Po co dzień ich budzi.../Całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Po co dzień ich budzi... |
Pochodzenie | Liote (nowele) |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dołem, pod wzgórzem miejskiem, mętne rzeki fale toczą się, unosząc ze sobą śmiecie i nieczystość wszelką. Górą, poprzez miasto całe, u zaułków brudnych i cuchnących poczynająca się — idzie inna fala... Wzdyma się ona, przewala i rozpryskuje, a gdzie kropla od niej padnie, tam już coś wyżre i ślad ostawi przeplamiony, kłujący w oczy tych, co na czystość tylko, schludność i dobroć przychylnie a łaskawie patrzyć mogą.
Owa zaś fala nie wybiera sobie koryta umiecionego; jak prąd szalejącej powodzi, pędzi na niwy czy pustkowia, rwie co napotka, unosząc ze sobą — jak tamta — śmiecie i nieczystość wszelką.
To nędza. Niby widmo, a przecież cielesność, dotknąć się dająca. Coś, co do śmierci doprowadza, a samo nigdy nie umiera. Nie daje się zniszczyć, nie stracha się niczego, pogryzione własnymi zębami, szarpane kłami głodu, zimna, chorób, upragnień wszelakich, a żywe wciąż i odradzające się; wypędzane, kopane, bite a precz wracające do tych samych miejsc i tym samym zawżdy odzywające się głosem, co to niby jęk chorego, niby skomlenie szczenięcia, żałosne, natrętne.
Oto zmieszał się z wiatrem dźwięk jakiś i już umilknąć nie może, wieki całe płacze i drży w powietrzu, z jego wiewem dokoła ziemi lata, do wszystkich uszu swoją skargę wciska.
Płynie ubóstwo owo ciemne i wyzbyć się nalatującego doń śmiecia a brudu występków nie mogące, płynie, jakby od morza fale się odrywały wzdęte, górom podobne, i lądy całe zalewały. Nie jest li ono samo morzem, a dostatek, schludna czystość, dobroć serc spokojnych, uśmiech sytych dzieci, radosne życia ukochanie, pogoda starości nietroskliwej, umysły nie głodne wiedzy, ręce nie wyczekujące na pracę — nie sąż to na morzu owym wysepki tylko małe, małe?...
Koło godziny ósmej zrana Agnieszka zziębnięta, zesztywniała, ogłupiona tą nocą na dworze spędzoną, wlokła z trudem nogi pod górę. Wązka uliczka, wiodąca z dolnej, nadrzecznej dzielnicy do górnej, wspinała się wzdłuż arkad, podpierających zjazd do mostu, po stokach dość stromego wzgórza.
Zdawało się kobiecie, że końca temu uciążliwemu wchodzeniu nie będzie. Wreszcie chodnik podstępować począł do pochylonej jeszcze płaszczyzny placu, a na zakręcie zlał się z równią szerokiej ulicy.
U żelaznych sztachet poblizkiego kościoła Agnieszka musiała się wesprzeć. Wcisnęła grzbiet między dwa pręty, jakby chciała, żeby ją trzymały, nie dały jej upaść na ziemię, ciągnącą ją nieprzeparcie ku sobie. Ach, zacisnąć się do jakiego kąta, zwinąć się w kłębek — jak to robią psy, nakryć głowę chustką i usnąć na krótko lub zamrzeć... Nie miała innego w tej chwili pragnienia.
Dzień listopadowy, mglisty, zaszarzał dopiero. Ruch uliczny zaledwie się budził. Od placu ukazał się pierwszy tramwaj, szparko sunący, bo pusty prawie. Stróż stacyjny, ukończywszy odgarnianie śniegu z pomiędzy szyn, otwierał poczekalnię.
Jest to izdebka maleńka, ze wszystkich czterech stron oszklona dużemi szybami. Żelazny piecyk, dwie ławy po jednej ścianie, po drugiej dwie skrzynie, w których stróż przechowuje narzędzia, węgle, drzewo i swe rupiecie, w kącie konewka z wodą, a obok kubek na łańcuszku uwiązany, para kinkietów na ścianach, niesymetrycznie porozwieszane jaskrawe malowanki z ogłoszeniami na tekturze lub blasze — to wszystko, co w niej się mieści.
Jednym więcej jest ta poczekalnia dowodem, iż życie, przystosowując do różnorodnych swych potrzeb rzecz ludzką, czyni to niejako na swój sposób, nie dbając o cel, jaki jej ludzie przyswoili. Czasem trafia się istotnie, że wpada tam ktoś, oczekujący na tramwaj, przeważnie jednak «budka» — jak pospolicie zowią — bywa schronieniem, lub miejscem wypoczynku ludzi, dalekich od myśli, chęci, potrzeby i możności jeżdżenia tramwajem.
Przesiadują tu emeryci, inwalidzi, rozmaite niedobitki nędzy, pensyonarze z poblizkiego przytułku, próżniacy niewiadomo z czego żyjący, chłopcy sprzedający dzienniki, dziewczęta uliczne, kochankowie tych dziewcząt, rodzaj przybocznej straży ich stanowiący, ludzie znużeni bezowocną bieganiną za jakiem zajęciem, robotnicy bez pracy, istoty tak szare i wypłowiałe, że niepodobna odgadnąć czem są lub były.
Jednych widuje się tu jak rok okrągły, prawie co dnia. Inni, pojawiając się przez czas dłuższy, znikają następnie, uniesieni widocznie falą swoją w inne strony i znów, po czasie, wypływają na widok tu, w tej samej poczekalni, więcej tylko zamorusani i wy miętoszeni, niż poprzednio.
Typy najrozmaitsze, ale wszystkie jakby z jednej zatoki życia wyłowione. Na ogół wszyscy oni, ci bywalcy stali, ani zbyt weseli nie są, ani zbyt czyści, ani zbyt syci, ani zbyt cnotliwi. Nie brak też między nimi poprostu łobuzów, wojujących przy sposobności nożem, rzezimieszków małych i dorosłych, przygodnych i fachowych. Tropy zaś ich i dziewcząt, wałęsających się w tej stronie, ściągają często do budki łapaczy, tych, co węszą zwolenników cudzego mienia i tych, co polują na kobiety w początkach złego zawodu będące.
Wszystkich tych ludzi Jan, stróż stacyjny, zowie: prześwietną publicznością, która — oby ręce i nogi połamała — bezpłatnymi lokatorami, zarazą, złym nasieniem.
Pierwsze zwłaszcza lata stróżowania zatruwało Janowi poczucie daremnych wysiłków, by utrzymać w budce czystość.
— Człowiek naharuje się, zamiecie, czy tam zmyje podłogę. Patrz, już za pół godziny obdartusy nanieśli błota, że po porządnych osobach przez cały dzień tyleby się nie uzbierało.
Zimą mawiał:
— Pud węgla spalę i dla kogo? Ludzie, jak się patrzy, panowie, ichmoście godni, prawie — że nie zaglądają, wygrzewa się sama zaraza.
Twierdził, iż łajdactwo to obrabia w budce najpodlejsze interesy, że uszy więdną od słuchania rozpustnej mowy, że zostawiają po sobie najobrzydliwszą woń i roztrząsają robactwo.
— Tak, tak. Jedna pani w paradnem, aksamitnem okryciu, spasiona pięknie, usiadła se raz na ławce — odpocząć krzynę. Ale to, mówię, osoba, co od urodzenia może nie widziała nic takiego obrzydliwego. Patrzy — aż tu lezie po rękawie... co — nie potrzebuję powiadać. Jak też pani nie wrzaśnie, jak się nie zacznie ciskać a błagać, żeby to z niej zdjąć.
Miał Jan wtedy co słuchać, bo wszyscy na niego, że porządku nie pilnuje. A cóż jego pilnowanie! Po tym wypadku dobrał sobie do pomocy stójkowego i przez parę dni oddawali się wyłącznie płoszeniu włóczęgów z tych stron. Ale Jan, prócz dozorowania poczekalni, musi jeszcze obmiatać tor tramwaju, a stójkowy ma gdzieindziej posterunek.
— Było dobrze dzień, dwa — opowiada stróż znajomym. — Omijali. Ale zajrzał jeden, drugi — widzą, że mnie niema — i ot, wsunął się dziad zatabaczony, co godzinami w kącie się wysypia; wlazło dziewczysko ladaczne, oberwane a przemarzłe od latania cięgiem po ulicy, a za nią jużci jest jej najdroższy, któremu nóż z cholewy wygląda — i zaraz się pojawiły chłopaki od gazet — i stara warjatka z tej tu ulicy, co jak ją dzieci własne spierą za jej mamrotanie ustawiczne a na ulicę wypędzą, to nigdzie, ino tu do mnie, do budki prosto sypie — i komornik ten dawny, czy sędzia, tera w Dobroczynności odpoczywający. Jemu to znów cięgiem z nosa kapie i cuchnie coś kiele niego, że ani wysiedzieć... I kto je tam wszystko przeliczy — i kto je wie, skąd się to nabierze!
— Żeby choć nie kradli! — wzdychał.
Co tam mogło być w poczekalni do ukradzenia! A było. Zaczęło się od klosza matowego z kinkietu, ukradziono jeden, po jakimś czasie — drugi, następnie powędrowało gdzieś szkło ze zbiorniczkiem do nafty, potem samą podstawę kinkietu odłamano, nie mogąc jej zdjąć, z kolei ułaszczył się ktoś na fajerkę i drzwiczki od piecyka, na kubek blaszany do wody, na łopatę zapomnianą wypadkiem przez Jana, na trzonek od miotły. Puszkę blaszaną z napisem: «Zażalenia», przytwierdzoną do ściany, też usiłowano oderwać, choć na co się komu zdała. Wszystkie te szkody Jan musiał pokrywać z własnej kieszeni, więc — klął.
Marzył — to o ogromnem klepisku, gdzieby całą tę zarazę ułożyć można, a sprawić młóckę aż do wytrzęsienia z onych duszy, to znów o sicie, rozpostartem nad rzeką, i takiem przesiewaniu ludzi, żeby ostali się tylko ci, co nie nanoszą błota do poczekalni i nie wysiadują w niej bez potrzeby, reszta niechby się potopiła.
Raz jednak zdarzyło się, iż Jan zastał w budce kolegę swego, ongi woźnicę od tramwaju. Biedak chorował długo, postradał miejsce i oto kilka już miesięcy tuła się bez pracy, przymierając głodem. W domu baba skrzeczy, dzieciaki piszczą. Słuchać tego skowytu — to głowa pęka i serce się ściska. Ucieka tedy Franciszek na miasto, łazi, przepytuje się o robotę, a choć nic nie znajdzie, to myśl przynajmniej trochę rozerwie, odwróci, inaczej odrazuby kamień sobie u nogi — i do wody.
— No, no — pomyślał Jan — czyż to samo nie mogłoby mnie spotkać. Musiałbym więc przez to sito moje przelecieć i użyć śmiertelnej kąpieli lub na klepisku się rozciągnąć.
Jakoż czas i doświadczenie złagodziły odrazę jego do ludzi, przesiadujących w budce.
Po kilku latach już mawiał:
— Co prawda, wszystko to biedota sama. A że są źli między nimi — ha, niema chyba jednego człowieka, żeby nie wolał być uczciwym a szanowanym, niż takim, co mu w oczy plują. Ale to tak. Jeść się chce a djabeł zdaleka kęs chleba pokazuje; głodnemu mało ozór do jadła nie wyskoczy, tamten zaś prawi: zrób to, zrób owo. Niechże jeszcze na głodny brzuch wódki owemu przyleje, to już go ma. Idzie jeden na złodziejstwo, inna własne cielsko sprzedaje.
Swoją drogą wspierać swoim dorobkiem złodziei nie miał ochoty, więc kubek i konewkę zabezpieczył łańcuszkami, fajerkę przymocował drutem, kinkiety na dzień chował do skrzyni.
Podmiótłszy budkę, wziął się Jan owego ranka do rozniecenia ognia w piecyku.
Drzwi skrzypnęły. Nie odwrócił głowy: już sam sposób otwierania nieśmiały i stąpanie jakieś skradające się objaśniło go, że to przywlokła się biedota, zwabiona nadzieją ciepła.
Z ukosa jeno spojrzał na Agnieszkę. Nie znał jej, była tu chyba pierwszy raz.
Kobietę ziąb przejąć musiał do szpiku kości; usiadła w kątku, skurczywszy się i zacisnąwszy rękami na piersiach chustkę, która i twarzy jej prawie widzieć nie pozwalała. Wymknęły się tylko z pod chustki kosmyki nieczesanych włosów.
Z poufałością człowieka, w mocy którego jest wyświadczyć, lub nie wyświadczyć komuś dobrodziejstwa, czyli pozwolić albo nie pozwolić na rozkoszowanie się ciepłem poczekalni, zagabnął ją Jan:
— No, matko, nie pod pierzyną chyba wygrzewaliście się do tej godziny?
Agnieszka usiłowała ocknąć się, zebrać myśli, ale wysiłek, by coś powiedzieć nie powiódł się jej, ustami poruszyła bezdźwięcznie.
Jan nie nastawał, rozgrzewał teraz swoje ręce przy drzwiczkach piecyka, od którego ciepło szybko rozchodzić się poczęło.
Stopniowo traciły członki Agnieszki sztywność i odrętwiałość, ale gdy ta ustąpiła, chwycił ją całą dreszcz silny, tak, iż nogi zlekka odskakiwać poczęły, postukując o podłogę; trząsł wychodzący zamróz tułowiem jej, rękami, głową. Wreszcie i zębów powstrzymać nie mogła, zaczęły szczękać, wydając suchy, niemiły odgłos.
— Ziąb bo ziąb — rozpoczął znów Jan, sadowiąc się przy niej na ławce. — Ale żeby tak przemarznąć, no — chyba skądciś z za miasta, parę mil szliście?
— Nie — wyksztusiła, usiłując jeszcze szczelniej owinąć się chustką i przyciskając grzbiet ile mocy do ściany, dla powstrzymania drżenia.
Zwolna zaczynała się uspokajać. Wstrząśnienia całego ciała powtarzały się już tylko z przestankami, dając jej chwile odpoczynku. W izdebce było coraz cieplej.
Po niejakim czasie poprawiła się na swem miejscu, odzyskując panowanie nad ciałem. Nie zaciskała już chustki na piersiach, ręką przygładziła włosy roztargane. Jan mógł się jej przypatrzeć.
Była to kobieta trzydziestu paru lat, o twarzy ściągłej, śniadej, poplamionej — od niewywczasowania i chłodu zapewne — sinością pod oczami i wybledzeniem na policzkach i czole. Oczy jej niezwykle wielkie, ciemne, płomiennemi być musiały, bo i teraz pod cieniem, którym okrutne ciała umęczenie je przyćmiło, snuły się w nich blaski jakby niezgaszonego jeszcze doszczętnie ogniska.
Twarz to była bardzo miła, współczucie i pewną ciekawość budząca wyrazem swoim dość trudnym do odczytania, wśród tłumu zrzadka napotykanym.
Przed dziesiątkiem lat musiały się za nią niejedne obracać oczy i niepokój unosić ze sobą od płomieni, bijących z młodych, śmiałych źrenic. W owe czasy i na czole tej kobiety nieraz zuchwałość a hardość osiadać musiała, i nozdrza niewielkie a kształtne gniewnie wzdymać się potrafiły, i uśmiech, po ustach małych przewijając się, wyrazić pewnie umiał słodycz, lub drwiny. Tak musiało być dawniej, nim ją chwyciła fala owa bezlitosna, fala urągliwa i straszna, po przez miasto wielkie lecąca, zmiłowania nie znająca ni dla tego co młode, ni dla tego, co wdzięku pełne, ni dla tego, co ku dobremu się pnie, ni dlatego, co żyć chce.
Co ta topiel z jej duszą zrobiła, to właśnie w twarzy jej było zagadką. Widziałeś tylko, że coś rychło i brutalnie spłoszyło jej młodość, zmięło urodę, skruszyło hardość, że fala musiała nią tłuc o kamienie niegościnnego wybrzeża, raniąc coraz silniej, okrutniej; że wyszła z tej kaźni żywa, jeno nabyła spojrzenie takie nieruchome chwilami i osłupiałe, właściwe ludziom, którzy już niedolę wszelką widzieli, co ani pobledną przed wygniłymi oczodołami czaszki trupiej, ani strachu, ni wstrętu nie uczują, choćby im wypadło koło trupa się położyć — sami spragnieni może nieruchomości spokojnej, wiecznej.
A dusza w niej była jeszcze — odgadywałeś, czułeś to. Może cała ranami krwawiącemi okryta, lub skorupą chropawą, ale — była... Nie objęta ostatecznem pognębieniem i jeszcze walcząca. Z oczu jej patrzało, że to jedna z istot, którym koniec życia tam, gdzie walka w ich duszy ustaje. Póki jeszcze czegoś bronią, o coś utarczkę toczą — póty żyją. Gdy zaś dusza — jak ptak z sił opadający — ma rozciągnąć się w pyle a po hańbieniu ostatniem — wtedy i ciało śmierci przyzywa i jej się oddaje bez targów, ni wypraszania nijakiego. Śmierć je bierze, jak miecz katowski głowę dobrowolnie podeń układzioną.
Wzdrygając się jeszcze od dreszczu przelotnego, ale już zewsząd ogarniającym ją i coraz głębiej wsiąkającym ciepłem ożywiona, fizycznie miłemu uczuciu poddająca się, uspokojona jakoś odrazu i do głębi, uśmiechnęła się Agnieszka — jak dziecko po płaczu — do Jana, patrzącego na nią dobrodusznie i poczciwie. Sam się też roześmiał.
— A co przydała się budka?
— O — i jak. Że ja jeszcze żywa, to mi nawet dziwno — odparła. — Toć całą noc nie pod dachem.
— Takem ja myślał — rzekł Jan, nie okazując zdziwienia. — A gdzieżeście siedzieli bez noc?
— Dwie nas było — mówiła zwolna. — Wlazłyśmy pomiędzy stragany, tam na dole, gdzie targ, nieopodal rzeki. Zrazu było nienajgorzej, bo od wiatru dobrześmy były osłonięte; przytuliwszy się jedna do drugiej, możnaby jako tako do rana wysiedzieć i nie koniecznie zamrzeć ze zimna. Ale tamtej naprzykrzyło się i jakoś wprędce po północy poszła.
— I gdzie poszła?
Agnieszka milczała, oczu jednak nie kryjąc.
No tak — począł się Jan domyślać — jeśli niestara... Trafił się onej jaki znajomy lub nieznajomy, uczepiła się byle którego chłopa, żeby ją tylko gdzie bądź do dom zabrać. Wiadomo — głodnego djabeł chlebem kusi, a marznącego — ciepłą izbą.
— A wy zostaliście?
— Ostałam.
— No to nie dziwota, żeście zmarzli jak sęk.
Nie obchodziła go wiele obca, napotkana kobieta, mimo to sprawiało mu przyjemność, że... została. «Znaczy się, jeszcze nie ostatnia — myślał — dość to urodne, nie stare jeszcze i miłe jakieś, żeby więc chciała, łatwo by sobie znalazła lepszy nocleg, niż pod straganem. Otóż nie chciała».
— Tak to tak — przemówił po chwili, rozcierając sobie to jedną, to drugą rękę miarowo, powolnie. — I dawno-ż tak bez dachu?
Kobieta odwróciła głowę ku oknu i nieruchomie zatrzymała oczu swoich spojrzenie na jednym dalekim punkcie. Nie było w twarzy jej wzruszenia żadnego, zakłopotania najmniejszego, ani nieukontentowania, że ktoś ją bada. Ona dotychczas co mówiła, to w połowie jakby do siebie, i teraz pytanie: dawno-żeś bez dachu? — trąciło jej myśli, jakby z własnej jej głowy, nie zzewnątrz, od ust obcych — szło.
Dawnoż ja bez dachu? — powtórzyło jakieś echo żałosne, niby pisk i poświst tego wiatru, co nocą, od rzeki rwąc, między domy się zapędził, po placu latał, wkoło straganów się kręcił, raz wraz to o deskę, źle umocowaną, to o blaszane daszki postukując.
Niby niedawno, a zdaje się, że już życie upłynęło, drugie życie całe od tej chwili — gdy dom swój, kąt swój postradała.
I zwracając znów oczy do twarzy stróża, rzekła przyciszonym, ale spokojnie i nieskargliwie brzmiącym głosem:
— Wczoraj — wypędził mnie.
— O! — podjął. — Kto? Mąż?
Milczała.
Jan podniósł się, powyglądał chwilę oknem, naciągnął potem swe rękawice futrzane i chwyciwszy grackę do wygarniania śniegu z wklęśnięcia szyn, zbierał się ku wyjściu.
— Gadu, gadu, a robota śpi — odezwał się też więcej do siebie, niż do niej. Coś prószyć zaczyna, śnieg czy sadź z mgły tej opada. Czas podły.
W istocie nic nań pilnego nie wołało, tyle tylko, że odrazu zrobiło mu się jakoś niemile. Nie potwierdziła tego, że — mąż. Omylił się — mało ona warta.
Jednak przemogła go ciekawość, w jaki sposób ją djable opętały potęgi, a prędzej przemógł napływ niespodziany tej dobroci łaskawej, niewiadomo, z czego się rodzącej, od niejakich lat chwytającej go za serce, ilekroć o grzesznego i błądzącego idzie człowieka. Dawniej pięść mu się zaciskała, język lżyć był gotów, teraz — nie. «Bo te najgorsze ludzie, to i najbiedniejsze» — usprawiedliwiał się sam przed sobą, obawiając się, że przestępuje przykazanie — by nie pobłażać złemu, a tego się trzymał przykazania od młodości, w pracy i czystem zachowaniu się poczętej.
Ode drzwi zawrócił i znów przysiadł koło niej, pomilczawszy zaś nieco, rzekł, z pode łba na nią poglądając:
— Jucha i chłop, żeby w taką porę wypędzić jak sukę na dwór.
— Kochanek? Na wiarę żyjeta? — zniżając głos i głowę w inną odwróciwszy stronę, zapytał po chwili.
I znów wydało się jej, że te słowa: na wiarę żyjecie-ż, same zrodziły się w jej głowie i trąciły znienacka myśli zaschłe i prawie umarłe, a te myśli zaszeleściły odrazu, jak liście suche szeleszczą, jesienią odarte, gdy ptak wpadnie w ich kupę — rozgartywać je i rozrzucać pocznie.
Tedy, jakby sobie odpowiadając:
— Oj! długo już, długo — rzekła — dziesięć lat tak żyjemy... Żyliśmy — poprawiła się niepewnym głosem, wspomniawszy, że od wczoraj wszystko się skończyło.
Nie dźwięczał w jej mowie wstyd, raczej splatała słowa obojętność istoty, która ukrywać się nie czuje już potrzeby ni chęci, ani się nie zarumieni, gdy nędzę jej obnażoną przed ludzkie wywleką oczy, a sądów ludzkich sobie nie waży.
Jan markotnie potarł dłonią czoło.
— Dziesięć lat. Prawda, czasu to kawał. Żeby i u ślubnych, to też nie inaczej by się zwało, jak ładnymi latami pożycia. I dzieciaków parę bez czas ten odchować można niezgorzej.
— A u was są-ż dzieci? — pytał, posiedziawszy dobrą chwilę w milczeniu.
O, jak szeleszczą gdzieś liście, jak podrywają się w górę, jak pęd je chwyta wichrowy — a rzuca — a niesie...
Masz-że dzieci, ty nieślubna, ty wiaruśna? — zalatuje echo skądciś.
Gdzie one, gdzie dzieci moje! — taki płacz w jej głowie naraz się rozlega, cościś za gardło ją chwyta, cościś zjadliwie pierś jej kąsa — pod sercem, pod sercem.
Niemal że się przeląkł Jan, tak twarz jej zdziczała naraz i tak rozbłysnęły, niczem u zwierzęcia, jej oczy i tak wparły się w niego, nalane ognistością, pytające, badawcze, złe, jakby skoczyć doń miała zaraz z wołaniem: «Gdzie one, powiadaj, jeśli wiesz!»
Wnet jednak słabość ją wzięła, słabość przemarzniętego i czczego, a umęczonego ciała. Tylko usta jeszcze krzywiła, tylko wzdrygnęła się raz i drugi gwałtownie, a potem już bezwładna i skurczona w kąt się zacisnęła.
Jakby niespełna będąc rozumu, lub jak stara baba nad nieboszczykiem modlitwy odmawiająca, kiwać głową poczęła przed się i w tył, aż o ścianę raz po raz nią uderzając.
I prawiła spiesznie jakoś:
— Dzieci moje, panie — przecież pomarły. A jakże. Sześciolatkiem chłopaczek zmarł a dziewczynka rok coś i miesięcy — tak, miesięcy cztery przeżywszy. I jak z Władkiem trumienkę do dołu spuszczano, to tam woda chlupnęła — słyszy pan — woda chlupnęła. Sypano piasek a ona precz chlupała. Tak z tą wodą mój chłopiec zapodział się gdzieściś i gdzie jest, nie wiem. Prawdę mówię. Sameś pan chyba słyszał, że biednych to na takim cmentarzu grzebią, że nie szukaj trumny w tem miejscu, gdzieś ją do ziemi dał, bo piaski sypkie albo woda na stronę odniesie. Ja zaś święcie powiadam, że w oczach moich trumienkę Władczyną woda, czy cościś porwało i poniosło hen pod ziemią. Dokąd — to nie wiem.
Ostatnie jej słowa brzęczały cichutko a żałośnie.
Jan wtłoczył sobie zrazu czapkę na oczy, potem desperackim ruchem na tył głowy ją zacisnął, poderwał się i znów usiadł.
— Cóż poradzić, wola na to Boska — przemówił nie głośno, sobie pod nosem. Że pomarły — może dla nich lepiej.
Gracką swoją o podłogę stuknąwszy i kobiecie krótkie: «Ostańcie z Bogiem» — rzuciwszy, wyszedł.
A już po nim drzwi coraz częściej skrzypiały. Goście nowi do budki przybyli.
Staruszek nizki, z wygiętym w kabłąk grzbietem, bieżał od strony kościoła drobnymi bardzo, w truchcik przyspieszony wpadającymi kroczkami; do budki wpadł i corychlej miejsce na ławeczce zajął, tuż przy rozgrzanym piecyku.
Ledwie usiadł, gdy gwałtowny napad kaszlu wstrząsać nim począł. Staruszek zanosił się od kaszlania tego, głową miotał, parskał, raz po raz brodę, usta zaślinione i odzież na piersiach oparskaną wycierając chustką czerwoną. To rękami trzepotał, jak ptak skrzydłami, to chustką usta zapychał, wreszcie przygiął się tak, iż głowę między kolana wsunął, a czapka mu na ziemię spadła.
Agnieszka podniosła ją i do rąk mu podała skwapliwie.
Zżółkłą, wyschłą, porosłą rzadkim, białym meszkiem, skórą obciągnięta była czaszka astmatycznego staruszka. Kark i szyja chuda, śniadością, przyciemnioną brudem, powleczona, uszły między ramiona. U rąk tylko skóra kosteczki w kupie trzymać się zdawała.
Było na nim dziwne jakieś odzienie, niby siermiężne, a krojem palta zrobione, z rękawami dla długości zbytniej pozawijanymi. I spodnie, snać znacznie nad potrzebę dłuższe, staruszek popodwijał, tak iż dołem wyloty ich niby wałkami okrążone były.
— No, patrzcie państwo, jak to dusi — przemówił, uporawszy się z kaszlem, i rozpoczynając na nowo usuwanie chustką z twarzy i odzieży śladów parskania. Na ostatku oczy załzawione starannie wytarł.
Twarz jego o rysach drobnych, zwiędłe, pomarszczone jabłuszko przypominająca, świeżo ogolona była; wąs krótko przystrzyżony. Wyblakłe oczy patrzały niefrasobliwie.
— To nic teraz, pani moja — zwrócił się do Agnieszki — ale w nocy prosiłbym posłuchać. Koncert, muzyka, po trzy godziny z rzędu — powiadam pani kochanej — rozmaite głosy ze mnie ten kaszel dobywa. Zaś sąsiad mój z lewej strony — my z przytułku tego, tu nieopodal — wyklina mnie, djabłami sadzi. A czy wie, co jego jeszcze czeka.
— Możeby lekarstwo jakie pomocnem było? — zaczęła kobieta.
— Owszem. Poczekaj pani, tylko patrzeć, jak wpadnie konduktor i zawoła: Powązki! Otóż i lekarstwo, tylko, że mnie nie pilno; siedmdziesiąt dwa lat, a nie pilno. Jeszcze się tam człowiek wyleży dość, nagnije, ziemi naźre. Nie pilno mi, wolę kaszlać, a świata widzieć choć tyle, co z naszego okna, albo z tej budki.
— A mnie-ż po co świat ten? — niby za wichrem poleciała myśl Agnieszki.
Czem dla mnie — świat? Trucizną? A jaż dla świata? By palcem miano wytykać kogo i w twarz pluć, żeś taka — żeś taka — żeś taka...
Zdychaj-że teraz, bo i roboty już dla ciebie nie ma i oto wypędzonaś, ty — coś kulą była u nogi jego uwiązaną, że ani jemu kroku postąpić swobodnie, ani tobie oderwać się i po innej lecieć drodze...
Aż na ostatku powiedział ci...
Wzdrygnęła się Agnieszka i osłupiałe spojrzenie na zwiędłej staruszka twarzy zatrzymała.
— Ta i cóż, pani moja — począł ten niespiesznie — patrzysz na mnie a myślisz, za czem jeszcze starość ta po świecie łazi. Bo i prawda — interesu tu już żadnego nie mam, ale i drogi nikomu wiele nie zawalę — i mało dla mnie potrzeba. A życiu zawżdym rad. Wy zaś młodzi ludzie — choćby i pani naprzykład — tak patrzycie, jakbyście lata wasze ciągnęli niby kajdany najcięższe; nie jeden samby już do ziemi rad. Źle mówię?
— Prawdę.
...Oj, do ziemi, już do ziemi. Po tem, jak robotę tobie odjęto i po tem, co on powiedział — już do ziemi tylko.
A może zrobisz, jak on przykazywał, wypędzając ciebie po latach dziesięciu? — pytał ją niby głos czyjściś, ze świstem wiatru lecący, a żalem odęty i wzgardliwy.
— Nie zrobię! — wykrzyknęła, myśl z jawą pomieszawszy, i tak głośno, że staruszek drgnął, popatrzył na nią badawczo i palec do czoła sobie przytknąwszy, zakiwał głową ze współczuciem.
— Biedota — do siebie prawić począł, nie bacząc, czy będzie słyszany. — Chodzi to i takich po świecie wiele. Nie ma zaś cięższego nieszczęścia, jak gdy komu Pan Bóg rozum zaćmi.
Jakoż zdawało się, że Agnieszka ani słyszy go, ani rozumie. Chustką znów szczelnie się otuliła, że i oczów prawie widać nie było. Umordowanie powiązało członki jej odrętwiałością, jak powrozem całą okręciło. Snu by pragnęła teraz nad wszystko na świecie.
Tymczasem ze wzmożeniem się ruchu na ulicy — bo już ku południowi szło — budka wprędce jakoś wypełniła się ludźmi i ścisk się tu uczynił a rozgwar.
Weszło kilka osób przyzwoicie ubranych, oczekujących na tramwaj. Patrzyły one z pewnem niedowierzaniem na resztę tłoczącej się publiczności i unikały troskliwie ocierania się o ludzi, których najwidoczniej do poczekalni przywiodła chęć uraczenia się ciepłem. Piecyk był w oblężeniu, zewsząd ku jego rurze nagrzanej wyciągały się ręce, z za bark i pleców najbliżej stojących szczęśliwców.
Kobiet znajdowało się tu kilka, chustkami tylko po wierzch okrytych i to lekkiemi. U mężczyzn też przeważały okrycia albo na cieplejszą porę stosowniejsze, albo djablo znoszone i w dziury a łaty zasobne.
Pomiędzy dorosłymi chłopięta kręciły się, nieosłoniętymi świecąc karczkami, lub piersią, wyglądającą z pod pozbawionej zapięcia watówki, wykrajanej bez najlżejszego o modzie myślenia — ze starego matczynego kaftana, jeśli nie z resztek palta ojcowskiego. Spodenki na nich szmatami płóciennemi połatane, obuwie wzute na gołe nogi, a obuwie-ż to było!... Olbrzymie, każdy z innej nogi kamaszyska, co dorosłym z nóg już pozlatały, powykręcane, może ze śmietnika podjęte, może z mułu rzecznego wydobyte.
Ziąb malcom i za kark załaził i piersi oszczypywał — i kolana, z dziur w spodenkach wyglądające, czerwienił — i nóżęta odmuchiwał: oni sobie z tego nic nie czynili. Nie frasunek im z oczu patrzał, tylko zuchwałość. Przytupując, na jednej podskakując nodze, tłocząc się, pchając, szturchańce między siebie rozdzielając, do piecyka się przeciskali, a gdy który, zbyt blizko rękę przytknąwszy, oparzy się — zaraz kolegę w kark trzepnie. I krzyk:
— Czego bijesz, ty chamie!
— Bom łapę sparzył, to ją studzę — tłumaczy ów, w dłoń sobie chuchając.
— Czekaj, niech ja teraz swoją nagrzeję — woła malec skrzywdzony i oddaje przeciwnikowi w dwójnasób, a ten — z kolei — głową w brzuch stojącej za nim kobiety całą siłą uderza, że ta się aż w pół zegnie i klątwę z ust wyrzuci.
— O podłe bękarty!
Baba próbuje, czy nie uda się jej malca którego za głowę uchwycić, by wraz z czapką włosów mu wydrzeć nieco. Gdzie zaś, czapka już pod pachą ukryta — malec taki nadewszystko czapki strzeże — a włosy ostrzyżone jak u rekruta, nie ma co w garść ująć. I chłopaków już niema — polecieli — już po ulicy śmigają, jeden zaś z nich wyrostek po ognisto rudej czuprynie do poznania łatwy, progu dopadłszy, ucieszne miny czyniąc, pokrzykuje:
— Okropny wypadek! Ciężkie potłuczenie kałduna szanownej damy! Byle się przed czasem co nie wytrzęsło!
Poczem pomknął za innymi, czując, że miarka swywoli przebrana.
W budce oburzenie.
— Szarańcza, złe nasienie, czarci przychówek!
— Co to z tego wyrośnie — szemrze staruszek. — Ja państwu powiem: to będą łobuzy.
— Nie będą, bo już są — sarka skrzywdzona kobieta — gorszych we świecie nie najdziecie. Ale poczekaj — odgrażała się pięścią — znam ja ciebie, rudy łebku, wiem, czyjś ty jest. Żebym tak nocy nie doczekała, jeśli dziś jeszcze tatulo twój cię nie spierze — że tydzień nie usiądziesz.
W porze cieplejszej — póki rzeka żyje i życie do siebie przyciąga — tym malcom raj jest na wybrzeżu; kijem ich stamtąd nie odpędzi. Teraz, gdy zimową pustką tam powiało, nudno im wśród zaułków głuchych i domostw odrapanych, gdzie bieda się rozsiadła — jak wiedźma ze złą, skrzywioną gębą — wesołość każdemu, więc i tym małym łobuzom nadrzecznym, odbierając. Ciągną tedy «na miasto», powody sobie ku temu różne dobierając, lub i bez powodu — bo komu sprawę zdawać będzie malec taki: ojciec w robocie, matka drobniejszej dziatwy odstąpić nie może i za chłopakiem nie pogoni. A gdy wróci — że po uchu coś nie coś oberwie — to i cóż! Dobre to nawet na rozgrzewkę.
Gromadka, która przed chwilą ucieczką się ratowała, zebrała się nieopodal przy skwerze i zaraz wśród niej się zakotłowało.
Rudy wyrostek wygrażał chłopaczynie, odzianemu w coś, co do kostek mu sięgając, górną częścią szubki watowej kobiecej być musiało. Szczególna ta opończa, poszarpaną już była, wszędy watę brudną ukazując. Na jednej nożynie miało chłopię owo ze słomy upleciony łapeć olbrzymi, w jakich stróże nocni chadzają, na drugiej szczątek kalosza.
— Gdzieś podział moje ćtyry numery — darł się rudy, wymachując paczką gazet — płacisz za ćtyry, czy nie — pytam?
— A jakże, płacę — sumitował się malec w szubce — ino Hipolitek podleci, to zara zapłacę.
— Mnie co do twego Hipolitka, albo znam jakiego Hipolitka! No, widzicie — jak to zaświecił, sianem się wykręca, Hipolitkiem mi oczy mydli!
— Żebym tak zdrów był, że ma Hipolitek te ćtyry numery. Sprzeda i zara tobie zapłacim. To mój brat. Ino go patrzyć...
— Czy ja tobie pożyczałem, czy Hipolitkowi — niech go djabeł powiesi? No — gadaj! — upierał się rudy.
— Kiedy w tej słomie do trambaju sam nie podlecę. I tak już po łbie-m od stójkowego dostał, żeby się tu nie kręcić. Więc dałem Hipolitkowi.
— Patrzcie, moi kochani — zwrócił się rudy do całej gromady — ten wysmrodek mnie na kawał bierze. Kiedy tak — masz, to dla ciebie, a to dla Hipolitka.
Otrzymawszy dwa szturchańce i miarkując, że na tem się nie skończy, malec począł zmykać, gubiąc najpierw słomiankę, potem kalosz. Prześladowca jego i reszta chłopaków — za nim. Wpadli wszyscy do budki, ale tu powitano ich nieżyczliwie. Wszczął się tumult. Astmatyczny staruszek przez okno począł rozpaczliwe czynić znaki Janowi, oczyszczającemu szyny.
Gdy Jan z trzonkiem gracy, do góry wzniesionym groźnie, stanął na progu, chłopców już — ani poświeć. Pięty im na zakręcie ulicy ino migały. Poturbowany malec unosił w fałdach opończy swój wielki łapeć i biedne resztki kalosza. Tylko rudy nie uciekał, a i pogoni za Hipolitka bratem dał za wygranę; na stopień tramwaju wskoczywszy, przenikliwym głosem wywoływał nazwę dziennika.
Wogóle ukazanie się stróża odniosło ten skutek, że budka wyludniła się. Pozostało parę osób, lepiej odzianych, oczekujących na tramwaj, staruszek kaszlący, Agnieszka, którą znużenie przygwoździło do jej kąta, i niestary jeszcze, bardzo otyły osobnik w długich butach i watowej, zatłuszczonej marynarce.
Kończył on właśnie — po krótkiej przerwie, najściem małych łobuzów spowodowanej — opowiadanie o niepowodzeniach, jakich doznał w «interesie» rzeźniczym na przedmieściu, zwracając mowę swą do staruszka, miarowem kiwaniem głowy, uwagę swą w słuchaniu zaznaczającego.
— Więc tedy — wyszedłem na dziady. Jednego ranka — ani wieprzy w chlewie, ani mięsa w wędzarni, ani pół połcia słoniny. Pieniądze z pod poduszki przepadły, a mnie na pierzynę, pod nos, zdechłego kota położono.
— Że to pan jednak nic nie słyszał, nie poczuł! — zadziwił się staruszek.
— Niepojęte, niepojęte — powiadam. Coś było mi zadane wieczorem w szynku. To sprawa tego szelmy Fabisiaka: jak tylko z jego ręki kieliszek przyjąłem, zamroczyło mnie. No, i powiedz pan, sąsiad mój widział złodzieja, a — nic, pary nawet nie puścił. Jeszcze powiadał później: przycupnąłem se za parkanem, byle mnie aby on nie zoczył.
— Tak — potwierdził staruszek — naród tera bojący; każdy ino o siebie, o swoją skórę...
— Prawdę pan mówi — ciągnął dalej rzeźnik — ja też tak wiele nie dziwuję się jemu, sąsiadowi niby. Na własne oczy widzieć mi się raz zdarzyło, że złodziej mści się na takim, co go skapuje.
Było tak. Szła sobie rano pani dostatnia, z targu wracając; za nią dziewucha niosła w koszyku mięsiwo i inne różności. A to — na Przyrynku. Jak się zrównały z figurą, co przed kościołem, przyklękły se kole siebie, a z tyłu złodziejaszek jedną ręką mięso z koszyka wybiera, drugą pani do kieszoneczki zapuścił. Po drugiej stronie baba wiejska szła z próżnemi blaszankami, mleko rozniósłszy i do woza swego, co przy targu osławiła, powracając. Zakrzykła na panią: «A obejrzyj się ino, jejmość!» Ladaco dał chodu i przepadł, w Samburską gdzieś wpadłszy ulicę.
A no, podeszła baba do onej pani i służącej, i dalej wszystkie trzy rajcować — jakie to złodzieje śmiałe, w biały dzień, przy ludziach, kraść się nie strachają. Nie wytrwało może trzech pacierzy, idzie od Samburskiej jakiś — nie ten, co kradł, ale napewno złodzieja owego kolega, nasłany bez zemstę. Czapka na oczy, kołnierz marynarki do góry. Że to tam chodnik wązki, ów, babę wymijając, jak nie rozedrze gębę: «Cóżeś to drogę zawaliła, a nie ustąpisz mi zaraz!» I chlast babę w zęby, że ta jak snop rozciągła się w rynsztoku. On zaś ino okręcił się na pięcie — i jak to złodzieje: nigdy prosto nie pobieży — wysunął się w jedną stronę, zawrócił w drugą, oczy nam zmylił i za węgłem się skrył.
A baba w rynsztoku leży i nawet się nie drze, tylko pojękuje: Ratujta me! Byłem i ja tam, podchodzim osób parę — mówim: «Wstańcie, matko, przecież wielkiej krzywdy wam nie uczynił, może ino ząb który się obruszył». A ona charczy, straszne oczy zrobiła, białka całe wywaliła. Patrzyć — a tu bok się u niej czerwieni. Podnosim ją — Jezu ratuj! Baba przebita, za kaftanem krew aż bulkocze i z ust już chlusta!
I kiedy ją przebił — niktby we świecie nie pomiarkował. Toć patrzałem, prawie, jak tu na pana; widziałem, że bokiem się o nią otarł — potem jakoś zawrócił i trzasnął ją w gębę — i tyle. Co gadać, kiedy nawet ta sama pani, kiele niej stojąca, i to powiada:
«Nijakiego noża u niego nie widziałam i żeby źgał tę kobietę — nie widziałam».
A to tak było: on ją najpierw źgnął — majster musiał być nielada, co to ręką aby nieznacznie ruszy, nożyk wbije, wyjmie i wszystko tyle trwa, co amen powiedzieć — a jak baba do krzyku buzię rozdarła, on ją zamalował. I tem się ratował, bo inaczej by go pojmano. Żeby baba zakrzyknąć zdążyła i hasło poszło, że przebita, toby i stróże wylecieli i gwizdkę by dano — i już by nie uszedł. Tak zaś, ludzie myśleli ino, że ktoś tam kogoś po pysku sprał; niewielkie zmartwienie...
— A cóż z kobietą ową? — staruszek pytał.
— Przyjechała karyta i wzieni ją. Wylizała się z tego, bom ją potem, w miesięcy parę, widział znów z mlekiem na targu. Tylko biała była jak chusta, a idąc, słaniała się trochę.
Opowiadanie zakończywszy, rzeźnik uderzył dłonią po swem kolanie, potarł je mocno, odsapnął — i z miejsca się ruszył.
Za nim staruszek też podreptał.
Ocknęła się Agnieszka. Była znów sama. Przed oknem Jan stał i na nią spoglądał znacząco, jakby rzec chciał: «Jeszcze-ś tu, czy to pomieszkanie będzie twoje?»
Za chwilę wlokła się po pod ścianami domów, głowę opuściwszy, jak pies od legowiska nieswojego odpędzony.
Z szarych, grubych, szorstkich nici utkana wstęga jej życia...
Weź zwój ten do ręki — jaki ciężki...
Porównaj go ze zwojem wstążki jedwabnej — miękkiej, lekkiej, delikatnej, pieściwej w dotknięciu, połyskliwej a mieniącej się — gdy ją rozwijasz — w odcienia coraz inne, coraz milsze. Ta ci wzrok usidla, tamta w oczy kłóje.
Tamtej zwój za zwojem, własnym ciągniony ciężarem, z dłoni ci się wysuwa — i zwój za zwojem jednako szare, ostre, drapiące. Patrz, patrz — nie ma tu nici, które do żywota ludzkiego wplata radość, pogoda, słońce, oddech wolny i czysty, powiew z pól i lasów, słodycz ludzkiej przyjaźni, ucałowania niewinnej, rumieniącej się miłości; niema wcale nici, które splot życia krasnym, miłym, mieniącym się czynią.
Już wszystko się rozwinęło, został ci w ręku jeden zwój, na wstępie jej życia utkany. Dziwisz się — skądże tu ślad jedwabnego włókna, krótkiej zerwanej niteczki drogocennej, skąd centki barwne, lśniące na parciance, w tem jednem miejscu!
Pytaj. Polecą myśli tej kobiety wstecz — daleko, daleko; polecą, umęczą się i wrócą, nic nie niosąc.
— Jedwabna nić? Nie, tej nie pamiętam.
— Przypomnij sobie...
— Jedwabną nić, co jak tęcza się mieni? Gdzież by...
W tej suterynie, od rzeki niedaleczko, gdzie piętnaście lat mieszkalim — tam by się snuła jedwabna nić? O nie. Tam woda o mało nas nie zalała. Pamiętam — dziewuszyną małą jeszcze byłam — woda pojawiła się raz — taka zimna, taka straszna... W naszej izbie było zawsze ciemno; o dniu — choć się na świecie dawno rozwidnił — my tam prawie nie wiedzieli; jeśli matka, wychodząc nie zabaczyła lampki przed obrazem zaświecić — to od niej coś nie coś pobłyskiwało.
Siedzę ja sobie, Walusia naszego kołysząc, a u progu bulkocze coś, bulkocze — jakby od deszczu zaciekało. I tak się tam zrobiło czarno koło progu, a po tej czarności kółka zaczęły chodzić świecące; na ostatku ślep rozbłysnął stamtąd do mnie, czerwony, zły, mrugający. To lampka we wodzie się przejrzała.
Odrazu podeszło mi pod nogi bose cosik zimnego, jak lód. Skoczyłam a to pluska. Jak nie chwycę Walusia w ręce i na stół nie polazę. Do drzwi się nie rwałam, bo matka zawsze zamykała na kłódkę. Nie wiem, co to się wyrabia, ale mnie trzęsie strach, że mało ze stołu nie zlecę. Wtem szyba z okienka wypada i tamtędy woda chlusta; chciałabym krzyczeć — nie mogę, tylko bardziej się trzęsę, bo przysłyszało mi się wołanie: Zabiorę was — potopię was — poniosę was... Potem — w okienku czyjaś głowa, ktoś woła: «Dziewucha — żyjesz?» Okienko wylata. Wyciągli nas...
Woda poszła — jak przyszła. Izba obeschła. My do niej wrócilim, ale i potem nie snuła się nam jedwabna nić. Ino pamiętam, że Waluś tam umarł — i jak tatkę do szpitala wzieni.
— Więc może dawniej, jeszcze dawniej?
— Gdzieżby to? Chyba, chyba — jak jeszcze mniejszą byłam, ledwie od ziemi odrośniętą... Prawda! Toż rodzice z Kamionki, z miasteczka. Ja się tam urodziłam; do moich pięciu czy sześciu lat w Kamionce mieszkalim.
...I szuka lśniących centek na szarej parciance, a w miarę, jak je znajduje, uśmiech pobłażliwy okrążać poczyna wargi jej przywiędłe, pobladłe.
...Oto furtka w opłotku, którą malec jasnowłosy otwiera i zamyka ze skrzypieniem i piskiem zawiasów. Na niej wpół się przewiesiła dziewczynina, prawdziwie od ziemi ledwie odrośnięta, w koszulce i czerwonej spódniczce za cały strój — i używa jazdy.
— A pódzies Jaguś, do lasu?
— Nie pódę. A po co?
— Pan Jezusek się obalił — pokaże ci.
— A kłamies.
— A nie kłamie, bo obalił się. Bylim z Antkiem i Zochną, widzielim — lezy.
— Posłabym ale me tatuś zbijom — mówi mała wahająco, a już nogi na ziem opuszcza.
Chłopiec rozważa tę przeszkodę, dłubiąc sobie w nosie.
— To nie chodzi, Jaguś — zeby cie nie zbili.
— A może nie obacom — szepcze ona i ukradkiem do okien popatrzy. Nikogo nie widać. Zgrzyt piłki stolarskiej z izby dochodzi.
Jedna chwila wahania — wreszcie biorą się za ręce — lecą.
Gdzie choina porasta na wzgórku piaszczystym, krzyż ogromny u spróchniałej podstawy złamany wichurą i obalony, leży, ramię jedno w bielutkim zagrzebawszy piasku. A Pan Jezusek na skrzyżowaniu ramion maleńki, z blachy, zczerniały, pogięty. Wokół ludzi gromadka.
Dzieci nieopodal przycupnęły i gwarzą:
— Co tera bedzie, Jaguś?
— Z cem?
— Z kzyziem. Pan Jezusek nie mogą na ziemi lezyć.
— To postawiom jak było.
— A nie postawiom, bo to drewno znowuj sie psełomi.
— Skąd wis, mądralo?
— Psełomi sie, wim.
Pomilczą, pomilczą.
— To chodźma syski zbirać.
Nazbierali — on w swój kaśkiet z oddartym daszkiem, ona w kiecuszkę czerwoną.
Odrazu przypomni się jej:
— Zbijom me.
Cały swój zbiór na ziemię wysypuje i co sił do domu pędzi, nie oglądając się na towarzysza. On stoi — patrzy za nią niespokojnie, patrzy na jej mały pleciony warkoczyk z tyłu głowy, w powietrzu się unoszący — i drapie się po głowinie.
A w domu ten sam zgrzyt piłki. Nikt nie wygląda. Trwoga ją odstępuje.
— Moze nawrócić do kzyzia?
E, nie. Głód czuje dokuczliwy, wspina się na przyźbę, główkę w okno wtyka i odrazu hałasem wielkim po całym podwórku i izbie śmiech jej się rozlatuje.
— Ha, ha, ha, matuś! Jeść. Oj, jeść!
— Taki to ślad ubożuchny jedwabnej, złotawej nici w pierwszym zwoju jej życia odnajdziesz.
I nic więcej.
Bieda rodziców jej z miasteczka wygryzła i do miasta wielkiego pognała. A tam — co. Mrokiem swym i wilgocią spleśniałą ogarnęła ich suteryna, co od rzeki niedaleczko. Złotawości i słoneczności wszelakiej tu był koniec. Niby więźniom wesołość z serc uchodziła i w mur zimny, siwy po trochu wsiąkała, a w jej miejsce stęchlizną piwniczną piersi biedaków nasiąkały, zaś dusze ich — szarością przygnębienia. W oparach ziemnych, niezdrowych śmierć się lęgła i raz po raz po któreś z nich przychodziła: to Waluś — to starszy, co ojcu już pomocnym bywał, Marjanek — na ostatku i ojciec sam poodchodzili.
Otóż i dzieciństwo jej zeszło, a młodość podeszła niby kwiat już w zaraniu pobladły.
Pomimo bladość swoją — ładny.
Choć usta jej nie wiśniom podobne były, tylko leciutko zaróżowione; choć policzków krew rumieńcem nie umalowała, choć chudość owal twarzy przeciągła — zawżdy i usta, i policzki, i twarz całą, a oczy nadewszystko pociągające miała.
Nie raz słyszała, że mówiono o niej:
— Śliczny buziak, udatny buziak, takiemi oczami przywiąże do siebie kogo zechce.
A nic jej to nie cieszyło. Nie była rada swej ładności, jak inne. Nie było w niej wcale swobody dziewczęcej, niefrasobliwości wiekowi jej właściwej, ucieszenia się ze siebie samej, ze swej krwi młodej, z gibkości swego ciała, ze swej siły, ze swego wdzięku, który — że jest i że urok od niego na ludzi bije — każda wie, czuje, choćby w zwierciadło nigdy nie patrzała i świadomość ta każdą cieszy lub bawi. Pierwsza lepsza dziewucha wiejska w kawałku stłuczonego lusterka się przejrzy i zaraz rozśmieje się, nie wie czego — i nie wie, czy do chłopców, czy do siebie samej, czy do świata całego — a śmieje się.
Agnieszka nigdy się tak nie śmiała. Suteryna śmiech jej wyssała i lękiem jakimś posępnym ją napoiła.
— Cóż z tego, żem nie brzydka? Na co moja uroda. Z nią, czy bez niej — zmarnieć mi przyjdzie, dni swoje potyrać, uwiędnąć.
Obie z matką pracowały w jednej fabryce, wyrabiającej koronki. Obie robotnice dobre, ze wszystkich chyba najcichsze i najpracowitsze.
Nie, żeby chciały cichością swoją wyróżnić się, lub lepszemi od innych się okazać, nie, żeby tak strasznie na zarobek większy łakomemi były i chciwemi — jak są niektóre — by drugim robotę odebrać i samym przerobić. Tylko, do rozmowy chęci najmniejszej a najmniejszej nie miały, robotę zaś lubiły.
Po ogromnych salach, z furkotaniem transmisyi i postukiwaniem miarowem warsztatów zmieszany rozlegał się, o sklepienia trącając, huczny głosów ludzkich rozgwar. Salą, w której kobiety zatrudnione były, wstrząsała fala najhuczniejsza, aż przez okna na ulicę się przelewając.
W tym babskim trajkocie ostre ze sobą trącały się wyrazy; poswarki słyszałeś, złorzeczenia, przytyki w oczy wzajemnie sobie ciskane, cały jarmark kobiecych pretensyj.
Te dwie obok siebie, jednako pochylone, z jednakiem zajęciem i bystrością w robotę swoją wpatrzone, uważne, ciche — choć nie zasępione.
Owszem — i na uśmiech czasem się zdobyły i słowo jakieś rzuciły, i czyjąś mowę głowy kiwnięciem potwierdziły, właśnie jakby wiele im szło o to, by nie odróżniać się, uwagi na siebie nie zwracać, tej nienawiści nie ściągać, którą ogół bab wściekle kąsać potrafi każdą nieprzystępną i dumną robotnicę.
Ale że wyrazu brudnego — to już od tych dwu nie posłyszeć. Mogła wkoło nich przekleństwami plwać zajadłość kobieca, mogła złość gotować się i pryskać, mogła się rozkiełznać mowa, o uszy im obijać się mogły opowiadania niewstydliwe, zwierzenia na głos czynione niezbyt skromne, oskarżenia jednych na drugie miotane, najgorsze. Co im do tego.
W tem codziennem, zwykłem piekle sali fabrycznej kobiecej, w tym rozgwarze od rana do nocy trwającym, pośród tego wrzasku skupionej w jedno miejsce biedy i ciemnoty, która własne rany z dziką zajadłością rozdrapując, próbuje ból zagłuszyć krzykiem, swarliwością i udanym najczęściej, sztucznym, jakimś podnieconym bezwstydem — niektóre, a w ich liczbie Agnieszka z matką — umiały odnaleźć przyjemność ze samej roboty płynącą.
One lubiły robotę niekoniecznie dla samych rubli trzech i kopiejek kilkudziesięciu cosobotnich, ale jeszcze i dla zaprzątnięcia myśli nią, dlatego, że ona cościś w nich zapełnia, nasyca a również coś na uwięzi trzyma, a to — gdyby głodne i wolne było — tedy by skomlić poczęło a szarpać wnętrze człowieka tęsknicą, upragnieniami.
Gdyby nie robota — do matki, nie czekając wiele, przyleciałby w te pędy Waluś maleńki — jedne kosteczki białe, chrzęszczące, a za nim, czyby i ojciec Walusia nie przyszedł ze starszym synem, wszyscy wszak mogiłkom swym nie radzi! I czyby nie szeptali jej do uszu użalań swoich to na robactwo, to na piasek żrący, to na wodę ziębiącą, to na odzież przegniłą, to na sąsiadów, co od nich słowa nie posłyszeć. A cóż by im rzekła, czemby pocieszyła.
Gdyby nie robota — córce też nie opędzićby się myślom kąśliwym, które, niewiadomo skąd się biorąc, z pytaniami podlatują: dla kogo słońce, radość, dola, kwiat pachnący, śpiewanie ptaków? Na co młodość moja? Kiedyż jeden grób na drugi się przemieni?
Stąd szło, że wielki do roboty pociąg miały i robiły tak jakoś niespiesznie, a chętnie, a uważnie.
Gdy ostatnia gwizdka powietrze spruła i po wszystkich salach popłoch, końcowi pracy właściwy, rozniosła, całą wielką gromadę ludzką jednym przejmując wstrząśnieniem, w nich żadnego nie widziałeś pośpiechu, ani ukontentowania.
Odchodząc, oglądały się zawsze na miejsca swoje.
— Daj Boże — jutro powrócić!
Na Agnieszkę nie oczekiwano u furty.
W chwili wyjścia robotnic, przed fabryką snuło się wielu mężczyzn; każdy wyglądał swojej. Do niej nikt nie bieżał.
Brały się z matką pod ręce, chustkami szczelnie otulone; skręcały spiesznie do poblizkiego zaułka, znikały — zawsze dwie tylko — zawsze same.
Od owdowienia jednej a osierocenia drugiej — mieszkały kobiety te u ludzi obcych, kątem.
Poddasze to było, z dwu składające się izb — niemałych, ale do przytulenia tylu ludzi, ilu kąty tu powypuszczane sobie miało — za szczupłych. Dziatwę — a był jej zastęp liczny, bo od trzech par małżeńskich, nocą pokotem kładziono na zasłanej czemkolwiek podłodze, że dla stopy postawienia nie znaleźć wtedy wolnego miejsca.
Prócz rodzin trzech, oraz Agnieszki i jej matki, cisnęło się tu pojedyńczych jeszcze lokatorów czasem paru, czasem kilku, nieposiadających łóżek a zatem i kąta właściwego, sypiających na byle gdzie rozłożonym sienniku. To byli ludzie niekrępowani obowiązkami rodzinnymi, mający zajęcie niepewne, często zmieniające się, dziś tu — jutro tam, lub urywające się na czas dłuższy lub krótszy. Wyrobnik lub wyrobnica, posługacz czy posługaczka; służąca po odejściu z jednej służby a przed znalezieniem drugiej; czasem szwaczka, kiedyindziej robotnica młoda, bez rodziny lub mająca powody do zamieszkiwania osobno w oczekiwaniu, aż kochanek jej poczuje się do obowiązku zagładzenia błędów lub osiągnie środki do uwicia gniazdka już dla trojga, lub może — bez żadnych na przyszłość określonych nadziei — czekająca czasu odbycia połogu gdzieś w przytułku; innym razem znów rzemieślników paru, młodziaków po koleżeńsku jednym dzielących się siennikiem, słowem — ludek z tych czy innych powodów, nieustatkowany i sierocy, pojawiał się tu, znajdując przytulenie za kilka złotych na miesiąc i pomieszkawszy dłużej — krócej, znikał. Wciąż jedni drugich zastępowali. Tylko kobiet, złem rzemiosłem się trudniących i takich ludzi, których o złodziejstwo podejrzywać można było, nie przyjmowali gospodarze stancyi.
Gdyby miejsca więcej było, woleliby jedynie rodzinom kąty odnajmować.
— Z tych, co luzem po świecie latają, mała dla nas pociecha — mawiała główna lokatorka, praczka Leonowa. — Nigdyby my mieszkania opłacić nie zdołali, żeby na nich liczyć. Przemieszka to miesiąc, złapie sienniczynę na plecy, tobołek, czy tam skrzynkę ze szmatami pod pachę i jazda we świat. A ty człowieku ostań i płać dalej. Wolimy, dużo wolimy, żeniatych, dzietnych, robotę stałą mających. Choć z małżeństwem umitrężenie większe, bo to i gratami pół izby odrazu zastawią, i baby przy jednym kominie o garnki się co dzień swarują i dzieciaki piekło podnoszą a izbę, jak chlew mi zaśmiecą — zawsze co małżeństwo — to statek, to miejsca jednego trzymanie się. Małżeństwo przewłóczyć się co miesiąc lub dwa bez racyi dobrej nie będzie.
Przydawali się jednak i owe luzaki. Choć bowiem na trzy rodziny rozłożony za wielkim był jeszcze dla każdej z nich czynsz komorniany, a miejsca już szczupło ostawało.
Z pomiędzy mieszkających tu w pojedynkę trafił się wszelakoż jeden, okazujący stateczność w tem, że raz zamieszkawszy, nie myślał o prędkiem wyniesieniu się, choć zabranie pod pachę ruchomości swych wszystkich nie sprawiłoby mu trudności żadnej.
Zwał się Dominik.
Około trzydziestki liczący, szczupły, średniego wzrostu, nic wyróżniającego się w powierzchowności swej nie posiadał. Twarz jego przystojną dość pospolitą, ozdabiał niebrzydki jasny wąs.
— Gładki dość — mawiały o nim mieszkanki poddasza — ale żeby przepadać za nim — to nie. Ot — ujdzie.
Rozmawiając z nim jednak częściej, można było upodobać sobie niektóre brzmienia jego głosu lub śmiechu, łączące serdeczność, chęć ujęcia sobie słuchaczów z pewną nieśmiałością, wywołującą nagłe zamilknięcia, jakby usta krępowała obawa, czem ludzie na życzliwość odpowiedzą. Trafiały się w mowie jego takie odcienia delikatniejsze, miłe dla ucha i do serca wkraść się mogące, tylko że taką mową nie szafował. W obejściu zuchwałości, ani junactwa, usidlającego niewiasty, brak mu było, ale zachowanie spokojne a nielękliwe znamionowało i pewności siebie nieco i uporu dość. Robotnikiem był jednym z kilkuset zatrudnionych w wielkich zakładach mechanicznych.
Wprędce jakoś potem, jak Agnieszka z matką u Leonostwa zamieszkały, sprowadził się i Dominik. Że zaś one w drugiej izbie kąt swój miały, że przytem, Dominik, dalszą musząc do swojej fabryki przebywać drogę, czy może też bałamucąc się wieczorami, późno — gdy te się już pokładły — wracał, a zrana wcześniej, niż one, wychodził, nie wiedziały nic o nim długi czas. Dopiero niedzieli którejciś wieczorem, Agnieszka przelotnie dostrzegłszy w pierwszej izbie Dominika, gdy do spoczynku się zabierał, matce pytanie półgłosem rzuciła:
— Chyba Leonowie mają kogoś nowego tamój? Nie wie mama, co za jeden?
— Podobno z fabryki. Powiadała mi cosik o nim Leonowa, ale na oczy go pierwsze widzę i co powiadała mi — nie przypomnę. Tyle chyba, że człowiek cichy, nie pijak.
— U nich to prawdziwy zajazd — szepnęła Agnieszka i więcej o tem nie mówiły.
Tak słabo zapamiętała twarz jego, że gdy na ulicy powracające z roboty napotkał je kiedyś i pozdrowił czapki uchyleniem, nie mogła pomiarkować, kto to jest.
— Zna mama?
— Zdaje mi się, że ten, co w pierwszej stancyi u Leonów, ale nie spierałabym się, czy to on.
Nadszedł zaraz za niemi, więc poznały, iż to ten sam. Pierwszy to raz zdarzyło się, że wieczerzając w swoim kątku, posłyszały głos Dominika i przez drzwi, do sąsiedniej izby uchylone, dobrze mu się przyjrzeć mogły.
— Roboty ubyło — opowiadał gospodarzom — trzydziestu naszym zapowiedziano, że za dwa tygodnie będą mieli książki podpisane — i abszyt. Bądź zdrów — trzymaj się ciepło.
— Trzydziestu — olaboga! — żałośnie zawodziła jedna z kobiet. — I co będą te ludzie robić?
— A cóż — świętować, z kąta w kąt łazić, przepychać biedę jak się da. Na pociechę — urżnąć się nie zawadzi, jeśli będzie za co — albo przyjaciel zafunduje. I aby dalej, aby — miesiąc, półtora.
— A potem?
— A potem nazad do roboty poprzyjmują.
— Aha, poprzyjmują. Więc to nie całkiem, nie na zawsze oddalają?
— Tak się nam widzi, bo to już nie raz było, że robota ustanie a za miesiąc, dwa — obstalunki podejdą i znów się ruszy.
— Dobrze to tak mówić: miesiąc, dwa — rozważała taż niewiasta, żona tragarza, który w tej chwili milcząco, z głośnym jeno ust i języka mlaskaniem wieczerzę spożywał — ale kto z dzieciskami, to jak przeżyć, jeśli insza robota na ten czas się nie trafi.
— To też za żeniatych i z dzieciskami jeszcze się nie wzieni. Nas wybrano, pojedynków na pierwszy ogień. Ale jak źle pójdzie, to i tamtych przerzedzą.
— Nie daj Boże — lepiej, żeby ich nie ruszali. Bo tam was, kawalirów, to i żałować nie warto — nie zginiecie.
— Ja nie kawaler — obojętnie wtrącił Dominik.
O! zadziwiły się obecne w izbie kobiety. A gdzież pan Dominik żonę schował, może do tej tu malowanej skrzyneczki?
— Schowana ona ale do ziemi, na wieki wieczne. Prawdę powiedziawszy, to nawet nie ja ją chował a obcy ludzie, i nie tu a daleko, w obcym kraju, w mieście nadmorskiem — mówił Dominik, bawiąc się wyrazem ciekawości, którym roziskrzyły się odrazu oczy słuchaczek.
— Widzicie, jaki skryty nasz pan Dominik — odezwała się gospodyni — miesiąc już tu u nas i słóweczka jeszcze o sobie nie pisnął. Pierwsze teraz słyszę — że wdowiec.
— Bo wdowce przemówił ktoś inny — jeśli są bezdzietne, zawsze się ukrywają i za kawalirów lubią siebie wydawać, bez to, że wiele jest dziewuch, co za wdowca, chociażby i dzieci nie miał iść nie chcą, woląc takich, którzy żeniaczki jeszcze nie wypróbowali.
Dominik śmiał się bez przymusu swobodnie.
— Niech-ta wolą. Ja o żadną nie stoję.
Dzień był powszedni, ludzie pomordowani, rozmowa więc wprędce się zakończyła wśród przygotowań do spoczynku.
— Wdowiec, o żadną nie stoi, żona mu na obczyźnie umarła i sam jej nawet nie chował — szeptała Agnieszka do matki, siedząc na krawędzi łóżka, w którem sypiały razem.
Maryanna po spożyciu wieczerzy, składającej się z kawałka wędzonki, chleba i kubka herbaty, do której wodę dostarczała im gospodyni, i po odmówieniu krótkiego pacierza, wsunęła się czemprędzej do łóżka. Córka czekała zawsze z rozbieraniem się, aż inni pokładą się i lampkę zgasić lub przyciemnić można będzie, a póki to nie nastąpi, tuliła się w ubraniu koło matki, głowę przy jej głowie na poduszce ułożywszy. Jeśli starą sen zaraz nie zmożył — jedyna to była za całą dobę chwila, że gwarzyły ze sobą, gdy miały o czem.
— Może i nic dobrego jaki — odparła Maryanna, przecierając dłonią czoło, by senności nie dać się pochwycić — pewnie albo on żonę odeszedł, albo ona, z nim wytrzymać nie mogąc, do obcych uciekła.
— Albo była ladaco i bez to się rozeszli — zgadywała Agnieszka. — Pamięta mama, jak te co u Leonów w zeszłym roku mieszkali?
— Nie pamiętam, dziecko, tyle rozmaitego narodu przewaliło się w tem mieszkaniu. Aha, ci — jakże tam im — co to on aż popłakiwał, aż usechł ze zmartwienia. Bywa, bywa i tak między ludźmi.
Suchą, szorstką ręką pociągnęła po gładziutkiej, jedwabistej twarzyczce córki, potem tę samą rękę zapuściła w splot miękkich jej włosów, ostrożnie wyjmując podtrzymujące je szpilki.
— Ciebie, córuś, kto weźmie, to już nie porzuci, bo skarb mu się dostanie — wierność — poczciwość do śmierci samej.
— A kto znów tak o mnie będzie się ubiegać, moja matuś. I niech mama nie chwali przed czasem; ja sama nie wiem, czy zła ja, czy dobra.
— Dobrą ty będziesz żoną, Jaguś, przyjacielską, uczciwą, robotną — i dostaniesz według siebie człowieka.
Do szepczących tak podeszła najbliższa, po jednej z niemi ścianie sypiająca — sąsiadka, Joanna. Pościelenie swe rozkładała ona zwykle na dwu do siebie przystawionych skrzynkach, łóżko, którego nie miała, zastępujących; na dzień siennik do komórki uprzątała.
Niestara, ze śladami wynędznienia na pociągłej, wychudzonej a miłej twarzy, miała Joanna pokorny i onieśmielony wyraz oczu. Trzecim już powrotem mieszkała u Leonostwa. Wszystkim wiadomo było, że ta kobieta żyje z niejakim Piotrem, szewcem, wybiedzonym przez pijaństwo nałogowe, i że, od kilkunastu lat pobrać się mając ze sobą, nie pobiorą się nigdy, bo w dniu stanowczym młody nie jest w możności wybełkotać paru słów zrozumiale. Ludziom zaufanym Joanna z płaczem zwierzała się, iż drugi jeszcze powód staje na przeszkodzie ich połączeniu, oto — idzie jej o chustkę i pierzynę.
— Swoje wszystko przemarnował, pozastawiał, poniszczył. Broniłam, perswadowałam. Powiada: to moje. Ale jak już do tego dochodziło, że brał za chustkę albo pierzynę, ja mu pięść pod nos. Twoje? Mąż jesteś? Jakim prawem? I nie ruszył. Państwo moi, niech dziś ślub z nim wezmę, jutro pierzynę poniesie do ciotki.
Rozchodzili się co najmniej dwa razy do roku. Joanna dla ukarania go za ciężkie wykroczenia pijackie, uroczyście zarzekając się dalszego pożycia, opuszczała wspólne mieszkanie, szła — do ludzi. Po tygodniu, stęskniony do niej i pierzyny — bo sypiać teraz musiał na gołym sienniku, bez przykrycia — zjawiał się szewc, pełen skruchy. Zgoda jednak nie następowała tak prędko; czasem — miesiąc i dłużej kobieta z największą obojętnością wysłuchiwała jego próśb, zapewnień, przekonywań, zaklinań — wypowiadanych głosem, pełnym brzmień dziecinnie żałosnych i płaczliwych.
— Dobrze ci tak, Piotrusiu — powtarzała twardo i nieubłaganie — niech cię robactwo oblezie, zgnij na barłogu, zdechnij nawet — grudki ziemi tobie nie rzucę. Wnętrzności ze mnie powyciągałeś, serce-ś mi poszarpał, obolałam cała bez ciebie. Pomorduj się i ty.
Raptem następował zwrot pomyślny. Gdy Piotr wyczerpał już wszystkie zaklęcia i przychodząc do niej — usiadał na brzeżku skrzyni, bez słowa, pokorny, przygnębiony, z bezmyślnie wlepionemi w podłogę oczami, ona ni stąd ni zowąd głaskała go po głowie, kazała mu zabierać skrzynkę i pościel.
— Sądzono widać, żebyśmy do reszty się sponiewierali... Do jednego śmietnika kiedyś nas wrzucą — wzdychała i szła znów za tą przeklętą dolą.
Ludzie ganili ją, lecz i żałowali, a za dobre, ciche, zgodne usposobienie nawet lubili.
Przysiadłszy koło Agnieszki na łóżku i ona do szeptów się przyłączyła.
— Ten Dominik, czy to aby nie z tej samej grzędy, co my z Piotrusiem. Kiedy od niego odejdę, to nicpoń za wdowca się podaje. Po prawdzie — to i ja, jeśli do nieznajomych wtedy na mieszkanie popadnę, mówię: wdowa-m, bo i po co ludzie gęby zaraz o człowieka ocierać mają. Co innego tutaj — znają mnie i tak ostatnio jeszcze mną grzeszną nie gardzą, to i sekretu nie czynię... Za młodo mi ów na wdowca wygląda — dorzuciła po chwili.
Maryanna, już usypiając, bezdźwięcznie poruszyła ustami. Agnieszka ze smutnem doświadczeniem dziewczyny z ludu miejskiego, przed oczami której od najwcześniejszego wieku przesuwa się bez liku obrazów nędzy, pobłądzeń, grzechów nieukrywanych, nieosłanianych — szepnęła:
— Kto go wie, kto duszę obcego człowieka przejrzy.
— Bo to mnie gniewa — ciągnęła Joanna — że o śmierci żoninej tak sobie mówi jak o psie, że tam gdzieś zdechł i do rowu go ciśnięto.
Agnieszka nic nie odrzekła.
W obu izbach uścielono już dzieciom na podłodze. Ciasno się zrobiło, kręcenie się wszelkie po mieszkaniu ustać musiało; każdy już swego kąta tylko pilnować był winien.
Lampek na noc nie gaszono, żeby w razie wychodzenia ktoś dzieciom krzywdy nadeptaniem nie uczynił, ale skoro już do rozbierania się starszych przyjść miało, zaciemniono światło na tyle, by choć pomroką wstydliwość ludzką osłonić.
I niebawem na poddaszu tem dusznem, przejętem odorem mydlin, swędem kopcia naftowego i wyziewami ludzkimi, sen objął gromadkę ludzką coś dusz piętnaście — małe dziecinne duszyczki też włączając — liczącą.
Gdy robota fabryczna się urwała, Dominik na razie innej nie znalazłszy, dni całe miał wolne.
W tym to czasie zdarzyło się parę razy, że znajdywał się on umyślnie, czy nieumyślnie, wieczorem, na jednej z ulic, któremi Agnieszka i Maryanna powracały z fabryki.
Innych znów dni, jeśli nie spotykały go na ulicy, to już pewno przed domem wystawającego. Pozdrawiał je uprzejmem słowem i zapytywał, jak robota idzie.
Raz, drugi, mając sobie bez opryskliwości udzieloną odpowiedź, za trzecim przedłużył rozmowę, wtrąciwszy użalań nieco na własne przymusowe próżnowanie. Kobietom tak osobliwie spieszyć na poddasze nie było powodu, słuchały więc Dominika bez niechęci; zwykle jednak rozmowa na dole wszczęta, tu się też kończyła, przy ludziach w mieszkaniu już się nie wznawiając. Co najwyżej, z drugiej izby opowiadaniom jego o różnościach, widzianych, gdy wojskowość odbywał — przysłuchiwały się kobiety obie dość uważnie, śmiechem cichym wesołości ogólnej, zrywającej się chwilami, wtórując.
Gdy parę razy nawinął się im niedaleko od fabryki i do domu im towarzyszył, Maryanna baczność sobie nakazując, pilnie uważać nań poczęła. Wprędce też spostrzegła, że Dominik na Agnieszkę z uwielbieniem spoziera.
Któregoś więc wieczoru zapytała córkę:
— Jak on się widzi tobie, Jaguś, bo miarkuję, że silnie koło ciebie zabiegać poczyna, już i pod fabrykę podlatuje...
— To mu powiedzieć, niech zaprzestanie — odparła Agnieszka — ludzie dostrzegą i tyle będzie dobrego, że na języki mnie wezmą.
— Więc nie widzi ci się?
— Nie mówię, żebym przeciw niemu coś osobliwie miała. Tylko że — mnie, matuś, żaden się nie widzi.
— Czemuż to córuchno?
— Tak, sama nie wiem — czemu. Żałość mnie jakaściś chwyta, gdy pomyślę, żeby za chłopa iść. A ty, matuś, jakbyś została?
— Ostałabym w wielkiem ukontentowaniu. Tobie przyjaciel a opiekun potrzebny bardzo. Bo na mnie, Jaguś kochana, liczyć nie możesz, takam ci ja mdła jakaś, taka mdła... może i nie pociągnę długo.
Agnieszka ucałowała ją i popieściła, rękoma głowę matki okoliwszy.
— Byle mi mama nic o śmierci nie gadała.
Przytuliły się do siebie mocno i wkrótce zasnęły. Ale nazajutrz, do fabryki idąc, matka o toż samo znów potrąciła.
— Że wdowiec — nie szkodzi to nic, niechby tylko dobry był człowiek, z dobrem sercem. Powiedz prawdę, Jaguś — wcale ci się nie widzi, gadasz z nim jakoś chętnie...
— To może i prawda. Ale czy wiemy, co u niego w sercu, jakie zamiary ma?
— Otóż to. Niech powie — czy w pomyśleniu jest uczciwem, i wtedy może z nami chodzić. Inaczej — wara.
Bodaj — że tego jeszcze dnia Dominik, jakby odgadując kobiet rozmowę, do wyjawienia zamiarów i upragnień swoich przystąpił.
Zaczepił on powracające i do wypoczęcia na skwerze, którędy przechodzić musieli, zachęcił. Dzień był po temu, kwietniowy; powietrze ciepłe, miękkie, pieściwe; do izby się pchać, gdy zmierzch zapadać jeszcze nie począł, nikogo ochota nie ciągnęła. Na ławce im miejsce znalazł, usadził.
Rozgadali się o tem, o owem, niezadługo jednak naprowadził Dominik rozmowę na żeniaczkę i począł dzieje swojej opowiadać.
Ożenił się młodo, w dziewiętnastym roku życia. Wziął kobietę o lat trzy, czy cztery starszą od siebie, ogromnie w nim rozmiłowaną.
Postawna — opowiadał — bielutkiej twarzy, słowem piękna kobieta, mowna, śmiała. Zarabiała szyciem kamizelek ładne pieniądze. Co w nim, młodziaku, upatrzyła — nie wie, dość, że przylgnęła od pierwszego widzenia, wabiła, ciągnęła do siebie, aż przed ołtarz zaciągnęła.
Po ślubie miłowała nad wszelkie opowiedzenie, ale długo-ż... Coś w czwartym już roku, bez ludzkich oznajmień, ni plotek, sam na własne oczy przekonać się mógł, że źle się koło niego święci; w następnym — miłowanie nowe we świat ją pognało. Bez wieści przepadła. Po trzech ledwie latach posłuchy go doszły, gdzie, w jakiem miejscu ostatek życia spędziła. Daleko, za granicą, w portowem mieście. Kolega jeden dawniejszy, rzemieślnik, za chlebem po świecie się uganiając, napotkał ją wypadkiem, w szpitalu ją zeszedł — już dogorywającą.
Dominik wyjął z kieszeni marynarki paczkę papierów, w okładkę książeczki jakiejś, czy notatnika wciśniętych, odnalazł arkusik listowy, dobrze już zmiętoszony i na zgięciach przybrudzony — i Agnieszce go podał. Ta półgłosem wyblakłe pismo odczytywać poczęła.
W drugiej listu połowie (pierwsza pozdrowieniom i wiadomościom o zdrowiu swojem, żony i dzieci poświęcona była) stało tak:
«Leżała twoja na sali sąsiedniej z tą właśnie, gdzie moją starą, gdy wypadek ów z ręki stłuczeniem nastąpił, położono. Wydobrzawszy trochę i że to baby zawsze ciekawe, moja po salach się kręcąc, ją poznała. Zrazu oczom nie wierzyła, ale na tablicy imię Ludwika; tylko nazwisko to jakoś chyba przekręcone było, a może — bo to francuskie pisanie — litery się mojej w oczach splątały. Podeszła jeden raz, drugi — ta sama. Rozmówić się nie było sposobu, bo biedaczkę gorączka silnie rozebrała. W przedostatnim dniu coś nie coś, na godzin parę oprzytomniała, ale mojej poznać nie mogła, choć nachylać się jej ku samym oczom swoim i do światła obracać się kazała. Stamtąd jesteście, stamtąd? — wypytywała. Moja zaczęła o tobie mówić. To go znacie, znacie? — powtórzyła razy kilka — no to napiszcie-ż mu jak pomrę, że już wolny.
«My akuratnie adresu twojego nie wiedzieli. Dopiero z listu brata żoninego, Franciszka, dowiedzieliśmy się, gdzie zamieszkujesz; wprzód zaś dokąd było pisać? I nie miej do nas żalu, że my ją pochować nie mogli — grosza w tym czasie prawie że jednego nie było. Szpital tedy, czy gmina tutejsza pochowała — akuratnie nie wiemy i na pogrzebie my nie byli».
Agnieszka list starannie po odczytaniu złożyła, dłonią go na kolanie wpierw wygładziwszy, i Dominikowi z powrotem wręczyła.
Obie kobiety westchnęły głęboko, po kilkakroć i zamyślone przysłuchiwały się kościelnemu na wieczór dzwonieniu. Zmrok zapadał.
Po chwili milczenia, Dominik, czoło trąc, w onieśmieleniu widocznem, wybąknął, że domyślają się pewnie, dlaczego on te rzeczy im opowiada. Należy się, żeby wiedziały wszystko, co jego się tyczy, bo oto zamierza pytać, czy panna Agnieszka nie ma do wdowców uprzedzenia, czy on wstrętu w niej nie obudza. Jeśli nie — to o wyjęcie papierów, sepultury i co tam potrzebne będzie — do kolegi zaraz pisać mu wypadnie.
Ani jedna, ani druga nie odrzekły nic.
Poważne, milczące, podniosły się, jednakowymi zupełnie ruchami poprawiając swe chustki, któremi się otulały. Ku domowi zwolna zmierzać poczęły. Dominik nie odstępował. Gdyby odprawa być miała, usłyszałby ją zaraz, bez ogródki; milczenie odprawą nie było.
W sieni domowej Maryanna, przyzostawszy się za córką, powiedziała doń z prostotą:
— Uczciwym pomyśleniom nikt przeszkadzać nie będzie. Poznajcie się. Jeśli dziewczyna ku wam się skłoni... Czasu dość, bo i owe papiery nie tak prędko nadejdą.
Dominik nachylił się i rękę jej ucałował.
O «zamiarach» wprędce powiadomiono współmieszkańców poddasza. Inaczejby młodzi żadnej, najmniejszej swobody mieć nie mogli pod ustawiczną oczu ciekawych i języków do pytlowania skorych kontrolą.
Gdy zaś wiadomem się stało, że Dominik po papiery napisał, że skoro te nadejdą, z wyjęciem metryki Agnieszki kłopotu nie będzie i wszystko pójdzie zwykłą ku ślubowaniu małżeńskiemu wiodącą drogą — nikt się już do nich wtrącać nie miał powodu. Czy to w mieszkaniu, przy ludziach porozmawiać, czy na ulicy się spotkać mogli, na obmowę się nie narażając.
Więc co dzień, gdy po wyjściu z fabryki skręcały do zaułka, na rogu Dominik już się znajdywał. Zrazu, w pierwszym tygodniu, po dawnemu przymawiał się o pozwolenie odprowadzenia:
— Czy panna Agnieszka pozwoli... czy panna Agnieszka nie będzie gniewna...
Powoli jednak utarło się to w zwyczaj, przyzwolenia każdorazowego nie wymagający.
Za furtę wyszedłszy, Agnieszka nie bez ciekawości rzucała okiem ku załomowi ulicy.
«Czy jest?»
Jeśli był, trącała nieznacznie matkę i szczelniej okrywała się chustką, uśmiech pod nią chowając leciutki. Gdy nikogo na rogu widać nie było, przeglądała bystrem spojrzeniem dwie zbiegające się w tem miejscu ulice. Zdarzało się czasem, że podlatywał niespodzianie, kiedy kawał już odeszły.
Towarzysząc kobietom, Dominik okazywał im to, co w innej sferze zowią atencyą: uprzejmość poszanowaniem podkreśloną wyraźnie, znacząco, jakby chciał być zrozumianym w ten sposób: «skoro się o ciebie ubiegam, więc dla mnie już jesteś pierwszą w świecie, a gdyby moc moja była — sprawiłbym, żeby wszyscy tobie pierwsze oddać musieli miejsce».
— Niech też panna Agnieszka będzie łaskawa nie ustępować tak każdemu z drogi — prosił zrazu, a potem, gdy poufałość wzrosła, wprost strofował dziewczynę na ulicy, jeśli dla przepuszczenia panów i pań, ku ścianie się cisnęła, lub z chodnika ustępowała, matkę za sobą ciągnąc.
— Co mi tam — ona mu ze śmiechem odpowiadała — bom to ja wystrojona, żeby się przed ludzi pchać. Na ulicy zawsze mi czegoś nijako, radabym co prędzej do domu przylecieć a z oczu tym państwu zejść.
— Bo panna Agnieszka uważa siebie za coś gorszego od postrojonych — wymawiał jej z żywością i pewnem rozognieniem.
— To znów nie. Wiem, że strój to jeszcze nie człowiek.
A on prawił:
— Ustępować byle komu dlatego, że ładniej ubrany — to źle. Bo to raz — ty ustępujesz, a osoba pana udająca precz na ciebie lezie — pozwól jej tylko, to do rynsztoka cię zepchnie.
Jakoż, gdy on kroczył obok nich, Agnieszce zdawać się mogło, że mur ją od ludzi przedziela; nie tylko potrącić, ale otrzeć się o nią nikomu nie dał, odsuwając łokciem tłoczących się przechodniów, żeby najokazalej wyglądających. Dostawały mu się też za to od panów spojrzenia groźne i złością rozognione, które Dominik wytrzymywał z półuśmiechem uprzejmym i już przez to samo na urąganie zakrawającym.
Czasem ktoś sarknięcie miał na ustach, lecz skrzyżowawszy wzrok ze wzrokiem robotnika spokojnym i śmiałym, zmilczał, wargę jeno gniewnie przygryzając.
Raz, gdy następował na Agnieszkę potężnej budowy jegomość, nikogo przed sobą nie zdający się widzieć, Dominik za ramię ją przytrzymał, by na stronę się nie usunęła, łokciem zaś drugiej ręki wykonał ruch, który toczącą się wprost na nich, pełną buty bryłę, zniewolił do zboczania z drogi.
— Oh! canaille! — rozległo się za niemi.
Dominik przystanął, kobiety same puściwszy. Parę sekund mierzyli się oczyma: jeden gniewnie sapiący, z piorunami w źrenicach, drugi z zimną badawczością świdrując wzrokiem w twarzy pańskiej. Krwiste wypieki ukazały się na twarzy jegomościa; wargi odąwszy, wzrok spuściwszy, oddalać się począł z widocznym pośpiechem.
Zawsze to miłe uczucie, gdy ktoś za nami obstaje. Agnieszka nawykła łacno do narzucanej sobie opieki. Ani jej nie szukała, ani nie potrzebowała, ale zagustowała w niej wprędce. Matce zaś obejście się i zachowanie stateczne Dominika nadzwyczajnie się podobało.
— Otóż w jakiem córuchna moja u niego poszanowaniu — myślała ukontentowana.
Nadeszła ciepła pora. Dnia po robocie zbywało wiele, albo więc nadkładali wszystko troje drogi byle nie zaraz do domu iść, albo na skwerze nowomiejskim, który im po drodze był, siadywali. A niekiedy zachodzili na błonie zazielenione, rozesłane za ostatnimi starej dzielnicy domami. Podobne ono było wprawdzie do kobierca miejscami wielce przetartego i zaśmieconego, trawa na nim ledwie nieco odrosła, już wygniecioną była i szarą od pyłu, zawsze jednak widziałeś stąd przestrzeń murami niezapartą i nieba szmat.
Błonie to wysunięte jednym bokiem do samej krawędzi wzgórza nad Wisłą, a przeciwnym sięgające do pustkowi aż po szpital żydowski i Muranów zalegających, roiło się w tej porze do zapadnięcia zmierzchu, mnóstwem ludzi. Dnia powszedniego, ku wieczorowi, w święto zaś — ledwie południe zeszło, wylegała tu z sąsiednich, ciasnych i dusznych ulic, wylotami Rybaków, Przyrynku, Zakroczymskiej, od Muranowa i Bonifraterskiej, ludność szara, odrębna tych stron publiczność.
...Oto dzień na schyłku. Kobiet pełno, powyprowadzały drobiazg swój, by w Izbach nie wiądł a nie sechł, i zawsze tak: jedno na ręku, zaś dwoje — troje spódnicy matczynej się trzyma. Stary — jak męża one zowią — jeśli zawczas robotę kończy, też się przywlecze, przy swoich na trawie legnie, mięśniom i kościom utrudzonym folgę dając; dom nie nagli — niech tam córka podlotek, do gospodarstwa się zaprawiająca, lub babka stara wieczerzę tymczasem upitraszą.
Najwięcej po placu rozsiądzie się mamek, piastunek a służących, dziewcząt dość zaniedbanie ubranych, ubogo, jak i dziatwa z niemi będąca, wyglądających. Które z nich bez kawalirów, to razem, kupkami posiadają, a które ze sobą kawalirów przywiodły lub tu ich sobie na poczekaniu — bo to prędko idzie — zjednały, te z osobna, parkami po brzegach błonia usiądą.
Już i kółek różnych tworzy się wiele. Oto murarze, gdzieś niedaleko zatrudnieni, prosto od roboty, w wyżartej wapnem odzieży, porzucali się na trawę, wpierw buty swe obielone, stwardniałe, spękane, gniotące pozzuwawszy. Na suchym, poznać, są ludziska te wikcie; flasza obeszła koleją, chlebem się połamali, do chleba kadryl czarny lub okrawków mając garść w papierku — jeśli nie post. Parę kobiet z nimi — nie robotnice to, coby wespół przy mularce robiły, i nie na ślubne życia towarzyszki wyglądają, ot — przyjaciółki łatwe do pozyskania, czepiające się ich zarobku i skore do udziału we flaszy. Szczęki pracują, usta mlaskają, czasem śmiech się ozwie krótki, gardłowy, urwany.
Gdy głód trochę przymilkł, baraszkować poczynają; kobietom dostają się pieszczoty — silna dłoń sięgnie do karku, chustką osłoniętego, palcami twardymi uchwyci, ściśnie.
— Puszczaj — taki synu...
Jeszcze nie wyrzekła, a już głowę ma do murawy przytłoczoną. Jeden dusi, drugi po plecach, czy gdzieindziej dłonią palnie, aż się odgłos palnięcia tego rozejdzie.
Śmiech, krzyk, gniew udany.
— Ah, ty podły, nauczę ja ciebie...
Podnosi się. Głowa jak strzecha wiatrem potargana. Odzież kupy się nie trzyma, rozpiął się stanik — raczej stanika resztka, nędzna, spłowiała, poprzecierana, dziurami świecąca; koszula brudna wygląda.
— Ej, elegantko — ogarnij się trocha modniej, bo wstyd mamy bez ciebie.
— To se weź ładniejszą, co ogonem ulicę zamiata; ja nie taka zazdrosna — niech i inna popróbuje wielgiego szczęścia przy tobie. Niech se zaśpiewa: Pójdę za mularza — nie będę robiła...
Umordowanie i ociężałość wieczorna górę nad mężczyznami bierze, porozciągali się jak kloce. Kobiety im papierosy zwijają.
W innem znów kółku ludzi widać wcale nie pomęczonych; gromadka to liczna mężczyzn i kobiet młodych; twarze złe, zuchwałe, miny zaczepne. Co jedna tam flasza skończona, to po drugą na róg niedaleki która z niewiast bieży. Głosy swarliwe, zajadłością brzmiące, kłótnia to zrywa się, to przy cicha jak na rozkaz. Siedzą w niejakiem od innych oddaleniu, bo nikt blizko ani przysiąść, ani nawet podejść nie ma chęci.
— Powadzą się ze sobą a będziesz koło nich się plątał, za nic nożem oberwiesz — przestrzegano się wzajemnie w innych gromadkach.
Duże błonie, dużo ludzi. Robotnicy z fabryk powracający, czeladź piekarska, umączeni, we fartuchach i w pantoflach na gołych stopach, zbijają się w kupki, rozsiadają, gwarzą. Malcy ze Starego i Nowego Miasta, puszczając latawce, chmarami, niby ptactwo, z miejsca na miejsce przelatują. Na uboczu, pod parkanem, zgromadzenie liczne wyrostków i młodziaków; poukładali się w szczelnie zwarte koło, że prawie nie dojrzysz kart miotanych na malutkim krążku łąki, wieńcem głów i błyszczących oczu okolonym.
Są i w pojedynkę wylęgający się. Gdzieniegdzie, w kłębek na murawie zwinięty spoczywa ktoś zszarzany, w odzieży barwą ziemię przypominającej, lub w strzępach tylko odzieży ledwie ciało brunatne przykrywających; nie pytaj, gdzie dom jego. Nigdzie. Żebrak, włóczęga, pijak kradnący tyle tylko, iżby na upicie się starczyło i o nic zresztą we świecie nie dbający; kobieta, której nikt już nie chce, skora do ofiarowania siebie jedynie za miarkę wódki — tu w dzień znajdują wyleżenie spokojne. Śpią. Gdy który obnaży się, gdy z pod łachmanów pierś mu wyjrzy czarna, niby uwędzona w kurzu i na skwarze, znajdzie się ktoś, co śpiącego kopnie i upomni:
— Schowaj cielsko.
Zresztą nikt na nich uwagi nie zwraca. Bo wiadomo — gdzież pójdą? Nocą i stąd umykać muszą, gdy patrol krąży. Oni dążą wtedy dalej, za miasto, lub po mieście za żerem niepewnym się rozpraszają.
Litościwe — rzec można — jest błonie to zamiejskie. Bierze tyle ludzi na pierś swoją, nie żałując im murawy wiośnianej, bierze ich pod blaski, pod światła potoki, pod promienność cichą, różową zachodzącego słońca, a biorąc onych nie pyta się: «Ktoś ty, co u mnie spocząć chcesz?» I powiew od rzeki lecący, świeży, miękki, ciepławy a nie skwarny, onych się też nie pyta: »Ktoś ty, co chcesz, bym pierś twoją tchnieniem zdrowem orzeźwił?» I cudne, głębokie, czyste niebiosa nie pytają: «Ktoś ty, co chcesz, by w źrenicę twą zapadło piękności naszej odbicie?»
Ale gdyby człowiek był w przeźroczem niebios rozpięciu, w wiewie wiośnianej świeżości, w zieloności błonia... oh, on pytałby się: «Ktoś jest, co chcesz bym cię kochał? Tylko piękno miłuję, tylko cnotę miłuję».
Dobrze — iż w rozpięciu niebios, w oddechu pieszczotliwym wiosny, w szmaragdowem łąk okryciu — niema człowieka!...
Południe niedzielne schodzi.
Strawa obiednia z mis i talerzy żwawo uprzątnięta; niejedno z dzieciaczysków językiem nawet po talerzu i łyżce zawinęło.
— Nu-że, głodomorki — woła Leonowa na troje swoich starszych: chłopaka ośmiolatka i dziewuszki dwie, bliźniaczki w szóstym roku — będzieta miały zadosyć, czy jeszcze nie. Obaczę-ż ja choć raz jeden kiedy, żebyście wy misę odstawiły bez przyniewolenia a nieoblizaną.
Nie może ta kobieta wyrozumieć, gdzie jadło się w nich podziewa.
Miło, nadzwyczajnie to miło matce — każdej chyba w świecie — gdy dzieci z apetytem jedzą; taka pewnie się nie najdzie, któraby swoje do syta nakarmić nie chciała. Byle było co kłaść w te dzióbki żarłoczne — to któżby im żałował. Ale właśnie, skoro się niczego nie żałuje, własnej nieraz odejmując gębie, to chciałoby się, żeby dzieci były tłuste i miały okrągłe, świecące buziaki.
A te, jak na złość — suche szczapy i tyle. Przynajmniej raz w tygodniu czyni Leonowa skrupulatne dochodzenie, czy nie przybyło im choć trochę sadełka. I teraz, ledwie jej Stefek zerwał się od stołu, już go pochwyciła, ustawiła przed sobą i dalej go obracać w wszystkie strony, obmacując mu boki, ręce i piersi.
— Tłuściejesz? Nic, jak Bozię kocham — skóra i gnaty.
— Co mama wiecznie od nas chce — krzyczy chłopiec okręcany jak rekrut na mustrze — czy mama myśli nas pozarzynać na drugą Wielkanoc! Świeża pretensya — żeby mamine dzieci były jak wieprzki.
— No, no, nie pyskuj za wiele. Powiedzcie raz lepiej, gdzie jadło w was przepada. Toć każde tyle bez dzień zje, co chłop przy robocie, albo i więcej.
— A mamie krzywda. Mamie żal tego, co zjima. Mama by chciała powietrzem nas żywić. Dobra mama!
— Strasznie ś hardy, ruszaj sobie — mówi matka, kurteczki jego z rąk jednak nie popuszcza. A chłopak już na szyi jej uwisł.
— Bo to, widzi mama — jak człowiek poleci nad Wisłę i przyleci nazad, a potem na Starówkę i znów nazad, a jeszcze potem na plac — to i wytrzęsie się wszystko. Naprawdę. Chłopaki nie dadzą spokojności, gonią, latawca chcą odebrać — ja nie dam, bronię się — a niech człowiek długo się broni, to jeść mu się zachce — i jak. A jeszcze zrobimy potem parę razy z górki na pazurki — mama wie z której górki? — więc zaraz jeszcze gorszy głód. Już mamie wytłumaczyłem wszystko.
Ogromnie się podchlebia, głaszcze matkę, do ucha jej coś szepcze.
— Nie dam. Oho, co na łakotki, to ani grosza, ani złamanego — broni się matka, ale kurteczki wciąż jeszcze nie popuszcza i malcowi wymknąć się nie daje.
— Nie to nie. Bez łaski. To proszę mnie puścić — dobra taka mama — inne chłopaki nakupią pestek, a ja co?
— Jeszcze czego. Zresztą pójdziemy wszyscy na plac — sama wam kupię. — Puszcza chłopca, bo teraz dziewuchy do niej się garną, trzeba i je poskubać, czy tłuściejsze. Nic a nic.
Swoją drogą jej dzieci źle nie wyglądają. Suche — ale mają buziaki wesołe, oczy iskrzące, policzki choć pociągłe, ale jędrne, że uszczypnąć trudno, cerę zdrową. Tylko ta upragniona przez matkę tkanka tłuszczowa pod skórą jakoś nie porasta.
— Jakie tam są — zawżdy moje udatniejsze — myśli praczka, spozierając ku pucułowatym dzieciom tragarza, które matka w tej chwili właśnie poszturchiwać musi, żeby krupniku na miseczkach nie ostawiały.
Bo z tamtemi znów inna sprawa. Do talerza je wołaj, przysądź, łyżkę do ręki daj. Przy jadle jakby im się spać zachciewało — szturchnie to łyżką, nabierze niewiele i skubie dopiero — jeśli kasza, po ziarenku — jeśli kartofle, po kruszynie — jeśli zupa, po kropelce sączy do ust. Stój nad niemi i wołaj. A chętnie, bez przymusu, to tylko chleb ćpają i słodkie rzeczy.
Matka im całe torby znosi okruchów, lub ciastka czerstwe, które przekupki staromiejskie po cukierniach skupują i rano na targ wynoszą.
Czworo tych dzieci, podobniuteńkich do siebie: twarzyczki jakby nalane, jakby odęte, blade, policzki miękkie, ciałko bez jędrności żadnej; oczy senne, ruchy powolne; nawet mowę mają utrudnioną, bąkającą.
Krupniku nie wyjadły.
— Oj gardę wy, gardę nad miarę — wzdycha ich matka, Wincentego tragarza żona, zlewając z miseczek do garnka resztki niespożytej zupy. Ale gardość dzieci w istocie przykrości jej nie sprawia, widzi w niej rys zbliżający je do dziatwy pańskiej.
— Byle czego nie chcą jeść — tak siebie pociesza — nie takie głodomorki wieczne, jak tamte.
Ze szafeczki torbę, dość jeszcze pękatą, wyciągnęła i dzieciom ją cisnęła. One zebrały się w kupkę; dziewuszka najstarsza młodszym na dłonie nadstawione sypie garsteczki słodkich okruszyn. Buzie już w pogotowiu, rozdziawione, zupełnie jak u rybek, które pyszczki swe szeroko a okrągło ku połknięciu zdobyczy pootwierały.
Przez okna w głębokich, ciasnych niszach umieszczone, rozwarte, wiatr od rzeki lecący z uzbieraną po małych ogródkach na Rybakach wonią bzów kwitnących, wpycha do izby, jakby przemocą, powietrze świeże, łagodne, miłe, wywołujące na dwór. Poruszają te powiewy listkami fuksyi, gieranii i pelargonii — i wydymają, na podobieństwo żagli, małe u okien, ubożuchne firanki.
— Na plac, na plac — poczynają wołać dziewczęta Leonowej. — Stefka już niema; poleciał przed innemi.
— Mamusiu, niech mama się zwija; my pomożem.
Podają matce naczynia, statki; pomagają zmywać, wycierać i ustawiać w szafce.
Uprzątnięto po obiadowaniu. Ojcowie wdziewają surduty lub marynarki, bo byli po domowemu w kamizelkach. Kobiety uspokajają swe najmłodsze pociechy, z kołysek, z uśpienia poruszone i do płaczu się krzywiące. Pobrały je na ręce, chustkami się okręcają, w czem starsze, za róg chustki trzymając, są im pomocne.
Zagląda, odchodząc, Joanna do drugiej izby.
— Joanna nie idzie?
— A cobym tu robiła? Idę — idę, a jakże, bo to nie rad człek odetchnąć na dworze!
Zerwała się ze swego zydelka, ale po chustkę nie sięga. Jakaś ją zatrzymała w miejscu niepewność, czy oczekiwanie. Pogląda ku drzwiom, kaftan na sobie poprawia; zdaje się, że chciałaby jeszcze na czasie coś zyskać. Zapewne on nadejdzie dzisiaj — jej Piotruś osamotniony i żebrzący bezskutecznie już od miesiąca o jej powrót.
Praczka nie nalega; przypomina tylko, gdzie klucz ma być położony, gdy wszyscy mieszkanie opuszczą.
Poszli. Joanna znów przysiadła na zydelku, łokieć wsparłszy na kolanie, a głowę na dłoni, cicha jak zawsze, jakby jej nie było. Że jednak i tamtych reszta — co w izbie pozostali — milczą, więc aby coś rzec — pyta:
— Panna Agnieszka nigdzie się nie wybiera? Czy to młodym w mieszkaniu się wędzić.
Dziewczyna spoziera ku matce, którą senność na łóżko pociągnęła.
— Niech tam mama trochę się przedrzemie. Taka jakaściś niesilna, może wyspania jej dłuższego potrzeba. Obudzi się, to pójdziemy.
Popatrzyła na Dominika.
— Pójdziemy?
— Żeby już rychlej.
Ona życzliwie się do niego uśmiecha.
— Nasiedzimy się jeszcze na placu, do wieczora.
Drzwi w pierwszej izbie zaskrzypiały, stanął w nich człeczyna mizerny, licho odziany, w wypłowiałym paltociku letnim.
Joanna, nie ruszając się z miejsca, nie zmieniając nawet położenia wspartej na dłoni głowy, może go widzieć. I przygląda się uważnie, jak on stąpa nieśmiałym, skradającym się krokiem, jak zatrzymuje się u progu ich izby, jak kłania się siedzącym przy stoliku Agnieszce i Dominikowi wprzód, potem jej. Dlaczego ma podniesiony kołnierz od palta?
— Albo sprzedał koszulę, albo ma czarną, jak święta ziemia, i wstydzi się — pomyślała. — Boże, Boże — jak on dziś wygląda.
Nędznie w istocie wyglądał. Jego smutna mina, wystraszone oczy, wychudłe policzki, szara jakaś, zielonkawa cera — wszystko to wymownie świadczyło, że mu źle jest bez niej, że bieda mu dokucza teraz, gdy nikt o nim nie pamięta, że się zaniedbał, opuścił.
Nie przemówili do siebie ani słowa. Piotr usiadł na brzegu jej kuferka, ręce poczernione od roboty, nie dające się odmyć wcisnął między swe kolana: zgarbił się. Po długiej dopiero chwili ona półgłosem odezwała się:
— Jadłeś co?
On zcicha również, ale spiesznie, jakoś, skwapliwie, rad, że przemówiła, odparł:
— A jakże, jadłem — jadłem.
— A coś jadł?
— Co — albo to Joanna nie wie, co się jada.
— No, nie kręć — nie kręć — tylko powiadaj.
— Herbaty ze sklepiku przyniosłem, chleba kupiłem i wędzonki — a jakże. Bardzo się dobrze pożywiłem.
Zerknął ku Agnieszce i Dominikowi, ale ci nie tylko, że na nich wcale nie zważali — jeszcze, umyślnie może poodwracali się do okna, ze sobą o czemś gwarząc. Wtedy znienacka, szybko zbliżył Piotruś głowę swą do twarzy Joanny, chuchnął jej w nos i równie szybko znów się odchylił, spoglądając na kobietę z uśmiechem, pełnym komicznego zadowolenia i tryumfu. Wódki nie pił, co?
Ona dość obojętnie machnęła ręką. Zna to wszystko, aż za dobrze. Zawsze tak jest, iż gdy ona odejdzie, opuści go, następuje dla niego wtedy okres dobrowolnego umartwienia, powstrzymywania się od picia. Biedaka kosztuje to wiele, traci apetyt, humor — schnie, staje się trwożliwym, milczącym, jak każdy pijak w pierwszych miesiącach walki z nałogiem. Cierpienia te jednak nie przynoszą mu korzyści, nie prowadzą do wyleczenia się zupełnego; gdy nareszcie wzruszy Joannę, przebłaga ją, natychmiast upija się z radości — i tak wiecznie w kółko. Do przebłagania zaś jej dochodzi zawsze jedną i tą samą drogą, ukazując Joannie wynędznienie swoje, zaniedbanie się, ślady przymierania głodem i wyschnięcie na suchem jadle.
Co ona ma robić? Zdejmuje ją gryząca, dokuczliwa wątpliwość, jaką obrać drogę. Zostawić go samemu sobie? Zmarnieje. Wrócić? Zmarnieje. Za trudne to dla jej głowy; odpycha myśli, zdaje się na wolę fali, unoszącej ich oboje; czeka tej chwili nieuniknionej, gdy litość nad nim i tkliwość wzbierze w niej tak silnie, iż nie pozostanie jej nic innego, tylko ręką machnąwszy — powrócić.
Gdy Maryanna się ocknęła, wszystko troje, zostawiwszy Piotra i Joannę samych, poszli za innymi na plac, o tej porze ludźmi już przepełniony.
Oni usiedli nad zboczem stromo przy wybrzeżu Wisły uciętego wzgórka.
Tu dla oczów najprzestronniej. Rzeki szmat między dwoma mostami widać, a za rzeką i zieleni oko nie ułaknie, bo nią brzeg zasłany — i nasyp kolei okryty — i park praski obrzucony gęsto.
Lubiła Agnieszka ten wybrzeża kawał, co — gdy tak siedzieli — słał się im pod nogami od Rybaków do przyczółka mostu kolejowego. Lubiła nie wiedzieć za co, bo uroczego nie było tu nic, a może właśnie za ubóstwo i szarość tych stron, za smętność od pustkowia wiejącą.
U wylotu Rybaków nad wodą stłoczyło się kilka małych drewnianych domostw i baraków z okienkami o czterech drobnych szybkach — istne klitki, uczepione brzegu — mieszkania służby rzecznej i rybaków. W pobliżu tych klitek łodzie, dnem do góry, to z osobna rzucone, to jedne na drugich w sterty nawalone; pełno sieci, rozpostartych na żerdziach w ziemię wbitych, a dalej, do samego mostu wybrzeże nagie, gliną czerwieniejące, lub miałkim z niej pyłem szarym osypane. Gdzieniegdzie tylko żwiru po Wiśle zwiezionego kupy, lub kamienia brukowca, na szaber roztłukiwanego. Tuż zaś przy wodzie gruz ze śmieciem pomieszany, z miasta nawieziony, czerwonawym zalega paskiem. Tylko głębiej, pod wzgórzem samem, pod zboczem jego, wodą deszczową w brózdy rozpłukanym, trawa ubogo porasta, wyleżenie ludziom dając.
Rzeka i wybrzeże nastręczały zawsze oczom Agnieszki coś, za czem długo śledzić mogła, co ją zajmowało; dostarczały jej wrażeń niezłożonych, najprostszych, powtarzających się, które nigdy nie przestawały sprawiać jej przyjemności, świadczącej, że po te lata niewiele z naiwnej wrażliwości dzieciństwa utraciła. Od niejakiego zaś czasu — odkąd Dominik począł jej towarzyszyć — te rzeczy dobrze znane, tyle razy widziane, rzeka i wszystko, co na niej i na wybrzeżu się działo, oblekło świeżość jeszcze żywszą, stało się nowem, ciekawszem, milszem jeszcze wiele więcej, niż wprzód. Godzinami by patrzyć mogła, nie nudząc się.
Największą uciechę tych chwil świątecznych stanowiło dla niej, gdy mogła, trącając ramię Dominika, wskazywać mu to, lub tamto, rzecz czy zjawisko, zachodzące na rzece, i że czuła przytem, wiedziała, iż on z równą ciekawością popatrzy na to, co ją zajmuje, i sam znów coś jej wskaże, podpowie.
Oto berlinka z złożonym masztem, pozbywszy się ładunku, drzemie u brzegu. Nikogo na niej nie widać, ludzie jednak muszą być, bo z nad daszku kajuty ciągnie się sinawe pasemko dymu. Agnieszka i jej towarzysz podpatrują pilnie, jakby Bóg wie ile im na tem zależało, kto i kiedy na berlince poda pierwszy znak życia.
Pies!
To ich bardzo zabawia.
— Główny gospodarz!
Czarny kundelek z podgardlem białem, z ogonem kościastym, w półkole na grzbiet zachodzące skręconem, otworzywszy sobie sam drzwiczki niedomknięte, wylazł z izdebki, zaszczekał i przeciągnąwszy się na daszek wskoczył, przysiadł, na wodę się zapatrzył. Potem kobieta wyszła z szaflikiem i chlusnęła zeń pomyje do wody. Zostawiła za sobą drzwiczki uchylone — widać tuż przy nich, głowami do wyjścia usłane łóżko ze stertą pod sam wierzch kajutki sięgających poduszek bardzo białych, pewnie świeżo obleczonych.
Przyglądają się tej kobiecie, odzianej w czerwony stanik i kieckę perkalową w różowe kwiatki, przyglądają się potem Niemcowi, jak podszedł do swej baby i coś do niej przemawia, ręką wymachując.
Od strony Rybaków, z szumem i łoskotem przytłumionym płynący wysuwa się statek biały, niby tylko co pomalowany, wdzięczący się w słońcu świeżością swoją, i z wdziękiem zakreśla ku mostowi łuk, ubijając kołem pianę i ciągnąc za sobą po wodzie niby ogon sfałdowany, rozlatujący się coraz szerszemi falami, które słabo o brzeg trącają; łuk zakreślił, zmalał i między przęsłami mostu skrył się niespiesznie.
W najdalszej głębi widoku, gdzie nasyp kolejowy zrazu odsłania wązkie pasemko białych wydm piaszczystych, a okrążywszy je, zasuwa się pod sinawość dalekiego widnokręgu, ukazał się szary obłoczek. Znów mają za czem śledzić. Obłoczek wydłuża się i wyrasta, wprędce ruch jego staje się widocznym i pełzającą za obłoczkiem, posłuszną mu liszkę już widać. Pęcznieje ona i dłuższą coraz się staje, wciąż jeszcze sinawością oddalenia obrzucona.
Nie spuszczają z niej oka ci tu na wzgórku, póki w pociąg huczący, po moście żelaznym do miasta lecący — nie przeobrazi się ta liszka. — Potem znów po rzece błądzą ich spojrzenia. — Łodzi w tej stronie, przy święcie, gdy niema piasek dobywających ludzi — mało przepływa. Jedną, dwie — dostrzegą — w dół rzeki mknące. Czasem zupełny spokój cichością tchnie na rzekę, niema statków, niema łodzi, niema innego ruchu nad przelewanie się wód w ich wielkim korycie.
Takie chwile Agnieszka jeszcze bardziej lubi.
Ona by chciała widzieć rzekę w jej samotności największej i takiej ciszy, żeby niczyj głos dokoła nigdzie się nie odzywał. Żeby rzeka sama gadała.
— Od rzeki, gdyby gadać chciała, dużoby się dowiedzieć można, prawda, panie Dominiku?
Czy w obecności ludzi, czy choć sami są, Agnieszka mówi jemu: panie. On zaś — jeśli nie przy obcych — przemawia: Agnieszko. Tak to jakoś przyszło samo z milczącem jej przyzwoleniem. Ale ty nie mówi nigdy, mówił by może, jeśliby choć raz ją pocałował.
Siedząc na ziemi, obok dziewczyny, nieco niżej od niej, przygląda się Dominik z boku oczom Agnieszki wielkim i rozwartym szeroko a pełnym blasków tak miłych, że wprost pociągają człowieka. Pociągają mocą swoją, ale i zatrzymać się każą wtedy właśnie, kiedy usta wasze chciałyby do oczów tych przylgnąć, kiedy ręce rwą się, ciągną chciwe, łaknące, by całą ją przygarnąć.
— Pewnie, że miałaby o czem gadać rzeka — odparł niespiesznie.
— Prawda? Naopowiadała by różności.
— O topielcach chyba najwięcej.
— Może najwięcej o tem, co po brzegach swoich widzi — jakie miasta — jakie wsie — jakich ludzi.
Milczą.
— Kochana moja, miła rzeka — szepce Agnieszka.
— Czy za to kochana — podejmuje on po chwili — że Agnieszkę zabrać chciała, zatopić kiedyś tam, jak to Agnieszka mówiła?
— Tego jej nie pamiętam. Mała byłam, głupia — tom się i zestraszyła.
— A teraz Agnieszka Wisły się wcale nie boi?
— Teraz sobie rozważam, czyby to ona chciała umyślnie krzywdę komu czynić. Myślę, że jest taki mus, co na nią nalatuje i przyniewala do złego. Choćby nie chciała, musi tak robić...
On pokręcił głową.
— Prędzej psem na łańcuchu jest ona. Spuść go a poszczuj — wszystko, co jeno napotka, rozerwie na kawały.
Agnieszka chciałaby zaprzeczyć, ale nie bardzo potrafi ubrać w słowa myśli swoje. Czy złość jest gdzie sama z siebie? Czy grzech jest gdzie sam z siebie? Czy złość a grzech nie jest to jak brud, do ciała przylegający, lub jak zgłodniałość w wnętrznościach ludzkich; chciałby-że kto z dobrej woli w brudnym przyodziewku chodzić, albo głodem przymierać?
— Pies na łańcuchu! powiedział pan Dominik — zaczęła znowu — to więc i w człowieku byłoby takie zwierzę, które — by je tylko spuścić z uwięzi — zaraz krzywdzić, szarpać innych, zło czynić by jęło? Nie, to nie może być.
Nie może być. Ona nie czuje w sobie obecności zwierzęcia takiego. Uśmiecha się nawet z powodu tej myśli, kładzie rękę na ramieniu Dominika, nachyla się ku niemu, w oczy mu zagląda.
— Nie może to być! — prawda?
A on czy nie słyszał słów, które wymówiła, same tylko blaski uśmiechnięte z jej oczu pochwytując łakomie, dość, że rękę jej znienacka ujął i w swoich zgniótł prawie. Strumień gorącości trysnął ku niej z połyskujących źrenic jego; wypadły z nich strzały, które twarz jej, oczy, usta przeszyły ukłóciem piekącem.
Ale stało się z tą płomiennością od niego lecącą, iż ledwie dosięgła dziewczyny tej — już lodem była i jako mróz do piersi jej weszła, jako przelęknienie, które twarz zaróżowioną wybieliło nagle.
— Co to jest — boli — puścić... szepnęła, targnąwszy sobą mocno i rękę, zbielałą od uścisku, wyrywając.
Odsunęła się i zamilkła naraz zupełnie. Postać jej zgarbiła się, wzrok do ziemi opadł.
Nigdy jeszcze z oczów ludzkich nic takiego ku niej nie wyjrzało.
— A on już nie mógł tych błysków w swoich źrenicach przygasić i ze wzrokiem słał je do niej coraz jeszcze śmielej, niecierpliwiej. Przysunął się, począł mówić prosząco.
Agnieszka i za taką rzecz się gniewa? Za uścisk ręki. I tego nie wolno. Cóż to złego — uścisk lub nawet pocałunek? Chyba, że odrazę czuje do niego. — Ale nie mógł dobyć z niej ani słowa; tyle tylko, że nie odsuwała się.
Wtedy i on umilkł, uspokajając swe wzburzenie nagłe, nad którem zrazu panowania nie miał. Odwrócił się od rzeki, która ich poróżniła, przeniósł oczy na błonie, rozścielające się za niemi, pełne ludzi. Dotychczas wcale w tę stronę nie patrzyli, zajęci tylko wodą i wybrzeżem.
Darowała mu, nieprawdaż? — przemówił już zupełnie innym, zwyczajnym głosem — skoro to jej sprawia przykrość, nie dotknie więcej nawet jej ręki. A teraz dadzą pokój rzece — niech Agnieszka obróci się, popatrzy na ludzi, którzy bawią się, śmieją się, weseli, kontenci z święta, z ciepła majowego.
Agnieszce rozjaśniła się twarz. Co to było? Przykre, przejmujące zimnem uczucie minęło już; pierś uwolniła się z uścisku trwogi.
Na placu rzeczywiście wesoło, gwarno. Ludzie inaczej, huczniej od nich się bawią; może i nie znalazł by drugiej pary tak cichej i skromnej, wszędzie śmiech głośny, rubaszny, mieszający się z nutą niewyszukanego śpiewania, z ostrymi dźwiękami harmonijek. Cały ten szmat przetartej miejscami, a miejscami świeżej jeszcze zieleni, aż po Muranów, dziś niby obsypany masą płatków kolorowych — to świąteczne, jaskrawe spódnice dziewcząt, mamek, nianiek, ich bluzki różowe, ponsowe, liliowe — fartuszki białe — cała ich kokieterya niedzielna, rozpromieniająca to zamiejskie pustkowie.
Pomiędzy siedzącymi na trawie krążą po całym placu przekupki z koszykami, wypełnionymi resztką pozostałych z zimy, drobnych, marnych jabłuszek, piernikami, karmelkami, pestkami. Od gromadki do gromadki przebiegają kobiety te, podglądając gdzie parki młodsze, podsłuchując skąd śmiech huczniejszy.
Tuż za Agnieszką i Dominikiem siedzi parka: dziewczyna tęga, o szerokiej, pełnej, bardzo białej twarzy, piastująca na ręku dwuletnie dziecko — i młodzian bezwąsy, zuchowatym, roześmianym wzrokiem spoglądający. Szczypie ją, ręką okala w pasie, przegina. Gdy na głos śmiechem parsknęła piastunka, już-ci mają nad karkiem kobietę z koszykiem. Jak z ziemi wyrosła.
— A kupże, panie kawalir, jabłuszek dla najukochańszej. Nie bądź skąpy. Skąpstwo grzech paskudny.
Idą zwiędłe, wyschłe jabłuszka na schrupanie, pod białe zęby, z ust roześmianych wyglądające.
— Na zdrowie, na zdrowie, panience — mówi baba, zgarniając miedziaki. — Kto nie kupi, ale narzeczony narzeczonej zawsze kupi.
— Czy prawdę powiedziała? półgłosem pyta dziewczyna towarzysza.
— Czemużby nie. Ja na to — jak na lato.
— Na co niby, — na złe? Do tego zawszeście gotowi, a przed ołtarz i para wołów was nie zawlecze; wszystkie chłopy takie...
Jeszcze miesiąc temu Agnieszka, patrząc na takie zalecanki, sama by się roześmiała niefrasobliwie. Teraz — gdzie ta niefrasobliwość pierzchła tak odrazu?
To coś, oblewające ponsowością twarze, rozbłyskujące w oczach, zmieniające brzmienie głosu i śmiechu, istniało dotychczas na zewnątrz, zdaleka, nie dotykając jej. Teraz, blizko podszedłszy, zajrzało prosto jej w oczy, Z jednego uścisku ręki wysączyło się, urosło z pobłysków oka i podskoczyło do niej już wielkie, śmiałe, harde, z wołaniem:
I ty nie ujdziesz.
— Ujdę — a ujdę właśnie... — omal że na głos nie zawołała z przekorą.
I gdy o zmierzchu, powracali do domu, nierozmowni, zrzadka tylko rzucając sobie słowo jakieś, Agnieszka przytulona do ramienia matki, usta ząbkami przyciąwszy, powtarzała w myśli te same słowa.
Z wieczora myśli, na błoniu owym rozbudzone a lęk w niej jakiś niecące, odbiegły ją.
Przed zaśnięciem, po kilkakroć, z czułością ogromną, niespodzianie wezbraną, ucałowała zwiędłe policzki i poorane czoło matki, przytuliła się do niej tak mocno, tak pieszczotliwie, jak za czasów dzieciństwa i zasnęła spokojnie.
Późno w nocy przebudziła się nagle, jakby od dotknięcia czyjegoś lub na czyjeś wołanie. Uniosła się i siadła na posłaniu, nasłuchując. Tylko oddechy śpiących trącały o ciszę nocną.
Poddasze pełne było duszności wielkiej, gorącej od natłoczenia ludzi, gdy na dworze pachniała świeżość, ochłodzona tchnieniem niedalekiej rzeki. Usiłujące się wedrzeć przez małe okienko powiewy rzeźwiące, nieznacznie poruszały firanką i ginęły zduszone, zbyt słabe, by dalej przeniknąć mogły.
Lampka przyćmiona wydawała swąd gryzący a światła tyle jeno, iż od niego pomroka nabrała gęstości, zawisła w powietrzu, jakby muślinem przejrzystym, lecz ciemnym, poosłaniano kąty.
Trzy dziewczynki, maleństwa, na jednem pościeleniu, rozesłanem pośrodku izby, śpiące i w śnie rozmiotane, zgrzane poodsłaniały się, zepchnąwszy nożynami swą nędzną kołderkę. Ich ciałka spocone czerwieniały ciemnemi w pomroce plamami.
Duszność uściskiem silnym dławiła gardło Agnieszki.
Zesunęła dziewczyna nogi z łóżka i siadła na krawędzi, chciwie nastawiając otwarte usta ku oknu. Słaby wiaterek z dworu zesłał jej litościwie odrobinę świeżości i chłodu, od którego piersi jej orzeźwiały.
Wzrok Agnieszki padł na śpiące, poobnażane dzieci; schyliwszy się, koszulki, w miotaniu sennem pozesuwane, obciągnęła, nóżki kołderką osłoniła.
Sen ją teraz pociągnął znów ku sobie, lecz gorącość pościeli z łóżka wypychała. Nie chciało jej się odjąć nóg od podłogi, chłodzącej stopy. Ociężałość objęła ją wielka.
Zwolna stopniowo — w nowym, niespodzianym i niezrozumiałym przypływie — podstępować znów poczęły do niej tchnienia palące, duszne. Tylko, że teraz szło to nie z zewnątrz, lecz z głębi jej własnej istoty; podniosło się od obnażonych nóg Agnieszki, na które padło ociężałe jej spojrzenie; potem fala ta rozlała się ciepłem po wnętrzu, w piersiach stała się gorącą, do głowy podeszła w żar obrócona, a twarz musnęła płomieniem.
To było tak dziwne, że Agnieszka zakrzyknąć chciała, podobnie, jak tam, na placu:
— Boli — puścić...
Teraz jednak było to coś silniejszego, niż ręki ludzkiej uściśnienie — coś, zmieszanego z wszystką krwią, owładającego całem ciałem, które odrazu stało się niemocnem. Ani krzyczeć, ani bronić się — tylko oczy zamknąwszy, lecieć w otchłań skwarną, bezwładnie. W ciągu jednej, krótkiej chwili czuła się w mocy nieznanego, w mocy niepodobnej do przełamania.
A gdy ta chwila przeszła — gdy gorąca odpłynęła fala — srom, srom ogromny podstąpił w to miejsce. Drżąca, zalękniona — uczuła zawstydzenie od widoku nagości stóp, gołych rąk, od falowań piersi. Schowała się pod kołdrę, okryta z głową.
Zrozumiała.
To, co lice ludzkie ponsowością oblewa, co brzmienie głosu odmienia, co rękom do uścisków rwać się każe — nie było już nazewnątrz niej, nie zaglądało do oczów. Było w niej samej, weszło w nią.
— Nie ujdziesz mi teraz.
— Otóż ujdę, ujdę — szeptała.
Ale to był szept lękliwy, niby z ust dziecka, które się odgraża na silniejszych od siebie.
Rychlej, niż sobie obiecywał nawet — bo już po miesiącu — Dominik robotę w fabryce odzyskał.
Spotkania wieczorne z Agnieszką i przechadzki w tygodniu ustały: prawie, że i pomówić nie było kiedy; za to niedziela tem była milsza, tem bardziej wyglądana. A gdy nadchodziła w rozpromienieniu pogodnem, z iskrzeniem się blasków letnich, oddychająca upałem, który siedzenie w domu, na poddaszu rozprażonem i dusznem, uprzykrzał, Dominik od rana dziewczynie spokoju nie dając, namawiał, by po chłodzie, nim żar słoneczny przypiecze, za miastem, w stronie Bielan, cieniu poszukać. Iść, jadło ze sobą wziąwszy, pozostać do wieczora, nacieszyć się choć raz latem. Czyż wszystkiego na świecie ułaknąć muszą, niczego i nigdy nie użyć.
Maryannę trudno było namówić. Radaby, sił tylko brakło. Po całotygodniowej robocie doznawała rozbicia a umęczenia takiego, że łóżko jedynie ją nęciło.
— Co mi się stało — nigdy lezuchem nie byłam.
— A no cóż, wiek, lata te podeszły. I ja się taka sama teraz zrobiłam — wtórzyła jej praczka. Niech roboty aby na chwilę zbędę, niech ręce z balii wyjmę, niech się z dzieciakami i starym obrządzę — tobym już tylko leżała a leżała.
W istocie nie miała nigdy dostatecznego wypoczynku, kładąc się później od wszystkich i zrywając się do balii o świcie.
Maryanna jej pracy już by nie podołała. Niby tak wyraźnie nie chorzała, ale we wnętrzu była słabością jakąś trawiona. Nogi jej mdlały, ręce drętwiały często; znużenie brało ją niekiedy całą, ssąc grzbiet i piersi, garbiąc ramiona, przygważdżając — gdy dzień był wolny — do łóżka.
— Ale ty, córuś, nie masz co z przyczyny mojej w izbie się wędzić — do Agnieszki mówiła, upierającej się niedzieli którejś, by z domu bez matki nie iść. — Ja nie chora, do niczegoś mi tu nie potrzebna.
— Bo i prawda — wtrąciła Leonowa — matka niech się wyleży a Agnieszka, jeśli obmówiska się boi, w czem ma się rozumieć słuszność przyznać jej należy — i z mężczyzną sama chodzić nie chce — niech dzieciaków moich zabierze. To będzie najlepiej.
Uśmiechała się, mrugając w stronę Dominika, rada, że mu dopomogła.
Przybrawszy więc do towarzystwa dwoje dziewcząt i Stefka, poszli jednej niedzieli taką gromadką. Dzieciaków obecność, ich rozradowanie ogromne, hałaśliwe, roześmiane, świergot ptasi przypominające, ich żywość — skry ogniste z nich czyniąca, ich gonitwy po brzegu Wisły, zlatywanie z górki na pazurki, przekomarzanie się starszym, wytworzyły wesołość czystą, uspokajającą.
Powtórzyło się to następnego święta i znów następnej niedzieli. Utarło się. Czasem dzieci pobiegły wprzód, a Dominik z Agnieszką za niemi zdążali; czasem oni raniej wyszli, uszli kawał i gdzieś nad drogą lub brzegiem czekali, aż »Leoniątka« ich dogonią.
Dominik pilnował się, by słowa nie złamać; dusił w sobie zrywające się, jakby od dotknięcia płonącej żagwi, podmuchy upragnień, niepokoju.
»Obiecała mi siebie — to dosyć. Powinienem być jej za to Bóg wie jak wdzięcznym; powinienem psem koło niej warować a na żadne zachcenia sobie nie pozwalać. Taką dobrą, miłą, śliczną szanować mi, jak świętą».
Ale, gdy blizko była, gdy zapachniała mu swem ciałem, ślicznością swoją w oczy wionęła, musiał całą mocą wstrzymywać się, by jej nie uchwycić i nie przyciągnąć. Od tego mocowania smutniał, sechł. Czas mu się dłużył; list za listem pisał to kolegi o prędsze papierów nadesłanie. Upewniając samego siebie z racyi narzeczeństwa, że z czasem posiąść ją musi, tem uspokajał napastujące go wzburzenie; ale znów kiedy indziej owa pewność właśnie jeszcze bardziej go niepokoiła, sprawiała, że zacinać musiał zęby dla powstrzymania tłoczącej się do ust zdradliwej prośby, namowy złej, grzesznej:
»Czy za miesiąc — czy dziś... Ja Agnieszkę nie zdradzę; jeszcze wierniejszym będę«.
Lecz to tylko z krwią gorącą zaklęcia takie przelatywały mu przez głowę. Z ust nigdy im wyjść nie da; nigdy nic podobnego on jej nie powie, nie obrazi jej.
Tymczasem — bez słów, bez zaklęć, bez próśb, bez zaprzysięgań — przyszło to, stało się. Tak dziwnie, niespodzianie, niezrozumiale.
Dla czego! Jedno i drugie broniło się, opierało, nie chciało dopuścić — a jednak rzecz ta przyszła, stała się.
Krótka chwila samotności w oczekiwaniu na dzieciaków, które się w domu zapóźniły; ustroń w pobliżu Wisły; dobrotliwa promienność rozpiętego nad światem bezchmurnego nieba, a nad niemi chłodem i resztką wilgoci porannej nasycony cień przybrzeżnych wierzb i topoli; niepokój drżący listków, trącających się w górze; pieściwość woni traw, z rosy obsychających; skrzenie się na rzece rozsypanych pobłysków; plusk łagodny, miękki zalatującej na piasek nizkiego wybrzeża fali — i jedno niespodziane otarcie się ramion, jedno ócz napotkanie i pomieszanie ze sobą szybkie wytrysłych z nich blasków — jedno umilknięcie dziwne, jakby ktoś znienacka zacisnął gardło.
— Nie ujdziesz mi.
Moc wielka, nieprzełamana, chwytająca w uścisk tak gwałtowny, że ani krzyczeć, ani bronić się — tylko oczy zamknąwszy lecieć w bezdenność zarazem straszną i kuszącą — wionęła na nich, jak ten nagły poryw wiatru, co wzbije kurzawę w słup, zakręci nim i ciśnie o ziemię.
Jeden krótki jęk rozkoszy i bólu... Wicher skwarny, podmuch potężny, roznoszący na kazy życia i wołanie wszechprzyrody, rwący jak pajęczynę, zapory uwarunkowań, więzów i przyzwoleń ludzkich, pomknął dalej, już nie dbając o tych dwoje, rzuciwszy im — jak rzuca on każdej parze żywych istot — na pożegnanie w ostatnim wiewie swoim: — Cieszcie się, radujcie się.
Noc pomroką senną, skwarnym zaduchem przesyconą, znów objęła poddasze. W ostatniej izbie Joanna, umordowana gorzkiemi myślami o Piotrze, coraz nędzniej wyglądającym, obszarpanym, brudnym, wychudłym — nie mogła do późna usnąć.
Do oporu dłuższego nie czuje już sił. Dziś mówił jej, że chyba weźmie kartkę do szpitala, bo bóle rozłamują mu ręce, nogi i krzyż. Popatrzyć na niego — istny Piotrowin z grobu wywleczony. Ha, trudno, nie odmieni się ta dola.
— Jutro powiem Leonowej, niech kąt mój odnajmie.
A może — może, teraz będzie on już innym, może to zupełna poprawa, wyrzeczenie się raz na zawsze trucizny, ogłupiającej tę słabą głowę. To marzenie ukrywa się w najskrytszej głębinie jej pomyśleń. Gdyby się ziściło — życie ich, kto wie — natrafiłoby może na inną kolej, podobną do kolei innych po ludzku żyjących, ślubnych stadeł.
Wybita zupełnie ze snu, z boku na bok przewracając się, na twardem pościeleniu, posłyszała tuż obok żałosne westchnienia i wplatające się do nich tłumione odgłosy łkania.
Płakała Agnieszka, próżno — by jej nie dosłyszano — zatykając usta rogiem poduszki.
Była w Joannie przenikliwość istoty cierpiącej, rozliczną i z gorzkich najbardziej gorzką nędzą napojonej. Nie zadając sobie, ani tamtej pytań, odrazu z zupełną jasnością, bez powątpiewań, może po akcencie płaczu, odgadła, co te łzy wyciska.
Wstała, podeszła do Agnieszki i nachyliwszy się szepnęła:
— Żeby matki nie obudzić i niechby inni nie posłyszeli. Narzuć może cokolwiek na siebie — wyjdziem do sieni.
Strach, okrutny strach przed nieszczęściem jakiemś, tuż w pobliżu czatującem, nękał Agnieszkę — daleko odegnawszy pamięć płomiennej chwili. Teraz on sam jeden nad całą istotą jej panował. Uciec przed nim, przytulić się do kogoś, szukając obrony...
Skwapliwie posłuchała Joanny.
Nie ubierając się, spódnicę tylko wziąwszy, cicho przemknęły się między śpiącymi, minęły przylegający do poddasza stryszek, gdzie chrapanie czyjeś słyszeć się dawało — zapewne ktoś tu sobie z izby przeniósł posłanie; po kilku schodkach zeszedłszy, u skrętu do niższego piętra na stopniach usiadły przed oknem rozwartem.
Na dworze czerń nocy rozrzedzoną już była nasiąkającym w nią od wschodu brzaskiem. Rama okienna obejmowała zatopione w szarości jednostajnej, równej, szczyty dachów kilku i wieży kościelnej nad nimi. Cichością ukojoną, czy też zmartwiałą ze światu wiało.
I prawie nie mącił jej szept dwu kobiet przytłumiony, urywany, dla nich samych tylko zrozumiały — szept kobiecej żałości, skarg, wyznań na półsłowie zatrzymujących się.
Joanna objęła dziewczynę, głaskała jej włosy, przytulała jej głowę do swojej piersi. Ten poryw współczujący, litościwy, rodził się w niej z poczucia wspólności fali, przewalającej się pod niemi, pochwytującej je obie wraz z setkami innych, unoszącej je dokąd, po co? Przedstawia się Joannie obraz jakiejś rzeki. Płynie po wodzie gałąź równiutko, spokojnie, jakby się ślizgała z fali na falę. A w tem podleci z boku pęd nowy, chwyta ją i niesie, gdzie wir, gdzie zapamiętałość wód, pianą ociekających. Pośród szumu i łoskotu jeno zakręci się gałęź, wpadnie do lejka i albo już się nie pokaże, albo drobne z niej kawałki. Są, które się ustrzegą, ale tych co się nie ustrzegą, na złą dolę wydanych — jak dużo, jak dużo.
Żałość dla Agnieszki rozbudziła w Joannie wspomnienie dawnej krzywdy swojej, gorzkiej, obmierzłej.
— Tyś Agnieszko poniosła to od kochanego człowieka i nie wspomnisz tej chwili z jakimciś obrzydzeniem wstrętliwem, jak gadu zimnego dotknięcie się przypomina. A ja...
I widzi siebie równie młodą, świeżą, jak Agnieszka, ale więcej zdrowia, siły, wesela wprost z wiejskiej zagrody przywiezionego mającą, rumianą i kraśniejącą, żywą jak skra, a przecież gotową pokłonić się i uszanować starszych, mądrzejszych, »uczonych«.
Pierwsza służba. Przypomina sobie tę panią poważną, surową, z przypruszonymi siwizną włosami. Syn do niej właśnie był podobny — z twarzy — jednako też małomówny, grzeczny a nieprzystępny. I dziś jeszcze z równą siłą odzywa się w niej oburzenie, wstręt na myśl o ohydzie tej chwili gwałtu, dokonanego po obmyśleniu tysiącznych ostrożności, by łajdactwo się nie wydało, dokonanego na zimno. Nie chciał pieszczot — tylko nasycenia. Nie zdobył się na rzucenie choćby z litości jednego serdeczniejszego słowa. Obszedł się z nią jak z rzeczą. Nie ma mocy, któraby wskrzesić mogła to, co w niej zabite zostało w owej chwili i potem, gdy matka z podłością oczu nie mrużącą rzuciła jej:
— Nigdy nie uwierzę — to ty prędzej uwiodłaś jego, łajdaczko! Policyi cię oddam, która takie jak ty spisuje.
Łzy jej płyną jeszcze po latach.
— Tyś szczęśliwsza, szczęśliwsza — szepnęła, tuląc głowę Agnieszki.
Na listy Dominika odpowiedź nadeszła taka:
«Nic tobie, kolego mój, dopomódz w sprawie wyjęcia świadectwa, iż żona twoja umarła, nie mogę. Nie swoje ona tutaj podała ludziom nazwisko, lecz wcale inne — może ze wstydu. Jak się to udawało — nie wiem, dość że papierów przy niej żadnych nie było, a w szpitalu tak ją zapisano jak sama powiedziała, nazwisko prawdziwe ukrywszy. Teraz jak dowieść, kim była — nie poradzę ci, bo nie wiem, ale sposób pewnie na to najdziesz, może przez urząd napisawszy. Na odjezdnem słowa te ci przesyłam; w insze strony wyjeżdżamy, tutaj nic dobrego nie zaznaliśmy».
Patrząc na zbielałą zupełnie i jakby w oka mgnieniu zeszczuplałą twarz Agnieszki, na wargi jej, z których krew uciekła, drganiem bezdźwięcznem poruszane, na oczy przed się w bezdenność, nagle rozwartą, zapatrzone — rzekłbyś, że widzi ona dzień po dniu wszystko, co nastąpić ma.
— Sposób się najdzie — z pewnością najdzie — szeptał Dominik.
A w jej głowie huczało z stanowczością nieodwołalną, pewną:
— Nie najdzie się.
Starania były robione, ale zawsze czegoś brakło — pieniędzy najczęściej — i sposób się nie znalazł, ani w pierwszym roku, ani w drugim, ani następnych.
Nim macierzyństwo podeszło, była Agnieszka już sierotą. Odjęte miała prawo smucenia się z tego, raczej błogosławić trzeba było śmierć cichą i spokojną starej kobiety, nie przewidującej nieszczęścia przed nią zatajonego.
Gdy syn się urodził, Dominik prosił ją, by dole swoje połączyli.
— Dla dziecka, dla naszego dziecka, Agnieszko. Niech ono nie idzie na szpitalny garnuszek, na poniewierkę, jak szczenię wyrzucone.
Odrzekła krótko, z prostotą:
— Nie potrzebujesz prosić, ani niewolić. Gdybyś pierwszy się nie odezwał, jabym sama nie inaczej ci powiedziała. Rozumiesz? Tylko dla dziecka.
Nie udawała. Kochanie, jeśli było jeszcze to już nie to. Zmysły, zrazu gwałtownie wyrwane z otulenia, w jakiem młodość smutna, szarzyzną przepojona, w pracy ciągłej uchodząca, je trzymała — zamilkły, zmartwiały od nieustannego ssania bólu i zgryzoty.
Nienawistnym on jej nie stał się, ale to raczej żałość była, którą wspólnie jego i siebie ogarniała, nie dość jednak mocna, by na pożycie takie poszła dla niego. A dla dziecka szła, nie namyślając się. To źdźbło życia małe, słabe i niemowne wkładało w płacz swój, w pisk żałosny — prośbę, wołanie, nakaz, by równie ojciec, jak matka byli przy niem. Niech go nie odstępują ci, co dali mu życie. Nawet złe, dzikie bestye kładą się wspólnie na straży swych małych. A że matka ściągnie na swą głowę urągania ludzkie, że wytykaną będzie — nie wie o tem to pisklę.
Odmieniła się Agnieszka. Hardość w nią weszła. Uczyła się nie dbać — co ludzie powiedzą, byle ona pełniła wszystko do niej należące. Nabrały jej oczy blasków ostrych, a po czole snuł się cień, odpychający pytania, współczucia, natrętność ludzką.
— To co robię — robić muszę. Posłusznam memu Władysiowi — powtarzała sobie z posępną uciechą, zamykającą cały świat w tem jednem ździebełku.
Powtarzała również często i to jeszcze:
— Na żadne inne złe nie pójdę nigdy.
Było to pełnienie służby. Zrazu przy dzieciach i przy nim, potem, po latach siedmiu czy ośmiu — już tylko przy nim. Dzieci poumierały. Pozadzierżgane przez nie i przez czas węzły nabrały krzepkości stalowych ogniw rodzice rozejść się już nie mogli.
Dominik chorzał. W fabryce z podźwignięcia nabył kalectwa ciężkiego i wstrętnego, które do pracy fizycznej niezdatnym prawie go czyniło. Lekka, odpowiednia robota nie trafiała się. Agnieszka z ochotą pracowała za dwoje, cierpliwa, prawie rada temu, że dzień, budzący ją z punktualnością dozorcy, nie przynosił jej nigdy najsłabszego promyka radości, ucieszenia się, swobodnego odetchnięcia. Przeciwnie nawet. Choroba sprawiła u Dominika dużą odmianę. Zgorzkniał, złym się stawał, ulegać poczynał ponęcie wódki.
Zwolna stawał się dla Agnieszki, czem Piotr był dla Joanny — istotą wymagającą roztoczenia nad nią opieki — tylko nie tak potulną, jak szewc. Miewał napady złości, miotania się; wódka pchała mu do ust wymysły, grube, ciężko uderzające słowa.
Wśród takiego położenia rzeczy stało się, iż Agnieszka straciła robotę w fabryce. Miesiąc i drugi tylko dorywczo coś nie coś zarobić mogła, nic stałego nie znajdując.
Bieda skradać się poczęła, rozlewać od progu ich izby, jak ta woda niegdyś, co przedostawszy się do suteryny, groziła Agnieszce: «zabiorę cię — poniosę cię nawet nie wiesz dokąd».
Ale ta pogróżka, z powiewem zimnego wiatru krążąca po izbie, napełniła kobietę oburzeniem.
— Nie prawda, nie poniesiesz mnie tam, dokąd nie zechcę. Do śmierci możesz mnie przywieść, do złego — nie.
Serce jednak trochę cierpło.
Raz, ona tylko co powróciła z półdniowej bieganiny, po bezowocnem dowiadywaniu się i wypraszaniu roboty. On już od godzin kilku przetrawiał w sobie złość pijacką, nasuwającą mu dziwaczne pretensye.
W izbie zimno — to jej wina. Zostawiła go samego na tyle godzin — czy to nie podłość. Musiał na czczo napić się wódki, nie przekąsając niczem — jeśli to go struło, czy nie ona winna.
Zajęta swemi myślami, nie otrząsnąwszy się jeszcze z gnębiącego wrażenia dzisiejszych zawodów, prawie go nie słuchała. Nie zwróciła uwagi na jego stan podniecony, na niezwykły wygląd, ani się domyślając, że tym razem wypił więcej, niż kiedykolwiek, że cała flaszka opróżniona, w kąt rzuconą była.
Żywo zakrzątnąwszy się około ognia, nie odzywała się wcale. Ot — zwykłe zrzędzenie głodnego z powodu nieprzygotowanej na czas strawy; dostanie jeść i uspokoi się.
Ale on podniecał siebie, usiłując rozbudzić w niej gniew.
Lata, drze trzewiki — po jakie licho? Czy można przymusić kogoś, żeby dał robotę, gdy jej nie ma lub dać nie chce. Trzewiki z nóg jej oblecą, zostanie bosówką — i otóż koniec karyery.
Słuchała z rosnącem zdumieniem.
— Co ty dziś wygadujesz?
Dziś? On już dawno zbiera się jej powiedzieć, że nie może być dłużej na jej łasce i świat jej swoją osobą zawiązywać. Naturalnie. To musiało się jej naprzykrzyć. Mogliby się rozejść. Po rozwód do papieża nie potrzebują pisać.
— Co ty mówisz, czyś zwaryował! — krzyknęła już z rozjątrzeniem.
Wcale nie. On mówi jej z dobrego serca. Tak, tak — kobieta niebrzydka, oswobodzona od takiej kuli u nogi, jaką on jest, mogłaby nawet bez pracy opływać w lepszym bycie.
Osłupiała. Zrazu skołatana jej głowa nie mogła ogarnąć, pojąć tej mowy.
— Co wygadujesz, co wygadujesz?
Ale gdy nie odpowiadał, śmiejąc się chrapliwym, złym, udanym śmiechem, odrazu w zimnej jasności uprzytomniło jej się znaczenie jego słów. Chce się jej pozbyć i czyni to tak okrutnie.
Milcząc, z uczuciem śmiertelnego chłodu w piersiach, narzuciła chustkę i wybiegła.
— Agnieszko, Agnieszko — przez pamięć dzieci naszych daruj mi, odpuść mi.
Słowa to rwały mu się w ustach, to więzły w gardle, to wylatywały szybkie, goniące się, w gorączkowych tchnieniach.
— Gdybyś wiedziała, com wycierpiał.
Mówił o męce tej nocy, o okropności przebudzenia, powrotu jasnej myśli z poczuciem sprawiedliwości i pamięcią wyrządzonej krzywdy. Chciał teraz jak najśpieszniej wypowiedzieć to wszystko, wyrzucić ze siebie, ale zmusiła go do umilknięcia oschłość w gardle i nagłe zwątpienie czy przekona ją, czy wzruszy.
Ból, kąsający duszę, wyrzuty, wstyd okrutny niepokój, targający nim aż do chwili, gdy wreszcie, po nieskończenie długiem przebieganiu ulic miasta, napotkał ją wlokącą się pod murem ustronnego zaułka, wszystko to wyżarło ślady widoczne na jego twarzy. Stał koło niej, nie śmiejąc ująć jej ręki, nędzny, z przybitym do ziemi wzrokiem, chwiejący się na nogach.
Westchnienie ulgi — jak jęk głębokie — wyszło mu z piersi, gdy uczuł pod ramieniem swem jej rękę. Pociągnęła go.
Chodź, chodź.
Już pierwsze jego słowa i pierwsze na niego spojrzenie napełniły ją światłem i ciepłem radości, która wszystkie utracone siły, jej wróciła.
Więc on cierpiał. Więc to tylko gorzkość prześladującej ich doli i trujący opar wódki mówił jego ustami. Więc można żyć, nie wszystko skończone. Przed chwilą jeszcze tylko jedno powtarzało się w jej głowie odrętwiałej: «Umrzeć — do niego nie wrócę — na złe nie pójdę. Cóż zostaje — umrzeć». Lecz oto życie wraca, rozlewa się po żyłach, z których krew zda się już była uszła. Jeszcze się nie dadzą losowi, będą walczyli.
Prędzej, prędzej do domu.
...Przy blasku małej lampki, tak dziwnie tego wieczora przyjaznym, rzekła Agnieszka:
— Wiesz ty, kto był ze mną tam, między pustymi straganami? Taka nieszczęśliwa, uliczna kobieta. Mówiła mi, że obrzydzenie do samej siebie chleba jej przełknąć nie daje, odpycha jej garnek ze strawą od ust. To co robi — robi dla swojej córki sparaliżowanej, od pół roku w szpitalu leżącej. Jej nosi lepsze jadło a sobie na opłacenie kąta żałuje.
Wstrząsnęli się oboje. Spotkały się ich spojrzenia a mieli w nich jedno zaprzysiężenie.
∗ ∗
∗ |