<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Od owdowienia jednej a osierocenia drugiej — mieszkały kobiety te u ludzi obcych, kątem.
Poddasze to było, z dwu składające się izb — niemałych, ale do przytulenia tylu ludzi, ilu kąty tu powypuszczane sobie miało — za szczupłych. Dziatwę — a był jej zastęp liczny, bo od trzech par małżeńskich, nocą pokotem kładziono na zasłanej czemkolwiek podłodze, że dla stopy postawienia nie znaleźć wtedy wolnego miejsca.
Prócz rodzin trzech, oraz Agnieszki i jej matki, cisnęło się tu pojedyńczych jeszcze lokatorów czasem paru, czasem kilku, nieposiadających łóżek a zatem i kąta właściwego, sypiających na byle gdzie rozłożonym sienniku. To byli ludzie niekrępowani obowiązkami rodzinnymi, mający zajęcie niepewne, często zmieniające się, dziś tu — jutro tam, lub urywające się na czas dłuższy lub krótszy. Wyrobnik lub wyrobnica, posługacz czy posługaczka; służąca po odejściu z jednej służby a przed znalezieniem drugiej; czasem szwaczka, kiedyindziej robotnica młoda, bez rodziny lub mająca powody do zamieszkiwania osobno w oczekiwaniu, aż kochanek jej poczuje się do obowiązku zagładzenia błędów lub osiągnie środki do uwicia gniazdka już dla trojga, lub może — bez żadnych na przyszłość określonych nadziei — czekająca czasu odbycia połogu gdzieś w przytułku; innym razem znów rzemieślników paru, młodziaków po koleżeńsku jednym dzielących się siennikiem, słowem — ludek z tych czy innych powodów, nieustatkowany i sierocy, pojawiał się tu, znajdując przytulenie za kilka złotych na miesiąc i pomieszkawszy dłużej — krócej, znikał. Wciąż jedni drugich zastępowali. Tylko kobiet, złem rzemiosłem się trudniących i takich ludzi, których o złodziejstwo podejrzywać można było, nie przyjmowali gospodarze stancyi.
Gdyby miejsca więcej było, woleliby jedynie rodzinom kąty odnajmować.
— Z tych, co luzem po świecie latają, mała dla nas pociecha — mawiała główna lokatorka, praczka Leonowa. — Nigdyby my mieszkania opłacić nie zdołali, żeby na nich liczyć. Przemieszka to miesiąc, złapie sienniczynę na plecy, tobołek, czy tam skrzynkę ze szmatami pod pachę i jazda we świat. A ty człowieku ostań i płać dalej. Wolimy, dużo wolimy, żeniatych, dzietnych, robotę stałą mających. Choć z małżeństwem umitrężenie większe, bo to i gratami pół izby odrazu zastawią, i baby przy jednym kominie o garnki się co dzień swarują i dzieciaki piekło podnoszą a izbę, jak chlew mi zaśmiecą — zawsze co małżeństwo — to statek, to miejsca jednego trzymanie się. Małżeństwo przewłóczyć się co miesiąc lub dwa bez racyi dobrej nie będzie.
Przydawali się jednak i owe luzaki. Choć bowiem na trzy rodziny rozłożony za wielkim był jeszcze dla każdej z nich czynsz komorniany, a miejsca już szczupło ostawało.
Z pomiędzy mieszkających tu w pojedynkę trafił się wszelakoż jeden, okazujący stateczność w tem, że raz zamieszkawszy, nie myślał o prędkiem wyniesieniu się, choć zabranie pod pachę ruchomości swych wszystkich nie sprawiłoby mu trudności żadnej.
Zwał się Dominik.
Około trzydziestki liczący, szczupły, średniego wzrostu, nic wyróżniającego się w powierzchowności swej nie posiadał. Twarz jego przystojną dość pospolitą, ozdabiał niebrzydki jasny wąs.
— Gładki dość — mawiały o nim mieszkanki poddasza — ale żeby przepadać za nim — to nie. Ot — ujdzie.
Rozmawiając z nim jednak częściej, można było upodobać sobie niektóre brzmienia jego głosu lub śmiechu, łączące serdeczność, chęć ujęcia sobie słuchaczów z pewną nieśmiałością, wywołującą nagłe zamilknięcia, jakby usta krępowała obawa, czem ludzie na życzliwość odpowiedzą. Trafiały się w mowie jego takie odcienia delikatniejsze, miłe dla ucha i do serca wkraść się mogące, tylko że taką mową nie szafował. W obejściu zuchwałości, ani junactwa, usidlającego niewiasty, brak mu było, ale zachowanie spokojne a nielękliwe znamionowało i pewności siebie nieco i uporu dość. Robotnikiem był jednym z kilkuset zatrudnionych w wielkich zakładach mechanicznych.
Wprędce jakoś potem, jak Agnieszka z matką u Leonostwa zamieszkały, sprowadził się i Dominik. Że zaś one w drugiej izbie kąt swój miały, że przytem, Dominik, dalszą musząc do swojej fabryki przebywać drogę, czy może też bałamucąc się wieczorami, późno — gdy te się już pokładły — wracał, a zrana wcześniej, niż one, wychodził, nie wiedziały nic o nim długi czas. Dopiero niedzieli którejciś wieczorem, Agnieszka przelotnie dostrzegłszy w pierwszej izbie Dominika, gdy do spoczynku się zabierał, matce pytanie półgłosem rzuciła:
— Chyba Leonowie mają kogoś nowego tamój? Nie wie mama, co za jeden?
— Podobno z fabryki. Powiadała mi cosik o nim Leonowa, ale na oczy go pierwsze widzę i co powiadała mi — nie przypomnę. Tyle chyba, że człowiek cichy, nie pijak.
— U nich to prawdziwy zajazd — szepnęła Agnieszka i więcej o tem nie mówiły.
Tak słabo zapamiętała twarz jego, że gdy na ulicy powracające z roboty napotkał je kiedyś i pozdrowił czapki uchyleniem, nie mogła pomiarkować, kto to jest.
— Zna mama?
— Zdaje mi się, że ten, co w pierwszej stancyi u Leonów, ale nie spierałabym się, czy to on.
Nadszedł zaraz za niemi, więc poznały, iż to ten sam. Pierwszy to raz zdarzyło się, że wieczerzając w swoim kątku, posłyszały głos Dominika i przez drzwi, do sąsiedniej izby uchylone, dobrze mu się przyjrzeć mogły.
— Roboty ubyło — opowiadał gospodarzom — trzydziestu naszym zapowiedziano, że za dwa tygodnie będą mieli książki podpisane — i abszyt. Bądź zdrów — trzymaj się ciepło.
— Trzydziestu — olaboga! — żałośnie zawodziła jedna z kobiet. — I co będą te ludzie robić?
— A cóż — świętować, z kąta w kąt łazić, przepychać biedę jak się da. Na pociechę — urżnąć się nie zawadzi, jeśli będzie za co — albo przyjaciel zafunduje. I aby dalej, aby — miesiąc, półtora.
— A potem?
— A potem nazad do roboty poprzyjmują.
— Aha, poprzyjmują. Więc to nie całkiem, nie na zawsze oddalają?
— Tak się nam widzi, bo to już nie raz było, że robota ustanie a za miesiąc, dwa — obstalunki podejdą i znów się ruszy.
— Dobrze to tak mówić: miesiąc, dwa — rozważała taż niewiasta, żona tragarza, który w tej chwili milcząco, z głośnym jeno ust i języka mlaskaniem wieczerzę spożywał — ale kto z dzieciskami, to jak przeżyć, jeśli insza robota na ten czas się nie trafi.
— To też za żeniatych i z dzieciskami jeszcze się nie wzieni. Nas wybrano, pojedynków na pierwszy ogień. Ale jak źle pójdzie, to i tamtych przerzedzą.
— Nie daj Boże — lepiej, żeby ich nie ruszali. Bo tam was, kawalirów, to i żałować nie warto — nie zginiecie.
— Ja nie kawaler — obojętnie wtrącił Dominik.
O! zadziwiły się obecne w izbie kobiety. A gdzież pan Dominik żonę schował, może do tej tu malowanej skrzyneczki?
— Schowana ona ale do ziemi, na wieki wieczne. Prawdę powiedziawszy, to nawet nie ja ją chował a obcy ludzie, i nie tu a daleko, w obcym kraju, w mieście nadmorskiem — mówił Dominik, bawiąc się wyrazem ciekawości, którym roziskrzyły się odrazu oczy słuchaczek.
— Widzicie, jaki skryty nasz pan Dominik — odezwała się gospodyni — miesiąc już tu u nas i słóweczka jeszcze o sobie nie pisnął. Pierwsze teraz słyszę — że wdowiec.
— Bo wdowce przemówił ktoś inny — jeśli są bezdzietne, zawsze się ukrywają i za kawalirów lubią siebie wydawać, bez to, że wiele jest dziewuch, co za wdowca, chociażby i dzieci nie miał iść nie chcą, woląc takich, którzy żeniaczki jeszcze nie wypróbowali.
Dominik śmiał się bez przymusu swobodnie.
— Niech-ta wolą. Ja o żadną nie stoję.
Dzień był powszedni, ludzie pomordowani, rozmowa więc wprędce się zakończyła wśród przygotowań do spoczynku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.