wypakowali wóz z przyborów i wnieśli się do swego pałacu. Pałac to był niski i trochę krzywy, bez drzwi jeszcze i okien, nie miał też ścian wewnętrznych i komina, wyglądał na chlew sklecony naprędce, ale ich radości, gdy się znaleźli pod dachem, niktby nie zdołał opowiedzieć.
Najcięższa połowa pracy była przebyta...
Następnego dnia Świda zaciągnął jedyne okienko błoną wołową i wziął się do skomplikowanej konstrukcji drzwi, a Władka rozgościła się w chacie.
Umeblowanie składało się z ławy, tj. deski opartej na dwóch pniach i takiegoż stołu, w dwóch skrzynkach mieściła się ich odzież i statki, a w kącie z desek też niezgrabnie zbite było posłanie, nad którem zabłysła w swej glorji Częstochowska Boga Rodzica, umajona amerykańskiemi kwiatami.
Niedziela nastąpiła po tym dniu radosnym i Świda pozwolił sobie na wypoczynek.
Raniutko orzeźwił się kąpielą w strumyku, zrzucił łachmany z siebie, ostrzygł i ogolił zdziczałą brodę, przybrał w nowy bawełniany kaftan.
Uklękli potem oboje przed Polską Królową i pomodlili się z głębi serc.
Simsonowie dnia tego, odśpiewawszy obowiązkowe psalmy, poszli w odwiedziny do sąsiadów i zdala już powitani zostali pieśnią poważną na dwa głosy, nieznaną sobie.
Głos kobiety srebrzysto czysty intonował, męski głęboki wtórował jej.
I tak w swej samotności, złożywszy spracowane dłonie, oparci o krzywe ściany swej tułaczej siedziby, siedzieli we dwoje i zapatrzeni w pogodne niebo, śpiewali swoją pieśń daleką:

Kto się w opiekę poda Panu swemu...

Przed myślą Świdy stanął obraz wymarszu do katorg, tęż samą pieśń śpiewali oni wtedy, na śmierć pędzeni w moskiewskie śniegi, i ze łzami ją dokończył i z wielką dla Boga podzięką, bo nie ludzka go moc stamtąd wywiodła, nie ludzka łaska z tej przepaści dobyła!...
I jak rzekł, chata stanęła do jesieni, chata całkowita z drzwiami, z niezdarnym kominem, podzielona na dwie izby. Wszystek jego pot spłynął — i krwi niemało, ale dokazał swego i gdy deszcze się rozpoczęły, znalazły go już zajętego kopaniem rowu i wznoszeniem palisad, polana się rozszerzyła wokoło zagrody, zwierz odstraszony kilkakrotnie ustąpić musiał, zabrawszy jednak dwa jeszcze woły biedakowi.
Jedna jeszcze panterza skóra przybyła koło posłania Władki, a osadnikowi został koń tylko i jeden wół z dobytku.
Bury kundys, dar Sama, powiększył zato dobytek i w nocy Władka miała już trzech obrońców, bo i borsuk istniał i myszkował z wielkim zapałem po zaroślach.
A Władka na jesień pobladła i niedomagała czasem, trwożniejsza się zrobiła i lada czego płakała biedna i tylko wobec męża siłą woli panowała nad osłabieniem. Niepokój ją dręczył po nocach, drżała na każdy szelest w pustej chacie i bezsennie wyglądała poranka.
Świda za nią wszystko robił, nie pozwalając ani wody nosić, ani prać nad strumykiem. Stał się kucharzem i praczką i niańką i niewiadomo, skąd brał czasu na tysiące drobnych zajęć.
Zabił nawet trzy bobry, za których skóry Sam im przyniósł z magazynów, o kilkadziesiąt mil odległych, różnych zapasów, soli i nabojów.
Dni tymczasem stawały się coraz krótsze i posępniejsze. Robota palisad szła coraz wolniej, a wilgoć i chłód nabawiły wreszcie Aleksandra ciężkiej niemocy. Pasował się tydzień cały z gorączką i legł wreszcie.
Stary Simson, zapędziwszy się w te strony za rannym jeleniem, wstąpił do nich i zastał biedaka bez mowy i ruchu, w paroksyzmie szkaradnej febry, kobieta krzątała się sama przy nim w dusznej chacie, blada i okropnie mizerna.
Nie skarżyła się wcale i spokojnie opowiedziała, że już trzecią noc sama rozpala ognie wokoło i tak noc spędza, chodząc od posłania chorego do chudoby, gdy pies zaszczeka, i strzelając w zarośla.
Stary aż się zatrząsł z żalu nad nią, obejrzał chorego, uspokoił stroskaną, że każdy tak odchorować musi pierwszą zimę w puszczy, dla pośpiechu okulbaczył ich konia i ruszył do domu.
Wieczorem sukurs przybył w osobie Sama z dwoma starszymi braćmi, przybyła też żona Willa, atletyczna skwaterka, w mokasynach na nogach, z toporem za pasem i dzieckiem na ręku.
Władka słów nie znalazła wdzięczności, a ludzie ci nieokrzesani nie wymagali ich wcale, tylko zrzuciwszy sakwy w chacie, zabrali się do roboty.
Z kobiety najwięcej się ucieszyła Władka, bo leki różne znała i we dwie zajęły się chorym.
Już nad ranem odeszła go gorączka i rozejrzał się wokoło, a ujrzawszy schyloną twarz żony nad sobą, uśmiechnął się do niej, potem zasnął mocno.
— Jutro wstanie! — zdecydowała Simsonowa.
A na dworze mężczyźni raźno pracowali. Drzewa się waliły z trzaskiem, mozolili się szczerze, jakby dla siebie robili i, tylko Sam rzucał co chwila robotę i zaglądał do chaty niespokojny.
Aleksander spał dobę całą i według obietnicy Simsonowej wstał zaraz potem, jakby odrodzony, i ledwie go żona uprosiła, by natychmiast nie porwał siekiery.
Nazajutrz tamci odeszli pożegnani błogosławieństwem i tylko Samuel rozgościł się.
I tak dni mijały coraz posępniejsze, gdy zima nadeszła, palisady były gotowe jako tako, do zagrody był tylko jeden wchód, na noc barykadowany drzewem.
Śniegi spadły i przerwały komunikację. Władka niedomagała coraz częściej, zapasów żywności mało było i proch się kończył.
Zrzadka tylko wychodził Świda na łowy, najczęściej siedział w chacie i troskał się o żonę.
Wtedy to uczył się — rzemiosł wszelkich. Skóry wołowe wyprawił popiołem i uszył z nich niezgrabne chodaki, bo obuwie ich się dawno zdarło, potem ciosał sprzęty różne, sto razy psując drzewo i zaczynając na nowo.
Nareszcie pewnego dnia przyniósł pęk giętkich trzcin i uśmiechając się do swej roboty, jął je przebierać i gatunkować.
— Co to będzie, Aleks? — zagadnęła Władka.
Popatrzył na nią promienny.
— Będzie gniazdko! — odparł wesoło.
Zarumieniła się i uśmiechnęła doń smętnie.
Marzył bo on o tem gniazdku i o swem szczęściu dnie i noce, drżał nad swem kochaniem, tulił i pieścił, tknąć nie dał najdrobniejszej roboty.
Sypiał w chacie teraz, a raczej nad jej snem czuwał, nasłuchując oddechu, otulając przed chłodem. Jemu za sen i wygodę starczyła radosna nadzieja.
Śniegi zatrzymały nawet przyjaciela Sama w jego wędrówkach, dwa miesiące dobrać się nie mógł, nareszcie pewnego dnia zatęsknił za przyjaciółmi z polany i ruszył do nich, odszukując w puszczy ścieżyny, którą latem wytrzebił w gąszczu.
Nad wieczorem zaledwie zhasany okropnie i pomimo zimna potem zlany, dobił się trzebieży. Śnieg ją zasypał do połowy palisad, ślad tylko był do potoku po wodę, wejście było zabarykadowane.
— Hop, hop! — począł wołać.
Kundys mu odpowiedział głosem przeraźliwym jak piszczałka.
— Hop, hop! — powtórzył donioślej.
Drzwi chaty się rozwarły i Świda się pokazał.
— Kto? — zawołał.
— Któżby jak nie ja! — odparł Sam. — Co u was słychać?
— Dobrze słychać! Witaj, przyjacielu!
Odwalił barykady i uścisnął dłoń przybyłego.
— A u nas od dwu tygodni gość jest w chacie! — rzekł wesoło, idąc za Simsonem.
— Gość! — powtórzył zdziwiony Sam. — Może kto z waszego kraju?
— A swój gość! — zaśmiał się Świda, otwierając drzwi.
Samuel wszedł i stanął jak wryty.
Koło ogniska, na sznurach zwieszała się trzcinowa kołyska, a z ławy na jego spotkanie wstała Władka, a gość półmiesięczny, czerwony, malutki na jej ręku, powitał przyjaciela domu żałosnem kwileniem.
— Ot, masz i ojca chrzestnego, Władko! — zawołał Świda, zamykając starannie drzwi przed chłodem.
Simson z wielkiego uszanowania bał się odezwać, uścisnął dłoń kobiety i ciekawie zdaleka obejrzał dziecinę. Nigdy w domu na dzieci nie patrzał i traktował je mianem, „raków“, ale ten drobiazg Świdów wydał mu się czemś nadzwyczaj pięknem i zajmującem.
— Malutkie kociątko! — wymówił czule, zniżając swój niedźwiedzi głos. — Niedarmo tak mi do was było tęskno. Jakbym przeczuł nowinę! Ot, dobry gość taki! A do was podobne; takie same ma siwe ślepki!
— Chwała Bogu! — wtrącił Świda. — Będzie ładne, dziewczyna! Ale gość to dobry. Teraz w tej czarnej chacie, jakby sto gwiazd się paliło, jakby stu aniołów śpiewało! Dawniej tom się wydzierał na powietrze, duszno było, a teraz to mnie żona i kijem nie wygoni od komina.
— Zaraz cię głód wygoni! — uśmiechnęła się. — Spocznijcie, panie Simson, dziękuję wam za odwiedziny w taką porę. To prawdziwa przyjacielska przysługa!
Świda usadowił skwatera przy dobroczynnem ciepłe komina, a ona, jeszcze blada i osłabiona, jęła się krzątać po izbie, złożywszy dziecko w kołyskę.
Po chwili woń palonej wódki i korzeni połechtała powonienie Sama, na stole zjawiło się trochę mięsa, placek z kukurydzy i ognisty napój.
Zasiedli do biesiady, rozmawiając naturalnie o gościu.
— Jak się raz pierwszy odezwało w chacie — mówił Świda — tom myślał, że oszaleję ze szczęścia. Dawniej pusto było i głucho, a teraz gwarno, jakby nas dziesięcioro było. Dziwo, ile takie małe stworzenie uciechy z sobą niesie!
A dzieciak, jakby przeczuł, że go chwalą, otworzył szafirowe oczęta i jak pisklę obrócił główkę ku ogniu. Władka w milczeniu przytuliła go do serca.
— Ochrzcić go trzeba! — rzekła.
— Chyba wiosną. Powędrujemy szukać swego księdza. Teraz sami go wodą zlejemy! Bóg dał, Bóg chować będzie, a gdy nas nie umorzył i nad nim okaże miłosierdzie! Od Niego to gość, byśmy Mu i z nędzy swojej chwałę wołali! Jakże nazwiemy to pisklę?
— Nazwijcie ją dla mnie Irenką! — rzekł Simson.
— A to czemu, bracie Samie! — zaśmiał się Aleksander. — Co ci to imię przypomina? Może narzeczoną?
— Siostrzyczkę miałem Irenkę. Przed trzema laty umarła od wężowego ukąszenia. Taka była śliczna i matka mi ją w opiekę zdała, umierając malutką!
— Będziecie mieli zatem drugą Irenkę malutką! — rzekła Władka serdecznie.
— Jak dorośnie dacie mi ją za żonę! — poprosił zupełnie serjo. — Mam teraz dopiero dwadzieścia lat. Poczekam szesnaście i tak jak wy, Sanders, chatę jej sam postawię. Zobaczycie!
Pochylił się nad dzieckiem, w wielką łapę wziął drobniutką rączynę i jak świętość ucałował.
Teraz ośmielił się zupełnie i przejęty rolą opiekuna, wypytywać począł Świdy o łowy i zapasy i zgorszył się bardzo, dowiedziawszy się, że proch wyszedł zupełnie, a z zapasów było tylko stare dymione mięso i garść kukurydzy.
— Pójdziemy jutro za tropem! — rzekł, dzieląc sumiennie naboje. — Teraz ja do was przystanę do wiosny, będziemy razem polować. Trzeba dużo skór nabić!
— Będą was szukać w domu! Może być ojciec nierad! — wtrąciła Władka.
— Nie! My czasem po miesiącu i więcej nie wracamy. A w domu strzelców dosyć. W magazynie futra się nie mieszczą! Zostanę z wami!
I został. Tegoż wieczora zapalono świecę woskową, którą Władka z Europy przywiozła, i pod obrazkiem Bożej Matki złożył Sam dziecinę, a Świda wodą z potoku polał jej główkę trzy razy w krzyż i mówił uroczyście:
— Ja cię chrzczę, Ireno, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Daj jej, Boże ojców naszych, żywot w cnocie i prawości i wierze, jakoś ją nam dał, Panie, tak i uchowaj sobie na sługę, nam na szczęście. I doprowadź ją, Ojcze wielki, zpowrotem do pól ojczystych, do kraju własnego!
Wyrwało mu się to niechcący z duszy, wbrew prośbie Samuela, a Bogarodzica Częstochowska z pośród swej glorji spoglądała na tę drobinę, zrodzoną w puszczy amerykańskiej, jak na swą poddankę, a Władka w oblicze Patronki wpatrzona powtarzała gorąco:
— Do Twego kraju, do jej Ojczyzny, odprowadź ją, Matko, pod Twoją opiekę, przyjmij ją, Królowo nasza!
Samuel sztywny i uroczysty, nie rozumiejąc słów, modlił się na swój sposób i tylko Irenka sama, trzepiąc nóżkami i rączkami, nie pojmowała, co się z nią dzieje i protestowała głośno.
Ojciec jej krzyżyk zakreślił nad czołem i wziął na ręce, długo jednak uspokoić się nie dała.
Potem noc zapadła i Sam zmęczony zasnął jak drewno w drugiej izbie na posłaniu z trawy suchej i liści.
Około północy niemowlę zbudziło Władkę cichem kwileniem. Tylko matka posłyszeć je mogła.
Wstała ostrożnie, Świda spał, uśmiechając się przez sen. Kobieta utuliła głodne maleństwo i uśpiła je potem u piersi, zapatrzona w nie, nucąc półgłosem. Między mężem i dzieckiem nie bała się teraz niczego, szczęścia jej nie mąciła żadna trwoga, żadna zmora. Zapomniała o Czaplicu.
Tylko ją czasami tęsknota ogarniała, marzyły jej się zielone rozłogi i szumiące sosnowe bory i jakby zapach zbóż ją zalatywał. Nie mówiła o tem Świdzie, bo i poco przypominać, co minione. Ale teraz on spał, więc dziecku swemu skarżyła się piosenką smętną i żałosną:

Stoi jawor wedle drogi,
Jawor zieloneńki,
Ginie kozak w obcej stronie,
Kozak młodziusieńki.

Urwała w pół tonu i zamyśliła się.
A Świda przez sen się poruszył i niewyraźnie wyszeptał: „Władko, moje kochanie“.
Młoda kobieta otrząsnęła się z wrażenia. Wszystko jej drogie było tutaj — nie miała prawa tęsknić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .