<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Obie z matką pracowały w jednej fabryce, wyrabiającej koronki. Obie robotnice dobre, ze wszystkich chyba najcichsze i najpracowitsze.
Nie, żeby chciały cichością swoją wyróżnić się, lub lepszemi od innych się okazać, nie, żeby tak strasznie na zarobek większy łakomemi były i chciwemi — jak są niektóre — by drugim robotę odebrać i samym przerobić. Tylko, do rozmowy chęci najmniejszej a najmniejszej nie miały, robotę zaś lubiły.
Po ogromnych salach, z furkotaniem transmisyi i postukiwaniem miarowem warsztatów zmieszany rozlegał się, o sklepienia trącając, huczny głosów ludzkich rozgwar. Salą, w której kobiety zatrudnione były, wstrząsała fala najhuczniejsza, aż przez okna na ulicę się przelewając.
W tym babskim trajkocie ostre ze sobą trącały się wyrazy; poswarki słyszałeś, złorzeczenia, przytyki w oczy wzajemnie sobie ciskane, cały jarmark kobiecych pretensyj.
Te dwie obok siebie, jednako pochylone, z jednakiem zajęciem i bystrością w robotę swoją wpatrzone, uważne, ciche — choć nie zasępione.
Owszem — i na uśmiech czasem się zdobyły i słowo jakieś rzuciły, i czyjąś mowę głowy kiwnięciem potwierdziły, właśnie jakby wiele im szło o to, by nie odróżniać się, uwagi na siebie nie zwracać, tej nienawiści nie ściągać, którą ogół bab wściekle kąsać potrafi każdą nieprzystępną i dumną robotnicę.
Ale że wyrazu brudnego — to już od tych dwu nie posłyszeć. Mogła wkoło nich przekleństwami plwać zajadłość kobieca, mogła złość gotować się i pryskać, mogła się rozkiełznać mowa, o uszy im obijać się mogły opowiadania niewstydliwe, zwierzenia na głos czynione niezbyt skromne, oskarżenia jednych na drugie miotane, najgorsze. Co im do tego.
W tem codziennem, zwykłem piekle sali fabrycznej kobiecej, w tym rozgwarze od rana do nocy trwającym, pośród tego wrzasku skupionej w jedno miejsce biedy i ciemnoty, która własne rany z dziką zajadłością rozdrapując, próbuje ból zagłuszyć krzykiem, swarliwością i udanym najczęściej, sztucznym, jakimś podnieconym bezwstydem — niektóre, a w ich liczbie Agnieszka z matką — umiały odnaleźć przyjemność ze samej roboty płynącą.
One lubiły robotę niekoniecznie dla samych rubli trzech i kopiejek kilkudziesięciu cosobotnich, ale jeszcze i dla zaprzątnięcia myśli nią, dlatego, że ona cościś w nich zapełnia, nasyca a również coś na uwięzi trzyma, a to — gdyby głodne i wolne było — tedy by skomlić poczęło a szarpać wnętrze człowieka tęsknicą, upragnieniami.
Gdyby nie robota — do matki, nie czekając wiele, przyleciałby w te pędy Waluś maleńki — jedne kosteczki białe, chrzęszczące, a za nim, czyby i ojciec Walusia nie przyszedł ze starszym synem, wszyscy wszak mogiłkom swym nie radzi! I czyby nie szeptali jej do uszu użalań swoich to na robactwo, to na piasek żrący, to na wodę ziębiącą, to na odzież przegniłą, to na sąsiadów, co od nich słowa nie posłyszeć. A cóż by im rzekła, czemby pocieszyła.
Gdyby nie robota — córce też nie opędzićby się myślom kąśliwym, które, niewiadomo skąd się biorąc, z pytaniami podlatują: dla kogo słońce, radość, dola, kwiat pachnący, śpiewanie ptaków? Na co młodość moja? Kiedyż jeden grób na drugi się przemieni?
Stąd szło, że wielki do roboty pociąg miały i robiły tak jakoś niespiesznie, a chętnie, a uważnie.
Gdy ostatnia gwizdka powietrze spruła i po wszystkich salach popłoch, końcowi pracy właściwy, rozniosła, całą wielką gromadę ludzką jednym przejmując wstrząśnieniem, w nich żadnego nie widziałeś pośpiechu, ani ukontentowania.
Odchodząc, oglądały się zawsze na miejsca swoje.
— Daj Boże — jutro powrócić!
Na Agnieszkę nie oczekiwano u furty.
W chwili wyjścia robotnic, przed fabryką snuło się wielu mężczyzn; każdy wyglądał swojej. Do niej nikt nie bieżał.
Brały się z matką pod ręce, chustkami szczelnie otulone; skręcały spiesznie do poblizkiego zaułka, znikały — zawsze dwie tylko — zawsze same.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.