Po balu (Tołstoj, 1929)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Po balu
Pochodzenie Djabeł
Wydawca Sikora
Data wyd. 1929
Druk Sikora
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. После бала
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PO BALU
— Mówicie, że człowiek sam przez się nie odróżnia dobra od zła, że wszystko zależy od środowiska. Ja sądzę, że wszystkiem kieruje przypadek. A na dowód opowiem wam coś o sobie...

Tak zaczął, szanowany przez wszystkich Iwan Wasyljewicz, przerywając rozmową, która toczyła się między nami. Mówiliśmy o tem, że dla osobistego udoskonalenia się, trzeba zmienić warunki, wśród których się żyje. Nikt właściwie nie mówił tego, że człowiek nie odróżnia zła od dobra. Iwan Wasyljewicz miał zwyczaj odpowiadać na własne myśli, nasuwające mu się w czasie rozmowy, a potem dla udowodnienia ich, opowiadać wypadki ze swego życia.
Teraz zrobił to samo.
— Opowiem coś o sobie. Całe moje życie ułożyło się tak, a nie inaczej nie z racji środowiska, a zupełnie z innego powodu.
— Z jakiego? — spytaliśmy.
— Długa to historja. Żeby zrozumieć ją, musiałbym wiele opowiadać.
Iwan Wasyljewicz zamyślił się i pokiwał głową.
— Tak — rzekł. — Całe moje życie uległo zmianie od jednej nocy, a raczej od ranka.
— Cóż to było?
— To, że byłem bardzo zakochany. Kochałem się wiele razy, ale to była moja najsilniejsza miłość. Dawne czasy: Ona ma już dwie zamężne córki. Była to B... tak, Warieńka B. — Iwan Wasyljewicz wymienił nazwisko. — Mając lat pięćdziesiąt zwracała uwagę swą pięknością, za młodu, jako osiemnastoletnia dziewczyna, była zachwycająca: wysoka, pełna wdzięku i wyniosła; trzymała się zawsze niezwykle prosto, odrzuciwszy głowę w tył i to nadawało jej, przy urodzie i wysokim wzroście, mimo ubóstwa, jakiś królewski wygląd. Królewskość ta przestraszałaby i odpychała ludzi od niej, gdyby nie życzliwy, zawsze wesoły uśmiech ust i wspaniałych błyszczących oczu, oraz całej młodej postaci.
— Jak to ją Iwan Wasyljewicz opisuje.
— Żebym nie wiem jak ją opisywał, nie umiał, bym oddać w słowach jej urody. Ale nie w tem rzecz. To, co chcę opowiedzieć, działo się w czterdziestym roku. Byłem wówczas studentem w prowincjonalnym uniwersytecie. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale nie było wówczas w uniwersytecie naszym żadnych kółek, nie krążyły wśród nas żadne teorje. Byliśmy młodzi i żyliśmy według praw młodości; uczyliśmy się i bawili. Byłem wesoły i żwawy przytem bogaty. Miałem dzielnego wałacha, jedziem z pannami (łyżwy jeszcze nie były w modzie); z towarzyszami hulałem (wtedy nie piliśmy nic prócz szampana, o ile były pieniądze). Największą uciechę sprawiały mi wieczory i bale. Tańczyłem dobrze i byłem nieszpetny.
— Niema co udawać skromnego — wtrąciła jedna ze słuchaczek. — Znany pana portret. Nietylko nie był pan brzydki, ale piękny.
— Mniejsza o to. W owym czasie, kiedy się kochałem, byłem na ostatnim balu u gubernatora szambelana, bogatego, gościnnego i dobrodusznego starca. Przyjmowała gości żona jego ubrana w aksamitną suknię, ubrylantowana, wydekoltowana na wzór portretów Elizawety Piotrówny. Bal był cudowny: prześliczna sala, znakomita muzyka, wspaniały bufet i morze szampana. Chociaż lubiłem wino, nie piłem, bo byłem pijany z miłości, ale tańczyłem za to do upadłego i walce i polki, naturalnie, ile można było, z Wareńką. Miała ona białą suknię z różowym paskiem, białe skórkowe rękawiczki, nie dochodzące do łokci i białe atłasowe buciki. Mazura odbił mi inżynier Anisimow — dotąd nie mogę mu tego przebaczyć — poprosił ją, gdy tylko weszła, a ja tymczasem jeździłem do fryzjera i po rękawiczki i spóźniłem się. Mazura więc tańczyłem nie z nią, a z pewną niemeczką, do której troszkę przedtem się zalecałem. Zdaje mi się, że owego wieczoru bardzo byłem dla niej niegrzeczny — nie mówiłem z nią, nie patrzałem na nią — śledziłem wzrokiem wysoką, strojną postać w białej sukni z różowym paskiem, promieniejącą, zarumienioną twarz i życzliwe, miłe oczy. Nie ja jeden, wszyscy na nią patrzyli i zachwycali się nią, równie mężczyźni jak kobiety mimo to, że ona wszystkie je zaćmiła. Niepodobna było nie zachwycać się.
Mazura niby tańczyłem z kim innym, a w rzeczywistości cały prawie czas z nią. Bez zmieszania szła ku mnie przez całą salę, a jak porywałem się, nie czekając zaproszenia, za co spotykałem się z cudnym uśmiechem. Kiedy nas podprowadzili ku niej, a ona nie odgadywała mej nazwy, podając komu innemu rękę, wzruszała szczupłemi ramionami, a dla okazania żalu i pocieszenia mię, uśmiechała się również.
Gdy w czasie mazura zapowiedziano figurę z walca, długo z nią tańczyłem; ona dysząc, z uśmiechem mówiła mi „encore”[1], to też walcowałem bez końca, nie czując już siebie.
— Ja myślę, że pan nawet i ją czuł, obejmując ją w pół — rzekł jeden z obecnych.
Iwan Wasyljewicz nagle poczerwieniał i prawie krzyknął z gniewem:
— Otóż to wy, młodzież teraźniejsza. Nie widzicie nic poza ciałem. Za naszych czasów było inaczej. Im bardziej byłem zakochany, tambardziej bezcielesną istotą stawała się ona dla mnie — Wy teraz widzicie nogi i tak dalej, obnażacie w myślach kochane kobiety, ja zaś jak Alfons Karr — dobry to był pisarz — przedmiot mej miłości widziałem zawsze jak w pancerzu. My nietylko nie odsłanialiśmy się przykryć nagość, jak dobry syn Noego. Ale wy nie zrozumiecie.
— Proszę go nie słuchać. Cóż dalej? — rzucił ktoś z obecnych.
— A więc tańczyłem z nią i nie zauważyłem, że czas uciekał. Muzykanci z wrażeniem zmęczenia — wiecie jak to bywa pod koniec balu — powtarzali ciągle ten sam motyw mazura, z dalszych pokoi powychodzili od karcianych stolików ojcowie i matki czekając na kolację, lokaje przebiegali coś roznosząc. Była godzina trzecia. Trzeba było korzystać z ostatnich chwil. Wybrałem ją raz jeszcze i po raz setny okrążyliśmy salę.
— A więc po kolacji mój kardyl — rzekłem, prowadząc ją na miejsce.
— Naturalnie, jeżeli mię nie zabiorą, — odpowiedziała uśmiechając się.
— Nie pozwolę na to — odezwałem się porywczo.
— Proszę o wachlarz — powiedziała.
— Żal mi go oddawać — rzekłem, podając jej biały taniutki wachlarz.
— Zatem proszę... na pocieszenie — i z temi słowy dała mi piórko, oderwane od wachlarza.
Wziąłem piórko i wzrokiem tylko wyraziłem cały mój zachwyt i wdzięczność. Byłem nietylko wesół i zadowolony, ale szczęśliwy i dobry, jak jakieś nieziemskie stworzenie, nieznające zła i zdolne tylko do dobrego. Schowałem piórko w rękawiczkę i stałem, nie mając sił, by odejść od niej.
— Widzi pan, ojca proszą, żeby zatańczył — rzekła mi, wskazując wysoką, piękną postać pułkownika, który stał z paniami we drzwiach.
— Wareńka, chodź tu, — dał się słyszeć donośny głos ubrylantowanej pani domu.
Wareńka podeszła ku drzwiom, ja za nią.
— Uproś ojca, ma chère[2], by przetańczył z tobą. No, proszę, Piotrze Władysławowiczu — zwróciła się do pułkownika.
— Ojciec Wareńki był to bardzo piękny, wysoki, okazały i czerstwy starzec. Twarz miał — rumianą o białych wąsach, podkręconych po Mikołajewsku i bakenbardach. W ochach błyszczących i ustach miał ten sam wesoły uśmiech, co i córka. Zbudowany był ślicznie; miał szeroką, po wojskowemu uwydatniającą się, klatką piersiową, niezbyt ozdobioną orderami, silne barki i kształtne nogi. Był to wojak starego typu.
Gdy podeszliśmy do drzwi, pułkownik wymawiał się, twierdząc, że zapomniał tańczyć, mimo to jednak, uśmiechając się, wyjął z pochwy szpadę, oddał ją młodemu usłużnemu człowiekowi, włożył na prawą rękę zamszową rękawiczkę i ujął rękę córki.
Poczekawszy chwilę na początkowe tony mazura, żwawo przytupnął jedną nogą, a potem począł okrążać salę, to cicho to posuwiście to znów hucznie i dziarsko. Wdzięczna postać Wareńki płynęła u jego boku. Cała sala śledziła poruszenia owej pary. Ja nietylko z zachwytem, ale i ze wzruszeniem patrzałem na nich. Szczególnie poruszyły mię jego buty, porządne skórzane, ale niemodne, z szerokimi nosami i bez obcasów, widocznie robione przez batalionowego szewca. „Żeby móc wozić na zabawy i ubierać ukochaną córkę, nie kupuje modnych butów tylko nosi domowej roboty myślałem. Widać było, że kiedyś pułkownik prześlicznie tańczył, ale teraz był już ociężały i nogi niezbyt służyły mu przy tych wszelkich szybkich i pięknych pas, które chciał wykonać. Mimo to, zręcznie okrążył dwa razy salę. Kiedy zaś, szybko rozstawiwszy nogi, znów je złączył i klęknął na jedno kolano; a ona uśmiechając się, posuwiście płynęła wkoło niego, wszyscy głośno zaczęli bić prawo. Podniósłszy się z pewnym trudem, delikatnie ujął córkę rękami za głowę i pocałował w czoło, a potem doprowadził ją ku mnie, myśląc, że ja z nią tańczę. Powiedziałem, że nie jestem na razie jej tancerzem.
— To wszystko jedno, poprowadź ja pan teraz — powiedział, życzliwie się uśmiechając i wsuwając szpadę w pochwę.
Bywa tak, że za jedną kroplą, wylaną z butelki zawartość jej wypływa strumieniami — tak miłość moja ku Wareńce odsłoniła w mej duszy całą zdolność kochania. Obejmowałem wtedy mem uczuciem cały świat. Kochałem i panią domu w brylantach i męża jej, gości i lokaj, a nawet gniewającego się na mnie, inżyniera Anisimowa. Dla ojca jej zaś, o miłym, takim jak jej, uśmiechu, doznawałem jakiegoś tkliwego, pełnego zachwytu uczucia.
Mazur się skończył, gospodarstwo prosili gości do kolacji, ale pułkownik B. odmówił, tłumacząc się, że jutro wcześnie musi wstać i pożegnał się. Bałem się, że i ją zabiorą, ale została z matką.
Po kolacji tańczyłem z nią obiecanego kadryla i mimo to, że byłem bezgranicznie szczęśliwy, szczęście moje ciągle wzrastało. Nie mówiliśmy o miłości, nie pytałem ani siebie ani jej, czy mię kocha. Wystarczało mi moje ku niej uczucie. Bałem się tylko, by coś mi tego szczęścia nie zmąciło.
Kiedy przyjechałem do domu i rozebrałem się, zobaczyłem, że niema mowy o śnie. Miałem w ręku piórko od jej wachlarza i rękawiczkę, którą mi dała, siadając do karety. Patrzałem na te przedmioty i widziałem ją przed sobą w chwili, gdy wybierając między dwoma tancerzami, zgadywała i mówiła miłym głosem: „Duma, tak?“ a potem z radością podawała mi rękę, lub gdy przy kolacji patrzała na mnie z pod rzęs życzliwemi oczami, przechylając ku ustom kieliszek z szampanem. Najbardziej pamiętałem ją, tańczącą z ojcem, gdy poruszała się zręcznie u jego boku, patrząc z radością i dumą na zachwyconych nimi widzów. Mimowoli łączyłem w myślach te dwie postacie w uczuciu pełnem tkliwości i wzruszenia.
Mieszkałem wówczas z mym, nieżyjącym już bratem. On nie lubił świata, nie bywał na balach, a teraz przygotowywał się do egzaminu adwokackiego i prowadził bardzo systematyczne życie. Brat spał. Popatrzałem na jego głowę, wciśniętą w poduszkę i przykrytą kołdrą flanelową i żal mi się go zrobiło dlatego, że nie znał i nie podzielał szczęścia, którego ja doznawałem. Lokaj nasz, Pietrusza, wyszedł na moje spotkanie ze świecą i chciał mi pomóc w rozbieraniu się, ale go odprawiłem. Widok jego zaspanej twarzy o zwichrzonych włosach wydał mi się wzruszającym. Starając się nie hałasować, na palcach poszedłem do swego pokoju i usiadłem na posłaniu. Nie, zanadto byłem szczęśliwy, nie mogłem spać. Przytem gorąco mi było w pokojach; nie zdejmując mundura, po cichutku wyszedłem do przedpokoju, włożyłem szynel, otworzyłem drzwi i wyszedłem na ulicą.
Z balu wyjechałem o godzinie piątej; zanim dotarłem do domu, a posiedziałem w nim, przeszły jeszcze dwie godziny, tak, że gdy wyszedłem, było już jasno. Mgła się rozpościerała; na drogach topniał śnieg, z dachów kropie wody dzwoniły w rynnach. B... mieszkali wtedy na końcu miasta, koło rozległego placu, na którego jednym krańcu było miejsce spaceru, na drugiem — instytut panien. Przeszedłem nasz pusty zaułek i wydostałem się na dużą ulicą, gdzie spotykałem i pieszych i ludzi z drzewem na saniach. Wszystko wydawało mi się miłe; konie, równomiernie kiwające głowami pod błyszczącemi dugami[3], woźnice pokryci rogóżkami[4] i kłapiący wielkimi butami koło wozów i domy, które we mgle robiły wrażenie bardziej wysokich.
Gdy wyszedłem na pole, gdzie był ich dom zobaczyłem w końcu jego coś dużego, czarnego, a równocześnie słyszałem, idący stamtąd głos fletu i bębna. W mojej duszy przez cały czas grała jakaś, przeplatana tonami mazura. Ale to była inna, szorstka, niemiła muzyka.
„Cóż to takiego?“ pomyślałem i poszedłem w kierunku dźwięków, środkiem pola, po wyjeżdżonej, śliskiej drodze. Przeszedłszy sto kroków, zacząłem rozróżniać z poza mgły gromadkę ludzi. Najwidoczniej — żołnierze. „Pewno musztra“, pomyślałem i podszedłem bliżej, wraz z jakimś kowalem w zatłuszczonym kożuszku i fartuchu, który dźwigał coś przedemną. Żołnierze w czarnych mundurach stali w dwu szeregach wprost siebie i nie poruszając się, trzymali broń u nogi. Za nimi stali dobosze i flecista, powtarzając bezustannie tę samą, niemiłą, świszczącą melodję.
— Co oni robią? — spytałem kowala, który się zatrzymał obok mnie.
— Pędzą Tatara przez rózgi za ucieczkę — odrzekł pochmurnie zapytany, patrząc na oddalony koniec szeregów.
Zacząłem też tam patrzeć i zobaczyłem między szeregami coś strasznego, zbliżającego się do mnie. Był to człowiek nagi do pasa, przywiązany do karabinów dwu żołnierzy, którzy go prowadzili. Obok niego szedł wysoki wojskowy w szynelu i czapce; postać jego wydała mi się znaną. Rzucając się całem ciałem, włócząc nogami po rozpuszczonym śniegu, skazaniec, pod uderzeniami, sypiącemi się na niego z obu stron, zbliżał się ku mnie, to odchylając się w tył — a wówczas podoficerowie prowadzący go, popychali go naprzód, to padając ku przodowi — a wtedy podoficerowie chroniąc go od upadku, ciągnęli w tył. A koło niego szedł ciągle miarowym krokiem ów wysoki wojskowy. To był jej ojciec o rumianej twarzy, białych wąsach i bakenbardach.
Przy każdem uderzeniu, skazaniec jakby ze ździwieniem zwracał ściągniętą bólem twarz w stroną, z której raz padał i ukazując białe zęby, powtarzał ciągle te same słowa. Dopiero gdy był już zupełnie blisko, usłyszałem owe wyrazy. Nie mówił, tylko łkał: „Bracia zlitujcie się, bracia zlitujcie się”. Ale bracia nie znali miłosierdzia i gdy pochód zupełnie się zrównał ze mną, zobaczyłem, jak żołnierz, stojący naprzeciwko mnie, dał krok naprzód i zamachnąwszy się kijem, opuścił go na plecy Tatara. Tatar szarpnął się wprzód, ale podoficerowie przytrzymali go i takie samo uderzenie padło na niego z drugiej strony i znów z tej, i znów z drugiej... Pułkownik szedł obok, patrząc to na Tatara, to pod swe nogi, sapał. Gdy pochód minął to miejsce, gdzie stałem, zobaczyłem przelotnie plecy skazańca. Było to coś mokrego, czerwonego, nienaturalnego» tak, że trudno było uwierzyć, iż było to ciało człowieka.
— O, Boże! — rzekł koło mnie kowal.
Pochód zaczął się oddalać. Ciągle tak samo padały z dwu stron razy na potykającego się i kurczącego się z bolu człowieka, ciągle też twardym krokiem posuwała się wysoka, okazała postać pułkownika, idącego obok Tatara. Nagle pułkownik zatrzymał się i szybko zbliżył się do jednego z żołnierzy.
— Ja cię nauczę udawać — słyszałem jego rozgniewany głos. — Będziesz udawać? Będziesz?
Widziałem, jak silną ręką w zamszowej rękawiczce bił po twarzy przestraszonego, słabego, małego żołnierza za to, że on niedość mocno opuścił kij na czerwone plecy Tatara.
— Podać świeże kije! — krzyknął pułkownik oglądając się i w tej chwili zobaczył mię. Udając, że mię nie poznaje, groźnie się nachmurzył i spiesznie odwrócił. Było mi do tego stopnia wstyd, że spuściłem oczy i spiesznie poszedłem do domu. Przez całą drogę w uszach miałem tony fletu i bębnów, lub słyszałem słowa: „Bracia zlitujcie się“, albo wreszcie gniewny głos pułkownika, krzyczącego: „Będziesz udawać? Będziesz?“ Przytem w sercu uczuwałem prawie fizyczny ciężar, tak okropny, że zdawało mi się, iż je rozsadzi strach, który wszedł we mnie skutkiem owego widoku. Nie pamiętam jak dobrnąłem do domu i położyłem się. Ledwo zacząłem zasypiać, zobaczyłem znów i usłyszałem wszystko tak, że skoczyłem na równe nogi.
„Widocznie on wie coś takiego, czego ja nie wiem“, myślałem o pułkowniku. Gdybym wiedział to, co on wie, rozumiałbym i to, co zobaczyłem i nie mączyłbym się“. Ale mimo rozmyślań, nie mogłem nic pojąć i zasnąłem dopiero koło wieczora, po bytności u przyjaciela, skąd wróciłem zupełnie pijany.
Myślicie, ze ja uznałem wówczas za złe to co widziałem? Bynajmniej. Ale pojąć tego wszystkiego w dalszym ciągu nie mogłem i dlatego nie wstąpiłem do służby wojskowej, choć miałem dawniej ten zamiar. Ani do żadnej innej służby i jak widzicie, nigdzie się na nic nie przydałem.
— To my wiemy, jak się pan nigdzie nie nadaje — rzekł jeden z nas. — Lepiej niech pan powie: ileż to ludzi zeszłoby na nic, gdyby pana nie stało.
— To już zawiele naprawdę — z żywym gniewem rzekł Iwan Wasyljewicz.
— A cóż miłość? — spytaliśmy.
— Miłość? Miłość od tego dnia rozwiała się. Gdy ona, co jej się często zdarzało, zamyślała się z swym cudnym uśmiechem na twarzy, zaraz przypomniał mi się pułkownik na placu zamiejskimi robiło mi się wtedy nieprzyjemnie i zacząłem coraz rzadziej się z nią widywać i miiłośc zwiędła... — Tak to czasem bywa, od drobnostki nieraz zmienia się całe życie człowieka i przybiera jakiś nowy kierunek, a wy mówicie...
Urwał zamyślony.







  1. Jeszcze.
  2. Moja droga.
  3. Przypis własny Wikiźródeł łukami
  4. Przypis własny Wikiźródeł rodzaj tkaniny





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.