Pod lipą/Bez rąk
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod lipą |
Podtytuł | Bez rąk |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skan na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To wytęp ich Panie! bo ręka człowieka
„Na karę tak wielką za miękka...
„I od nich jakoby od trądu ucieka
„I skalać dotknięciem się lęka. —
„Skargi Jeremiego“ (Ujejski).
Oddział Zameczka z lasów Wiśniewskich ruszył dalej. Śnieg skrzył się w promieniach słońca, z drzew sypały się białe okiście na czapki powstańcze, oddech ścinał się w mgłę srebrnawą, na kobiercu zimy ślady nóg rysowały mapę pochodu. I las stał, cichy, senny, zadumany.
Szczytami drzew wyniosłych spoglądał jeszcze niby ciekawie za pochodem tych ptaków, które jak spłoszone ulatywały w dal, lecz nie szeptał im szmerem gałęzi drobnych piosnki tęsknoty, nie prosił, aby wracali...
Podsłuchał on wiele przez czas obozowego spoczynku i — rad był, iż idą w dal. Mogłyby się tu
wkrótce ozwać kozackie wrzawy — zahuczałyby strzały... krew by trysnęła... a potem zostałaby mogiła na wieczny żal, smutek i ból.
Więc oddział Zameczka znikł...
Trzech tylko, ostatnich z obozu wlecze się powoli, przemykają między krzewy, kryją się za zaroślami i niby śpiesząc, idą bardzo powoli.
To dwu rannych odprowadza towarzysz do mieszkania nadleśnego Zewalda Edwarda, który przytułku im nie odmówi i ukryje dotąd, dopóki nie będą mogli wracać do obozu.
Jeden wlecze zranioną nogę i na białej karcie śniegu znaczy krwi kroplami swoją ścieżkę... Drugi, zawieszony na ramieniu kolegi, słabnie tak chwilami, iż zda się omdlewa, a wtedy staje się tak ciężkim, iż druh go utrzymać nie może.
Byle dojść do leśniczówki.
Nadleśniczy Zewald wczoraj wieczorem widział się z Zameczkiem... przyniósł wieść, iż kozacy iść będą... więc ruszyć trzeba było jak najprędzej. Dwu ciężko rannych Zewald weźmie w opiekę. Wlokąc się krok za krokiem, idą wśród gąszczy, a las martwy, głuchy, lodem upowity, spogląda na nich tak spokojnie, jakby ani ich znał, ani skry żalu lub tęsknoty nie rzucał za niemi.
Tylko szczytami sunął się ledwie dosłyszalny szmer tajemnej mowy i tylko śnieg deptany stopami powstańców, skrzypiał dziwną skargą...
— Czemu rysujecie ślady na białej, puchowej osłonie? — pytał śnieg niemą swą mową. — Czy nie wiecie, iż możecie w ten sposób zrobić ze mnie zdrajcę? Czy nie wiecie, że Moskalom dość tego, aby szli za wami, jak wilki za żerem?
A szczyty drzew mówiły:
— Nie ujdziecie niedoli... wyszpiegują was wrogi, nie ukryjecie się w cichym domku leśniczego, wynajdą was... Poznają kędyście szli... poznają ślad każdy...
∗
∗ ∗ |
W dwie godziny — śladem ścieżki na śniegu rysowanej gonili sałdaci...
Otoczyli cichy domek Zewalda, obstawili strażą tak, iż prawie ramię z ramieniem się łączyło. Na rewizyę mieszkania wszedł oficer z wybranymi kozakami.
Przetrzęśli dom cały, nigdzie ani śladu... Skrępowanego Zewalda trzy razy smagać kazali, aby wskazał, gdzie są powstańcy, ale on milczał.
Młodą żonę nadleśniczego bili po twarzy, kolczyki z uszów wyrywali rozdzierając ciało, pierścionek z palca zdjęli, krwawiąc rękę bezlitośnie... ona nie rzekła ani słowa.
— A ja wam powiadam, że buntowszczyki tu są — woła oficer... — ja poznał ślad, ja widział znaki... ja ich znajdę, a wtedy poznacie, jaka kara, poznacie, co to znaczy dopomagać powstańcom.
Rewizya jeszcze raz.
I tryumfem zwycięstwa moskiewskie czoła płoną.
Na strychu, w kryjówce tajnej znaleziono dwu rannych...
Jednego zabili na miejscu i zrzuciwszy do mieszkania pokrajali go w kawały. Rękami jego rzucali jak piłką, głowę jego toczyli nogami, jak kulę bilardową... po martwych piersiach deptali nogami... Drugi żył jeszcze i cierpiał okropne męki.
— A widzisz? Skryłeś buntowszczyków, nie chciałeś nic gadać, teraz przekonasz się, jak twój język będzie posłuszny Moskalom.
Oficer daje rozkaz, Zewaldowi wycinają język.
— Widzisz? nie umiałeś patrzeć na ukazy carskie, teraz oczy twoje będą posłuszne.
Oficer każe wyjąć oczy Zewaldowi...
Tak pastwiąc się — zamordowali leśniczego i rzucili w kąt.
Teraz młoda żona przyjdzie do rozprawy.
— Nie chciałaś pokazać gdzie powstańcy, nie chciałaś na pytania odpowiadać, czekaj teraz — spokorniejesz i będziesz wołała bardzo głośno.
Sam oficer karę wymierza, bo nad młodą Polką pastwić się bardzo przyjemnie. Depce ją tak nogami, iż żebra trzeszczą, z ust krew bije fontanną, lancą ma zadanych kilka pchnięć, głowa z włosów odarta, sina z uderzeń...
W tem wpada młoda panna... klęka przed Moskalami, wznosi obie ręce jak do modlitwy błagalnej i woła:
— Litości!... wszak to matka...
— Precz stąd!... Zginie, bo milczała...
— Litości!... wszak to kobieta...
— Precz stąd... Zginie, bo pod dach skryła powstańców.
Błagalnie wzniesionymi rękoma chwyta ręce kozaka, który Zewaldową morduje, a on tnie tak pałaszem, iż obie dłonie młodej dziewczyny spadają na ziemię, jak dwa kwiaty ścięte nożycami.
Krew trysnęła w górę, mundur oficera stał się od niej jakby orderami zasiany, na czoło sałdata spadła tej krwi struga, jako żrące piętno Kainowej zbrodni.
Omdlałe dziewczę zsunęło się na ziemię, tuż obok krwią zalanej siostry...
Kozacy z oficerem wyszli, niosąc głowę powstańca na bagnecie.
Z pod okna patrzały puste oczodoły głowy Zewalda, trup jego tulił się do wpół żywego jeszcze powstańca...
Widzicie ją tam?
To Jańczewska, młoda dziewczyna, siostra Zewaldowej.
Dźwiga się z omdlenia, wstaje, patrzy do okoła. Trupy!... Krew!... Oczy szwagra toczą się pod jej nogami. Głowa jego leży, jako straszne widmo szatańskiej zbrodni. Dwa ciała powstańców obok siebie blisko.
A jej z obu rąk bez dłoni krew leje się, jakby łzami dwu ócz wielkich.
— Kroplę wody !.. Zimnej wody na te palące rany... zlitujcie się przyjdźcie tu na ratunek.
Lecz nie ma nikogo.
Wszystko wymordowano bo wina była straszna, bo dwu chorych pod dach wzięto.
Widzicie ją ?...
To ona... bez rąk, Jańczewska młoda, nad siostrą schylona słyszy, iż serce jej bije jeszcze... żyje... nie zabita... ratować ją trzeba.
Nie ma rąk, podnieść jej nie może, nie może krwi zatamować, nie może wody podać.
Zębami chwyta skrwawioną szatę siostry i tak wlecze ją powoli za próg. Siostra cięży jak głaz — zęby rwą szatę w kawały, chwyta w innem miejscu — wywlokła ją za próg... W usta nabiera śniegu po drobinie, na skronie składa... do ust sinych wciska...
Zewaldowa budzi się z omdlenia, lecz nie ma siły tyle, aby ruch jeden zrobić.
— Siostro! szepcze Janczewska błagalnie... obwiąż mi ręce, aby krew wstrzymać.
Lecz nie... ani się ruszy... znów omdlewa — blednie... w pół żywa.
Chwyta zębami jej szaty, sunie się sama na kolanach i tak wlecze nieszczęsną dalej...
Widzicie ją?
Już jest za wrotami, już do wsi przez pola śnieżne posuwa się sama, wpół omdlała, bez rąk, w zębach wlokąca konającą siostrę...
A do wsi daleko...
Noc ciemna — mróz ścina krople krwi na śniegu, mróz pali skronie; chora Zewaldowa zastyga i coraz cięższą się staje...
Od lasów Wiśniewskich do wioski kawał duży... droga jak wieczność nie kończąca się... sił coraz mniej...
W tem łuna bije w niebo.
Leśniczówka się pali.
Pan oficer posłał kozaków, aby młodą Laszkę jemu przywiedli, gdy jej nie zastali, podpalił i dom z zemsty.
Przed progiem chaty klęczy ona nad wpół zmarłą siostrą i prosi tych, co na jej wołanie wyszli:
— Wnieście ją do izby — pójdźcie do miasta po doktora, zlitujcie się!
Lecz boją się...
Kozacy mogą być opodal, mogą spotkać, poznać, iż doktora prowadzą, a za to i w Sybir poszlą i wieś całą spalą.
— Miejcie litość!... żebrze Jańczewska, obwiążcie mi chociaż ręce obcięte, omdlałą w izbie ukryjcie... poratujcie nas, wszak myśmy wam nie jeden raz pomoc nieśli, gdy był kto, chory, wszak nasi walczą, cierpią i giną za wolność i waszą...
Długo przed chatą wahali się, nim chorą ukryć się odważyli... a Jańczewska nadludzką mocą krzepiąca się, idzie sama po doktora — milę drogi.
Idzie nocą ciemną, omdlewa, pada, wstaje, a zamiast dłoni wyciąga przed sobą dwa zwoje skrwawionych szmat...
Lekarz wziął w opiekę nieszczęśliwe siostry. Zewaldową przewieziono do Ostrowa, stamtąd do Warszawy, gdzie jak podaje „Czas“ z r. 63 Nr. 56. cudem ta biedna kobieta do zdrowia wróciła.
Co się stało z nieszczęsną Jańczewską, nie wiadomo.
To tylko wiemy, iż obraz tej dziewczyny, której obie ręce ucięto, rysuje się w mgle wspomnień bardzo często... i zda się, iż tym co chcą w uścisk zgody dłonie swe wyciągać ku Moskwie, Jańczewska pokazując swe ramiona powiada:
— Utną i wam tak. Za błagalny szept okaleczą i was tak strasznie... bo tam ostre żelazo na każdy ruch spada, bo tam tylko żyć mogą ci Polacy, którzy są „bez serc“, „bez ducha“, bez nadziei i — bez rąk!!...
Czy widzicie ją?