Po powrocie/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po powrocie |
Rozdział | IX |
Pochodzenie | Radosne i smutne |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Pośród huku ręcznych granatów, któremi „otwierano“ magazyny, wśród zdenerwowania, które doszło do szczytu, przyszła wiadomość, że Petlura zwąchał się z Niemcami i wiezie ich do Kijowa na pohybel braciom bolszewikom ukraińskim. Pobiłlo się dwóch małych bandytów „detalistów“ i zawołało trzeciego, grosistę, aby ich rozsądził. Stary bandyta był bardzo głodny, więc usłuchał wezwania bez namysłu. Bohaterscy bolszewicy, porwawszy, co się tylko unieść dało, wcale wesoło cofnęli się za Dniepr, a jednego plugawego wieczora, kiedy mżył skisły deszczyk, weszli do miasta Niemcy, ku największej przedewszystkiem radości żydów, najmędrszego szczepu na świecie, gdyż nigdy się nie smuci, a cieszy się — z jednym wyjątkiem, zawsze. Kiedy gabinet ukraiński, dzierżąc w rękach hajdawery kozackie, uciekał z Kijowa, żydzi się cieszyli. Kiedy potem wchodzili bolszewicy, żydzi się cieszyli. Kiedy wchodzili Niemcy, żydzi się cieszyli. Kiedy wejdą do Kijowa Polacy — żydzi się nie ucieszą.
Niemcy weszli ostrożnie, bez zwykłej parady, akcentując chytrze przed imci Petlurą, że nie wchodzą jako zdobywcy, lecz jako wezwani na pomoc przyjaciele. Wprawdzie kilku starszej szkoły uczciwych patriotów ukraińskich, których zapewne do dziś powieszono, miało dziwne uczucie przygnębienia, jakie ma zawsze uczciwy człowiek, kiedy się niedawnego wroga wprowadza do kraju w roli starszego policjanta, — naogół jednak ogarnął mołojców niebywały zapał, kiedy nazajutrz urządzili Niemcy pod starym, przepięknym soborem św. Zoiji paradę wojskową, gdzie po pokazaniu rezunom uprzejmych fizjognomij generalskich, ukazano im równocześnie stalowe kły karabinów maszynowych.
Nawiasem powiedzieć należy, że po raz pierwszy w historji, właśnie owego dnia w Kijowie, zdarzyła się rzecz nieprawdopodobna, taka, że uczciwi w tem mieście ludzie, więc Polacy, zadowoleni byli z ich przyjścia, było to bowiem rękojmią, że ustaną uliczne rozboje,
rozstrzeliwania i areszty. Nie trzeba było zresztą być zbytnio przenikliwym, by przewidzieć, że w krótkim czasie dziwnie uprzejmy gość niemiecki, ściśnie w stalowej łapie wszystko w tym kraju rozluźnione.
Stało się to prędzej, niż się tego można było spodziewać, prędzej, niż wypadało. Zdarza się, że zaproszony na obiad gość ukradnie srebrną łyżkę, zdarza się nawet, że pobije gospodarza po gębie, ale żeby go okraść, pobić i wreszcie za to wsadzić do kryminału, to potrafili zrobić tylko Niemcy. Uprzejmości trwały niesłychanie krótko, zresztą były to uprzejmości w stylu mocno drwiącym. Zaproszony na ukraiński obiad niemiecki przyjaciel uważał Ukraińca za coś niesłychanie mało podobnego do człowieka, że nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Trzeba było Niemcom zboża, brali zboże, trzeba było cukru — brali cukier i długie, nieskończone pociągi woziły to wszystko do Niemiec, z radości wyjących, że głupi, straszliwie głupi Słowianin pobił się w domu. Słowianin wreszcie po długich mękach myślowych, zaczął pojmować, że jeśli tak dalej pójdzie, to gospodarz umrze z głodu, a gość będzie się dalej obżerał.
— Przecież my jesteśmy „sprzymierzeńcy“ — rzekł nieśmiało do swojego przyjaciela.
— Maul halten! — odrzekł mu krótko przyjaciel.
— A jednak my na to nie możemy pozwolić! — mruczał zdumiony mołojec, — to jest rozbój.
I w rozdrażnieniu wystrzelił w jakiejś wiosce do niemieckiego patrolu.
Niemiecki przyjaciel przestał się wtedy uśmiechać, otoczył kilka wsi żelaznym pierścieniem i z karabinów maszynowych, na świadectwo wiernego przymierza, wystrzelał chłopów, baby i dzieci, spalił wszystko do cna i zadowolony patrzył na efekt.
Przetarł oczy krwawy rezun i pomyślał w zalękłej duszy, że przecież ten Polak ze dworu, to był zacny człowiek. Strach go obleciał ohydny, więc się przyczaił i słuchał niemieckiego rozkazu, jak pokorny pies, nad którym wisi okrutnie nielitościwy bat. W haniebnej swojej przewrotnej małości nieszczęśliwi ci ludzie, bici i rozstrzeliwani, mścili się bardzo rzadko, kiedy się bezkarna do tego nadarzyła sposobność. Tu i owdzie zginął niemiecki żołnierz, pochowany gdzieś w gnojówce, tu i owdzie ktoś strzelał do patrolu.
W Kijowie było niby wszystko uprzejmiej, szybko jednak pod cienką warstwą tej oficjalnej uprzejmości, poczęła nurtować głucha nienawiść. Niemiec nie umiał sobie uczynić przyjaciół nawet z tych napół dzikich ludzi, którymi pogardzał i którzy z początku byli mu oddani na śmierć i życie. Po miesiącu współżycia Hunnów cywilizowanych z zupełnie niecywilizowanymi, rozpoczęły się najpierw ciche, potem coraz głośniejsze kłótnie. Zdarzało się, że patrol wojskowy, który poszedł na kijowskie przedmieście, już nigdy nie powracał. Mniej więcej każdej niedzieli, kiedy zbiorowiska uliczne były większe, na balkonach gmachów rządowych ukazywały się karabiny maszynowe, a na ulicach stalowe patrole, które w porze nocnej zatrzymywały każdego przechodnia. Wtedy szlachetni mołojcy przechodzili uśmiechnięci patrząc w niebo, i obserwując igraszki wron.
Pobyt Niemców w Kijowie od samego ich wejścia napełniał melancholją rdzennych Rosjan, których wstyd palił na widok tego, co zaszło. Niejeden za ich sprawą miał w grobie całą rodzinę, teraz musiał być uprzejmym, więc był uprzejmym fałszywie. Byłem żywym świadkiem takiej uprzejmości, kiedy oficer niemiecki wszedł do sklepu w poszukiwaniu za herbatą. Kupiec brodacz wytłumaczył mu na migi i jakąś dziwną mową, że nie posiada herbaty, dodając głośno po rosyjsku, że „niemieckiej świni herbaty nie sprzedaje“. Uśmiechnęli się potem obaj i skłonili się uprzejmie i po bratersku.
Drobni kupcy kijowscy byli na Niemców rozjątrzeni, niemiecki żołnierz bowiem, zakupiwszy towar, sam naznaczał jego cenę, albo urządzał niesłychaną, doraźną, baissę na ruble, zamieniając cenę dziesięciu rubli na dwie marki; dość było niebezpiecznie nie uznać tej spekulacji giełdowej, dokładano tedy pamięć o takich zdarzeniach do rosnącego z dniem każdym, grubego pokładu wzajemnej nienawiści, przedewszystkiem wskutek z obopólnie straszliwie zawiedzionych nadziei.
Mały złodziej oszukał wielkiego, a wielki małego. Mały rzekł do wielkiego:
— Przyjdź, a dostaniesz wszystkiego co zechcesz, ale przywieź cokolwiek ze sobą, bo nasi mołojcy są niecierpliwi.
Wielki obiecał tedy, że nawiezie pończoch, nici, guzików, lusterek i paciorków, tego wszystkiego jednem słowem, czem się chwyta czarne, murzyńskie serce, — a tymczasem przyjechał z setką tysięcy beznadziejnie pustych i przeraźliwie zachłannych pustych żołądków i z kilkoma tysiącami pustych wagonów. Wtedy się obaj zdumieli, gdyż jeden miał mało zboża, a drugi nie miał nawet paciorków i wtedy poznali jasno, jak wielkich stworzył dobry Bóg złodziejów. Napluli tedy na siebie w głębi zacnych dusz i poczęli sobie haniebnie dokuczać, w dość przykrem obaj zdenerwowaniu; mołojec bał się, żeby brat Niemiec nie odjechał, bo wrócą bolszewicy, Niemcy zaś uczynili z wyprawy ukraińskiej sprawę ogromną. Poza tem, że był to ostatni ratunek, który przez miraż pszenicznych ukraińskich stepów, miał podnieść serca i żoładki niemieckie i trzeba było mimo wszystko wycisnąć, co się tylko da, wyprawa niemiecka na rajskie pola ukraińskie stała się z wyprawy chananejskich posłów wielką ekspedycją wojskową; małej garstce zaczynało być pod piętami goraco, trzeba było wzywać coraz więcej wojsk, które wędrowały na Ukrainę z bohaterską skwapliwością. Na miejscu można się było najeść do syta, toteż jedli! — Wotanie! — jak ci ludzie jedli! Jak mistrz Thor z ksiąg Eddy, kiedy był w przebraniu kobiecem:
„Sześć wołów już spożyła, dzikich udźców trzydzieści,
Stem chlebów to przegryzła, pić zechciała nareszcie“.
Popijali nieco krwią, co się przestało podobać nawet Ukraińcom, zawsze jednak ohydnie pokornym i łaszącym się. Miało się wrażenie nieodparte, że cichem, łotrowskiem marzeniem dowództwa niemieckiego było wywołanie rewolucji przeciwko załogom niemieckim. Stłumienie jej byłoby dla Niemców śmiesznie łatwe, rewolucja jednak byłaby cudownym pretekstem do zamiany „przyjacielskiej gościny“ na straszliwą, do ostatniej kropli soków, wyciskającą okupację. Wieści o tej okupacji krążyły w powietrzu bezustannie i jakoś do niej nie dochodziło. Czy Niemcy czuli się za słabi, czy rozpacz, wyjąca z zachodniego frontu nie pozwalała się angażować w sprawę bądź co bądź niebezpieczną, — niewiadomo?
Odbywało się jednakże uporczywe, zupełnie haniebne poniżanie gospodarza domu, którego gość tłukł po łbie przy każdej sposobności. Doprawdy, żal było patrzeć na tę śmieszną, operetkową imitację rządu „suwerennej“ Ukrainy, kiedy pruski dwudziestoletni porucznik wymyślał bez najmniejszej ceremonji ukraińskiego ministra, ten zaś drżał, by go nie wylano na fizjognomję, mocno kacapską. Zdarzało się, że ukraiński minister handlu nie pozwolił na wywóz na ten przykład jakiejś tam ilości cukru z fabryki. Indywiduum, którego spotkała odmowa, zbytnio się ministerialnem rozporządzeniem nie martwiło. Spluwał narodowym zwyczajem na niezamiataną od miesiąca „posadzkę“ ministerialnego gabinetu i szedł do drugiej kamienicy, gdzie urzędował leutenant z najbardziej idjotyczną gębą. Leutenant brał odpowiednią łapówkę, wrzucał do kosza wysokie pismo jego ekscelencji Kociuby czy Lizohuba i wydawał pozwolenie, na co kto chciał. Gdybym upadł tak nisko, żebym był ministrem, stanowczo bym się obraził.
To jednak były nieporozumienia wcale drobne, nieporozumienia prywatnego, rzecz można życia, łatwe do wyrównania. Ekscelencja ukraińska zaklęła pocichu od „czortowej mamy“ i poszła się poskarżyć do prezydenta ministrów, ten się poszedł poskarżyć pewnie do Petlury, Petlura poszedł się poskarżyć do niemieckiego generała, a niemiecki generał z całą pewnością wyrzucał Petlurę za drzwi. Rzeczy to były wśród przyjaciół drobne, a wśród ukraińskich mężów stanu nikt się nigdy o drobiazgi nie obrażał. Ministry ukraińskie były jednakże tylko napozór głupawe. Jest to wogóle charakterystyczne, dla tego plemienia: z twarzy bałwan grubo ciosany, we łbie zaś ma niesłychany zasób przewrotnej, niskiej, niebezpiecznej chytrości. Płaszczy się, twarzą o ziem bijąc, przed wszelką siłą, straszny jest wobec bezsilnego, szalenie poza tem lubi spiskować,
wszystko jedno przeciwko komu.
Poczęli tedy spiskować przeciwko swoim najserdeczniejszym przyjaciołom, którzy mając znakomicie zorganizowaną policję tajną, dowiedzieli się o tem bez trudności i jednej niedzieli patrzyliśmy z balkonu polskiego klubu, jak wiozą ekscelencję do aresztu. To było tragicznie wesołe. Ci co sprowadzili sobie Niemców, ukrywali się teraz jak zające, kilku jednak przychwycono, za jednego ministra zabrano jego żonę, — operetka była pierwszej klasy.
Odbył się potem w Kijowie proces, dla aroganckiej dumy Ukraińców, zabójczy, niemal okropny. Żal było patrzeć, z niesmakiem czytało się sprawozdanie z procesu, podczas którego wiedziono dialogi zupełnie tragiczne.
Oskarżony prezydent ministrów Hołubowicz, powiada, że coś tam było tak i tak.
— Kłamiesz pan! — odpowiada mu niemiecki major, prokurator.
I w rezultacie serdecznego swojego przyjaciela skazuje na dwa, czy ileś tam lat bezwzględnego więzienia.
Radowało się pocichu serce, że jeszcze jeden niemądry Słowianin zmądrzeje wreszcie i pozna, jakiego ma serdecznego w Prusaku przyjaciela, równocześnie trzeba się było litować nad tym po raz dziesiąty nieszczęśliwym narodem. I po raz dziesiąty przychodziła na
myśl krwawa, niezrozumiała, sąsiedzka nasza tragedja, niepojęty, ciemny fanatyzm hajdamacki, podszczuty na nas przez złośliwego, piekielnie mądrego Prusaka. Po tych wszystkich policzkach, po tych potwornych upokorzeniach, których Niemcy nie szczędzili najlepszym wśród Ukraińców, zdawać się mogło, że ludzie ci, haniebnie oszukani, przypomną wieki współżycia i jakieś tam serce się w nich odezwie, jeśli ich nie stać na jasną i jedyną dla nich rację stanu. Nadzieje były liryczne, bo opluci przez Niemców, poszli wyrzynać Polskę do Wschodniej Galicji — razem z Niemcami.