Pod polską banderą/Wierna służba

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
Wierna służba.

W kwietniu dwie duże szkuty żaglowe z armatkami na pokładzie wyszły z Pucka, i opłynąwszy cypel Helu, ruszyły na zachód.
Pan Jan Weyher oraz przebywający w Pucku przez króla przysłani Szkot Murrey i komisarze Piotr Nielsen i Jan Wendt uradzili bowiem wyprawić te okręty pod Kołobrzeg i do ujścia Odry, ponieważ krążyły słuchy, że elektor brandenburski, aczkolwiek lennik Rzeczypospolitej, dla Szwedów zboże rzeką w dubasach spławia i na szmagi ładuje w zatoce szczecińskiej.
Na szkutach służyli polscy żeglarze, na „Zjawie Morskiej“ ćwiczeni, oraz zaciężni wolni ludzie — Duńczycy, Niemcy a nawet Szwedzi, co po Gdańsku i okolicznych miastach bez użytku się włóczyli, burdy czyniąc po karczmach, a nieraz i zbrodni się dopuszczając.
Jedną szkutą dowodził Klemens Budzisz, sztabnik z brygantyny pana Haraburdy, śmiały Kaszub, w żegludze biegły, gdyż u barona Ralfa Palena oddawna służył. Komendantem drugiej był pomocnik Nielsena, duński szyper Olaf Nuks.
Starosta pucki i morscy komisarze królewscy mogli już pchnąć te dwie szkuty, bo stocznia w Pucku rozrosła się znakomicie i odrazu trzy okręty budować mogła. Król nie szczędził dukatów na armatę wodną, a inni panowie-szlachta, niby ze snu się obudziwszy, chętnie trzosy otwierali, ba! — nawet patrycjat gdański konferował na ratuszu o kupnie dwóch okrętów angielskich kupieckich, które pan Weyher miał w działa opatrzyć i do swego regimentu dołączyć.
— Jeżeli spotkają szkuty silnego nieprzyjaciela, — rozprawiali komisarze i Murrey — będą zmuszeni bitwę wydać i zginą, to i tak wielka z tego korzyść dla Rzeczypospolitej wyniknie, albowiem Szwedzi naocznie się przekonają, że swoją flotę budujemy.
Pan starosta kiwał na to głową z powątpiewaniem i mruczał, że pierwsze spotkanie z nieprzyjacielem powinno byłoby zwycięstwem bandery polskiej się zakończyć, jako że godność państwa tego wymaga a i dobry w tem byłby omen dla całej sprawy.
Jednak komisarze królewscy sądzili inaczej, więc pan Weyher umilkł.
Kilka dni oczekiwano powrotu zbrojnych szkut, aż pewnego wieczora do zatoki Gdańskiej weszła, na bakort mocno przechylona szkuta, pod Klemensa Budzisza komendą płynąca.
Nazajutrz komisarze i pan starosta dowiedzieli się o wszystkiem.
Budzisz, stojąc przed komisarzami, mówił:
— Doszli my, dostojni panowie, do Kołobrzegu. Nijakich tam okrętów nie obaczylim. Tedy furt poszlim do gardzieli Odrowej, okiem jeno rzucić. Przyszlim po nocku i widzim — ognie! Rechnujemy, aż do trzydziestu dorechnowalim! Osądzilim my z Nuksem-szyprem, co do świtu powartujemy i obaczymy. Wypadł świt a tu widzimy stoją zugi, co każna ma maszt, jedną obaję i duży żagiel — płyną do nich dubasy i małe kozy z worami, a nad wszystkiem czuwanie ma stary bryg, — do obrony i poratunku, widać, od Szwedów posłany.
— Napadliście na ten okręt? — spytał niecierpliwy pan starosta.
— A jakżeby inaczej beło, dostojny panie?! — odpowiedział Kaszub. — Napadlim my i kulami zarzucalim, a gdy taki hruk se nawiązał, od morza przybieżała duża brygantyna „Carl I“ i odrazu szkutę Nuksową zatopiła, bo w nią pięć kul popadło tuż obok wasserpforty. Jedna dzura se drudziej chwetała! Sącz był wielgi, ani rusz — zatkać! Strzelalim, ile moglim, trzech jeno naszych wyciągnelim ze zwary, a sami chyżo pobieglim... Ścigała nas owa brygantyna, decht do Uska bez mała, aleć my żagle mocniej bieżne mielim, to i odbieżelim, chocia dzurę wielgą w bakorcie przynieślim...
— A ludzi siła, szyprze, na waszej szkucie pobili? — spytał znowu starosta.
— Ze wszyćkiem to trzech ubili, a pięć jeno poranili — rzekł Kaszub.
— Oprócz tej brygantyny i bryga przed Szczecinem nie widzieliście inszych okrętów zbrojnych? — po długim namyśle zadał pytanie pan Weyher.
— A nie! Nie widzielim — odparł Budzisz. — Cale nie widzielim, ale to była mocna brygantyna!...
Pan starosta głowę oparł na dłoniach, a po chwili wstał i rzekł, zwracając się do komisarzy:
— Jak sądzicie, waszmościowie, — nie wiem, lecz ja wysyłam „Zjawę Morską“ na pomszczenie szkuty, bo musimy ducha w okręlnikach podnieść i siłę naszą okazać!
— Na szwank, wasza dostojność, narażasz najlepszy do tego czasu okręt! — zauważył Nielsen.
— Ufam rycerzowi, że potrafi takową imprezę sławnie przeprowadzić! — zawołał pan Weyher i, nie zwlekając, zaczął pismo do pana Haraburdy układać.
Gdy zaś skończył, kazał pachołkowi, co koń wyskoczy, mknąć do Gdańska.
— Nie można inaczej! — mówił pan starosta do komisarzy i Murreya. — Musimy dla honoru powstającej floty polskiej porażkę naprawić. Coby inaczej powiedziała szlachta nasza, która bardziej oczami łypie na Dzikie Pola, niż na morze? A tylko w niem teraz cała nasza nadzieja, bo muszę ja waszmościom powiedzieć, że sine dubio wojna ze Szwecją na długie lata się zaciągnie i my, tu oto obecni, jej końca nie obaczymy!
Komisarze i dzielny, królowi oddany Szkot głowy opuścili i w zadumę smutną wpadli. Zatrwożyły ich prorocze, z wielką siłą wypowiedziane słowa wielkiego wojownika i męża mądrego, jakim był pan Jan Weyher, starosta pucki.
Pan Haraburda, nic nie wiedząc o zapadłem w Pucku postanowieniu, przy boku żony pędził życie spokojne, płynące mu szczęśliwie. W podarowanym przez króla domu, należącym niegdyś do rodziny Kleefeldów, a stojącym przy Długowsi, państwo Haraburdowie rozgospodarowali się na dobre. Panowie Mohl i Sapieha dawno przysłali cały tabor furmanek, ładowanych skrzyniami, sepetami i tobołami, należącemi do przyjaciela, dla którego z Lipkowszczyzny mienie jego wywieźli, z rąk Szwedów wyrywając.
Zawisły na ścianach stare zbroje i oręż, rogi, skóry, kobierce, tkaniny zdobyczne, drzeworyty i wiszące niegdyś w świetlicy — starożytny krucyfiks z Chrystusem z kości słoniowej; stanęły na półkach sprzęty stołowe, a wśród nich złote dzbany i misy, z weneckiego szkła puhary, saskie półmiski, do Sieniawskich należące, a przez wojewodę Piotra nadesłane.
Dobrze było młodym w swoim domu, a dobrze, pewno, było i gościom, bo śpieszyli przy każdej sposobności doń zajrzeć i czas jak najdłuższy spędzić przy kominku, czy przy stole biesiadnym.
U państwa Haraburdów w owym czasie przebywali ciotka pani Wandy — stolnikowa lubelska i młodsza siostra — panna Regina Sieniawska, dziewoja piękna, śmiała w słowach i ruchach, acz do sakramentu małżeńskiego jeszcze leciami nie dojrzała.
Nie dziw więc, że w domu przy Długowsi tłoczno było od młodego rycerstwa, co z Malborku i od pana Lanckorońskiego przy lada okazji do Gdańska się zlatywało, aby w ciemne oczęta panny Reginy spoglądać, wzdychać i na słówka ją wyciągać.
Z tych zalotów śmiał się imć Wojciech Kubala i mówił do pana Władysława, bacząc, aby się po — szlachecku wyrażać i do mowy mazurskiej z pod Ełka nie powracać:
— Przyjeżdżał tu, dostojny panie, owy porucznik pancerny — pan Wiesław Potulicki i nuż, mój panie, przed panienką naszą umizgi wyprawiać, a oczy przewracać, a wzdychać, a kułakami się w piersi bić, że aż huczało, powiedziałbyś, z garłacza ktoś wali i wali! A panienka — nic! Tedy on zapytuje grzecznie: „Czy panna Regina nic nie widzi i nic nie słyszy?“ A panienka na to grzecznie: „Widzę, że pan tak oczami kręcisz, aż mój piesek wścieklizny dostaje, a od łomotania w piersi — kanarki z okrutnego lęku śpiewać nie chcą!“ Hi, hi, hi! Tak mu nasza panienka odpaliła! Kozak dobry z naszej panienki!
— To niedobrze, imć Kubala, że podsłuchujesz, widać! — rzekł, uśmiechając się, pan Haraburda.
— Zaś tam podsłuchiwał! — oburzył się nowokreowany szlachcic. — Ja z naszą panią o rybach, co to Berthen w wiersze na Wiśle złowił, konferowałem. Słuchaliśmy oboje i — hi, hi, hi! — śmieliśmy się, aż pani nasza popłakać raczyła. Hi, hi, hi!
— Toś po to do mnie przyszedł, acanie, aby o tem relację złożyć? — spytał rycerz.
— A nie! — potrząsnął głową Kubala. — Jeszcze o inszej rzeczy chciałem mówić. Wczora przychodził tu jakiś aptekarz i gadał, że leczyć skutecznie wszelakie boleści może. Okrutnie czarny na pysku ten aptekarz i oczyma wierci niczem żbik...
— Cóżeś mu powiedział, asan? — pytał pan Władysław.
— Powiedziałem, że nie masz tu nijakich boleści i że takowych ludzi nie potrzebujemy! — zawołał imć Kubala.
— To dobrześ powiedział! — pochwalił pan Haraburda. — Cóż, poszedł sobie aptekarz?
— Poszedł, bo poszedł, ale przedtem tak jakoś dziwnie ślepiami błysnął i mówi: „Boleści, jak muchy, nie wiadomo, kiedy i kogo opadną!“ — opowiadał imć Wojciech.
— Idźże teraz, wasze, bo słyszę, że ktoś kołatką gruchocze — powiedział pan Haraburda, nadsłuchując.
Kubala wybiegł i po chwili powrócił, trzymając pismo w ręku.
— Goniec od pana starosty puckiego przywiózł — rzekł, podchodząc do rycerza.
Pan Haraburda odpieczętował list i uważnie go odczytał, później jeszcze raz, i — oczy mu się rozpromieniły, twarz się rozradowała.
— Chwała Bogu! — zawołał. — Proś, asan, panią, aby wnet tu przyszła.
Chłopak wybiegł, lecz pan Władysław, nie czekając, drzwi szeroko roztworzył i krzyknął:
— Wandko, bywaj migiem!
Gdy pani Haraburdzina weszła do izby męża, ten z radością w głosie zawołał:
— Pismo od pana Weyhera nadeszło! Posyłają mnie aż pod Szczecin. Mam brygantynę szwedzką zatopić i zamętu przy brandenburskim brzegu narobić, żeby huczno było!
— Wojna!... — westchnęła pani Wanda i z przestrachem patrzyła na męża.
— Toż ci ona nie ustawała! — pocieszał ją rycerz. — Tylko zima impedimenta czyniła, a teraz sam czas na wojnę!
— Boże litościwy, miej nad nami zmiłowanie! — szepnęła pani Haraburdzina i oczy na krucyfiks podniosła.
Tejże nocy rycerz, zabrawszy ze sobą Kubalę, odpłynął, a tak cicho sprawiała się czeladź „Zjawy Morskiej“, że nawet puszkarze w szańczyku przy latarni nie słyszeli, jak brygantyna odpłynęła. Rano, gdy kupcy gdańscy spojrzeli na zatokę, zdziwili się, nie widząc okrętu, i po języka do pani Wandy udali się niezwłocznie.
— Odpłynął, — odpowiedziała na pytania burmistrza i rajcy Henryka Wendlanda, — a dokąd, tego nie wiem, bo nic mąż mi nie mówił.
Wiatr dął posmyczny, wschodni, więc brygantyna szybko doszła do Kołobrzegu, gdzie spotkano kilka dużych łodzi rybaków brandenburskich, wiozących śledzie. Jednak płynęli rybacy na północ, w stronę Bornholmu, więc szyper Muża z pięciu majtkami dobił do nich w szalupie i wziął na spytki. Rybacy tedy wskazali jednego ze swoich, który po niemiecku nie gadał. Stawiony przed komendantem pod lufą pistoletu wyśpiewał, że miał rozkaz zakupić ryby i w Bornholmie na okręty szwedzkie ładować.
Szweda zamknięto w plichcie na sztabie, rybaków umieszczono na jednej łodzi, a resztę zatopiono.
— A pamiętać mi, — mruczał do wystraszonych niemieckich łowców ponury Muża — że, gdy wtóry raz ucapimy — obwiesim na obajach! Na wodę tera! Hyz!
Zbliżając się do Szczecina, pan Haraburda skradał się, jak wilk do stada. Rycerz przypomniał sobie życie zagończyka z Dzikich Pól, gdy to podchodził ordyńców i watahy hultajskie.
— Bieżna, zwrotna nasza „Zjawa“! — mówił do Kubali i Muży rycerz, z zachwytem patrząc na wydęte żagle. — Z taką, to jak z bachmatem uczonym można wpadać na wroga, niby sokół na dzikie kaczki.
Na „Zjawie Morskiej“ po raz pierwszy w świecie domyślono się sposobu ukrycia okrętu, chociażby płynął na otwartem morzu. Doradził to prosty ciura Franciszek Denhof, a wykonała czeladź w pół dnia. Pomalowali okrętnicy burty, żagle i maszty na szary kolor, i od tej pory zdala trudno było dokładnie dopatrzeć brygantyny, a jeszcze trudniej — wyrozumieć, czy był to duży szoner handlowy, lub galara, czy okręt zbrojny, bo pan Haraburda kazał kanonierom działa ukryć, z burty spuściwszy zapasowe płachty żaglowe.
W pobliżu zatoki Szczecińskiej pan Haraburda zaczaił się pod wysokim brzegiem, gdzie stromy spych odrazu na wart przechodził tak, że brygantyna stała na toni spokojnie, niemal brzegu kafą dotykając.
Stojący na grot-marsie okrętnik wypatrywał, co się dzieje na morzu.
Na drugi dzień dryfu przy spychu brandenburskim, Antoni Jekka krzyknął z masztu:
— Brygantyna szwedzka od Szczecina bieży ku nam!
Pan Haraburda do bitwy się przygotował, z ukrycia okrętu nie wyprowadzając, i czekał.
Nieprzyjacielska brygantyna, podniósłszy wszystkie żagle, szybko szła na wschód.
— Daleko chce się zapędzić! — domyślił się, kiwając głową, Muża. — Widzi mi się, że aż pod Helską mierzeję bieży. Pewnikiem na zwiady poszła, czy aby od naszej strony coś nie lutuje? A, może, przeciąć jej ryzę? Jeżeli pobieżemy prosto, jak sierpem rzucić, to dogonić można...
— Nie! — rzekł rycerz. — Do Szczecina niedaleko, granie armat usłyszą, gwałt się zrobi i poukrywają się tacy synowie. Szyprze! Jak za widnokręgiem zniknie ta brygantyna, sunąć za nią będziesz tuż pod brzegiem. Każ spuścić naszą banderę, a w nocy świetliska wcale nie palić!
— Porwa! — krzyknął szyper i zaczął wydawać rozkazy!
Gdy w oddali przepadły szpile masztów szwedzkich, „Zjawa Morska“ ostrożnie sunęła wślad za nieprzyjacielską brygantyną.
W pobliżu Kołobrzega pan Haraburda ukrył się znowu w małej lecz głębokiej zatoce. Od przodu zasłaniała go niewysoka grzępa, wikliną i wierzbami porośnięta. Za nią była głęboka woda, a dalej o dwa strzały armatnie — na szor wysunięta rewa, gdzie morze się mergało, kędzierzawiąc się małemi falami.
Czeladź urządzała maszkarę. Nacięto prętów i niemi obsadzono całą burtę brygantyny, maszty umajono wierzbami, wystawiono armaty na morze i czekano.
— Nijak inaczej — mówił ponury Muża — że z powrotem brygantyna pójdzie przy brzegu, aby nasi, Hel omijając i wartem dalekim płynąc, jej żagli nie obaczyli! Koło nas przejdą Szwedzi...
— I tu pozostaną, szyprze! — dodał ze śmiechem pan Haraburda.
Czekano długo, aż ujrzano powracającą z wywiadu brygantynę.
Rycerz zacierał ręce. Szwedzi płynęli tuż przy brzegu, kierując się na szor pomiędzy kryjówką „Zjawy Morskiej“ a grzępą. Widać, że komendant szwedzki dobrej myśli był, bo na marsach nie tkwiła straż, a ambrazury armatnie przykryto okiennicami.
— Hę? — mruknął Kubala, stojący przy panu Haraburdzie. — Wygodnie sobie płyną... na dno!
Nareszcie brygantyna weszła na głębię między brzegiem i łachą.
Pan Haraburda, spokojny o przebieg bitwy, krzyknął:
— Ognia z pierwszego deku!
Huknęły działa. Dym rozdzielił napastników i napadniętych, a gdy się rozprószył, na „Zjawie Morskiej“ wszyscy ujrzeli pochyloną na lewą burtę brygantynę, usiłującą zawrócić i wyjść poza łachę.
— Ogień z dolnego deku! — rozległa się komenda rycerza.
Po tej salwie brygantynę szwedzką, z potrzaskaną burtą i rozbitym fokmasztem, porwał wiatr i przytknął do piaszczystej łachy.
Napad „Zjawy Morskiej“ był tak gwałtowny i niespodziewany, że żadne działo szwedzkie nie zdążyło dać ognia. Nieprzyjacielscy marynarze natychmiast podnieśli białą chorągiew.
Polski okręt zbliżył się do rzucanej przez fale brygantyny, która co chwila ciężko opadała na piasek. Pękały na niej burtnice i puszczały wodę do rumów, obrywały się wanty, barduny i gafie; chwiały się maszty, a zluźnione w wiązaniach reje groziły upadkiem.
Czeladź „Zjawy Morskiej“ zamykała jeńców do rumu, przenosiła na swój pokład skrzynie z zapasami bojowemi, szkatułę z pieniędzmi i broń; wytaczała armaty, a nawet obcinała żagle i linostrój.
Morze dopomagało Polakom, szybko druzgocząc kadłub szwedzkiego okrętu, łamiąc mu kil, klamburtę i wysoką rufę, odrywając poszycie i wdzierając się coraz dalej do wnętrza.
Odłamki masztów, łęcin i desek już pląsać zaczynały na grzbietach fal.
Szwedzka brygantyna „Carl I“ dogorywała. Nikt nie miał wątpliwości, że nim zmierzch zapadnie, na powierzchni morza pozostanie tylko byta, żałosne resztki dumnego okrętu.
Polska szkuta została sowicie okupiona i pomszczona, lecz nie takim był wojownikiem pan Haraburda, aby na tem poprzestać, więc kazał podnieść banderę polską i ryzę wziąć na zachód.
Do zatoki szczecińskiej „Zjawa Morska“ weszła śmiało, już wiedząc, że nie spotka w niej poważnego przeciwnika. Szwedzi i Niemcy, ładujący krypy i lichtuny zbożem, mięsem, łojem i rybami, pewni, że powraca broniący ich „Carl I“, nie zwrócili na polską brygantynę żadnej uwagi. Dopiero wtedy, gdy „Zjawa Morska“ zaczęła ostrzeliwać mały stary bryg, który, otrzymawszy kilka pocisków, zaczął się palić, jak kupa słomy, powstał popłoch.
Większe i mniejsze statki w gwałtownym pośpiechu jęły wciągać na maszty gaflowe żagle, zamierzając ukryć się na Odrze, lecz pan Haraburda żygnął kulami i przez tubę wydał rozkaz, aby nikt się nie ważył ruszyć z miejsca.
Majtkowie polscy zawinęli się szybko i sprawnie.
Kilku znaczniejszych kupców i jakiegoś barona obito kańczugiem, wygarbowano skórę kilku Szwedom, co nie chcieli grzecznie gadać, spędzono całe bractwo na piaszczysty, niezaludniony brzeg w pobliżu Wollina, a gdy się koło tego szybko załatwiono, wszystkim statkom przewiercono dno i zatopiono.
Skoro na powierzchni zatoki nie było ani śladu kryp i łodzi, Kubala, wesoło śmiejąc się, zawołał:
— Tak, jakby kto zamiótł komnatę po szumnej uczcie! Biboszów wyniesiono, śmiecie wyrzucono! Abgemacht, jak się widzi!
Pan Haraburda, zadowolony z wyprawy, kazał czeladzi wybić dno kufy z okowitą i podpić dla ochoty.
A gdy sam miał zaprószoną głowę, krzyknął, filuternie patrząc na Kubalę:
— Papieru, pióra i czernidła, imć panie Wojciechu!
Kubala uśmiechnął się i natychmiast odparł rezolutnie:
— Mamy garłacze, guldynki, proch, ale takowych rzeczy nie wozimy ze sobą, mój dostojny panie! Chyba pergamin?
— Dawaj pergamin! — wołał rycerz, wychylając szklanicę okowity i zagryzając ją suchą, wędzoną kiełbasą.
— Dostojny panie! Musiałbym wprzódy skórę zedrzeć z owych jeńców, zamkniętych w rumie. Przy tej sposobności i inkaust będzie — tylko czerwony — bo z juchy!
Głowił się rycerz, skąd ma wziąć potrzebne do pisania instrumentum, aż się domyślił. Kazał więc sobie podać kawałek żagla i węgiel z kuchni okrętowej.
Rozłożywszy płótno na stole, pochylił się nad niem, i, marszcząc brwi, kreślił słowo po słowie, każde na głos wymawiając:
— Jaśnie Oświecony Elektorze Brandenburski, wierny lenniku Rzeczypospolitej! Mając intencję życzliwą odwiedzić Was w grodzie waszym Szczecinie, przybyliśmy do zatoki onej, aby dalej podążyć, serce nasze, miłością ku Wam płonące, wioząc. Jeno impedimenta zgoła niespodziewane zatrzymały nas w drodze, jaśnie oświecony panie i dobrodzieju. Bo oto spotkaliśmy tu waszych kupców, rolników, rybaków, panów szlachetnie urodzonych oraz Szwedów, którzy to ludzie tak zapchali drogę, że dojść do was nie mogliśmy ad magnam nostram sollicirudinem, lecz przyrzekamy wam, jako żeglarze uczciwi, że w odwiedziny przybędziemy primo quoque tempore. Na grzbietach waszych chudopachołków, cośmy koło Wollina pozostawili, odczytacie, jaśnie oświecony Elektorze, co Was czeka, jeżeli dłużej, jak owa przekupka z rynku, ślepiami zerkać będziecie na zachód i na północ, chociaż to wam, Elektorze, nie przystoi, boć stary jesteście i pludry, a nie jubkę do pasa uwiązujecie.
Waszej oświeconości brandenburskiej powolne sługi...
Przy ryku, śmiechu i krzykach okrętników pan Haraburda skrzętnie wypisał nazwiska całej załogi, datę wystawił i, w smole, którą szczele pokładowe dychtowano, rękę umaczawszy, plasnął dłonią szeroką, pieczęć na epistoli takowej umieszczając.
— Hej tam, który, skocz-no do jolki i oddaj jakiemu rybakowi, aby księciu swemu pismo doręczył, a dodaj mu tego talara za pośpiech! — rzekł ze śmiechem mocno podochocony rycerz.
— Gdyby ten rybak, co pismo powiezie, wiedział, on by i tysiąca czerwonych złotych za takowe posłowanie nie chciał wziąć — zawołał, tarzając się od śmiechu, imć Kubala. — Wyłoi mu skórę na safjan elektor!
— A ja tam i bez talarów do elektora pobiezę i pysmo z łapki do łapki włoyę! — krzyknął, wychodząc z tłumu majtków, komendor Pyza, zadzierżysty Mazur.
— Tak i włozę! — powtórzył, błyskając oczami.
Pan Haraburda zmiarkował, że Gdańska okowita była zbytnio ognista, więc odrazu do przytomności umysłu i powagi powrócił i, powstając, rozkazał:
— Szyprze, jak jolka przyjdzie od brzegu, wypłyniesz na morze i poprowadzisz brygantynę do Gdańska. A warugi wyznaczyć pełne i pilnować, pilnować! Czuj duch!
Na pokładzie, marsach i obajach po chwili odbywano zwykłą podczas pławby robotę. „Zjawa Morska“ biegła ku wschodowi. Czaty tkwiły na marsach. Ponury, do złomu skalnego podobny Muża mruczał zwykłe straszliwe przekleństwa morskie, z których najgrzeczniejsze opiewało na „trzykroć sto tysięcy pustych kadzi śledziowych“, pykał fajką i, stojąc przy sterniku, nadawał brygantynie ryzę na wschód.
Pan Haraburda wyciągnął się na swym leżaku w dunecie i chrapał.
Czuł radość wielką w sercu, bo we śnie uśmiechało się doń słodkie, piękne, gorąco kochane oblicze pani Wandy a w jej modrych oczach świeciła miłość i duma.
Zagończyk morski spał aż do Kołobrzegu, gdzie czeladź z warugi nie dojrzała żadnego śladu zatopionego „Carla I-ego“.
Nikt z porwanych przez pana Haraburdę Szwedów nigdy nie przyznał się, jak podszedł ich zagończyk polski, zarówno jak możny elektor brandenburski nikomu się nie pochwalił otrzymanym od rycerza listem zuchwałym, z pieczęcią smolną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.