Djabeł (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Djabeł
Wydawca Sikora
Data wyd. 1929
Druk Sikora
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Дьявол
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LEW TOŁSTOJ
DJABEŁ
POWIEŚĆ
WARSZAWA, – KRAKÓW, – LWÓW.
1929.
Druk. Sikora, Warszawa



DJABEŁ
I.

A ja powiadam wam, iż każdy
kto spojrzał na niewiastę z pożąd-
aniem, już ją cudzołożył w sercu
swojem.
A jeśli prawe oko swoje gorszy
się, wyłup je i odrzuć precz od sie-
bie, albowiem lepiej utracić jeden
z członków, niż żeby całe ciało
twoje miało pójść na zatracenie.
A jeśli prawa twoja ręka gorszy
cię, utnij ją i porzuć precz od siebie
albowiem lepiej utracić jeden z człon-
ków, niż żeby całe ciało miało pójść
na zatracenie.
(Mat. V. 28. 29. 30.)


Eugenjusza Irtenjewa oczekiwała świetna karjera. Posiadał ku temu wszelkie warunki: wykwintne wychowanie domowe, świetnie ukończony wydział prawny uniwersytetu petersburskiego, związki w najwyższych sferach, po zmarłym niedawno ojcu i nawet początki służby rządowej pod protekcją ministra. I majątek nawet wielki chociaż wątpliwej wartości. Ojciec przebywał zagranicą i w Petersburgu, na synów Eugenjusza i starszego Andrzeja, który służył w kawalergwardji wydawał po sześć tysięcy rocznie, na siebie i żonę również bardzo wiele. Do majątku przyjeżdżał tylko na dwa miesiące letnie, ale gospodarstwem się nie zajmował, zostawiając zarząd pełnomocnikowi, który również niebardzo dbał o gospodarkę, ale który mimo kłótliwego usposobienia posiadał zupełne zaufanie swego pana.
Po śmierci ojca, gdy przyszło do działu między braćmi, pokazało się tyle długów, że adwokat radził im nawet wyrzec się spadku z wyjątkiem tego, co im przypadało po babce. Ale właściciel sąsiednich dóbr, który związany był interesami ze starym Irtenjewem t. j. miał jego weksle i z tego powodu wyjeżdżał często do Petersburga, twierdził, że mimo długów można było poprawić stan rzeczy i uratować większą część majątku, trzeba było tylko sprzedać las i kilka oddzielnych szmatów pustkowi a zatrzymać jedynie złote jabłko, Siemionowskoje z czterema tysiącami dziesięcin czarnoziemu, fabryką cukru i dwustu dziesięcinami doskonale nawodnionych łąk. Naturalnie, trzeba było oddać się zupełnie tej pracy, osiąść na wsi, gospodarować rozumnie i z kredką w ręku.
Oto Eugenjusz przyjechawszy wiosną do majątku (ojciec umarł w wielkim poście) i obejrzawszy wszystko, postanowił podać się do dymisji, osiąść z matką na wsi i wziąść się do pracy, aby uratować główny majątek. Z bratem, którego niebardzo kochał, umówił się co do spłaty czterech tysięcy rubli rocznie albo jednorazowo osiemdziesiąt tysięcy, za co tamtem zrzekał się swojej części spadku.
Osiadłszy z matką w wielkim pałacu, wziął się gorąco a ostrożnie do pracy.
Ludzie myślą zwykle, że wszelki konserwatyzm jest przywilejem starości a każdy nowator musi być młodym. Niezawsze to prawda. Konserwatyści najczęstszego typu — to z reguły młodzi ludzie. Młodzi, którzy pragną żyć, ale którzy nie myślą i nie mają czasu myśleć o tem, jak trzeba żyć i dlatego wzorują się na dawnym trybie życia.
Tak było i z Eugenjuszem. Gdy osiadł na wsi, marzył o wskrzeszeniu nie tego sposobu życia, który tu panował za czasów ojca — bo ten był złym gospodarzem — ale za czasów dziada. Starał się też wszędzie, w domu, w ogrodzie, w gospodarstwie wskrzesić zwyczaje dziadowskie rozumie się, ze zmianami, właściwemi duchowi czasu, gospodarka miała iść na szeroką skalę, dawać zadowolenie wszystkim dokoła i dobrobyt; ażeby zaś życie tak urządzić, pracy było aż nadto. Potrzeba było zaspokajać wierzycieli i banki, sprzedawać ziemię, prolongować spłaty, zdobywać grosz na robociznę w olbrzymim majątku Siemionowskim z czterystu dziesięcinami ornej roli i cukrownią. Dom i ogród należało utrzymać tak, aby pokryć zapuszczenie i upadek.
Pracy było wiele, ale też sił fizycznych i duchowych u Eugenjusza niemało. Miał lat dwadzieścia sześć, był średniego wzrostu, silnej budowy o rozwiniętych gimnastyką muskułach, żywy rumieniec krasił mu twarz, rzadkie, miękkie, wijące się włosy ociemniały czoło. Jedyną wadą jego fizyczną była krótkowzroczność, której sam był winien, zaczął bowiem używać szkieł. Teraz nie mógł już obyć się bez pince-nez, które wyżłobiło mu dwa ślady na grzbiecie nosa.
Takim był fizycznie. Duchową wartość zaś przedstawiał taką, że im kto więcej go poznawał, tem bardziej lubił. Matka zawsze kochała bez pamięci, teraz zaś po śmierci męża oddała mu wszystkie swe uczucia i żyła nim jedynie. Ale nietylko ona tak się do niego odnosiła. Koledzy ze szkół i uniwersytetu kochali go i szanowali, również na wszystkich wywierał podobny urok. Nie można było nie wierzyć mu, gdy mówił, przypuszczać fałsz i nieprawdę wobec tej otwartej, uczciwej twarzy a przedewszystkiem wobec jego oczu.
Sama postać jego była mu pomocą w pracy i interesach. Wierzyciel, który odmówiłby bez wahania każdemu innemu, jemu wierzył na słowo. Kupiec, starosta we wsi, chłop, który bez namysłu oszukałby haniebnie każdego, zapominał o tem pod miłem wrażeniem stosunku z tym, uczciwym a przedewszystkiem otwartym człowiekiem.

Był koniec maja. Eugenjusz doprowadził nareszcie z trudem interesy do tego, że uwolnił pustkowia z pod zastawu i sprzedał je, a za nabyte pieniądze kupował inwentarz, żywy i martwy i rozpoczął budowę koniecznego chutoru. Zaczęto robotę zwożono drzewo, cieśle pracowali, na pola wywożono nawóz osiemdziesięciu fornalkami. Ale wszystko to jeszcze wisiało na włosku.

II.

Wśród tych kłopotów zaszły okoliczności niezbyt ważne, ale męczące Eugenjusza. Młode swe lata spędzał on dotychczas jak wszyscy młodzi, zdrowi kawalerowie, utrzymując stosunki z rozmaitemi kobietami. Nie był rozpustnikiem, ale, jak sam mówił, nie miał powołania na mnicha. Używał, ile mu było tego potrzeba dla zdrowia fizycznego i umysłowej swobody, jak się tłumaczył. Zaczęło się to jeszcze w szesnastym roku życia i dotychczas szło szczęśliwie w tem znaczeniu, że nie doprowadziło go to ani do rozpusty, ani do choroby, ani do głębszego uczucia. Miał z początku w Petersburgu jakąś szwaczkę, a kiedy z tą stosunek się popsuł, urządził się inaczej w ten sposób, aby go to nie żenowało.
Tymczasem siedział już drugi miesiąc na wsi i stanowczo nie umiał sobie w tym względzie poradzić. Mimowolna wstrzemięźliwość zaczęła mu się dawać we znaki. Czyżby miał dla zaspokojenia jej jechać do miasta? Gdzie? Dokąd Niepokoiło to Eugenjusza Iwanowicza, a ponieważ wierzył, że, potrzebuje tego nieodzownie — zaczęło mu to rzeczywiście stawać się koniecznem, czuł, że nie jest tak swobodnym jak dawniej i że wbrew swej woli przeprowadza oczami każdą młodą kobietę.

U siebie we wsi szukać jakiejś kobiety czy dziewczyny uważał za rzecz brzydką. Wiedział z opowiadania, że tak ojciec jego jak i dziad pod tym względem różnili się od okolicznych ziemian i nie trzymali we dworze żadnych faworyt z pośród poddanych, postanowił też, że i on ich mieć nie będzie; a potem czując się coraz bardziej związanym pokusami a z przestrachem myśląc, co się może z nim stać w miasteczku, postanowił, że można sprawę załatwić i na wsi, gdzie zresztą już niebyło dawnych poddanych. „Byle tak się urządzić, aby nikt o tem nie wiedział i nie dla rozpusty, ale tylko dla zdrowia“ — mówił do siebie. I kiedy powziął to postanowienie, ogarnął go jeszcze większy niepokój; czy to rozmawiał ze starostą wiejskim, czy z chłopem lub stolarzem swoim przy robocie mimowolnie kierował rozmowę na kobiety, albo przedłużał ją jeżeli była o nich mowa. Przyglądał się zaś każdej coraz bacznej.

III.

Ale postanowić rzecz, nie było to jeszcze wykonać ją. Podejść samemu do kobiety — niemożliwe! do jakiej? Gdzie? Trzebaby zwrócić się z tem do kogoś, ale do kogo?
Raz zdarzyło mu się wejść do chaty strażnika leśnego, aby się pokrzepić wodą. Stróżował tam były gajowy ojca. Eugenjusz wdał się z nim w rozmowę, a strażnik zaczął mu opowiadać stare historje, jak to bawiono się niegdyś na polowaniach.
Eugenjuszowi przyszło na myśl, że mógłby to urządzić tu, w chacie czy w lesie. Nie wiedział jednak jak i czy stary Daniła zechce mu pomóc. „Może przerazi go taka propozycja i będzie mu tylko wstyd — a może... zgodzi się“ — myślał słuchając gadaniny strażnika, który właśnie opowiadał, jak raz na polowaniu zaszli do diaczychy i on tam Prjanicznikowi przyprowadził jakąś „babę“.
— O, można — pomyślał Eugenjusz.
— Wasz ojciec, panie, carstwo jemu niebieskie, nie bawił się takiemi głupstwami.
— Nie można, pomyślał Eugenjusz. Ale ażeby się przekonać, odezwał się:
— Toś ty się niebardzo ładnie spisywał.
— A cóż to nieładnego. I ona była rada i Fiodor Zacharycz zadowolony. Mnie dostał się rubel. Jakże bez tego człowiekowi?
— Można zacząć, pomyślał Engenjusz i natychmiast przystąpił do rzeczy.
— Wiesz Daniła... — czuł że krew napływa mu do twarzy. — Wiesz, już mi to także dokucza.
Daniła uśmiechnął się.
— No! Nie jestem przecież mnichem! Przywykłem także! Czuł, że słowa jego niebardzo mądre i niebardzo się wiążą, ale nabrał odwagi, wiedząc, że Daniła go zrozumiał.
— Czemużeście nie powiedzieli już dawniej, zrobi się — powiedzcie tylko którą.
— Ależ wszystko mi jedno. Naturalnie, żeby niebrzydka i zdrowa.
— Rozumiem — rzucił Daniła zamyśliwszy się. Jest i ładna sztuka. Eugenjusz znów poczerwieniał. Musicie ją zobaczyć, dopiero w jesieni wydali ją. — Zaczął dalej szeptać. Ale on niczego nie dokaże, trzeba samemu zapolować. Cóż to kosztuje?
Eugenjusz aż spochmurniał ze wstydu.
— Ależ nie, nie — zakrzyknął. — Ja tego nie chcą. Przeciwnie (co to miało znaczyć to „przeciwnie“?) niech będzie byle kto — byle zdrowa i niewiele kłopotu. Jakaś sołdatka czy kto tam...
— Dobrze, to Wam dostawię Stepanidę. Jej mąż w mieście, to tak jakby sołdatka była, a przystojna, czysta. Będziecie zadowoleni. Ja jej niedawno mówiłem: chodź — a ona...
— Więc kiedyż?
— Choćby jutro. Pójdę niby po tytoń i zajdę do niej, a wy w południe przyjdziecie albo tu, albo za ogród, do łaźni. Nie będzie nikogo. Zresztą w południe śpią wszyscy.
— Dobrze.
Jechał do domu wzburzony. „Co to będzie?“ Chłopka — musi być wstrętna. Ale przypominał sobie że te, które widywał, były bardzo przystojne. — Tylko, co ja jej powiem?
Cały dzień był nieswój, nazajutrz w południe poszedł do domku strażnika. Daniła stał na progu i znacząco kiwnął głową w stronę lasu. Eugenjuszowi krew uderzyła do głowy, skierował się do ogrodu. Nikogo. Poszedł do łaźni — nikogo. Zajrzał tam i wyszedł. Naraz usłyszał trzask ułamanej gałązki. Oglądnął się, stała w gęstwie za parowem. Rzucił się ku niej popiekł się pokrzywą w parowie, zgubił pince-nez. Przed nim stała, w białym wyszywanym fartuszku, w ciemno-czerwonej bluzce i w czerwonej chusteczce, bosa, świeża i jędrna, stała uśmiechając się.
— Trzeba było tędy obejść, tu jest ścieżka — odezwała się. — Dawno czekam.
Podszedł do niej i oglądnąwszy się ujął ją wpół.
Po kwadransie rozeszli się. Znalazł zgubione szkła i wstąpiwszy do Daniły na pytanie jego; Czyście zadowoleni, baryń? dał mu rubla i poszedł do domu.
Był zadowolony. Początkowy wstyd przeszedł. Dobrze mu było, czuł się jakoś lekko, spokojnie, dziarsko. Jej nawet się dobrze nie przypatrzył. Pamiętał że była czysta, świeża, niebrzydka i prosta, bez żadnych grymasów.
„Czyja ona może być?“ myślał. „Daniło mówił: Piecznikowa. Cóż to za Piecznikowa? Oni mają dwie chaty. Widać synowa starego Mychaiły. Pewnie, że tak. Jego syn w Moskwie. Kiedyś zapytam Daniły.
Od tej pory nie odczuwał już tej nieprzyjemności życia wiejskiego, jaką jest mimowolna abstynencja. Nic nie odbierało mu swobody myśli i mógł się cały oddać swojej pracy.
Sprawa zaś, którą Eugenjusz wziął na swe barki, nie była łatwa, czasem zdawało mu się, że jej nie podoła i będzie musiał jednak sprzedać majątek, że wszystkie jego wysiłki pójdę na marne i pokaże się, że nie umiał dać rady temu, czego się chwycił. To przestraszyło go ponad wszystko. Zaledwie jedną dziurę załatał, pokazywała się inna.
Ciągle wychodziły najaw nowe, nieznane przedtem, długi ojca. Widać było, że pod koniec pożyczał wszędzie, gdzie było można. W maju, przy podziale, zdawało się Eugenjuszowi, że wie już ostatecznie o wszystkich. Naraz w środku lata dostał list, z którego wynikało, że był jeszcze winien dwanaście tysięcy wdowie Jesipowej. Weksla nie było, tylko prosty oblig, którego można było nie uznać, jak mówił adwokat. Ale Eugenjuszowi ani na myśl nie przyszło kwestjonować dług ojca tylko dlatego, że można było to uczynić. Chciał się tylko zapewnić, czy dług był rzeczywisty.
— Mamo, co to za Jesipowa — Kalerja Włodzimierzówna? zapytał raz przy obiedzie.
— Jesipowa? To wychowanica wuja. A co tam?
Eugenjusz opowiedział o liście.
— Dziwię się, że się nie wstydzi. Ojciec tyle na nią łożył.
— No, ale czyśmy winni?
— Jakże ci powiedzieć? Długu nie było, tylko ojciec z dobrego serca.
— Widocznie ojciec uważał to za dług.
— Nie wiem, nie powiem ci. Wiem tylko, że ci i tak ciężko. Eugenjusz wiedział z rozmowy, że Marja Pawłówna sama nie wie, co ma mówić i jakby badała go.
— Widzę, że trzeba zapłacić — odezwał się. — Pojadę jutro do niej i pomówię, czyby terminu nie można odroczyć.
— Żal mi cię, ale ty wiesz sam, co robić. Powiedz jej; że powinna czekać — mówiła Marja Pawłówna.
Położenie Eugeniusza było tem trudniejsze, że matka która z nim mieszkała, zupełnie nie zdawała sobie sprawy z ich stanu majątkowego. Żyła dotychczas tak spokojnie i wygodnie, że nawet nie wyobrażała sobie trudnego położenia syna tj. tego, że dziś jutro mogła im grozić zupełna ruina, że trzeba będzie wszystko sprzedać i pójść gdzieś na służbę do innych, co mu mogło dać najwyżej dwa tysiące rubli rocznie. Nie pojmowała, że ratować ich mogła tylko jak największa oszczędność w wydatkach i nie rozumiała, dlaczego Eugenjusz skąpił nawet w drobiazgach, w wydatkach na ogrodnika, kuczera, służbę, nawet na życie. Prócz tego, jak zwykle wdowy, do nieboszczyka męża żywiła dziś uczucia zupełnie czasem niepodobne do tych, które mu okazywała za życia i ani przypuszczała w myślach, aby to, co on zarządził lub zaprowadził w stosunkach domowych, mogło być złe lub powinno ulec zmianie.
Eugenjusz zaś z wielkim trudem utrzymywał i ogród i oranżerję z dwoma ogrodnikami i stajnię z dwoma kuczerami. Marja Pawłowna znów sądziła naiwnie, że nie skarżąc się na skromniejsze potrawy, które gotował stary kucharz i na to, że ścieżki w ogrodzie nie były dość czysto zamiecione, i że zamiast lokaja był tylko mały chłopak do posługi, czyni wszystko, co może uczynić matka, ponosząca ofiarę dla syna.

W tym nowym długu, który Eugenjusz uważał za cios, mogący prawie zdruzgotać wszystkie jego plany, ona widziała tylko nowy wypadek, ujawniający jeszcze raz szlachetność swego syna. Nie troszczyła się zaś bardzo o jego materjalne położenie jeszcze i dlatego, bo była pewna, że musi on zrobić jakąś świetną partję i w ten sposób poprawi sytuację. Mogła zaś śmiało roić takie plany. Znała sama wiele rodzin, które byłyby uszczęśliwione jego wyborem, pragnęła tylko, żeby to nastąpiło jak najprędzej.

IV.

Eugenjusz marzył sam o ożenku, jednakże inaczej jak matka, myśl poprawienia swoich finansów przez małżeństwo była dlań wstrętną. Chciał się ożenić uczciwie z osobą kochaną. Przyglądał się pannom, które znał i spotykał, szukał ich towarzystwa, ale los jego nie był jeszcze rozstrzygnięty. Tymczasem stosunki jego ze Stepanidą — czego sam się nie spodziewał — trwały wciąż i ustalały się coraz bardziej. Eugenjusz tak był daleki od wszelkiej rozpusty, tak mu było ciężko kryć się z tą brzydką — to czuł bardzo wyraźnie — sprawą, że zupełnie nie myślał, aby jakiś taki stosunek miał trwać dłużej i po pierwszem widzeniu się ze Stepanidą sądził, że jej więcej nie zobaczy, okazało się jednak, że po jakimś czasie znów opadł go niepokój, którego źródło znał już. A niepokój ten tym razem nie był takim bezosobowym jak dawniej, widział właśnie przed sobą jej czarne, błyszczące oczy, słyszał głęboki jej, piersiowy głos, czuł zapach silnego, świeżego ciała i w oczach mu migała jej wysoka pierś, podnosząca fartuszek — wszystko to jawiło się na tle leszczynowej gęstwiny, oblanej złotem słońcem.
I chociaż żenowało go to, zwrócił się znów do Daniły, naznaczywszy schadzkę w lesie, w południe. Tym razem jednak przypatrzył się lepiej Stepanidzie i podobała mu się bardzo. Spróbował mówić z nią, zapytał o męża. W istocie był to syn Mychaiła, który poszedł za woźnicę do Moskwy.
— No? a Ty, jakżeż...? — Eugenjusz chciał zapytać, jak ona może zdradzać męża.
— Cóż — jakżeż? — powtórzyła. Widocznie domyślała się, o co chce pytać.
— No — jakże możesz tutaj przychodzić?
— Oto! — odpowiedziała wesoło. — On tam hula, a mnie nie wolno?
Widocznem było, że chciała się wydać bardziej zuchowatą, a nawet rozwiązłą, niż była wistocie. Podobało się to Eugenjuszowi. Ale i teraz nie naznaczał jej powtórnego spotkania, a nawet kiedy ona zaproponowała, żeby się schodzili bez wiedzy Daniły, którego nie lubiała, nie zgodził się na to. Miał nadzieję, że widzą się po raz ostatni. Podobała mu się, wierzył, że tego rodzaju stosunek jest koniecznością, że niema w tem nic złego, a przecież w głębi duszy tkwił w nim surowszy sąd, potępiający ten związek. Spodziewał się naprawdę, że ją widzi po raz ostatni, a jeżeli nawet przypuszczał możliwość dalszego jej spotykania, to przynajmniej nie chciał go sobie z góry układać i przygotowywać.
Trwało to przez całe lato, widział ją z dziesięć razy, a zawsze za pośrednictwem Daniły. Raz nie mogła przyjść, bo przyjechał jej mąż, więc Daniła zaproponował mu inną ale Eugenjusz propozycję odrzucił ze wstrętem. Po wyjeździe męża, spotkania ich trwały dalej, z początku przez pośrednictwo Daniły, a potem już on sam oznaczał jej godzinę, a ona przychodziła ze znajomą babiną, Prochorową, bo łatwiej było jej wyrwać się w towarzystwie.
Pewnego razu, właśnie w chwili umówionego spotkania, przyjechała do Marii Pawłówny w odwiedzimy ta rodzina, której córkę chciała matka wyswatać synowi. Eugenjusz nie mógł wyrwać się z domu. Gdy tylko nadarzyła się sposobność pod pozorem obejrzenia gospodarstwa wyszedł i ścieżyną poza dworem poszedł do lasu na miejsce schadzek. Nie było jej. Ale na zwykłem ich miejscu, jak daleko mogła sięgnąć ręką, połamała wszystkie gałązki czeremszyny, leszczyny; nawet młody klon, dość gruby, padł ofiarą. Widocznie czekała w podnieceniu i rozgniewana, że nie przychodzi, zostawiała mu w ten sposób znak swojej obecności. Postał chwilę, poczem udał się do Daniły, aby ją wezwał na jutro. Przyszła jak zawsze, bez słowa wyrzutu.
Lato mijało. Wydywali się wciąż w lesie, raz tylko przed samą jesienią w szopie na gumnie.
Eugenjusz nawet nie przypuszczał, aby stosunek ten mógł mieć dla niego jakieś znaczenie. O Stepanidzie prawie, że nie myślał. Dawał jej pieniądze i tyle. Nie wiedział i nie myślał o tem, że w całej wsi już szeptano o tem, ze jej zazdroszczono, że jej w domu zabierano pieniądze i że jej pojęcia o grzechu pod wpływem pieniędzy i rodziny zupełnie zatarły się. Zdawało się jej, że robi coś dobrego, skoro jej zazdroszczą.
„Ot! Poprostu, potrzeba dla zdrowia!” myślał Eugenjusz. „Przypuśćmy, że to brzydko i że ludzie o tem wiedzą, chociaż nikt nic nie mówi. Baba, która z nią chodzi, wie przecież. Musiała i innym pochwalić się. Cóż robić? Nieładnie to, pewnie — myślał Eugenjusz, ale cóż robić? Ot, nie na długo”.
Co go najwięcej odpychało, to jej mąż. Z początku, niewiadomo dlaczego, wyobrażał sobie, że to musi być zły człowiek i to usprawiedliwiało go po części we własnych oczach. Zobaczył go jednak i uderzył go jego wygląd: był to przystojny, młody człowiek, z pewnością przystojniejszy od niego. Za pierwszem z nią widzeniem się opowiedział jej, że spotkał męża i że ten mu się podobał.
— Drugiego takiego w całej wsi niema — odpowiedziała z dumą.
Zdziwiło to Eugenjusza i myśl o mężu zaczęła go teraz męczyć. Zaszedł raz przypadkiem do Daniły, a ten rozgadawszy się, powiedział mu wprost:
— Pytał mnie onegdaj młody od Mychaiła, czy to prawda, że baryń żyje z moją żoną. Powiedziałem, że nie wiem. I — powiadam — lepiej z baryniem, jak z mużykiem.
— Cóż ort na to?
— A nic. Powiada: poczekaj, jak się dowiem, dam ja jej.
„Jak wróci mąż, to ją rzucę”, pomyślał Eugenjusz.
Ale mąż był narazie w mieście i stosunki trwały dalej.
„Jeżeli będzie trzeba, zerwę zupełnie i śladu nie będzie“ myślał.
Wydawało mu się to wątpliwem, bo przez całe lato zajmował się gorąco gospodarstwem, budową nowego chutoru, zbiórką i przedewszystkiem spłatą długu i sprzedażą nieużytków. Pochłaniało to wszystkie jego myśli od rana do nocy. To było życie, prawdziwe i istotne. Stosunki zaś ze Stepanidą — nawet nie nazywał tego stosunkiem — były zgoła drobiazgiem. Prawda że skoro opadło go pragnienie zobaczenia jej, to z taką siłą, że nie mógł myśleć o czem innem. Ala trwało to niedługo, naznaczał nowe spotkanie i znów zapominał o niej na tygodnie, czasem i na miesiąc.
W jesieni wyjeżdżał często do miasta i tam zbliżył się do rodziny Anieńskich. Mieli oni córkę, która dopiero co wróciła z pensji. I zdarzyło się, ku wielkiemu zmartwieniu Marji Pawłówny, że Eugenjusz nie zdołał „cenić się dość wysoko“, jak powiadała, zakochał się w Lizie Anińskiej a wkrótce potem oświadczył.

Stosunek ze Stepanidą urwał się.

V.

Dlaczego Eugenjusz wybrał Lizą Anieńską, nie można było wytłumaczyć, jak nie można nigdy objaśnić, dlaczego mężczyzna wybiera te a nie inną kobietą, przyczyn było mnóstwo — pozytywnych, i negatywnych. Przyczyną było i to, że nie była bardzo bogatą, jak te, które mu swatała matka i to, że była naiwną i dobrą w stosunku do matki, i że nie była pięknością, zwracającą na siebie uwagę, chociaż nie była brzydką. Ale główną przyczyną było to, że Eugenjusz zbliżył się do niej w tym okresie życia, kiedy mężczyzna dojrzał już do małżeństwa. Zakochał się dlatego, bo wiedział że się ożeni.
Z początku podobała mu się tylko, gdy jednak postanowił, że zostanie jego żoną, rozwinęło się w nim daleko silniejsze ku niej uczucie. Czuł, że ją kocha.
Liza była słusznego wzrostu, szczupła, rysy twarzy miała wydłużone, stopy i ręce małe, całą postać wysmukłą. Płeć miłą, świeżą i białą, z lekkim rumieńcem, włosy długie, złotawe, miękko wijące się w pukle i przeczyste, jasne i dobre, pełne ufności oczy. Oczy szczególnie mu się podobały, ilekroć myślał o Lizie, zawsze widział przed sobą jej cudne, jasne źrenice.
Tak wyglądała z postawy. Duchowo nie znał jej zupełnie, widział tylko jej oczy i zdawało mu się, że one mówią mu wszystko, coby chciał wiedzieć. I w rzeczywistości mówiły one wiele.
Jeszcze w pensjonacie Liza, mając zaledwie lat piętnaście, kochała się we wszystkich przystojnych mężczyznach, jakich znała i czuła się tylko wtedy ożywioną i szczęśliwą, gdy była zakochaną. Wyszedłszy z pensji, kochała się we wszystkich młodych ludziach których spotykała w towarzystwie i rozumie się, zakochała się również w Eugenjuszu. Ta właśnie kochliwość nadawała szczególniejszy wyraz jej oczom, które go tak oczarowały.
Ale tej samej zimy kochała się równocześnie w dwóch młodzikach i czerwieniała ze wzruszenia, nietylko gdy oni wchodzili do salonu, ale nawet gdy wspomniano ich imiona. Kiedy jednak matka napomknęła jej, że Irtenjew ma prawdopodobnie poważne zamiary, zwróciła się ku niemu wyłącznie z takiem oddaniem się, że tamci stali się dla niej prawie zupełnie obojętni. Kiedy zaś Irtenjew zaczął u nich bywać a na zabawach i balach tańczył z nią więcej niż z innemi, pragnąc widocznie przekonać się, czy nie jest jej zupełnie obcym, wówczas jej uczucie dla niego stało się czemś bolesnem, widywała go w snach, zjawiał się jej w otulonym w mrok wieczorny saloniku, wszyscy inni znikli dla niej z oczu i z pamięci. A gdy oświadczył się i został przyjęty, gdy po ceremonji błogosławieństwa pocałowali się po raz pierwszy i stali narzeczonymi, nie było w niej innej myśli i innego pragnienia nad to, aby być z nim ciągle, kochać go i być kochaną. Dumną była z niego a pokornie chyliła głowę przed nim i przed swoją miłością. Coś w niej tajało, coś mdlało w duszy.

I on, im więcej ją poznawał, tem bardziej ją kochał. Nie spodziewał się takiej u niej miłości, a to wzmagało jeszcze jego uczucie.

VI.

Przed wiosną przyjechał w Siemionowskoje wydać zarządzenia gospodarcze a przedewszystkiem w domu, gdzie przygotowano się do wesela.
Marja Pawłówna była niezadowolona z wyboru syna, i dlatego że nie była to taka świetna partja, jakąby syn mógł zrobić i że nie podobała się jej przyszła jego teściowa, Barbara Aleksówna. Nie wiedziała wprawdzie, nie znając jej, czy to dobra, czy zła kobieta, zauważyła tylko od pierwszej chwili poznania, że nie jest comme il faut, nie jest lady jak się wyrażała i to ją raziło. Bolał ją ten brak dobrego tonu u Barbary Aleksówny, gdyż lubiła go w życiu, wiedząc zaś, że Eugenjusz bardzo był na to czuły, przewidywała stąd różne dla syna przykrości. Dziewczyna podobała się jej, przedewszystkiem dlatego, że podobała się Eugenjuszowi. Trzeba ją było kochać. Marja Pawłowa szczerze była gotowa do tego.
Eugenjusz zastał matkę wesołą i zadowoloną, Urządzała dom, a sama zbierała się do odjazdu, skoro tylko syn przywiezie żonę. Eugenjusz namawiał ją do pozostania, kwestja została nierostrzygniętą.
Wieczorem, jak zwykle, po herbacie Marja Pawłówna kładła pasjansa. Eugenjusz siedział obok i pomagał jej. Był to okres najserdeczniejszych między nimi rozmów. Skończywszy kłaść karty, Marja Pawłówna spojrzała na syna i zakłopotana cokolwiek zaczęła mówić:
— Chciałam ci powiedzieć, Żenią... Rozumie się, nie wiem nic... ale wogóle chciałam ci poradzić, abyś przed ślubem pozałatwiał wszystkie swoje kawalerskie sprawy, żeby ci już nic potem nie wchodziło w drogę, albo broń Boże! żonie. Rozumiesz mię?
Naturalnie, Eugenjusz zrozumiał natychmiast, że to był przytyk do jego stosunków ze Stepanidą, które ustały już od jesieni, a którym matka, jak zwykle samotne kobiety, przypisywała więcej znaczenia niż miały w istocie. Eugenjusz poczerwieniał nie tyle ze wtydu, ile z gniewu, że dobra Marja Pawłówna miesza się — co prawda z miłości — w te sprawy, w które nie powinna wglądać, których nie rozumie i nie jest w stanie pojąć. Odpowiedział że niema nic takiego, z czemby musiał się ukrywać i że zawsze tak postępował aby mu nic nie przeszkodziło ożenić się.
— Cudnie, kochasiu. Nie gniewaj się, Geniu, na mnie — rzuciła zawstydzona Marja Pawłówna.
Ale Eugenjusz widział, że nie skończyła tego, co chciała powiedzieć. I tak było rzeczywiście. Po jakieś chwili, zaczęła opowiadać, jak w czasie jego nieobecności, proszono ją w kumy na chrzciny... do Piecznikowych.
Eugenjusz znowu drgnął, ale już nie z gniewu ani ze wstydu, czuł tylko, że usłyszy wkrótce coś bardzo ważnego, co się zupełnie nie zgadza z jego rozumowaniem. Stało się tak rzeczywiście. Marja Pawłówna, nibyto bez żadnych ubocznych celów, a tylko dla samej rozmowy, opowiadała, że w tym roku rodzą się sami chłopcy, widocznie idzie na wojnę. I u Wasinych, i u Piecznikowych młode mężatki miały chłopaków. Chciała to mówić obojętnie, mimochodem — ale wstyd ją samą ogarnął, kiedy zobaczyła rumieniec na twarzy syna i jego niepokój tudzież poprawiane pince-nez i nerwowe zapalenie papierosa. Umiikła. On milczał także i nadarmo szukał sposobu przerwania ciszy. Zrozumieli się jednak oboje.
— Tak, tak, główna rzecz sprawiedliwość we wsi i nie mieć faworyt jak to robił twój wuj.
— Mamo — odezwał się naraz Eugenjusz — wiem, o czem mama myśli. Ale to niepotrzebne obawy. Dla mnie moje przyszłe życie rodzima, to świętość, której ja w żadnym razie nie naruszę, co było w kawalerskim stanie, to skończone wszystko. Nie związałem się z nikim i nikt niema do mnie prawa.
— Cieszy mnie to — rzekła matka — wiem, że zawsze myślałeś uczciwie.
Eugenjusz wziął słowa matki za hołd należny mu i umilkł.
Nazajutrz rano pojechał do miasta, myśląc o narzeczonej i o różnych sprawach, tylko nie o Stepanidzie. Ale widocznie los chciał sam przypomnieć. Dojeżdżając do cerkwi zaczął spotykać ludzi, wychodzących stamtąd, Matwija, staruszka z Siemionem, jakieś dzieci, dziewczęta, potem dwie kobiety; jedna była już starsza, druga — wydała mu się, znajomą — ubrana była w jaskrawo czerwoną chustkę na głowie. Szła lekko i szybko niosąc dziecko na ręku. Zrównał się z niemi, starsza pochyliła mu się starym zwyczajem do kolan, młodsza zaś uchyliła tylko głowy, a pod chusty błysnęły ku niemu znajome, wesołe i pełne uśmiechu oczy...
„Aha — to ona. No, wszystko skończone, niema co patrzeć. A chłopak — może i mój“ przemknęło mu przez głowę. „Eh, głupstwo. Był przecież mąż w domu, przyjeżdżał“. Nie zastanowił się dłużej nad tem. Już dawno przekonał się że to było potrzebne dla zdrowia, płacił za to, cóż więcej? Związku żadnego nie było i nie mogło być. Nie tłumił wcale głosu sumienia, bo mu ono nic nie wyrzucało. Po rozmowie z matką i tem spotkaniu jakby zapomniał o niej. Nie widział też jej więcej.
W najbliższe święta odbył się ich ślub w mieście. Eugenjusz natychmiast uwiózł młodą żonę na wieś. Dom urządzono jak zwykłe dla młodych. Marja Pawłówna chciała odjechać, ale Eugenjusz a nie mniej i Liza prosili ją, aby została. Zgodziła się za tem, tylko przeniosła się do narożnych pokoi.

Eugenjusz rozpoczął nowe życie.

VII.

Pierwszy rok życia rodzinnego był dla Eugenjusza bardzo trudny, ponieważ wszystkie sprawy, które odkładał na później w czasie starania się o rękę Lizy i po ślubie, teraz domagały się koniecznie załatwienia.
Okazało się niemożebnem wyplątanie się z długów. Sprzedał daczę, zapłacił najpilniejsze, ale zostało jeszcze dość innych, środków zaś nie było. Majątek przynosił wprawdzie spore dochody, ale trzeba było posyłać bratu, dużo wydał na wesele gospodarka musiała teraz stanąć. Jedynym środkiem ratunku było użycie posagu żony, Liza zrozumiawszy położenie męża, sama domagała się tego: Eugenjusz zgodził się, ale tylko pod warunkiem zaintabulowania żony na połowę majątku i tak też zrobił. Rozumie się nie dla żony, która czuła się tem nawet dotkniętą, ale dla teściowej.
Te sprawy wśród ciągłych powodzeń i niepowodzeń zatruwały Eugenjuszowi życie w tym pierwszym roku. Ale w siedem miesięcy po ślubie, w jesieni przyszła i inna bieda. Liza wyjechała wózkiem naprzeciw męża, wracającego z miasta, spokojna zwykle klacz zaczęła się rzucać, Liza przestraszyła się i wyskoczyła z wózka. Skok był bardzo szczęśliwy, bo mogła przytem zaczepić suknią o koła, ale że była już w odmiennym stanie tej samej nocy rozchorowała się, a wydawszy dziecię przedwcześnie na świat długo nie mogła przyjść do siebie. Strata dziecka, gorąco upragnionego, choroba żony i spowodowany tem nieład w domu, a przedewszystkiem ciągła obecność teściowej, która natychmiast do nich, przyjechała, sprawiły, że rok ten dla Eugenjusza był niezmiernie ciężkim.
Ale mimo wszystko pod koniec roku czuł się bardzo dobrze. Po pierwsze, jego marzenia o podniesieniu upadłego majątku i wznowieniu starego życia rodzinnego w nowych formach, chociaż z trudem i powoli, ale urzeczywistniały się. Nie mogło już być mowy o sprzedaży całego majątku, który chociaż przeniesiony na imię żony, był uratowany, a jeżeli dopisałyby buraki i cena na nie, była nadzieja, że już w najbliższym roku wszelkie kłopoty i obawy znikłyby zupełnie. To jedno.
A powtóre, nie spodziewał się nigdy znaleźć tyle skarbów w swojej żonie. Było to daleko więcej niż oczekiwał. Nie było między niemi uniesień i zachwytów, jak między zakochanymi, bo chociaż czasem próbował je wywołać, wychodziły blado, ale za to znajdował w niej wesele, miłą swobodę ducha i czuł, że mu lekko żyć na świecie. Nie wiedział, skąd się to w nim brało, ale tak było.
A przyczyna była ta, że ona zaraz po zaręczynach powiedziała sobie, iż ze wszystkich ludzi na świecie Eugenjusz Irtnejew jest najdoskonalszym, najrozumniejszym i najszlachetniejszym i dlatego jest obowiązkiem wszystkich służyć mu i przymilać się, a ponieważ nie można wszystkich zmusić do tego, więc trzeba to robić przynajmniej samej. I wszystkie jej siły duchowe szły tylko w tym kierunku, aby się dowiedzieć i odgadnąć, co mu jest miłem i tylko tak postępować mimo jakichkolwiek trudności.
Było w niej to, co stanowi główny urok stosunku z kochaną kobietą: miłość dawała jej jasnowidzenie jego duszy. Czasem miał wrażenie, że ona lepiej rozumie stany jego duszy i każdy nawet odcień jego uczuć niż on sam, zawsze postępowała zgodnie z tem, nigdy go nie rażąc, a zawsze łagodząc niemiłe, złocąc radosne chwile. Pojmowała też jego myśli doskonale. Najbardziej obce dla niej dotychczas sprawy gospodarcze chwytała w lot i nietylko mogła z nim o nich mówić, ale często bywała dlań pożytecznym doradcą. Na życie, na łudzi, na wszystko w świecie patrzyła tylko jego oczyma. Kochała matkę, ale zauważywszy, że mieszanie się teściowej w ich sprawy było Eugenjuszowi niemiłe, odrazu stanęła po stronie męża i to tak energicznie, że musiał ją hamować.
Ponadto dużo w niej było smaku, taktu i cała przepaść ciszy. Cokolwiek robiła, czyniła to bez zwracania na siebie uwagi, widocznym był tylko rezultat jej krzątania się, czystość, porządek, wytwórność we wszystkiem. Zrozumiała odrazu, na czem polega ideał życiowy męża, starała się dojść do niego i udawało się jej osiągnąć to, co było jego marzeniem. Brakło im dzieci, ale i na to były nadzieje. Lekarz petersburski, którego porady zasięgali w zimie, upewniał, że jest zupełnie zdrową i może zostać matką.
W istocie pod koniec roku poczuła się znów w odmiennym stanie.
Jedna rzecz tylko, nie truła, lecz zagrażała ich szczęściu, jej zazdrość. Hamowana, ukrywana, a jednak sprawiająca jej nieraz dotkliwy ból.

Eugenjusz nie powinien był nikogo kochać dlatego, że nie było na świecie kobiety godnej jego (nie przychodziło jej nigdy na myśl, czy ona sama była go godną?) i dlatego, że żadna z nich nie powinna była podnieść oczu na niego.

VIII.

Życie ich szło takim trybem: on wstawał wcześnie jak zawsze i szedł do gospodarstwa, do wznoszących się budowli, czasem w pole. O dziesiątej przychodził na kawę, którą pił w towarzystwie Marji Pawłówny, starego wuja, bawiącego u nich i Lizy. Po gawędce, nieraz bardzo ożywionej, rozchodzili się, by znowu spotkać się przy obiedzie o drugiej godzinie, poczem szli na spacer albo jeździli łodzią. Wieczorem gdy Eugenjusz wracał z kancelarji gospodarskiej pili herbatę, czasem czytali coś razem lub grali, czasem był ktoś z gości. Kiedy wyjeżdżał z domu w interesach, pisywali z żoną do siebie codziennie. Ilekroć towarzyszyła mu w drodze było jej to szczególnie miłem. Na imieniny jego i jej spraszali gości, lubiał wtedy widzieć, jak ona umiała wszystko tak urządzić, że każdemu było miło i swojsko. Widział i słyszał jak zachwycano się dokoła młodą gospodynią i kochał ją jeszcze bardziej.

Wszystko szło po myśli. Stan swój znosiła Liza bardzo dobrze i bywało, że oboje, choć jakby zawstydzeni, zaczynali mówić o wychowaniu dziecka. O wszystkiem decydował Eugenjusz, ona chciała tylko spełniać jego życzenia. On zaś zaczął zgłębiać dzieła fachowe, mając zamiar prowadzić dziecko według wszelkich prawideł nauki. Zgadzała się na to najzupełniej i przygotowywała wyprawkę, szyła ciepłe okrycia, myślała o kolebce. Tak przyszedł drugi rok małżeństwa i druga wiosna.

IX.

Było to w dzień św. Trójcy. Liza, chociaż już mocno zmieniona i bardzo ostrożna, była wesoła i ruchliwa. Obie matki mieszkały z nimi, i pod pozorem opieki i nadzoru tylko niepokoiły ją swoją troskliwością. Eugenjusz cały oddał się gospodarstwu i uprawia buraków na wielką skalę.
Przed świętem Liza postanowiła przeprowadzić w domu porządki, których nie robiono przed minioną Wielkanocą i zawezwała dwie robotnice ze wsi do mycia podłóg i okien, tudzież trzepania mebli i dywanów. Kobiety przyszły wczesnym rankiem, przyniosły kubły pełne wody i wzięły się do roboty. Jedną z nich była Stepanida, która niedawno odłączyła swego chłopaka i naparła się do roboty we dworze przez pisarza, do którego teraz chodziła nibyto do posług. Chciała się przypatrzeć nowej pani. Żyła jak dawniej, sama, bez męża, i szalała z pisarzem jak wprzódy z Daniłą, który złapał ją na kradzieży drzewa a potem z dziedzicem. O tym ostatnim nie myślała wcale. „Żonaty teraz“ mówiła sobie. „Wartoby ją zobaczyć i dwór. Powiadają, że dom ładnie urządzony“.
Eugenjusz nie widział jej od tego czasu, kiedy spotkał ją z dzieckiem na ręku. Do roboty do dworu nie chodziła, bo jej nie pozwalało małe, a on znowu rzadko przechodził przez wieś. Tego ranka, w wilję św. Trójcy, wstał o piątej i pojechał na zorany ugor, gdzie miano rozsypywać fosforyty. Wyszedł z domu, zanim jeszcze kobiety wzięły się do roboty i siedziały w kuchni przy śniadaniu.
Wesół, zadowolony a głodny wracał na śniadanie. Zsiadł z konia koło furtki i oddawszy go przechodzącemu ogrodnikowi, szedł ku domowi, ścinając w myślach frazes, który go się uczepił. „Fosforyty nie zawodzą...” — kogo? nie wiedział i nie myślał o tem.
Meble zastał wyniesione przed dom, trzepano dywany.
„Oto! Liza robi porządki. Fosforyty nie zawodzą Co za gospodyni!” — mówił sam do siebie, widząc ją w duszy w białym szlafroczku, z twarzą rozpromienioną radośnie. Zwykle miała taki wyraz, kiedy patrzył na nią. „Aha, trzeba zmienić buty, no! fosforyty nie zawodzą. A! tu pachnie. Co za gospodyni i w takim stanie... Co to znaczy? A no, rośnie mały Irtenjew. Tak, fosforyty nie zawodzą...“
Uśmiechając się do swych myśli, stanął u drzwi do swego pokoju. Ale nie zdołał nacisnąć klamki, gdy otworzyły się same a on zetknął się z idącą naprzeciw kobietą, która boso, z podniesioną zapaską i zawiniętemi rękawami niosła wiadro pełne wody. Uchylił się, aby ją przepuścić, ona zaś stanęła również usuwając się i poprawiając chustkę na głowie.
— Idź-że, idź, ja zaczekam — zaczął mówić Eugenjusz i naraz urwał.
Ona z uśmiechem w oczach spojrzała na niego wesoło i spuściwszy zapaskę, przeszła obok.
„Ach! głupstwo!... Cóż znowu? Nie może być!” mówił do siebie nachmurzony wstrząsając się jak od much i mocno niezadowolony z tego, że ją spotkał. Zły był i dlatego, że nie mógł oderwać oczu od tego, jędrnego ciała, rąk i szyi, od pięknych fałdów koszuli i czerwonej spódnicy wysoko podniesionej nad łydkami.
„Cóż ja patrzę na nią?“ — pomyślał spuszczając oczy. „Aha, trzeba zmienić buty“. Skierował się do swego pokoju, ale po kilku krokach znów oglądnął się jakby na czyjś rozkaz — sam nie wiedział czyj — aby ją jeszcze raz zobaczyć! Właśnie zachodziła za róg sieni i również się oglądnęła.
„Ej, cóż ja robię!* — wykrzyknął w duchu — jeszcze pomyśli... Hm! pewnie już pomyślała“.
Wszedł do mokrej izby. Druga kobieta, stara i chuda, była tam jeszcze, kończąc mycie. Eugenjusz przeszedł na palcach kałuże wody ku ścianie, przy której stały buty. i chciał potem wyjść, kiedy uprzedziła go owa towarzyszka Stepanidy.
„Teraz ta wyszła a tamta wróci sama“, zaczęło coś w nim szeptać.
„Doprawdy, co ja myślę i co ja robią?” Pochwycił buty, wyszedł na tarasę, gdzie już matka i teściowa siedziały przy kawie. Liza widocznie oczekiwała go, weszła równocześnie na ganek drugiemi drzwiami.
„Och, gdyby ona to wiedziała, ona — która mnie ma za takiego uczciwego i niewinnego“ — pomyślał.

Liza powitała go, promieniejąca jak zawsze. Wydaja mu się dziś tylko jakąś bladą, żółtą i słabszą niż dawniej.

X.

Przy kawie toczyła się, jak to często bywało, owa kobieca rozmowa, w której nie było nibyto logicznego związku, ale która widocznie miała jakąś myśl przewodnią, bo nie ustawała na chwilę.
Obie panie z lekka docinały sobie, Liza zaś lawirowała między niemi.
— Zła jestem, że nie zdążyły wymyć twego pokoju nim przyjechałeś — powiedziała do męża. — Ale trzeba wszędzie zrobić porządek.
— Spałaś jeszcze, po moim odjeździe?
— Spałam, dobrze się czuję.
— Jak kobieta w jej stanie może się czuć dobrze? W taki żar — a jeszcze okna do słońca — odezwała się jej matka, Barbara Aleksówna. — Ani żaluzyj, ani markiz. U nas zawsze były markizy.
— Ależ tu cień od dziesiątej godziny — mówiła Marja Pawłówna.
— To też i gorączka z tego, febra z wilgoci — twierdziła Barbara Aleksówna, nie uważając, że te słowa sprzeciwiają się poprzednim. — Mój doktor zawsze mi mówił, że nigdy nie można określić choroby, nie znając charakteru chorej. No, a to pierwszorzędny lekarz i zna się. Bierze od nas sto rubli. Nieboszczyk śmiał się z doktorów, ale mnie niczego nie żałował.
— Jakże mężczyzna może żałować czegoś dla kobiety, kiedy i jej życie i dziecka, zależy może od...
— Ba, jak jest z czego, to żona nie zależy od męża. Dobra żona będzie i posłuszna — rzuciła Barbara Aleksówna — tylko Liza jeszcze za słaba po swojej chorobie.
— Ależ nie, mamo, doskonale, mi. Co to? Nie podali mamie przegotowanej śmietanki?
— Nie, nie trzeba. Wypiję i z surową.
— Pytałam się Barbary Aleksówny, nie chciała — usprawiedliwiała się Marja Pawłówna.
— Bo nie mam ochoty dzisiaj. I jakby chcąc przerwać niemiłą rozmowę i wspaniałomyślnie ustępując, Barbara Aleksówna zwróciła się do Eugenjusza.
— A co, rozsypaliście fosforyty?
Liza pobiegła po śmietankę.
— Ależ ja nie chcę, nie trzeba.
— Liza, wolno — wołała Marja Pawłówna. — Jeszcze jej zaszkodzi to bieganie.
— Nic jej nie zaszkodzi, kiedy w duszy będzie miała spokój — odezwała się Barbara Aleksówna, jakby robiąc jakąś aluzję, chociaż wiedziała sama, że słowa jej są bezpodstawne.

Liza wróciła ze śmietanką. Eugenjusz pił swoją kawę i przysłuchiwał się ponuro rozmowie. Przywykł już do tego, ale dziś drażniła go bezmyślność tej paplaniny. Chciało mu się pomyśleć nad tem, co zaszło a to skrzeczenie przeszkadzało mu. Barbara Aleksówna wypiwszy kawę, również odeszła nie w humorze. Pozostali we troje. Rozmowa toczyła się teraz prosta i miła. Ale Liza spostrzegła natychmiast, że Eugenjuszowi coś jest i zapytała go, czy się nie stało co złego. On, nieprzygotowany na to pytanie, trochę zawahał się z odpowiedzią. To jeszcze bardziej zastanowiło Lizę. Ze mu coś ciężyło na duszy i bardzo, to było widoczne — ale co? Nie chcał mówić.

XI.

Po śniadaniu Eugenjusz jak zwykle poszedł do swego gabinetu. Nie mógł się wziąć ani do czytania, ani do listów, usiadł zamyślony i palił jednego papierosa po drugim. Był niesłychanie zdumiony i zmartwiony tym nagłym wybuchem niemiłego uczucia, które zdawało mu się, dawno już i zupełnie w nim wygasło. Dotychczas ani razu przy Lizie nie doświadczył pożądania tej kobiety, którą znał dawniej, nie pożądał żadnej wogóle prócz jednej żony. Nieraz cieszył się z tego że jest taki swobodny i ot! prosty przypadek udowadniał mu, że rzecz się ma inaczej. Męczyło go to, że się poddał owemu uczuciu i pragnął Stepanidy — o tem nawet nie chciał myśleć — gnębiło go to, że uczucia są w nim jeszcze żywe i trzeba się przed niemi mieć na baczności. Bo w to, że je stłumi nie wątpił.
Miał odpowiedzieć na jeden list, usiadł za biurkiem i zaczął pisać. Skończywszy go, zapomniał o poprzednich swych niepokojach i poszedł do stajni. I znowu przypadkiem czy też umyślnie — tylko co wyszedł z domu — nawinęła się czerwona zapaska i chusteczka i kołysząc się całą postawą przeszła obok niego. Minąwszy go, podbiegła do swej towarzyszki.
A jemu przypomniały się gorące, letnie południa, pokrzywa, sad leśnej strażnicy i w cieniu leśnym jej uśmiechnięta twarz i usta.
— Eh, tak nie można tego zostawić — pomyślał wchodząc do kancelarji.
Było samo południe, ale zastał jeszcze pisarza. Stał ziewając i wyciągając się i słuchał opowiadanie pastucha.
— Wasilij Nikołajewicz.
— Co rozkażecie?
— Mam do was dwa słowa.
— Co rozkażecie?
— Skończcie z nim.
— Nu, czemu nie przyniesiesz?
— Ciężko, Wasilij Nikołajewicz.
— Co takiego? — zapytał Eugenjusz.
— Krowa ocieliła się w polu. Każę zaraz zaprząc konie. Każ niech Nikoła założy Łysą choćby do małego wózka.
Pastuch wyszedł.
— Otóż widzicie — zaczął Eugenjusz rumieniąc się — otóż widzicie Wasilij Nikołajewicz. Ja tam za kawalerskich czasów różne miałem grzeszki. Musieliście słyszeć.
Pisarz uśmiechnął się nieznacznie i zapytał:
— Z tą, Stepaszką?
— Tak, tak. Otóż, proszą was, nie bierzcie jej do roboty w domu. Rozumiecie, że mi to niemiło...
— A to pewnie Wania ją wezwał.
— Mniejsza o to... Cóż rozsypujecie dziś resztą?
— Zaraz pojadą.

Otóż i po wszystkiemu. Eugenjusz uspokoił się. Przecież skoro przeżył rok, nie widząc jej, to i dalej tak będzie. „A jeszcze Wasilij Nikołajewicz powie pomocnikowi, a pomocnik jej, to przecież zrozume, że lej nie chcą“ mówił sobie i cieszył się, że wykonał swe postanowienie, choć nie przyszło mu to łatwo. „No, ale wszystko lepsze, jak to upokorzenie wewnętrzne i ten wstyd“. Wzdrygnął się na samą myśl o swem przestępstwie... myślą...

XII.

Uspokoił go ten moralny wysiłek, którego dokonał dla pokonania wstydu wobec pisarza. Zdawało mu się, że wszystko skończone. Liza zauważyła natychmiast, że jest jakiś spokojniejszy a nawet weselszy jak zwykle. „Widać przykre mu były te ciągłe przymówki matek. Musi mu byś doprawdy ciężko słuchać wiecznych aluzyj...“ myślała.
Nazajutrz była uroczystość świętej Trójcy. Pogoda była cudna. Kobiety wiejskie wedle zwyczaju poszły w las wić wianki, a potem wróciły do dworu ze śpiewem i tańcami. Marja Pawłówna i Barbara Aleksówna wyszły w świątecznych strojach, z parasolkami na ganeczek i zbliżyły się do zebranych. Wyszedł i wuj Eugenjusza, który tego roku spędzał u nich lato.
Jak zawsze w gromadzie kobiet utworzyło się kółko młodych bab i dziewcząt, przybranych pstrą mieszaniną kwiatów, a wokół tego koła kręciły się dziewczęta, trzymające się pod ręce szeleszczące nakrochmalonemi zapaskami, to małe dzieci, wrzaskliwie goniące się dokoła, to starsza młodzież, w granatowych i czarnych paddiowkach i szubkach, w czerwonych koszulach, ustawicznie wypluwająca łupinki gryzionych nasion, to wreszcie służba folwarczna lub ciekawi, przypatrujący się korowodowi. Obie starsze panie weszły do samego koła, a za niemi Liza, w niebieskiej sukni, z takąż wstążką we włosach, z szerokimi rękawami, okrywającymi jej długie, białe ręce.
Eugenjusz nie chciał wychodzić, ale ukrywać się byłoby śmiesznem. Znalazł się wkrótce na ganku z papierosem w ustach, witając się z dziećmi i chłopami. Z jednym z nich wdał się w rozmowę. Kobiety tymczasem śpiewały pełnemi piersiami do tańca, bijąc do taktu w dłonie.
— Pani prosi — odezwał się malutki chłopczyna, podchodząc do Eugenjusza, który nie słyszał wołania żony. Liza chciała żeby popatrzył na taniec a zwłaszcza na jedną z kobiet, która szczególnie jej się podobała. Była to Stepasza. W żółtej zapasce, w plisowanym staniku bez rękawów i w jedwabnej chusteczce nosiła się w tańcu szeroko i energicznie, wesoła i rumiana. Tańczyła zapewne doskonale, ale on tego nie widział. — Tak, tak — mówił zdejmując i wkładając pince-nez, a myślał równocześnie: widocznie niema dla mnie ratunku przed nią.
Nie patrzył na nią, bojąc się jej uroku — ale dlatego właśnie, że widział ją tylko z ukosa i jakby ukradkiem, wydała mu się szczególniej pociągającą. Zauważył również z błysku jej oczów, że ona obserwuje go i widzi jego zachwyt, postał chwilę dla przyzwoitości a zauważywszy, że Barbara Aleksówna zawołała ją i zaczęła z nią mówić dość niezręcznie i nieszczerze nazywając ją „kochasiu“, odwrócił się i skierował do domu. Poszedł aby jej nie widzieć, ale znalazłszy się u siebie, sam nie wiedząc poco i dlaczego, zbliżył się do okna i jak długo kobiety stały pod gankiem, patrzył na nią. Patrzył i upajał się.
Potem wybiegł, korzystając z tego, że go nikt nie widzi, na taras, a zapaliwszy papierosa, puścił się nibyto dla przechadzki w ogród, w tę stronę, w którą ona się skierowała. Zaledwie postąpił kilka kroków w alei, gdy za drzewami błysnął jej plisowany stanik bez rękawów, żółta zapaska i czerwona chusteczka na głowie. Szła dokądś z drugą kobietą „Dokąd one idą?“ błysnęło mu w głowie.

I naraz paląca chuć namiętności objęła go jak pożarem, ściskajac mu serce aż do bolu. Jakby idąc ślepo za czyimś rozkazem i cudzą wolą, oglądnął się naokoło siebie i puścił za nią.
— Eugenij Iwanowicz! Ja do waszej miłości — odezwał się za nim jakiś głos i Eugenjusz zobaczywszy za sobą starego Samochina, który pracował na folwarku przy naprawie studni, ocknął się, a zawróciwszy, podszedł doń szybko. Wśród rozmowy z nim spostrzegł, ze Stepasza ze swą towarzyszką poszły w dół, widocznie do studni, a zabawiwszy tam niedługo, złączyły się z całym korowodem.

XIII.

Porozmawiawszy z Samochinem powrócił do domu przybity, jakby po dokonanej zbrodni. Po pierwsze, ona zrozumiała go — zrozumiała, że chce ją widzieć na osobności a sama pragnęła tego także. Po drugie — jej towarzyszka — ta Anna Prochorowa — widocznie wie o wszystkiem.
Ale przedewszystkiem czuł, że jest zwyciężonym, że nie ma już własnej woli, że jest jakaś inna siła, obca, która nim włada. Dziś uratował się jeszcze szczęśliwym trafem, ale jutro pojutrze zginie niechybnie.
„Tak, zginie — nie rozumiał tego inaczej: zdradzi swą młodą, kochającą żonę, dla prostej baby ze wsi i to na oczach wszystkich. Czyż to nie była zguba, straszna, haniebna, po której chyba musiał przyjść kres życia? Trzeba było ratować się.
„Mój Boże! Cóż robić, żeby marnie nie zginąć? — mówił sobie w duchu. Czy jest jeszcze ratunek? Pewnie, trzeba coś robić. Nie myśleć o niej wyrzucić ją z pamięci“.
Nie myśleć! I właśnie zjawiła mu się przed oczyma rozkoszna, nęcąca, wiodąca go w cień leszczynowej gęstwiny.
Przypomniał sobie, że czytał gdzieś o jednym starcu, który miał uleczyć młodą dziewczynę przez wkładanie rąk na nią. Ten drugą rękę położył wprzód w żar i opalił ją sobie do żywego mięsa. „Teraz myśl o niej“ mówił do siebie z ironją. Z bólu cofnął opalony palec, odrzucił zapałkę i zaczął się śmiać z siebie. „Głupstwo! To nie pomoże. Trzeba samemu wyjechać albo ją oddalić. Tak, mężowi dać ile, zechce, byle się przeniósł do miasta czy gdzie indziej. Ale to się rozniesie. Mniejsza o to. Lepsze to, niż ciągłe niebezpieczeństwo. Tak, trzeba się o to postarać“ — mówił do siebie w duchu, wciąż widział ją przed sobą. Dokąd ona poszła? zapytał naraz głośno. Zdawało mu się, że ona zobaczyła go w oknie, a teraz spojrzawszy na niego wzięła pod rękę jakąś towarzyszkę i skierowała się w ogród wymachując zamaszyście ręką. Nie wiedząc właściwie po co, pogrążony wciąż w myślach, wszedł do kancelarji.
Wasyl Nikołajewicz, w odświętnym surducie, wypomadowany, siedział przy herbacie z żoną i gośćmi.
— Chciałbym z wami pomówić, Wasili Nikołajewicz.
— Proszę. My już skończyli.
— Może przejdziecie się ze mmą.
— W tej chwili, przebiorę się tylko. Mania, pilnuj samowara, — zawołał wesoło, wychodząc.
Eugenjuszowi zdawało się, że Wasyl Nikołajewicz trochę sobie podchmielił, ale sądził, ze tem lepiej zrozumie jego położenie.
— Ja, Wasilij Nikołajewicz, jeszcze raz w tej sprawie — odezwał się — co do tej kobiety...
— A cóż? Kazałem, żeby jej nie brano.
— Ej, nie. Chciałem się was poradzić, czyby nie można ich usunąć stąd? Wszystkich, całą rodzinę.
— A dokądże ich usunąć? — z niezadowoleniem i ironją, jak się wydało Eugenjemu, zapytał Wasili.
— Otóż myślałem, czyby nie poszli za pieniądze, albo dać im ziemi w Kołtowskiem, byle sobie stąd poszła.
— Ale jakże to? Gdzież kto pójdzie precz ze swego zagonu? I poco? Czy ona wam przeszkadza?
— Wasili Nikołajewicz, pojmiecie przecie, że, żonie będzie strasznie przykro dowiedzieć się o niej.
— A któż jej powie?
— Ale jakżeż ja mam żyć w ciągłej o to, obawie? Wogóle... ciężko mi.
— Czemuż niepokoić się, doprawdy? Nie szperaj w starzyżnie, bo oślepniesz. A kto wobec Boga nie zgrzeszył, ten i carowi nie winien.
— Przecież lepiejby było usunąć ją. Moglibyście pomówić z mężem
— Niema co mówić. Doprawdy, Eugenij Iwanowicz, nie ma co. Przeszło wszystko i zapomniane już. Czego to nie bywa na świecie! A któż o was powie co złego? Wszyscy was znają.
— Ale przecie, pomówcie.
— Dobrze. Pomówią.
Wiedział wprawdzie Eugenjusz, że to nie na wiele się przyda, ale sama rozmowa ta uspokoiła go cokolwiek. Przedewszystkiem rozumiał teraz że pod wpływem, wzburzenia przesadzał niebezpieczeństwo.

Czyż on szedł umyślnie na schadzkę z nią? Przecież to wogóle niemożliwe. Ot! wyszedł przejść się po ogrodzie, a ona nadbiegła przypadkowo.

XIV.

W to samo święto, po obiedzie, Liza spacerowała z mężem po ogrodzie, a potem wyszła na pole, gdzie on chciał jej pokazać koniczynę. Przechodząc przez mały rów, potknęła się i upadła lekko na bok. Przecież jednak w jej twarzy zjawił się nietylko przestrach ale i wyraz bolu. Mąż chciał ją podnieść, ale ona wstrzymała go.
— Zaczekaj chwileczkę, Eugenij — rzekła patrząc nań z ziemi, jak mu się zdawało, z uśmiechem dziecka, które coś zbroi. — Noga mi się powinęła.
— Ja zawsze mówiłam — zakrzyczała Barbara Aleksówna. — Czy to można takiej kobiecie skakać przez rowy?
— Ależ mamo, to nic. Zaraz wstanę.
Wstała z pomocą męża, ale pobladła jeszcze bardziej, a w oczach miała przerażenie.
— Niedobrze mi — i szepnęła coś jeszcze do matki.
— Boże mój, cóżeście zrobili!. A mówiłam: nie chodź — krzyczała Barbara Aleksówna. — Zaczekajcie, przyszłą wam ludzi, trzeba ją zanieść do domu.
— Nie będziesz się bać, Liza, poniosę Cię? — zapytał Eugenjusz.. — Obejmij mię za szyję, tak.
Pochylił się, ujął ją pod nogi i uniósł. Nie mógł potem nigdy zapomnieć tego cierpiącego a zarazem miłego wyrazu jej twarzy w owej chwili.
— Ciężko ci, mój złoty — mówiła z uśmiechem.
— Ależ to mama biegnie, zawołaj ją.
I pochyliwszy się pocałowała go. Widocznie chciała żeby i matka widziała, jak on ją niesie.
Eugenjusz zawołał, aby Barbara Aleksówna nie spieszyła się, ale ta zaczęła krzyczeć jeszcze gniewniej.
— Upuścisz ją, upuścisz. Chcesz ją zgubić. Trzeba nie mieć sumienia na to.
— Doskonale ją niosę.
— Żeby tylko bez następstw, jak wtedy.
— Możesz się zmęczył, odpocznij.
Ale chociaż mu było ciężko, niósł ją aż do domu z jakąś dumną radością i nie oddał służbiei, którą wysłała Barbara Aleksówna. Zaniósł ją do sypialni i ułożył na łóżku.
— Idźże teraz — szepnęła, całując go w rękę. — Ja zostanę z Hanką.
Marja Pawłowna przybiegła również ze swych pokojów. Rozebrano Lizę, ułożono, Eugenjusz tymczasem siedział w przyległym pokoju z książką w ręku i czekał. Barbara Aleksówna przeszła przez pokój z twarzą tak chmurną, że aż się przestraszył.
— I cóż? — zapytał.
— Cóż? cóż? Niema i co pytać. Będzie to, czegoście zapewne chcieli, każąc jej skakać przez rowy.
— Barbaro Aleksówno! — zawołał — to nie do zniesienia. Jeżeli chcecie męczyć ludzi i truć im życie... Chciał powiedzieć: proszę jechać gdzieindziej — ale wstrzymał się. — Że też wam nie wstyd!
— Teraz już za późno.
I potrącając zwycięsko czepkiem, poszła dalej.
Upadek Lizy istotnie był niebezpieczny, należało się obawiać znowu złych następstw. Wiedziano, że jej trzeba teraz tylko spokoju i leżenia, ale mimo to postanowiono posłać po lekarza.
Napisawszy list do doktora, Eugenjusz poszedł do stajni kazać zaprząc konie. Gdy wracał do domu na zegarze biła dziesiąta. Liza leżała, czując się bardzo dobrze. Ale Barbara Aleksówna siedziała nad jakąś robótką z miną, która mówiła jasno, że po tem, co zaszło, kwita z przyjaźni. I to jeszcze że niech tam kto robi, co chce — ona spełniła swój obowiązek.
Eugenjusz udawał, że tego nie widzi, starał się być wesołym i obojętnym i opowiadał jak sam wybierał i zaprzęgał konie, a klacz Kawuszka poszła doskonale chociaż po lewej stronie.
— Pewnie, wam czas do ujeżdżania koni, kiedy się posyła po doktora. Niech go także wywalą do rowu — mruczała Barbara Aleksówna, patrząc z pod okularów pod światło na swą robotę.
— Musiałem przecie wysłać jakieś konie. Wziąłem najlepsze.
— O! ja dobrze wiem, jak one niosą. Pamiętam tę jazdę nimi.
— Był to stary jakiś wymysł Barbary Aleksówny, Eugenjusz odpowiedział dość nieostrożnie, że owa jazda nie była taka niebezpieczna.
— Zawsze mówię — żachnęła się teściowa — że ciężko żyć z fałszywymi ludźmi. A ja wszystko zniosę, tylko nie to.
— No, już mnie najciężej znosić — rzucił Eugenjusz.
— A, to widać.
— Co takiego?
— Nic, nic. Ja tu oczka liczę.
Liza ujęła rękę męża, stojącego przy niej. I uścisnęła ją. „Znieś to dla mnie. Przecież ona nie przeszkodzi nam kochać się“ — mówiły jej oczy.
— Dobrze — szepnął Eugenjusz i pocałował jej rekę a potem drogie, kochane oczy, zamykające się pod ciężarem pocałunku.
— Byle znów nie to samo — mówił z cicha. — Jak się czujesz?
— Boję się pomylić, ale zdaje mi się, że mu się nic nie stanie.
— Doprawdy, strach pomyśleć.
Mimo nalegania Lizy Eugenjusz przesiedział koło niej całą noc, drzemiąc tylko w krześle. Chciał być na każde zawołanie.
Noc jednak przeszła spokojnie i gdyby nie posłano po doktora, byłaby wstała.

W południe przyjechał doktór. Powiedział ze drugorzędne objawy mogą budzić pewne obawy i niebezpieczeństwo, ale właściwie mówiąc niema stanowczych oznak, a chociaż niema i dowodów zupełnego bezpieczeństwa — to można przecież mieć nadzieję. Trzeba leżeć, a chociaż on nie jest zwolennikiem lekarstw, zapisze je jednak. Barbarze Aleksównie tłumaczył przytem obszernie budowę anatomiczną kobiety, przyczem ta kiwała poważnie głową. Wziął honorarjum i wyjechał, chora miała przez tydzień zostać w łóżku.

XV.

Prawie cały czas Eugenjusz spędzał przy chorej żonie, usługiwał jej, rozmawiał, czytał czasami i przedewszystkiem — a to nie było wcale łatwem — znosił bez szemrania docinki Barbary Aleksówny, żartując z nich nawet.
Nie mógł jednak siedzieć wciąż w domu. I żona wysłała go, aby się rozerwał i gospodarstwo ciągle wymagało jego obecności i oka. Bywał w polu i w lesie, w ogrodzie i na gumnie, a wszędzie już nie marzenia tylko, ale żywy obraz Stepanidy szedł za nim tak, że nie tracił jej z myśli ani na chwilę. Może jednak i zdołałby w końcu opanować fantazję, gdyby nie to, że jak przedtem żył miesiącami, nie widząc jej, tak teraz spotykał ją ustawicznie na każdym kroku. On widocznie domyślała się, że chciałby wznowić dawne stosunki i wciąż nawijała mu się pod rękę. Nie powiedzieli do siebie ani słowa, nie szli na żadną umuwioną schadzkę, ale oboje starali się ciągle spotykać.
Najlepszem miejscem spotkania był las, dokąd kobiety wiejskie chodziły po trawę dla krów. Eugenjusz wiedział o tem i codziennie przechodził koło tego lasu. Codziennie mówił sobie, że nie pójdzie i skończyło się zawsze na tem, że kierował się w tę stronę, a usłyszawszy zbliżające się głosy, przyczaja, się za krzakiem i bijącem sercem nasłuchiwał, czy to nie ona nadchodzi.
Dlaczego to robił — nie wiedział. Gdyby nawet zobaczył ją idącą samą, nie wyszedłby naprzeciw — tak przynajmniej zapewniał się w duchu — uciekłby, ale mimo to chciał i potrzebował widzieć ją.
Raz spotkał ją wychodzącą z lasu z dwiema kobietami. Szła niosąc ciężki worek trawy na plecach. Gdyby był wcześniej wyszedł — może spotkaliby się w lesie.
Teraz nie mogła już ze względu na dwie inne kobiety wrócić do niego.
I mimo że czuł całą niestosowność swego zachowania się, mimo niebezpieczeństwa, że zwróci na siebie uwagę towarzyszek Stepanidy, stał długo za krzakiem leszczyny. Nie wróciła, rozumie się, chociaż czekał długo. I jaki urok wiał od niej w jego myślach! A to już było nie po raz pierwszy — może piąty, szósty! I im zaś dłużej trwało, tem silniejsze było wrażenie. Nigdy jeszcze nie była dlań tak pociągająca. Co więcej — nigdy tak nim nie zawładnęła dotychczas.
Czuł, że zupełnie tracił własną wolę, że stawał się szalonym. Jego surowy sąd o sobie samym nie zmienił się na włos, przeciwnie, widział całą ohydę swych pożądań i postępków, bo przecież te wycieczki do lasu były już czynem. Wiedział, że wystarczałoby mu zetknąć się z nią gdzieś w mroku dotknąć się jej — i oddałby się cały swym uczuciom. Wiedział, że tylko wstyd wobec ludzi, wobec niej może — i wobec siebie trzymał go na wodzy. Zdawał sobie sprawę z tego, że tylko wypatruje sposobnej chwili, w której ten wstyd przycichnie, to znaczy albo ciemności, albo takiego momentu, w którymby pożądanie wzięło górę nad wstydem. Rozumiał podłość swego przestępstwa, gardził sobą, nienawidził się z całej duszy. Nienawidził się dlatego, że jeszcze nie poddawał się: co dnia modlił się do Boga o siłę wytrwania, o ratunek, co dnia postanowił, że od dziś nie postąpi jednego kroku, nie oglądnie się za nią, zapomni ją. Co dnia wymyślał coraz to nowe środki uniknięciu pokus.
Ale wszystko napróżno.
Jednym ze środków była ustawiczna praca, wysiłek fizyczny i post, wyobrażenie sobie tego wstydu, który spadły na jego głowę, gdyby dowiedziała się o tem żona, teściowa, ludzie. Próbował tego wszystkiego i zdawało mu się, że zaczyna panować nad sobą, ale nadchodziło południe, godzina dawnych schadzek, godzina — w której spotkał ją przy zbieraniu trawy i szedł w las.

W tej męczarni upłynęło pięć dni. Widywał ją z daleka, ale do schadzki nie przyszło.

XVI.

Liza przychodziła do siebie w niepokoju o zmianę, jaką zauważyła w mężu. Nie pojmowała jej.
Barbara Aleksówna wyjechała na jakiś czas, gościł tylko wuj. Marja Pawłówna, jak zawsze, była także w domu.
Eugenjusz znajdował się w takim napół obłąkańczym rozstroju, kiedy — jak to zwykle bywa po czerwcowych burzach — zaczął padać deszcz, który zaciągnął się na dwa dni. Ustały roboty, przestano nawet wozić nawóz na pola. Ludzie siedzieli po chatach. Pastuchy nawet przygnali bydło do obór, bo krowy i owce zaczęły z wygonu rozbiegać się po sadybach. Kobiety osłonięte chusteczkami, dreptały boso po błocie, zaczęły szukać i zganiać. Drogami płynęły strumienie, trawa i drzewa ociekały wodą, ze żłobów spadały kaskady wody w kałuże wrące bańkam.
Eugenjusz siedział w domu przy żonie, która dziś marudziła więcej jak zwykłe. Kilkakrotnie zapytała go, dlaczego jest taki niezadowolony — odpowiedział z niechęcią, że mu nic nie jest. Umilkła obrażona.
Siedzieli po śniadaniu w saloniku. Wujaszek opowiadał po raz setny baje o swoich wlelkoświatowych stosunkach. Liza siedziała nad robótką i wzdychała, skarżąc się na niepogodę i ból w boku. Wuj radził jej położyć się, sam zaś kazał sobie podać wina. W domu panowała przygnębiająca nuda. Eugenjusz paląc papierosa czytał jakąś książkę, ale nie rozumiał z niej ani słowa.
— Trzeba zobaczyć tarcice, wczoraj przywieźli — odezwał się naraz. Wstał i wyszedł.
— Weź parasol.
— Eh! nie, mam przecie skórzany kubrak i niedaleko.
Wdział buty i poszedł do fabryki. Nie uszedł jednak dwudziestu kroków, kiedy spotkał ją, idącą naprzeciw, z zapaską wysoko ponad białemi łydkami podniesioną.
Szła przytrzymując ręką chustkę, okutała głowę i szyję.
— Za czem to? — zapytał się nie poznawszy jej w pierwszej chwili. Gdy poznał było za późno. Stanęła uśmiechając się i przeciągle patrząc mu w oczy.
— Szukam cielątka. Gdzie idzie w taki czas? — mówiła swobodnie, jakby z nim rozmawiała codzień.
— Idź do szałasu — krzyknął prawie naraz, sam nie wiedząc jak. Jak gdyby ktoś obcy wymówił za niego te słowa.
Zmięła w palcach chustkę, mrugnęła oczyma i pobiegła z powrotem w ogród, do szałasu, on zaś szedł dalej mając zamiar skręcić za krzakiem bzu również w tę stronę.
— Baryń — usłyszał naraz wołanie za sobą. — Pani prosi na chwilkę.
Był to służący ich, Misza.
„Boże! drugi raz mnie ratujesz!“ pomyślał Eugenjusz i na miejscu zawrócił. Żona chciała mu przypomnieć, że przy obiedzie obiecał jej zanieść lekarstwo chorej kobiecie i prosiła żeby je zabrał po drodze.
Nim znaleziono lekarstwo, upłynęło z pięć minut. Wyszedłszy z domu bał się iść wprost do szałasu, ale gdy tylko oddalił się cokolwiek, natychmiast doń zawrócił. Widział ją już tam w myślach z uśmiechem na ustach; ale nie zastał jej. Nie było i śladu po niej.

Pomyślał, że nie dosłyszała lub nie zrozumiała go — mówił do niej cicho jakby bojąc się, by kto nie usłyszał tych słów, a może być, że i nie chciała przyjść. „Skądże przypuszczenie, że pójdzie na każde jego zawołanie? Ma przecież męża! To tylko ja taki podły, że mając żoną biegam za cudzemi“. Tak dumał siedząc w szałasie, przez którego słomiane pokrycie deszcz pociekał. „Ale żeby choć raz przyszła! Sami, tu, w tym deszczu! Raz jeszcze objąć ją — a potem niech będzie, co chce. Aha! — przypomniał sobie — jeżeli była, to będą ślady“. Popatrzył na ziemią i na niezarosłej ścieżynie znalazł świeży ślad bosej nogi. „Była. No, zatem gdzie ją spotkam, tam wezmą. Nocą pójdą“. Siedział długo w szałasie, zmęczony i zgnębiony. Zaniósł lekarstwo, wrócił do domu i położył się u siebie, czekając na wieczerzą.

XVII.

Przed wieczerzą przyszła do niego Liza i ciągle pochłonięta myślą, coby mogło być przyczyną jego złego humoru, zaczęła mówić, że boi się sprawić mu przykrość swoją podróżą do Moskwy na czas rozwiązania — co jej radzą — i dlatego postanowiła pozostać w domu i nie ruszać się za nic w świecie. On wiedział dobrze, jak żona bała się tej chwili i rozrzewnił się widząc jej miłość i poświęcenie dla siebie. W domu tu wszystko było takie piękne, radosne, czyste, tylko w jego duszy błoto, ohyda i podłość. Przez cały wieczór męczyło go to przekonanie, że mimo całego wstrętu do swego postępowania, mimo szczerych zamiarów zerwania z tem wszystkiem, jutro powtórzy się to samo.
— Ależ to niepodobna! — mówił do siebie chodząc po swoim pokoju. — Przecież musi się na to coś znaleźć. Mój Boże! Co robić? co robić?
Ktoś zapukał w drzwi inaczej jak zwykle. Był to wujaszek.
— Proszę.
Wujaszek przyszedł sam w poselstwie od Lizy.
— Wiesz ty? Ja w istocie widzę jakąś zmianę w tobie a rozumiem — mówił — jak to może dręczyć Lizę. Wiem, żeby ci ciężko było zostawiać tu zaczętą robotę, ale — que veux tu — jabym wam radził gdzieś jechać. Ty będziesz miał spokój i ona. I wiesz? Jabym radził na Krym. Klimat cudny, lekarze są, a traficie właśnie na sezon winogron.
— Wujaszku — zaczął naraz Eugenjusz — można ci powierzyć jedną tajemnicę? Straszną dla mnie, haniebną tajemnicę.
— A cóż ty? nie dowierzasz mi?
— Wujaszku, ty mi możesz pomóc — ej! co pomóc, ratować mię! — mówił Eugenjusz. Cieszyła go myśl, że zdradzi wujowi swą tajemnicę, temu wujowi, którym gardził, że się poniży wobec niego, przedstawi w najgorszem świetle. Czuł, że jest podłym winowajcą, pragnął kary dla siebie.
— Mów, kochany. Ty wiesz, że ja cię lubię — zaczął wuj widocznie zadowolony i z tego, że jest jakaś tajemnica, haniebna w dodatku i że się dowie o niej i że może się komuś na coś przydać.
— Muszę najpierw powiedzieć, że jestem ohydny niegodziwiec i podlec. Tak jest — podlec.
— Ooo! cóż ty mówisz? — przerwał wujaszek swoim gardłowym głosem.
— A jakżeż nie podlec, kiedy ja, mąż Lizy — Lizy! Trzeba znać jej niewinność, jej miłość... A ja, jej mąż, chcą ją zdradzać — z prostą babą.
— To jest... dlaczegóż ty chcesz?... jeszcześ jej nie zdradził?
— Ależ to wszystko jedno. Nie zdradziłem jeszcze, bo to nie odemnie zależało. Ale byłem gotów zdradzić. Przeszkodzono mi, a teraz... teraz nie wiem co zrobiłbym...
— Czekaj. Musisz jasno gadać...
— No cóż? Kiedym był kawalerem, miałem tu stosunek z kobietą z naszej wsi. Co?... W lesie się z nią spotykałem — w polu...
— A ładna była? — zapytał wujaszek.
Eugenjusz zmarszczył się na to pytanie, a!e potrzebował tej jakiejś pomocy z zewnątrz, więc udał, że nie słyszy i mówił dalej.
— Myślałem wtedy: zerwą i koniec wszystkiemu. I zerwałem jeszcze przed ślubem, rok prawie nie widziałem jej i nie myślałem o niej. — (Jemu samemu dziwnym się wydał ów opis stanu swej duszy). — Potem naraz, już nie wiem przy jakiej sposobności zobaczyłem ją — i od tego czasu robak jakiś żre mnie, w samo serce. Hańbię się, rozumiem całą ohydą takiego postępowania, to jest tego, co może mi się przydarzyć każdej chwili, a lezą w to. Jeżeli dotychczas nic się nie stało, to tylko opieka Boska nademną. Wczoraj już szedłem do niej, gdy mnie Liza zawołała.
— Jakże? W deszcz szedłeś?
— A w deszcz. Już mię to męczy, wujaszku, więc wam to mówię i ratujcie mnie.
— Ba, rozumie się. U siebie w majątku — to nieładnie. Zaraz roztrąbią. Ja rozumiem. Liza chora, trzeba ją oszczędzać. No! ale nie w swoim majątku.
Eugenjusz starał się znów nie słyszeć tego, co mówił wujaszek i zaczął czemprędzej znowu.
— Otóż ratujcie mnie przed samym sobą. To moja prośba. Dziś przeszkodzili mi przypadkiem. A jutro nie przeszkodzą. I ona już wie o tem. Nie puszczajcie mnie, wujaszku, nigdzie samego.
— Hm! Przypuśćmy — mówił wujaszek — ale czyż ty taki w niej zakochany?
— Ależ nie. Coś mię chwyciło i trzyma. Już nie wiem, co robić. Może być, że przyjdę do siebie, wtedy...
— Widzisz, na moje wychodzi. Jedźcie na Krym.

— Dobrze, pojadę.

XVIII.

Wyznanie swej tajemnicy wujowi, wyrzuty sumienia i wstyd przeżyty w ów deszczowy dzień otrzeźwiły Eugenjusza. Wyjazd do Jałty postanowiono za tydzień. Tymczasem pojechał do miasta po pieniądze na podróż, wydawał zarządzeniu w domu i w kancelarji, odzyskał humor, zbliżył się znów do żony i odżył moralnie.
Nie spotkawszy się więcej ze Stepanidą wyjechał na Krym, gdzie spędzili dwa niesłychanie miłe miesiące. Przyszły nań tak nowe wrażenia, że zdawało mu się, iż cała przeszłość zatarła się w jego pamięci. Spotkali dawne swe znajomości, porobili nowe, życie było jakby ciągłem świętem i wytchnieniem, nie bez pożytku na przyszłość, ponieważ odnowiono stosunki z byłym marszałkiem gubernjalnym ich gubernji, bardzo rozumnym i liberalnym człowiekiem, który polubił Eugenjusza i wpływał nań niemało pod względem intellektualnym.
Z końcem sierpnia przyszła na świat milutka, zdrowo dziewczynka. Niebezpieczeństwa nie było żadnego, Irtenjewowie wrócili we wrześniu do domu już we czworo, z dzieckiem i karmicielką. Eugenjusz pozbywszy się poprzednich wrażeń, czuł się zupełnie nowym i szczęśliwym człowiekiem. Teraz po urodzinach córki jeszcze silniej pokochał żonę. Kiedy trzymał dziecko na rękach, doznawał zgoła nowych, jakichś śmiesznych, mile drażniących uczuć. A prócz zajęć gospodarskich, dzięki zbliżeniu z Dumczynym (owym marszałkiem gubernjalnym) myślał coraz więcej o sprawach publicznych, w części uznając obowiązek pracy społecznej, w części przez ambicję. W październiku miało się odbyć nadzwyczajne zebranie ziemian, na którem miano go wybrać do reprezentacji ziemskiej. Jeździł też w tej sprawie i do miasta i do Dumczyna.
O dawnych mękach pokusy i walk wewnętrznych przestał nawet myśleć. Czasami przedstawiało mu się to czemś w rodzaju chwilowego szału i zaćmienia umysłu, które nań spadło i minęło.
Tak czuł się pewnym siebie i swobodnym, że gdy raz został sam w kancelarji z pisarzem, nie zawahał się wprost zapytać o Stepanidę. Nie żenował się, bo nie pierwszy raz mówił o niej z pisarzem.
— A co? Sydor Piecznikow mieszka tutaj? — zapytał.
— Nie, w mieście wciąż.
— A żona jego?
— Ot! urwisz-kobieta. Teraz się plącze z Zinowjejem. Zeszła na nic..

— Bardzo dobrze — pomyślał Eugenjusz. Aż dziwno, że mi to takie obojętne. Widać zmieniłem się.

XIX.

Marzenia Eugenjusza spełniły się. Majątek był uratowany, cukrownia szła, buraki dopisały i spodziewał się dużych dochodów, żona miała córkę, teściowa wyjechała, wybrany został jednogłośnie.
Po wyborach chciał z miasta wracać do domu. Gratulowano mu, musiał dziękować. Przy obiedzie wypił dużo szampańskiego. Jakieś nowe plany życia zaczęły się snuć w jego głowie, jechał do domu cały niemi pochłonięty. Droga była dobra, słońce przygrzewało. Eugenjusz dojeżdżając do domu myślał o tem, że wybory spełniły jego dawniejsze marzenia, dając mu możność pracy społecznej nietylko w zakresie prostej wytwórczości gospodarczej ale i bezpośrednich wpływów na społeczeństwo. Przedstawiał sobie jak po trzech latach będą sądzić jego działalność nawet jego właśni chłopi. „Ot i ci” pomyślał jadąc przez wieś i ujrzawszy chłopa z kobietą, idących przez drogę z pełnem wiadrem. Wstrzymali się, dopóki ich tarantas nie minął. Był to stary Pieczników i Stepanida. Eugenjusz poznał ją i z radością zauważył, że go to nie wzruszyło. Była wciąż jednakowo przystojna, ale to nie zrobiło nań wrażenia. Wrócił do domu.
Zona wyszła na przeciw niego na ganek. Wieczór był przecudny.
— Można winszować? — spytał wujaszek.
— Można, wybrali mnie.
— Doskonale, oblejemy wybory.
Nazajutrz rano Eugenjusz wyjechał do gospodarstwa, zaniedbanego w ostatnich dniach. Na chutorze pracowała nowa młockarnia. Chodząc pomiędzy kobiety Eugenjusz starał się nie patrzeć na nie, ale mimo wysiłków zauważył dwukrotnie czarne oczy i czerwoną chusteczkę Stepanidy, która podawała słomę. Dwukrotnie spojrzał na nią z pod oka, i znowu doznał wrażenia, z którego nie umiał sobie zdać sprawy. Dopiero kiedy nazajutrz pojechał znów na gumno chutoru i spędził tam zupełnie niepotrzebnie dwie godziny, nie przestając pieścić oczu znaną sobie i miłą postacią młodej kobiety, poczuł, że zginął — zginął stanowczo i bez ratunku. Więc wrócą męki, wróci przerażenie i strach — i zguba.


∗             ∗

I stało się to, czego się spodziewał. Na drugi dzień wieczorem, sam nie wiedząc jak, znalazł się koło jej obejścia, tuż obok szopy ze sianem, gdzie raz poprzedniej jesieni mieli schadzkę. Zatrzymał się tam, nibyto idąc spacerem i zaczął zapalać papierosa. Spostrzegła go kobieta z sąsiedniej chaty i wkrótce idąc dalej posłyszał jej słowa, zwrócone do kogoś: „Idźże, bo czeka. Idź głupia“.

Widział, jak ktoś — ona — pobiegła do szopy, ale nie mógł już wrócić się, spotkawszy jakiegoś chłopa. Poszedł do domu.

XX.

Kiedy wszedł do salonu, wszystko wydało mu się jakiemś dziwnem i nienaturalnem. Jeszcze rano czuł się tak dobrze, miał zamiar rzucić wszystko, zapomnieć, opanować rozhukaną fantazję. Ale sam nie zauważywszy tego przez cały ranek, nietylko nie myślał o interesach, ale starał się nic o nich nie wiedzieć. To co dawniej było dlań ważnem, co go cieszyło i radowało, teraz wydawało mu się znikomem, niewartem, na co szkoda czasu. Lepiej uwolnić się od tego wszystkiego, zostać samemu — bez myśli. Ale zaledwie mu się to udało, poszedł błąkać się po ogrodzie i lesie. Ty zaś z wszystkich zakątków szły do niego wspomnienia, obejmujące go jak płomień. Czuł, że chodzi po ogrodzie, że coś myśli, coś mówi sam do siebie — w rzeczywistości zaś nie myśli o niczem a tylko w zapamiętaniu, nieświadomie czeka na nią, czeka, aż ona jakimś cudem pojmie, że on jej pragnie i przyjdzie doń tu czy gdzieś, gdzie ich nikt nie zobaczy — w nocy, gdy księżyc zajdzie, kiedy nikt, nawet ona sama widzieć nic nie będzie — w noc taką ona przyjdzie wreszcie a on — dotknie jej ciała...
„Otoż zerwałem z nią. Zerwałem, kiedy przyszła ochota“ — mówił do siebie. — Otóż „dla zdrowia“ tylko zszedłem się z czystą i zdrową kobietą. Nie, widać, że to nie zabawka. Myślałem, że że ja ją wziąłem, a to ona mnie wzięła i nie puszcza. Myślałem, żem wolny — nie, niewolny. Oszukiwałem sam siebie, żeniąc się. Głupstwo to było, oszukiwanie siebie. Wtedy już, kiedy pierwszy raz poszedłem do niej, wtedy już byłem jej prawdziwym mężem. Z nią trzeba mi było życia“.
„Dwie drogi przedemną. Jedna z Lizą, służba publiczna, gospodarstwo, dziecko i szacunek u ludzi. Ale przytem trzeba, żeby Stepanidy nie było. Albo trzeba stąd usunąć, jak mówiłem dawniej, albo zniszczyć bez śladu. A druga droga: wziąć ją od męża, zapłacić go, zapomnieć o wstydzie, o hańbie i żyć z nią. Ale wtedy nie chcę tu Lizy ani dziecka. Eh, cóż? dziecko mi nie przeszkadza, ale Liza musiałaby odjechać. Ba! gdyby wiedziała — przeklęłaby i odjechała. Gdyby wiedziała, że wolałem prostą babę niż ją. A! co za podłość!... A może i tak się zdarzyć — myślał dalej — że Liza zachoruje i umrze. No! toby było najlepsze“.
„Najlepsze! — Co za niegodziwość! Jeżeli już kto ma umierać, to chyba tamta, Stepanida. Umarła i koniec“.
„Albo tak z nią postąpić, jak się to robi czasem z żonami czy kochankami. Rewolwer wziąć, wywołać i zamiast uścisnąć na powitanie — kulą w pierś. I koniec”.
„Toż to diabeł, poprostu — djabeł. Wbrew mojej chęci osiodłała mnie“.
„Tak, zabić! — albo żonę albo ją! Innego wyjścia niema, a żyć tak niepodobna. Niepodobna. Trzeba nad tem pomyśleć, ukartować. Gdyby zostało wszystko tak, jak dziś — to co? A to, że znów będę sobie robił obietnice i postanowienia a wieczorem pójdę pod jej chatę. A ona wie o tem i przyjdzie także. Albo ludzie się dowiedzą i doniosą żonie, albo ja sam jej powiem, bo łgarstwem dalej żyć nie sposób. Wszyscy się dowiedzą, cała wieś. Czy można to ścierpieć?“...
„Nie. Trzeba zabić, żonę lub ją. A!... a może siebie?„... — szepnął cicho a mróz przeszedł mu po kościach. — „Tak siebie, one niech żyją“. Ogarnęło go przerażenie, czuł, że to właśnie jest jedynem rozwiązaniem. Rewolwer ma. „No! nie myślałem nigdy, że sobie sam w łeb palnę. Ciekawe, jak to będzie?“

Wrócił do swego pokoju i otworzył szafę, gdzie trzymał rewolwer. W tej chwili żona weszła za nim.

XXI.

Przykrył rewolwer gazetą.
— Znowu to samo! — zawołała z jakimś przestrachem spojrzawszy na niego.
— Co takiego?
— Znowu tak wyglądasz, jak wtedy, gdy chowałeś się z jakąś tajemnicą przedemną. Geniu, mój złoty, co ci jest? Widzą po tobie, że cię coś dręczy. Powiedz mi, proszę, lżej ci będzie. Cokolwiek to jest, lepiej ci przecież powiedzieć, niż tak się męczyć. Przecież ja wiem, że to nie może być nic złego.
— Ty wiesz? Na razie...
— Powiedz, powiedz. Nie puszczę cię dopóki mi nie powiesz.
Uśmiechnął się smutnie.
Powiedzieć? Nie. I poco zresztą?
Może być, że byłby jej nawet wyznał wszystko, ale w tej chwili weszła niańka pytając, czy może iść z dzieckiem na spacer. Liza poszła je ubrać.
— Zaraz przyjdę, Geniu. Zaczekaj.
— Dobrze.
Nigdy potem nie mogła zapomnieć tego bolesnego uśmiechu, z jakim jej rzucił to słowo. Wyszła.
Szybko, ukradkiem, jak złoczyńca, wyjął rewolwer z osłony. „Nabity dawno — jednego naboju brakuje“.
„No, i co?“ Przyłożył lufę do skroni, zawahał się, ale w tej chwili przypomniał sobie Stepanidę, swoje postanowienia i walki, pokusy, upadki, znów walki. Mróz go przeszedł. „Nie, lepiej tak“ — i pocisnął za kurek.
Kiedy Liza wbiegła do pokoju — zdołała zaledwie zejść z ganku — leżał twarzą do ziemi, ciemna krew sączyła się z rany. Drgał jeszcze.
Zjechali na śledztwo. Nikt nie mógł ani pojąć ani wyjaśnić przyczyny samobójstwa. Wujaszkowi nawet na myśl nie przyszło, że ma ono związek z tem wyznaniem, jakie przed nim robił Eugenjusz dwa miesiące wstecz.
Barbara flleksówna zapewniała zawsze, że przeczuwała to. Widać to było po nim, kiedy się z nią sprzeczał. Liza i Marja Pawłówna nie mogły pojąć, dlaczego tak się stało i nie wierzyły stanowczo temu, co mówili doktorzy, że on był psychopatą. Nie mogła się z tem pogodzić, bo przecież wiedziały, że jest zdrowszym na umyśle od stu innych ludzi, których znały.
W istocie, jeżeli Eugenjusz był chorym umysłowo, to wszyscy ludzie są tak samo chorzy. Ale prawdziwymi obłąkańcami są niewątpliwie ci, którzy widzą w drugich objawy szaleństwa, a nie spostrzegają ich w sobie.




PO BALU
— Mówicie, że człowiek sam przez się nie odróżnia dobra od zła, że wszystko zależy od środowiska. Ja sądzę, że wszystkiem kieruje przypadek. A na dowód opowiem wam coś o sobie...

Tak zaczął, szanowany przez wszystkich Iwan Wasyljewicz, przerywając rozmową, która toczyła się między nami. Mówiliśmy o tem, że dla osobistego udoskonalenia się, trzeba zmienić warunki, wśród których się żyje. Nikt właściwie nie mówił tego, że człowiek nie odróżnia zła od dobra. Iwan Wasyljewicz miał zwyczaj odpowiadać na własne myśli, nasuwające mu się w czasie rozmowy, a potem dla udowodnienia ich, opowiadać wypadki ze swego życia.
Teraz zrobił to samo.
— Opowiem coś o sobie. Całe moje życie ułożyło się tak, a nie inaczej nie z racji środowiska, a zupełnie z innego powodu.
— Z jakiego? — spytaliśmy.
— Długa to historja. Żeby zrozumieć ją, musiałbym wiele opowiadać.
Iwan Wasyljewicz zamyślił się i pokiwał głową.
— Tak — rzekł. — Całe moje życie uległo zmianie od jednej nocy, a raczej od ranka.
— Cóż to było?
— To, że byłem bardzo zakochany. Kochałem się wiele razy, ale to była moja najsilniejsza miłość. Dawne czasy: Ona ma już dwie zamężne córki. Była to B... tak, Warieńka B. — Iwan Wasyljewicz wymienił nazwisko. — Mając lat pięćdziesiąt zwracała uwagę swą pięknością, za młodu, jako osiemnastoletnia dziewczyna, była zachwycająca: wysoka, pełna wdzięku i wyniosła; trzymała się zawsze niezwykle prosto, odrzuciwszy głowę w tył i to nadawało jej, przy urodzie i wysokim wzroście, mimo ubóstwa, jakiś królewski wygląd. Królewskość ta przestraszałaby i odpychała ludzi od niej, gdyby nie życzliwy, zawsze wesoły uśmiech ust i wspaniałych błyszczących oczu, oraz całej młodej postaci.
— Jak to ją Iwan Wasyljewicz opisuje.
— Żebym nie wiem jak ją opisywał, nie umiał, bym oddać w słowach jej urody. Ale nie w tem rzecz. To, co chcę opowiedzieć, działo się w czterdziestym roku. Byłem wówczas studentem w prowincjonalnym uniwersytecie. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale nie było wówczas w uniwersytecie naszym żadnych kółek, nie krążyły wśród nas żadne teorje. Byliśmy młodzi i żyliśmy według praw młodości; uczyliśmy się i bawili. Byłem wesoły i żwawy przytem bogaty. Miałem dzielnego wałacha, jedziem z pannami (łyżwy jeszcze nie były w modzie); z towarzyszami hulałem (wtedy nie piliśmy nic prócz szampana, o ile były pieniądze). Największą uciechę sprawiały mi wieczory i bale. Tańczyłem dobrze i byłem nieszpetny.
— Niema co udawać skromnego — wtrąciła jedna ze słuchaczek. — Znany pana portret. Nietylko nie był pan brzydki, ale piękny.
— Mniejsza o to. W owym czasie, kiedy się kochałem, byłem na ostatnim balu u gubernatora szambelana, bogatego, gościnnego i dobrodusznego starca. Przyjmowała gości żona jego ubrana w aksamitną suknię, ubrylantowana, wydekoltowana na wzór portretów Elizawety Piotrówny. Bal był cudowny: prześliczna sala, znakomita muzyka, wspaniały bufet i morze szampana. Chociaż lubiłem wino, nie piłem, bo byłem pijany z miłości, ale tańczyłem za to do upadłego i walce i polki, naturalnie, ile można było, z Wareńką. Miała ona białą suknię z różowym paskiem, białe skórkowe rękawiczki, nie dochodzące do łokci i białe atłasowe buciki. Mazura odbił mi inżynier Anisimow — dotąd nie mogę mu tego przebaczyć — poprosił ją, gdy tylko weszła, a ja tymczasem jeździłem do fryzjera i po rękawiczki i spóźniłem się. Mazura więc tańczyłem nie z nią, a z pewną niemeczką, do której troszkę przedtem się zalecałem. Zdaje mi się, że owego wieczoru bardzo byłem dla niej niegrzeczny — nie mówiłem z nią, nie patrzałem na nią — śledziłem wzrokiem wysoką, strojną postać w białej sukni z różowym paskiem, promieniejącą, zarumienioną twarz i życzliwe, miłe oczy. Nie ja jeden, wszyscy na nią patrzyli i zachwycali się nią, równie mężczyźni jak kobiety mimo to, że ona wszystkie je zaćmiła. Niepodobna było nie zachwycać się.
Mazura niby tańczyłem z kim innym, a w rzeczywistości cały prawie czas z nią. Bez zmieszania szła ku mnie przez całą salę, a jak porywałem się, nie czekając zaproszenia, za co spotykałem się z cudnym uśmiechem. Kiedy nas podprowadzili ku niej, a ona nie odgadywała mej nazwy, podając komu innemu rękę, wzruszała szczupłemi ramionami, a dla okazania żalu i pocieszenia mię, uśmiechała się również.
Gdy w czasie mazura zapowiedziano figurę z walca, długo z nią tańczyłem; ona dysząc, z uśmiechem mówiła mi „encore”[1], to też walcowałem bez końca, nie czując już siebie.
— Ja myślę, że pan nawet i ją czuł, obejmując ją w pół — rzekł jeden z obecnych.
Iwan Wasyljewicz nagle poczerwieniał i prawie krzyknął z gniewem:
— Otóż to wy, młodzież teraźniejsza. Nie widzicie nic poza ciałem. Za naszych czasów było inaczej. Im bardziej byłem zakochany, tambardziej bezcielesną istotą stawała się ona dla mnie — Wy teraz widzicie nogi i tak dalej, obnażacie w myślach kochane kobiety, ja zaś jak Alfons Karr — dobry to był pisarz — przedmiot mej miłości widziałem zawsze jak w pancerzu. My nietylko nie odsłanialiśmy się przykryć nagość, jak dobry syn Noego. Ale wy nie zrozumiecie.
— Proszę go nie słuchać. Cóż dalej? — rzucił ktoś z obecnych.
— A więc tańczyłem z nią i nie zauważyłem, że czas uciekał. Muzykanci z wrażeniem zmęczenia — wiecie jak to bywa pod koniec balu — powtarzali ciągle ten sam motyw mazura, z dalszych pokoi powychodzili od karcianych stolików ojcowie i matki czekając na kolację, lokaje przebiegali coś roznosząc. Była godzina trzecia. Trzeba było korzystać z ostatnich chwil. Wybrałem ją raz jeszcze i po raz setny okrążyliśmy salę.
— A więc po kolacji mój kardyl — rzekłem, prowadząc ją na miejsce.
— Naturalnie, jeżeli mię nie zabiorą, — odpowiedziała uśmiechając się.
— Nie pozwolę na to — odezwałem się porywczo.
— Proszę o wachlarz — powiedziała.
— Żal mi go oddawać — rzekłem, podając jej biały taniutki wachlarz.
— Zatem proszę... na pocieszenie — i z temi słowy dała mi piórko, oderwane od wachlarza.
Wziąłem piórko i wzrokiem tylko wyraziłem cały mój zachwyt i wdzięczność. Byłem nietylko wesół i zadowolony, ale szczęśliwy i dobry, jak jakieś nieziemskie stworzenie, nieznające zła i zdolne tylko do dobrego. Schowałem piórko w rękawiczkę i stałem, nie mając sił, by odejść od niej.
— Widzi pan, ojca proszą, żeby zatańczył — rzekła mi, wskazując wysoką, piękną postać pułkownika, który stał z paniami we drzwiach.
— Wareńka, chodź tu, — dał się słyszeć donośny głos ubrylantowanej pani domu.
Wareńka podeszła ku drzwiom, ja za nią.
— Uproś ojca, ma chère[2], by przetańczył z tobą. No, proszę, Piotrze Władysławowiczu — zwróciła się do pułkownika.
— Ojciec Wareńki był to bardzo piękny, wysoki, okazały i czerstwy starzec. Twarz miał — rumianą o białych wąsach, podkręconych po Mikołajewsku i bakenbardach. W ochach błyszczących i ustach miał ten sam wesoły uśmiech, co i córka. Zbudowany był ślicznie; miał szeroką, po wojskowemu uwydatniającą się, klatką piersiową, niezbyt ozdobioną orderami, silne barki i kształtne nogi. Był to wojak starego typu.
Gdy podeszliśmy do drzwi, pułkownik wymawiał się, twierdząc, że zapomniał tańczyć, mimo to jednak, uśmiechając się, wyjął z pochwy szpadę, oddał ją młodemu usłużnemu człowiekowi, włożył na prawą rękę zamszową rękawiczkę i ujął rękę córki.
Poczekawszy chwilę na początkowe tony mazura, żwawo przytupnął jedną nogą, a potem począł okrążać salę, to cicho to posuwiście to znów hucznie i dziarsko. Wdzięczna postać Wareńki płynęła u jego boku. Cała sala śledziła poruszenia owej pary. Ja nietylko z zachwytem, ale i ze wzruszeniem patrzałem na nich. Szczególnie poruszyły mię jego buty, porządne skórzane, ale niemodne, z szerokimi nosami i bez obcasów, widocznie robione przez batalionowego szewca. „Żeby móc wozić na zabawy i ubierać ukochaną córkę, nie kupuje modnych butów tylko nosi domowej roboty myślałem. Widać było, że kiedyś pułkownik prześlicznie tańczył, ale teraz był już ociężały i nogi niezbyt służyły mu przy tych wszelkich szybkich i pięknych pas, które chciał wykonać. Mimo to, zręcznie okrążył dwa razy salę. Kiedy zaś, szybko rozstawiwszy nogi, znów je złączył i klęknął na jedno kolano; a ona uśmiechając się, posuwiście płynęła wkoło niego, wszyscy głośno zaczęli bić prawo. Podniósłszy się z pewnym trudem, delikatnie ujął córkę rękami za głowę i pocałował w czoło, a potem doprowadził ją ku mnie, myśląc, że ja z nią tańczę. Powiedziałem, że nie jestem na razie jej tancerzem.
— To wszystko jedno, poprowadź ja pan teraz — powiedział, życzliwie się uśmiechając i wsuwając szpadę w pochwę.
Bywa tak, że za jedną kroplą, wylaną z butelki zawartość jej wypływa strumieniami — tak miłość moja ku Wareńce odsłoniła w mej duszy całą zdolność kochania. Obejmowałem wtedy mem uczuciem cały świat. Kochałem i panią domu w brylantach i męża jej, gości i lokaj, a nawet gniewającego się na mnie, inżyniera Anisimowa. Dla ojca jej zaś, o miłym, takim jak jej, uśmiechu, doznawałem jakiegoś tkliwego, pełnego zachwytu uczucia.
Mazur się skończył, gospodarstwo prosili gości do kolacji, ale pułkownik B. odmówił, tłumacząc się, że jutro wcześnie musi wstać i pożegnał się. Bałem się, że i ją zabiorą, ale została z matką.
Po kolacji tańczyłem z nią obiecanego kadryla i mimo to, że byłem bezgranicznie szczęśliwy, szczęście moje ciągle wzrastało. Nie mówiliśmy o miłości, nie pytałem ani siebie ani jej, czy mię kocha. Wystarczało mi moje ku niej uczucie. Bałem się tylko, by coś mi tego szczęścia nie zmąciło.
Kiedy przyjechałem do domu i rozebrałem się, zobaczyłem, że niema mowy o śnie. Miałem w ręku piórko od jej wachlarza i rękawiczkę, którą mi dała, siadając do karety. Patrzałem na te przedmioty i widziałem ją przed sobą w chwili, gdy wybierając między dwoma tancerzami, zgadywała i mówiła miłym głosem: „Duma, tak?“ a potem z radością podawała mi rękę, lub gdy przy kolacji patrzała na mnie z pod rzęs życzliwemi oczami, przechylając ku ustom kieliszek z szampanem. Najbardziej pamiętałem ją, tańczącą z ojcem, gdy poruszała się zręcznie u jego boku, patrząc z radością i dumą na zachwyconych nimi widzów. Mimowoli łączyłem w myślach te dwie postacie w uczuciu pełnem tkliwości i wzruszenia.
Mieszkałem wówczas z mym, nieżyjącym już bratem. On nie lubił świata, nie bywał na balach, a teraz przygotowywał się do egzaminu adwokackiego i prowadził bardzo systematyczne życie. Brat spał. Popatrzałem na jego głowę, wciśniętą w poduszkę i przykrytą kołdrą flanelową i żal mi się go zrobiło dlatego, że nie znał i nie podzielał szczęścia, którego ja doznawałem. Lokaj nasz, Pietrusza, wyszedł na moje spotkanie ze świecą i chciał mi pomóc w rozbieraniu się, ale go odprawiłem. Widok jego zaspanej twarzy o zwichrzonych włosach wydał mi się wzruszającym. Starając się nie hałasować, na palcach poszedłem do swego pokoju i usiadłem na posłaniu. Nie, zanadto byłem szczęśliwy, nie mogłem spać. Przytem gorąco mi było w pokojach; nie zdejmując mundura, po cichutku wyszedłem do przedpokoju, włożyłem szynel, otworzyłem drzwi i wyszedłem na ulicą.
Z balu wyjechałem o godzinie piątej; zanim dotarłem do domu, a posiedziałem w nim, przeszły jeszcze dwie godziny, tak, że gdy wyszedłem, było już jasno. Mgła się rozpościerała; na drogach topniał śnieg, z dachów kropie wody dzwoniły w rynnach. B... mieszkali wtedy na końcu miasta, koło rozległego placu, na którego jednym krańcu było miejsce spaceru, na drugiem — instytut panien. Przeszedłem nasz pusty zaułek i wydostałem się na dużą ulicą, gdzie spotykałem i pieszych i ludzi z drzewem na saniach. Wszystko wydawało mi się miłe; konie, równomiernie kiwające głowami pod błyszczącemi dugami[3], woźnice pokryci rogóżkami[4] i kłapiący wielkimi butami koło wozów i domy, które we mgle robiły wrażenie bardziej wysokich.
Gdy wyszedłem na pole, gdzie był ich dom zobaczyłem w końcu jego coś dużego, czarnego, a równocześnie słyszałem, idący stamtąd głos fletu i bębna. W mojej duszy przez cały czas grała jakaś, przeplatana tonami mazura. Ale to była inna, szorstka, niemiła muzyka.
„Cóż to takiego?“ pomyślałem i poszedłem w kierunku dźwięków, środkiem pola, po wyjeżdżonej, śliskiej drodze. Przeszedłszy sto kroków, zacząłem rozróżniać z poza mgły gromadkę ludzi. Najwidoczniej — żołnierze. „Pewno musztra“, pomyślałem i podszedłem bliżej, wraz z jakimś kowalem w zatłuszczonym kożuszku i fartuchu, który dźwigał coś przedemną. Żołnierze w czarnych mundurach stali w dwu szeregach wprost siebie i nie poruszając się, trzymali broń u nogi. Za nimi stali dobosze i flecista, powtarzając bezustannie tę samą, niemiłą, świszczącą melodję.
— Co oni robią? — spytałem kowala, który się zatrzymał obok mnie.
— Pędzą Tatara przez rózgi za ucieczkę — odrzekł pochmurnie zapytany, patrząc na oddalony koniec szeregów.
Zacząłem też tam patrzeć i zobaczyłem między szeregami coś strasznego, zbliżającego się do mnie. Był to człowiek nagi do pasa, przywiązany do karabinów dwu żołnierzy, którzy go prowadzili. Obok niego szedł wysoki wojskowy w szynelu i czapce; postać jego wydała mi się znaną. Rzucając się całem ciałem, włócząc nogami po rozpuszczonym śniegu, skazaniec, pod uderzeniami, sypiącemi się na niego z obu stron, zbliżał się ku mnie, to odchylając się w tył — a wówczas podoficerowie prowadzący go, popychali go naprzód, to padając ku przodowi — a wtedy podoficerowie chroniąc go od upadku, ciągnęli w tył. A koło niego szedł ciągle miarowym krokiem ów wysoki wojskowy. To był jej ojciec o rumianej twarzy, białych wąsach i bakenbardach.
Przy każdem uderzeniu, skazaniec jakby ze ździwieniem zwracał ściągniętą bólem twarz w stroną, z której raz padał i ukazując białe zęby, powtarzał ciągle te same słowa. Dopiero gdy był już zupełnie blisko, usłyszałem owe wyrazy. Nie mówił, tylko łkał: „Bracia zlitujcie się, bracia zlitujcie się”. Ale bracia nie znali miłosierdzia i gdy pochód zupełnie się zrównał ze mną, zobaczyłem, jak żołnierz, stojący naprzeciwko mnie, dał krok naprzód i zamachnąwszy się kijem, opuścił go na plecy Tatara. Tatar szarpnął się wprzód, ale podoficerowie przytrzymali go i takie samo uderzenie padło na niego z drugiej strony i znów z tej, i znów z drugiej... Pułkownik szedł obok, patrząc to na Tatara, to pod swe nogi, sapał. Gdy pochód minął to miejsce, gdzie stałem, zobaczyłem przelotnie plecy skazańca. Było to coś mokrego, czerwonego, nienaturalnego» tak, że trudno było uwierzyć, iż było to ciało człowieka.
— O, Boże! — rzekł koło mnie kowal.
Pochód zaczął się oddalać. Ciągle tak samo padały z dwu stron razy na potykającego się i kurczącego się z bolu człowieka, ciągle też twardym krokiem posuwała się wysoka, okazała postać pułkownika, idącego obok Tatara. Nagle pułkownik zatrzymał się i szybko zbliżył się do jednego z żołnierzy.
— Ja cię nauczę udawać — słyszałem jego rozgniewany głos. — Będziesz udawać? Będziesz?
Widziałem, jak silną ręką w zamszowej rękawiczce bił po twarzy przestraszonego, słabego, małego żołnierza za to, że on niedość mocno opuścił kij na czerwone plecy Tatara.
— Podać świeże kije! — krzyknął pułkownik oglądając się i w tej chwili zobaczył mię. Udając, że mię nie poznaje, groźnie się nachmurzył i spiesznie odwrócił. Było mi do tego stopnia wstyd, że spuściłem oczy i spiesznie poszedłem do domu. Przez całą drogę w uszach miałem tony fletu i bębnów, lub słyszałem słowa: „Bracia zlitujcie się“, albo wreszcie gniewny głos pułkownika, krzyczącego: „Będziesz udawać? Będziesz?“ Przytem w sercu uczuwałem prawie fizyczny ciężar, tak okropny, że zdawało mi się, iż je rozsadzi strach, który wszedł we mnie skutkiem owego widoku. Nie pamiętam jak dobrnąłem do domu i położyłem się. Ledwo zacząłem zasypiać, zobaczyłem znów i usłyszałem wszystko tak, że skoczyłem na równe nogi.
„Widocznie on wie coś takiego, czego ja nie wiem“, myślałem o pułkowniku. Gdybym wiedział to, co on wie, rozumiałbym i to, co zobaczyłem i nie mączyłbym się“. Ale mimo rozmyślań, nie mogłem nic pojąć i zasnąłem dopiero koło wieczora, po bytności u przyjaciela, skąd wróciłem zupełnie pijany.
Myślicie, ze ja uznałem wówczas za złe to co widziałem? Bynajmniej. Ale pojąć tego wszystkiego w dalszym ciągu nie mogłem i dlatego nie wstąpiłem do służby wojskowej, choć miałem dawniej ten zamiar. Ani do żadnej innej służby i jak widzicie, nigdzie się na nic nie przydałem.
— To my wiemy, jak się pan nigdzie nie nadaje — rzekł jeden z nas. — Lepiej niech pan powie: ileż to ludzi zeszłoby na nic, gdyby pana nie stało.
— To już zawiele naprawdę — z żywym gniewem rzekł Iwan Wasyljewicz.
— A cóż miłość? — spytaliśmy.
— Miłość? Miłość od tego dnia rozwiała się. Gdy ona, co jej się często zdarzało, zamyślała się z swym cudnym uśmiechem na twarzy, zaraz przypomniał mi się pułkownik na placu zamiejskimi robiło mi się wtedy nieprzyjemnie i zacząłem coraz rzadziej się z nią widywać i miiłośc zwiędła... — Tak to czasem bywa, od drobnostki nieraz zmienia się całe życie człowieka i przybiera jakiś nowy kierunek, a wy mówicie...
Urwał zamyślony.




Alosza garnkotłuk
Aloszka był najmłodszym synem w rodzinie. Razu jednego posłała go matka z garnkiem mleka do djakoniszy, a on potknął się i stłukł garnek Matka wybiła go za to, a dzieci zaczęły przedrzeźniać go mianem „garnkotłuka“. Odtąd przylgnęło do niego przezwisko „Aloszka Garnkotłuk“.

Aloszka był mały i chudy; nos miał duży, uszy wielkie, obwisłe. Dzieci śmiały się z jego brzydoty. We wsi była szkoła, ale nauka nie szła Aloszy do głowy, zresztą i czasu na to nie miał. Starszy brat mieszkał w mieście u kupca, a Aloszka od dziecka pomagał ojcu. Miał lat sześć, gdy razem z siostrą, pasał owce i krowy na wygonie. Kiedy podrósł pilnował koni dniem i nocą. Od dwunastego roku życia orał i woził. Sił wiele nie miał, a brał się do wszystkiego. Zawsze był wesół. Jeżeli dzieci śmiały się z niego milczał lub im wtórował. Gdy ojciec wymyślał na niego, słuchał, nic nie mówiąc a po skończonem łajaniu uśmiechał się i brał się do najbliższej roboty.
Alosza miał dziewiętnaście lat, gdy jego brata wzięto do wojska. Ojciec dal Aloszę na miejsce brata, jako stróża do kupca. Ubrali chłopca w stare buty po bracie, w kubrak i ojcowską czapkę i zawieźli do miasta. Alosza nie mógł dość nacieszyć się swem ubraniem, ale kupiec był niezadowolony z jego wyglądu.
— Myślałem, że dasz mi człowieka jak się patrzy na miejsce Siemiona — rzekł kupiec, oglądając Aloszę — a ty mi jakieś chuchro przywiozłeś. Cóż z niego będzie?
— On wszystko zrobi. Zaprzęgnie, pojedzie, gdzie trzeba, pracować umie. Wydaje się słaby, a jest żylasty.
— No, zobaczę.
— Najważniejsze, że cierpliwy. Do roboty skory.
— Cóż mam robić? Zostaw go.
Alosza zamieszkał u kupca.
Kupiec miał rodzinę niewielką: żonę, starą matkę, starszego syna żonatego, niewykształconego, który z ojcem pracował, młodszego, który skończywszy gimnazjum, poszedł na uniwersytet, ale go wyrzucili stamtąd i mieszkał w domu, oraz córkę gimnazjalistkę.
Z początku Alosza nic się nie podobał, gdyż był z niego chłop prawdziwy; źle ubrany, nie umiał się zachować, wszystkim mówił „ty“. Ale wprędce przyzwyczaili się do niego. Okazał się zresztą lepszym od brata i rzeczywiście był cierpliwy. Posyłali go na wszystkie strony, a on robił chętnie i prędko przechodząc bez odpoczynku, od jednej pracy do drugiej. Tak, jak to w domu było, u kupca także wszystko zwalali na Aloszę. Im więcej pracował, tem bardziej zasypywano go robotą. Pani i jej matka, córka, syn, subjekt i kucharka, wszyscy to tu, to tam posyłali go z poleceniami. Ciągle się słyszało: — „Pobiegnij bracie“, albo: — „Alosza, zrób-no to. — Cóż to, Alosza, zapomniałeś, czy co? — Pamiętaj, nie zapomnij, Alosza“. Alosza biegał, robił, uważał, nie zapomniał, zawsze ze wszystkiem zdążył i ciągle się uśmiechał.
Buty brata podarł prądko. Pan domu wyłajał go za to, że chodził z gołymi palcami i kazał mu kupić na bazarze nowe buty. Alosza cieszył się z nowych butów, ale nogi miał ciągle te same; bolały go pod wieczór od biegania, tak, że się gniewał na nie. Bał się, że ojciec gdy przyjedzie brać za niego pieniądze, rozgniewa się, gdy mu kupiec odtrąci z jego płacy za buty.
W zimie wstawał przed świtem, rąbał drzewo. zamiatał podwórze, karmił i poił krową, konia. Potem palił w piecach, czyścił buty państwa, ubranie, nastawiał samowary. Potem subjekt go wołał do wyjmowania towaru lub kucharka dawała mu miesić ciasto i szorować rondle. Posyłali go jeszcze do miasta, to z listem, to po córkę państwa do gimnazjum, to po oliwę dla staruszki. — „Gdzie ty się podziewasz, przeklęty“ — mówił mu to ten, to ów. — „Cóż masz sam iść, Alosza pobiegnie. Aloszka! Hej, Aloszka!“ — I Alosza biegał.
Śniadanie jadł chodząc, a obiad rzadko kiedy zdążył zjeść ze wszystkimi, kucharka łajała go za to, ale litowała się nad nim i zawsze zostawiała mu coś gorącego na obiad i kolację. Szczególnie dużo roboty było przed świętami i w czasie świąt, Alosza bardzo cieszył się ze świąt, gdyż wtedy dostawał napiwek, miał zaledwie ze sześćdziesiąt kopiejek, ale to w każdym razie były jego pieniądze, mógł je wydąć, na co chciał. Pensji swej na oczy nie widział. Ojciec przyjeżdżał stale, brał ją od kupca i jeszcze wypominał Aloszce, że buty prędko zniszczył.
Gdy zebrał sobie dwa ruble owych napiwków, za poradą kucharki kupił czerwoną kurtkę, robioną na drutach, a gdy ją włożył, nie mógł się dość nacieszyć.
Alosza mało mówił: jeżeli się odezwał, to krótko i kilkoma tylko słowami. Gdy mu kazano coś robić, albo pytano, czy potrafi zrobić ta lub owo, bez najmniejszego wahania odpowiadał zawsze: — „Wszystko się robi“ i zaraz się brał do tego.
Modlitw nie znał żadnych. To, czego go matka uczyła, zapomniał, modlił się zaś rano i wieczór, robiąc rękami jedynie znak krzyża.
W ten sposób przeszło półtora roku. Wówczas właśnie w życiu jego zaszło niebywałe zdarzenie. Mianowicie dowiedział się ze zdumieniem, że między ludźmi oprócz tych stosunków, które on dotąd znał, są jeszcze zupełnie inne; że bywa tak, iż jeden człowiek niekoniecznie jest potrzebny drugiemu a mimo to chce mu usłużyć i odnosi się do niego życzliwie. I poczuł również, że jest właśnie takim człowiekiem, a dowiedział się o tem dzięki kucharce Ustynji. Ustynja była młodą sierotą i pracowała tak jak Alosza. Żal jej go było, a Alosza po raz pierwszy uczuł, że nie jego usługi, ale on sam jest komuś innemu potrzebny. Kiedy matka litowała się nad nim, nie zwracał na to uwagi; zdawało mu się że tak być powinno, że to tak jakby on sam płakał nad sobą. Tymczasem teraz nagle spostrzegł, że Ustynja, zupełnie obca żałuje go: zostawia mu w garnku kaszę z olejem, a gdy on je, patrzy na niego, podparłszy podbródek ręką. Spojrzy on na nią, ona się roześmieje, a on także.
Było to czemś tak nowem i dziwnem, że aż przeraziło Aloszę. Uczuł, że nie będzie już mógł służyć tak, jak przedtem. Ale był zadowolony i kiedy patrzał na swe spodnie, pocerowane przez Ustynję, kiwał głową i uśmiechał się. Często przy robocie lub w drodze przypominał ją sobie i wymykało mu się: „Ach, Ustynja“. Ona mu pomagała w czem mogła, on jej także. Opowiedziała mu życie swe: została sierotą, ciotka ją wzięła, oddała do miasta, syn kupca namawiał ją do złego, ale się oparła. Lubiła mówić, a jemu miło było słuchać jej. Wiedział, że w miastach często tak bywa, iż chłopi, idący na robotników, żenią się z kucharkami! Kiedyś ona go zapytała, czy go prędko ożenią? Odpowiedział, że nie wie, ale nie chce brać żony we wsi.
— Cóz to, upatrzyłeś sobie kogo? — spytała.
— Ot, ciebie bym wziął. Poszłabyś?
— Widzicie, garnkotłuk, a coś takiego powiedzieć potrafił — rzekła, uderzając go ręcznikiem po plecach. — Dlaczego nie miałabym iść.
W zapusty przyjechał stary po pieniądze. Żona kupca dowiedziała się, że Aleksy postanowił się żenić z Ustynją; to się jej nie podobało. „Przyjdą dzieci, z dzieckiem będzie do niczego“. Powiedziała to mężowi.
Gospodarz oddał pieniądze ojcu Aleksego.
— Cóż, dobrze mój się sprawia? — rzekł chłop. — Mówiłem, że jest cierpliwy.
— Że cierpliwy, to cierpliwy, ale o głupstwach myśli. Postanowił żenić się z kucharką. A ja żonatych nie będę trzymał. To nie dla nas.
— Głupiec, głupiec, a to wymyślił — rzekł ojciec. — Wybiję mu to z głowy.
Przyszedłszy do kuchni, ojciec usiadł przy stole, czekając na syna. Alosza załatwiał różne interesa i wrócił zadyszany.
— Myślałem, żeś mądry, a ty patrzaj, coś wymyślił mądrego — powiedział ojciec.
— Ja, nic.
— Jakto nic? Zachciało ci się żenić. Ja cię ożenię, jak przyjdzie pora i jak należy, a nie z miejską flondrą.
Ojciec dużo mówił. Alosza stał i wzdychał. Gdy ojciec skończył, Alosza uśmiechnął się.
— Cóż? Można dać temu spokój...
— Otóż to.
Kiedy ojciec poszedł, a on został się sam z Ustynją, powiedział jej (ona stała za drzwiami i słyszała ich rozmowę):
— Źle z nami, nie udało się. Słyszałaś? Nie pozwala.
Ustynja, milcząc, zakryła oczy fartuchem i rozpłakała się.
Alosza cmoknął językiem.
— Jakże nie posłuchać? Widocznie trzeba dać spokój.
Wieczorem, gdy kupcowa kazała mu zamknąć wrota, spytała go:
— Cóż, usłuchałeś ojca, porzuciłeś swe głupstwa?
— Zdaje się, że tak — odrzekł Alosza, roześmiał się i równocześnie rozpłakał.


∗             ∗

Od tego czasu Alosza więcej nie mówi z Ustynją o ożenku i żył jak dawniej.
W czasie postu subjekt kazał mu usunąć śnieg z dachów. Alosza wlazł na dach, oczyścił go cały i zaczął odrywać przymarznięty śnieg u rynien; wtem noga mu się powinęła i upadł razem z łopatą. Nieszczęście chciało, że upadł nie w śnieg, a na wyjście pokryte żelazem. Ustynja i córka kupca podbiegły ku niemu.
— Stłukłeś się, Alosza?
— Jeszczebym się nie stłukł. Ale to nic.
Chciał wstać, nie mógł i zaczął się uśmiechać. Zanieśli go do dworu. Przyszedł felczer, obejrzał go i zapytał, gdzie boli.
— Wszędzie boli, ale to nic. Tylko że gospodarz obrazi się. Trzeba ojca zawiadomić.
Przeleżał Alosza dwie doby. Trzeciego dnia posłali po popa.
— Będziesz umierał? — spytała Ustynja.
— A cóż to? Czyż wiecznie będziemy żyć? Trzeba kiedyś — prędko, jak zawsze, odrzekł Alosza.
— Dziękuję, Ustynja, żeś taka dobra była dla mnie. Lepiej, że nie pozwolili nam się żenić, na nicby to było. Teraz wszystko dobrze.
Modlił się z popem, ale tylko rękami i sercem. A serce mu mówiło, że jeśli tu jest dobrze, gdy słucha się i nie obraża nikogo, to i tam dobrze będzie.
Mówił mało. Prosił tylko pić i ciągle się czemuś dziwił.
Naraz coś zwróciło jego uwagę, przeciągnął się i umarł.







  1. Jeszcze.
  2. Moja droga.
  3. Przypis własny Wikiźródeł łukami
  4. Przypis własny Wikiźródeł rodzaj tkaniny





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.