<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Po powrocie
Rozdział V
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.




Należące do dalekich już wspomnień rządy ukraińskich bolszewików w Kijowie znane są z wielu relacyj, tak samo jak i ulubiona anegdota z owych czasów, która się stała wreszcie zmorą, nie było bowiem miasta, w któremby się nie zdarzyła historja ze zdarciem futra ze spokojnego obywatela, któremu za nie dano żołnierski szynel. Obywatel począł przykrawywać szynel na swój wzrost i znalazł zaszyte w kołnierzu rubli czterdzieści trzy tysiące, kopiejek dwadzieścia trzy. Znam stu świadków tego zdarzenia, naocznych świadków, każdego z innego miasta.
Wspomnieniem z czasów tych takiem, które grozą swoją wryło się w pamięć, jest wspomnienie pogrzebów, jakich nikt na świecie nie widział; przeciągały ulicami korowody, karawany długie wozów, zwyczajnych wozów roboczych, zaprzężonych w nieśpieszące się woły chłopskie. Tak grzebano swoje ofiary, wrogi bowiem rozkładały się po parkach i ogrodach. Defilowały śmiertelne te wozy długim szeregiem, czasem ich było pięćdziesiąt, a na każdym z czterech desek zbita trumna, umajona gałęzią jedliny. Czasem zmęczone, małe dziecko, co już za wozem iść nie mogło, sadzano na trumnie i tak jechało, biedactwo, przy trupie ojca, uśmiechnięte, że jedzie. Zawsze były w Kijowie takie pogrzeby; cokolwiek się działo, ktokolwiek się pobił z kimkolwiek, defilowały za dni kilka w nieskończonym szeregu owe straszne trumny, a że tam wciąż się coś działo, wciąż ktoś był niezadowolony, jedynym przemysłem tego dziwnego narodu było zbijanie trumien.
Funt chleba więcej był wart, niż ludzkie życie.
Stare dzieje, niema o czem mówić.
Godziło się jednakże obserwować powolny obłęd duszy wielkiego miasta, patalogiczne objawy niemocy, jego histerię niebohaterską i bezradność. Histeria, wszelki poryw zabijająca, miała podłoże swoje w zdenerwowaniu strasznych dni bombardowania, rosła jednak i przechodziła w chorobę chroniczną, podsycana szaleństwem plotki. Przechodzi pojęcie, czego nie potrafi wymyślić historyczny bliźni, aby bez celu doprowadzić bliźniego do obłędu strachu; czasy owe zrodziły człowieka, który jest bakcylem paniki. Jest to indywiduum gorsze od armaty, która może tylko zabić, ale nie męczy. W czasach, o których rzekłby kapitan Fracasse Gauthier‘a, że na ich widok „klepsydra zadrżała w ręku Czasu“, można przewidywać wszystko i, przewidując, przed wszystkiem się zabezpieczyć pod warunkiem, że się wytruje wprzód ludzi, siejących szeptem panikę, nałogowych trucicieli, tragicznych komiwojażerów strachu. Mówię to raczej na użytek naszych czasów.
Urodzony z matki paniki i z ojca strachu, snuł się wszędzie i będzie się snuł zawsze tam, gdzie cokolwiek ma się stać. Wszyscy są śmiertelnie zmęczeni i już nikt za żadną cenę nie chce słyszeć o nieszczęściu. Tylko on jest niezmęczony i zaczyna działać. Młnoży się króliczą modą i szaleje. Nazywa się taki, indjańskiem zawołaniem, „Blada Twarz“.
Blada Twanz jest wyrafinowanym złoczyńcą i lubuje się zadawaniem męki; nie znosi ludzkiego spokoju i czyni wszystko, by go zburzyć. Karmi ludzi strachem. Węszy, gdzie jeszcze w jakim cichulkim zakątku ostał się człowiek dobrej myśli i pogodnego serca. Wtedy Blada Twarz zjawia się w mglistej chmurze oparów z zapachem siarki, zjawia się z duszą zielonego koloru, wchodzi w dom spokojnego człowieka i stąpa tak ponuro, jak ów hiszpański grand z zakładu pogrzebowego, co przychodzi zdjąć miarę z nieboszczyka. Człowiek pogodny, który marzył właśnie o tem, jak grają u Loursa w biland, otwiera szeroko ramiona i maluje zacną gębę uśmiechem, takim, jak słońce.
— Sto lat! — powiada. — Jakże tam panu przeszło bombardowanie? Gorąco było, bo gorąco, ale Pan Bóg się zlitował. Skończyło się nareszcie szczęśliwie, że upiłbym się z radości.
Blada Twarz spojrzy na niego z tą śmiertelną, zezowatą litością, z jaką człowiek zrównoważony patrzy na zawodowego wariata, i powoli, dobitnie, głosem, który z zakatarzonego dobywa się żołądka, rzeknie:
— Dziś w nocy zarżną pana...
Człowiek pogodny otwiera nagle szeroko oczy, jak literat, który znalazł tysiąc rubli, potem otwiera usta, jak karp w agonji, potem się dziko śmieje przez chwilę, jak bohater tragedji przed skonaniem, potem powoli opada na fotel we wdzięcznej pozie paralityka.
Wtedy się nad nim Blada Twarz nachyli i sączy mu w ucho truciznę, jak bo stary łajdak duński król czynił ojcu Hamleta:
— Mam najpewniejsze wiadomości... nie mogę powiedzieć skąd, ale na to mogę dać słowo honoru. Dziś w nocy od trzeciej do czwartej zarżną wszystkich w wieku do lat sześćdziesięciu, tylko blondynów, w domach, które mają numery nieparzyste.
Wtedy człowiek, który był pogodny, miał serce czyste, po wielu lękach radość w duszy i uśmiech w oczach, nie jest już pogodny, nie ma czystego serca, radości w duszy i uśmiechu w oczach, bo się już wogóle nie rusza i długo leży zemdlony. Jeśli nie miał szczęścia i nie zwarjował odrazu, „na twardo“, — zacznie szaleć powoli i tejże nocy urządzi w domu fortecę i będzie konał trzydzieści sześć razy na godzinę, bo tyle razy skrzypi w jego pokoju stara szafa.
Zasię Blada Twarz, spłodziwszy nowego warjata, idzie dalej, zamyślony ponuro, zezem patrzący na boki, czujny na każdy szelest, wszystko widzący, rozumiejący wszystko. Czasem przystanie, spojrzy na coś przenikliwie i szepnie tylko:
— Ho! ho! to dziwne!...
I wtedy już wie o tem, czego jeszcze nie wie nikt. Rozumie to bowiem Blada Twarz, że wszystko jest pozór i udanie, zaś poza mgłą rozpacz, ha! i śmierć.
Wobec tego odwiedza Blada Twarz szczęśliwą matkę, która tuli dwoje dzieci i jest radosna. Wtedy Blada Twarz zaczyna litościwie kiwać głową i mówi dotkliwym, strasznym, krwawym szeptem tylko dwa słowa:
— Nieszczęśliwe maleństwa!
Niewiasta czuje, jak jej do każdego włosa napływa trwoga, zimna, jak lód.
Zasię blada Twarz:
— Ja nie chcę pani straszyć, ja wogóle nikogo nie straszę. Ale niedawno, w pewnem mieście nad Wołgą, takie małe dzieci nabijano do armat i strzelano niemi do rodzicielskich domów.
— Jezus, Marja!
— Niema się czego bać, tutaj mają to robić dopiero w przyszłym tygodniu.
W tej chwili Blada Twarz rozjaśnia na chwilę fizjognomję, bo lęk śmiertelny padł na cały dom. Wieść bieży po nim na złamanie karku, powtarzają ją „dęby dębom, bukom buki“, kucharka kucharce, stróż stróżowi, wieczorem zaś dnia tego widziano na tej ulicy i stwierdzono pod przysięgą, że tuzin dzieci, związanych za nogi po parze, wieziono na wozie, dzieciom zaś, uwolnionym od rekwizycji, na znak uwolnienia, wyłupywano scyzorykiem lewe oko, aby uspokoić rodziców, że im już nikt dzieci nie zabierze.
Blada Twarz krąży znowu po mieście i szuka ofiary. Chodzi i słucha i szepce i zaraża strachem, swój własny strach sycąc, słyszy szelest zimny śmierci, widzi tylko trupy i myśli, myśli, wciąż śmiertelnie myśli. Aż mu ze stęchlizny zwarzonego strachem, rozmiękczonego mózgu strzeli genialna myśl. Bierze wtedy myśl tę w drżące ręce, rozpatruje ze wszystkich stron, rozdrapuje szponem i zaczyna w nią wierzyć metodycznie tak długo, aż wreszcie uwierzy. Wtedy biegnie szybko, a chyłkiem, wpada w gromadkę ludzi, wierzących w Boga i w boże miłosierdzie, i mówi:
— Wczoraj jeden mój znajomy, pewny człowiek, człowiek, który w życiu swojem nie skłamał...
— Na miłość boską, mów pan prędzej...
— ...ten człowiek kupił funt kiełbasy... Uważajcie tylko: kiełbasa! Niby nic... Niewinna rzecz... Takby się przynajmniej zdawało, więc je... sam mi to opowiadał...
— No i co, no i co???
— Zaraz! człowiekowi przez gardło przejść nie może. Otóż je i czyta gazetę. W gazecie nic nie było...
— A w kiełbasie?!
— W kiełbasie było... Coś mu zgrzytnęło pod zębami, więc myślał że guzik, albo szkło, słowem jakiś nieszkodliwy drobiazg. A to był sygnet...
— Chryste Panie!
— Był sygnet... z herbem... na kawałku ludzkiego palca.
W tem miejscu dwie panie zemdlały, jeden pan spojrzał wymownie na hak w powale, reszta zwiesiła głowy na piersi, a wszystkie serca umarły nagle i zostały pochowane w piętach.
— Jaki herb? — szepnął ktoś trochę z tamtego świata.
— Rawicz! — rzecze Blada Twarz. — Były plotki, że Grzymała, ale to był Rawicz. Sam widziałem.
— Rawicz! — jęknęło echo i schowało się pod kanapę, podtuliwszy pod siebie ogon. Szyby w oknach drgnęły cichutko, szafa skrzypnęła z trzaskiem, pociemniały światła, na ścianie przechylił się obraz, a na schodach głucho zawył pies.
Nazajutrz opowiadano w tej dzielnicy, że ozór wędzony, wystawiony za szybą sklepu ma dziwny kolor i dziwny kształt. Potem jedna Blada Twarz mówiła drugiej Bladej Twarzy:
— Ten ozór, to jest język pewnej starej panny, która mieszkała samotnie. Wyrwali go jej żywcem z gardzieli bo nie chciała powiedzieć, gdzie chowa złoto. Miała cztery miliony w angielskich gwineach. Mój znajomy doskonale to wiedział, bo za tydzień mieli się pobrać.
Tak to oni sobie mówią, a Blada Twarz myśli, myśli, i myśli... Ma stale czterdzieści parę stopni gorączki i za osobistego wroga uważa człowieka, który się nie boi. Przytem Blada Twarz ma w obłędzie metodę i zachowuje kalendarzową ścisłość. W poniedziałek zawsze wszystko jest podminowane, we wtorek jak z arki Noego wypuszczają zarazki dżumy do bogatych dzielnic, na środę przypada zatruwanie wodociągów, na czwartek (mniej więcej na godzinę piątą no południu) wieszanie za nogi na latarniach, w piątek każdy człowiek, który się ukaże na ulicy w zielonem ubraniu, jest rozstrzeliwany bez sądu, w sobotę każdy mieszkający na niższych piętrach wywieziony będzie do kopalni, ludzie z wyższych pięter muszą sobie dać wyrwać jedenaście zdrowych zębów. W niedzielę spokój i obmyślanie katuszy na tydzień przyszły.
Jako tedy widać, Blade Twarze (są one zawsze i wszędzie) wiodą żywot pracowity i nie spoczywają, póki się ludzie z rozpaczy nie poczynają wieszać, lub zachłannie garściami zjadać truciznę, aby sobie skrócić męki.
Blade Twarze, ulegając potrzebie zrzeszeń, zakładają związki zawodowe (w Kijowie zwało się ono: „Centropanika“) i mają zawsze na składzie świeże trupy, kaftany bezpieczeństwa, wszystkie materjały wybuchowe, laseczniki cholery i dżumy (tylko wagonami), zsiadłą krew w butelkach, przepisy na racjonalne pomieszanie zmysłów i tym podobne artykuły, błogo na uspokojenie działające.
Jednego tylko ludzie nie widzą, tego mianowicie, że każdy człowiek spokojny, który nie chce oszaleć, lecz jako tako w pogodzie ducha przeżyć ciężkie czasy, — jeśli zrzuci ze schodów na fizjognomję każdą Bladą Twarz, co przychodzi zarażać lękiem, — dostępuje odpustu lat siedmiu i siedmiu kwadragen.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.