Po powrocie/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po powrocie |
Rozdział | IV |
Pochodzenie | Radosne i smutne |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
W piwnicy kijowskiej, do której schowa liśmy się w czasie bombardowania bolszewickiego, patrzono na nas z trwożliwym szacunkiem i z tem dobrem współczuciem z Rochefoucaulda, które spostrzegło, że dość jesteśmy silni, by znieść cudze nieszczęście; patrzono na nas z miną łagodnie uśmiechniętą na temat: dobrze, że to oni, nie ja! Potem zaczęły się wywiady:
— Co pan czuł, kiedy strzeliło?
— Czy bardziej się pan bał w pierwszej chwili, czy potem?
— Czy miał pan poczucie wieczności i przeczucie śmierci?
Nie mogłem odpowiadać logicznie, bo miałem w głowie szum diabelski, zauważyłem jednak, że pytający mnie, w tej chwili już starego, doświadczonego rutynistę, szczękają zębami z doskonałym wdziękiem i boją się teraz już i za mnie także, ja już bowiem nie miałem powodu. Ktoś tam przyniósł wiadomość, że w mojem mieszkaniu wybuchł pożar; obchodziło to mnie równie tyle, ile nieboszczyka obchodzi sprawa, czy go wystawią na mróz, czy na gorąco.
Czekano teraz nawzajem swojej kolei; dom nasz stał się w oczach nieprzyjacielskiej artylerii nad miarę popularnym, czego pojąć nie mogę, bo buda była obskurna; coraz to przelatywał ponad nim pocisk, jak oszalały, widmowy kruk, i gwizdał z wściekłości że go minął; inny nadgryzł komin, inny zarył się niechlujnie w błoto podwórza, zakrztusił się ziemią, potem ją z diabelskiem parskaniem wykrztusił z |pyska, wraz z ogniem i żelazem czerepów.
Kiedyśmy patrzyli wgórę z czeluści piwnic przez okienka, cofnęły się nagle wszystkie głowy, zimną ręką strachu odrzucone wtył, dom drgnął i jęknął, bo się pocisk wgryzł nagle w mansardy i, przez jedno mgnienie tam buszując, ryknął, klasnął i bluznął ogniem przez wszystkie okna. „Mój“ pocisk był bardziej stateczny i prosto szedł do celu, ten jednakże był to pocisk wiercipięta, jakiś nerwowy, trochę niespełna rozumu, jakby mu do łba zbyt mało nakładziono prochów, pocisk bez charakteru i lekkomyślny, gdyż zamiast rozbić ścianę, złamać jakieś krzesło i lec w spokoju, niedowarzony ten pocisk poprzebijał wszystkie cienkie ścianki, zgniótł na miazgę, co tylko było i zygzakiem chyba biegł przez biedne studenckie izdebki. A w dodatku był to pocisk „swój“. Ukradziona artylerja ukraińska, broniąca miasta, strzelała z taką wprawą, że, „zdołowawszy“, rozbijała kijowskie mansardy, wobec czego artylerja nieprzyjacielska rozbijała pierwsze piętra. A porządny człowiek był w środku.
Wreszcie zaczynało to być straszne. Jeden dzień, dwa dni, niechże będzie, jeśli nie może być inaczej; ale trzynaście dni, to już za wiele. Można było wreszcie umrzeć z głodu, choć dobrzy ludzie ratowali się nawzajem. Jednemu prawdziwemu księciu rosyjskiemu pożyczyłem w owym czasie sześć kartofli, zaczęliśmy się jednakże w zielonkawem świetle piwnicy przyglądać sobie wzajemnie, badając ukradkiem, kto jest mniej żylasty i, w ostateczności, jako tako jadalny. Kobiet, przypuszczaiąc zbytnią cierpkość, nie brano pod uwagę. Jeśli nawet było co do zjedzenia, można to było ugotować tylko w mieszkaniu, na to zaś zwykle nie starczyło odwagi, kiedy na dodatek poczęły padać, jak ciężkie dowcipy, bomby z aeroplanów.
Zdobywcy zaś byli coraz bliżej wnętrza miasta; strzały karabinowe trzaskały coraz bliżej i bliżej, i już za każdym widocznym przez nas węgłem ktoś leżał na bruku i strzelał, trafiając zwykle w jakiś parkan, bo zdobywcy wchodzili czujnie, zajmując dom po domu, gdzie w tej chwili zabierano wszystko, co może wystrzelić. Trzynastego zaś dnia pod wieczór zajęto Kijów zbiedzony, wymizerowany, doprowadzony już do ostatniej rozpaczy, głodny, odarty, ze zwisającemi płatami tynku, z czerwonemi ranami zw murach, z porwanemi drutami telefonów, odurzony i tej nocy oświetlony pożarem wieu domów, zapalonych przez pociski. Tejże nocy wielu, wielu ludzi widziało świat boży przy świetle tych pożarów po raz ostatni.
„Bohaterzy“ uciekli, mordowano tedy najniewinniejszych; każdego spotkanego na ulicy mężczyznę, którego ruchy przypominały zmechanizowane ruchy wojskowe, rozstrzeliwano bez sądu, ustawiwszy go pod najbliższym murem. Jakaś straszliwa żądza krwi zalała te straszne, ohydne, dzikie mózgi. „Graduszczyj cham“ upił się krwią i brodził w niej po kolana, krwiooki, uśmiechnięty paralitycznie, przemożny, rozjuszony, wściekłe bydlę, urwane z łańcucha, oszalałe w rozpędzie, przed którym padało wszystko bezwolne i bezsilne. Rewolucyjny potop krwi francuskiej wylalny był w imię czegoś wielkiego, wytworzony z gestem grozy wśród oszalałej pieśni, w której był zawarty krwawy, rymowany motyw wyroku. Ci zaś, z pianą krwi na ustach przed się idący, mordowali haniebnie, ponuro, dla rozkoszy mordu i co straszniejsze, zabijali, jak złoczyńcy. Po ulicach drętwiały, niezamkniętemi, okropnemi oczyma w niebo patrzące, niezliczone trupy — nagie. Sześć kul w piersi miał człowiek brat jedynie za to, że miał piękne, świecące się buty. Z powodu tych butów, które natychmiast ściągnięto z trupa, z powodu niedziurawego płaszcza, robactwo toczyło zwłoki po ulicach.
Przez pierwsze dni bolszewickich owych rządów, salwa padała za salwą w rozmaitych stronach miasta. Mordowano młodych i starych. Jakaś wściekła histerycznie Judyta, ohydna w ponurej żądzy krwi, wysyłała na śmierć całe gromady. Potulny Słowianin mordował ojca i brata na skinienie rozjuszonej czarownicy. Działo się to wszystko w prześlicznym ogrodzie dawnego cesarskiego pałacu. Skazani kopali najpierw sami dla siebie groby, potem stawiano ich nad brzegiem dołu i strącano weń uderzeniem kuli. Z wielkiego parku uczyniono okropny cmentarz, na którym trupy, zlekka ziemią przesypane, groziły zarazą wielkiemu miastu. A czasem z pod nasypu dobyła się ściśnięta ostatnim kurczem sina, straszna ręka...
Obok, w cesarskim pałacu rezydowały bolszewickie, rzadko ochrzczone cary.
Byłem w tym budynku w dni kilka po wybuchu rewolucji i abdykacji cara, kiedy w pałacu rezydował rewolucyjny komitet kijowski. Był w nim też i jeden Polak, jedyny człowiek, który nie pluł na posadzki i wschodząc, zdejmował nakrycie głowy. Reszta wyglądała i zachowywała się serdecznie po ukraińsku. W salonach, wcale tandetnie umeblowanych, snuły się figury nie z prawdziwego zdarzenia, ale z prawdziwego kryminału.
Szwargocące kursistki i dziwnie młodociane drybiasy redagowały w jednym z salonów żydowskie pismo rewolucyjne, w innym jakowyś drab zabłocony, gotował herbatę. W gabinecie cesarskim, podobnym do lepszego hotelowego pokoju, rezydowały panienki nozchichotane i czasem piszące na maszynie. Biurko cesarza zakurzone, smętny grat, przyczaił się w rogu, a pod oknami sypialni, na trawie, leży stłuczone wspomnienie lepszych czasów: melancholijny trup szampańskiej butelki. Na marmurowych schodach plugalstwo, błoto i brud. Nie było tylko krwi.
Teraz się po nich lała smugą krew ludzka, Ukrainiec bowiem w ciągu roku dojrzał politycznie i mordował z lubością, z coraz większą wprawą; cieniutki pokost kiepskiej imitacji kultury obmył we krwi i stanął w bydlęcej swojej nagości, śmierdzący wódką i juchtem, zabłocony i opluty, ohydnem zrządzeniem losu podobny jednakże do człowieka. Zwycięski rezun przypomniał sobie dobre czasy, więc nie dość mu było, że zamordował, prawdziwą rozkosz sprawiło mu dopiero wyłupywanie oczów, wycinanie języków, rozpruwanie brzuchów kobiecych. Historja najnieszczęśliwszych ludzi na świecie, Polaków na Ukrainie, Wołyniu i Podolu, potem krwawa opresja Galicji, była wielkiem rozszerzeniem ówczesnych historyj kijowskich. Przywykło się w owym czasie do rzeczy strasznych, dusza ludzka nie może jednak znieść już nawet nie widoku, lecz słuchu o tem czego dokazać potrafił dziki łotr ukraiński. Płakać się chciało wówczas nad zhańbieniem człowieczeństwa, zgrzytało się zaś później zębami, kiedy rozumni, wielcy egoiści ententy rozmawiać zaczęli ze zwierzem, dzikszym od najdzikszego kafra, lecz chytrym, jak plugawy wąż, z okrwawionym opryszkiem, który przeniesiony na bezludną wyspę zdemoralizowałby uczciwie mordujące tygrysy.
Pojąłem w owym czasie najokropniejszą z nowel Maupassanta, w której człowiek biczuje, wiszącą na ścianie, odciętą rękę swojego wroga, a ten zabił zapewne jedynego tylko człowieka. Cóżby należało uczynić z tymi? Niech im Bóg przebaczy, jeśli zdoła...
Nigdzie już na świecie stworów takich się nie najdzie. Ludożerca nie jest temu winien, że nim jest; kiedyś zasię jakiś misjonarz mu to wytłumaczy i ludożerca będzie miłym portierem paryskiego kinematografu. Tych jednakże rozchełstanych, krwawych upiorów nie zmieni nic nawet za lat tysiąc, szkoda zaś, że szlachetny Lloyd George nie widział paru takich egzemplarzy w oryginale, posłano bowiem do niego „śmietankę“, która sama wprawdzie nie morduje, nie jest jednakże wyłączone, by prezes ukraińskiej delegacji nie ukąsił nagle w nogę szlachetnego ministra Zjednoczonych Królestw. Wszystko się może zdarzyć w tym narodzie ukochanym.
Nie zapomnę do końca życia fizjognomji pierwszych ukraińskich bolszewików, którzy weszli do zdobytego Kijowa; przyszli z rewizją między innymi i do mojego zrujnowanego mieszkania, w poszukiwaniu broni. Najpierw tedy powiało, jakoby morowe powietrze: to połączone wonie wódki, okropnej machorki, brudu i juchtu. Potem się zwaliła gromada z pięćdziesięciu w szarych szynelach mużyków. Kałmuckie nosy i oczy chytre, na wsze strony biegające, podejrzliwe, a pożądliwie patrzące; każdy obwieszony pasami nabojów, każdy z karabinem i rewolwerem, który strzela niezmiernie łatwo, jeśli jego wściekłemu panu przyjdzie cokolwiek do zawszonej głowy. Straszny ten czambuł wszedł z brzękiem i hałasem, z wielkim tupotem i zgiełkiem, jak wchodzi gromada ludzi pijanych, na ich czele zaś, na czele tych nieszczęśliwych, bardzo nieszczęśliwych, starych, chorych na wściekłość głupców ich dowódca: czternastoletni żydek z rewolwerem w każdej ręce. Typowy żydek z kantoru, z binoklami na nosie, kędzierzawy, w ubraniu cywilnem. Chytry i sprytny wiódł tę okropną trzodę na rzeź ich własnych braci i własnych
ojców.
Szczęściem mojem był stan mojego mieszkania, rozbitego w gruzy przez ich szrapnel, skończyło się tedy lirycznie, gdyż przy szukaniu broni ukradły mi dzielne mołojcy coś niecoś z niesłychaną wprawą, przedewszystkiem więc talję kart, rzecz dla owych idealistów najbardziej łakomą, pyjamę, dlatego, że była wściekle kolorowa i służy dziś zapewne, jako wspaniały mundur jakiemuś bolszewickiemu generałowi i co najweselsze! — pudełeczko... z pudrem do paznokci. Zdawało się bowiem temu krwawemu idjocie, że to pudełeczko z klejnotem. Niech mu służy aż do nagłej i niespodziewanej śmierci.