<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod włoskiem niebem
Podtytuł Fantazja
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Dla podróżnego co z dalekich stron do nieznanego sobie przybywa świata, pierwsze chwile pobytu są ciężkie. Nuży go nowość, męczy uwielbienie piękności nawet, dusza jego kołysze się jak woda w naczyniu, szukając jakby spocząć; stara się wcielić w nową stronę, przyswoić sobie co go otacza, wrosnąć jedną cząstką duszy w ziemię, jak roślina, która żeby pożywne ciągnęła soki, przyczepić się wprzód musi, bodaj cienkim więzem do łona matki natury. Z początku gorączkowy niepokój miota człowiekiem, poznaje czego nie znał, oswaja oczy z nowem, wyczerpuje uwielbienie dla pięknego i stara się aby począć żyć, uspokoić wprzód moralnem znaturalizowaniem, uobywateleniem. Ale to nie wszystko jeszcze, to dzieła połowa. Już wrosnął do nowej ziemi, a jeszcze starej ziemi swej młodości, ziemi rodzinnej nie zapomniał. Bo zapomnieć jej niepodobna. Między ziemią a człowiekiem jest tajemniczy magnetyczny związek. O tysiące mil drgają fibry serca, które wyuczyło się bić tam daleko, które się wyżywiło tamtem powietrzem, wodą, chlebem i żywotem swego ludu. Samo ciało, jak magnetyczna igła, obraca się, drga ku rodzinnej ziemicy, ku mogiłom pradziadów, ku macierzyńskiemu grobowi. Cóż dopiero dusza, to nieśmiertelne kwiecie, leżące w kielichu ciała dziecięciem, kołysane wszystkiem co porusza jego spowicie; co dopiero dusza, biedna wygnanka zawsze za czemś tęsknić zmuszona, i tęskniąca tem żywiej, że dla niej szczęścia nie ma nigdzie. Nie jeden uciekając z domu, leciał z radością i mówił: — Lekko mi, dobrze, słodko tam będzie, bo o wszystkiem zapomnę, bo sobie nową stworzę rodzinę i oderwę się od wszystkiego co stare, co mi cięży, co cierpienie na barki mi włożyło. Ale nie tak się stało! Zaledwie odbiegł radosną nadzieją niesiony — już ci go coś nieopisanego nazad ciągnie. — Odwraca się mimowolnie, mimowolnie tęskni. Kraj go ku sobie ciągnie... on wyciąga ręce i serce do ojczyzny. I płacz, i żal mu nawet boleści starych — a oczy nieprzytomne patrzą na piękności natury nowej, cudownej, zachwycającej — a przed duszą suną się mgliste obrazy drugie, potężniej nań działające. — To obrazy kraju, który porzucił, to domki w zielonych brzóz wieńcu, to łąki przecięte rzeczułkami, to gęste czarne na rozdrożach krzyże, to białe kościółki, to gniazda bocianie, stare grusze, żurawie studzien skrzypiące — i ktoś tam w ganku siedzący, tęskny i patrzący ku południu! — Napróżno chce się odurzyć podróżny, jedna jego połowa tu, druga tam. I z każdą chwilą rośnie niepokój, tęsknota, ból, i w miarę odległości zda się wyciąga boleśniej coraz jakaś nić sercowa, grożąc zerwaniem. — Potem — choroba za krajem albo się przesila, albo zabija, a jeźli serce gwałtownie bić ustanie, oczy obracać się tęskno — niemniej powiedzieć nie można żeś zapomniał przeszłości i ojczyzny. — Czasem zapach kwiatu znanego, dźwięk dzwonu, głos coś przypominający, na nowo serce rozedrze, powieki zakrwawi, czasem wstanie z łoża z bijącą piersią, bo w marzeniu sennem dusza uleciała ptakiem na mogiły stare, a gdyś się obudził, toś ją oderwał z daleka, i czujesz się jakby w pół tam jeszcze, w pół tylko tutaj. — Bo tajemny, magnetyczny ten związek z krajem wykarmionego nim człowieka trwa do śmierci i jest nierozerwany, a kto nie zna tęsknoty, kto nie poczuł boleści za rodziną bodaj cmentarną, temu rzućcie kamień, bo wart ukamienowania, bo gorszy jest zwierzęcia, co wyje obróciwszy się ku domowi: — to nie człowiek.
Mamże wam mówić jak Jan tęsknił? Na co? jużeście to pojąć powinni. — Tęsknił nawet za niebieskiemi oczyma Emilji i myślał: Płacze-li ona? — Lecz prędko zachwyt poetyczny obwijał mu szatą złocistą te myśli sino-czarne, szare, ciężkie. — Tylko we snach wracał do domu. — A we dnie żył Rzymem. — Spowszedniał Rzym dla nas, tylu go śpiewało nieudolnie, tylu czarująco opiało, opisało, wymalowało, że Rzym już nie ma tajemnic... dla oka; — ale są tajemnice dla duszy w nim, bo wrażeń nie nauczy książka, bo uczuć nie da ci najlepszy obraz. Książce braknie obrazu, obrazowi książki, a książki z obrazkami nie są ani dobremi książkami, ani znośnemi obrazy, we wszystkiem nie dostaje ci dźwięków, powietrza, ruchu. Oboje są momentami bytu, ale nie bytem. Nie zna kto nie był, kto wszystkiemi zmysły nie wziął w siebie obrazu, nie dotknął go, kto nie żył wśród niego. Jan się dziwił, mnóstwo rzeczy nowych spotykając tam, gdzie się ich najmniej spodziewał. — Począwszy od Bazyliki świętego Piotra do Katakomb milczących, tej kolebki chrześcjaństwa, w której ciemnościach wykołysało się dziecię — zwycięzca Rzymu starego; — wszystko znane tyle Janowi z opisu, pokazało się nowem i zachwycającem. — I była chwila, gdy targany w jednę stronę ku ojczyźnie, w drugą ku przeszłości Romy, zapomniał swojego samolubnego celu podróży. Uczuł się tak małym, drobnym, tak niczem, że wstyd mu było myśleć o sobie. Deptał kości bohaterów, kości świętych, pamiątki dwojakiego świata, nie mógł stanąć krokiem, by nie wzbudzić jakiego widma, co przeciw niemu wyrywało się z grobu i zapierało drogę sobą. — A serce tymczasem biło wezbraną żądzą gwałtowniej coraz. — W Bazylice św. Piotra, tym ogromie murów zlepionych jedną wielką myślą, uwieńczonych rzuconem na wierzch sklepieniem ręką genjuszu — Jan czuł się jednostką tak znikomą — a kiedy pomyślał nad tymi co tu żyli, zmarli, co gmach wznieśli, co doń pielgrzymowali, upokarzał się mimowolnie. Dzieła genjuszu gniotły go także do ziemi. — Myśli wyryte wszędzie, myśli wielkie i wieczystej prawdy, uciskały go. Sam olbrzym świątynia upokarzała człowieka wynosząc ludzi. Bo człowiek, to ziarno piasku w tej górze potężnej, która się ludzkością zowie. — Cóż dopiero Katakomby? Tam wspomnienie ofiar, męczeństwa, dobrowolnego zaparcia świata, powietrza, braci, przejmowało go czcią, zalewało wstydem. — Godziż się żyć dla namiętności tylko wobec takich przykładów? Namiętność, to ja; a wielka myśl, której człowiek sprężyną, narzędziem, to dobro ludzkości, to dzieło zbiorowej potęgi. — Namiętność jakże drobna wobec myśli dla dobra ogółu poświęcającej wszystko, wcieleniu siebie w żywot, w czyn. — Tak z całym Rzymem — gdzie stąpił Jan, wszędzie drobniał, wszędzie zmuszony był wyrzekać się siebie. — Ale to w pierwszych chwilach tylko, ogień wybuchnął wkrótce na nowo. — Jan puścił się obiegać miasto, już nie jak ciekawy turysta, ale jako namiętny ów młodzian, co z domu biegł gnany nadzieją, szukać serca namiętnego w Italji. — Dla czegóż najczęściej szuka się i goni napróżno? — Na placach, przy fontannach, w ulicach i kraciastych oknach, — spotykał on twarze kobiece młode i stare, spotykał oczy czarne, ogniste, namiętne rysy, ale nigdzie swojego marzonego ideału. Wszystko co widział dotąd, nie potrafiło go rozegrzać, zająć, pochwycić gwałtownie jak pragnął. — Szukał jednak. — Wedle myśli Jana, kochanka jego przyszła nie w klasie wyższej, nie w rodzinie możnych znajdować się musiała, ale u ludu. — Lud — mówił Jan, lud jeden zachował uczucia namiętne, prawdziwe, szczere i nie boi się ich okazywać. Wyżej jest tylko przywiązanie do dobrego bytu, próżności pełna tęsknota za jakiemś wzniesieniem nad poziom, i obojętność na wszystko. W dziecku już wyrabiają ostygłość, zabijają śmiechem i szyderstwem uczucia, uczą pychy, uczą sarkazmu co zabija wszelkie szlachetne poświęcenie, i przywiązania do tego tylko, co realne, co ciału zapewnia jutro, co wyzwala od pracy. — U ludu więc uczucie, i w tem się Jan nie mylił; ale aby podrosły uczucia, potrzeba wprzód wiele a wiele więcej i innych warunków. — Całe wieczory trawił Jan u drzwi swojego mieszkania, niedaleko fontanny, do której Rzymianki szczebiocąc i oglądając się, śmiejąc i swawoląc, biegały po wodę. — Ale napróżno liczył oczyma wszystkie, żadna nie zrobiła na nim tego wrażenia, którego oczekiwał jako oznajmienie wielkiej namiętności. Niektóre szydziły z Niemca (bo go tak nazywały), inne uśmiechały się, czarne błyszczące oczy zawracając nań z pod zasłony, inne niby niebaczne, niby obojętne przechodziły mimo, powoli, nucąc piosenkę i ukazując utoczone ręce, drobne nóżki, pierś ledwie wytryskującą — a potem oglądały się jakby od niechcenia — ale on był zimny i na wejrzenie nie odpowiedział wejrzeniem, na zaczepkę zaczepką. — Tak dnie po dniach mijały, po tygodniach tygodnie — i nic nie przychodziło — nic. Jana gryzła już tęsknota za krajem, poczynał szydzić sam z siebie, że się jak rycerz z Manszy wybrał w podróż za urojeniem. — Czemuż nie wracał? — Spodziewał się jeszcze. A każda napróżno upływająca chwila zdawała mu się zbliżać go do szczęścia; bo nie wierzył, nie przypuszczał, aby go ominąć miało. I palił się myślami i snuł złote i czarne marzenia, miłość, przeszkody, dramat cały — i śmierć na rozwiązanie. — Ale proza go sucha otaczała, brudna proza uliczna, której nawet, jak powszechnemu prawu, poetyczny Rzym ulega. — Wszak pustynie Sahary potrafili spowszednić restauratory i przedsiębiorcy Anglicy i Francuzi, wszak u podnóżka piramid Egiptu przedają wino szampańskie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.