<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod włoskiem niebem
Podtytuł Fantazja
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.

Jesień i zima południowych krajów, to jakby płacz ziemi po przeżytej młodości, po jednym uciekłym na łono wieczności roku; — wszędzie natura ma ten perjod spoczynku smutnego, kiedy się wahać zdaje między siłą swą twórczą a siłą zniszczenia, aż się przechyli znowu ku życiu. — I jak te perjody życia ziemi, tak mienia się na świecie co chwila śmierć i życie, dwa wyrazy jednej wielkiej księgi.
Czemuż Pepita sparta o krawędź okienka tak smutnie pogląda w jesienny krajobraz... tak zadumana czegoś, że czasem ją uścisk zbudzić nie może z marzenia? Dla czego teraz nie wystarcza jej tego, co wprzód przepełniało serce: — miłości i rozkoszy? czemu roztargniona zdaje się uchem chwytać z daleka Rzymu głosy, które tu nie dochodzą, a których żąda podobno?
Żal bo jej miasta lubego, żal swoich twarzy i tęskno za szmerem ulicznym. Nie dziwno!
I mówi do Jana:
— Juanito, carissimo! wróćmy do Rzymu, powróćmy. Stary Maledetto oszalał, Lazar umarł, Paolo się wyniósł, dla czegożbyśmy na karnawał do Rzymu wrócić nie mieli?... — Mnie tęskno za miastem mojem. — Jam długo czekała w ukryciu, w zamknięciu, żeby kiedyś swobodnie, z piosenką na ustach, szerokie przebiegać Corso, słuchać Pulcinella w jego budce na Piazza Navonna... i rozrzucać confetti, i pohasać z bratem — ludem Rzymu starego. — Wróćmy carissimo do miasta.
— O Pepito! — smutno odpowiedział Jan. — Ja wszystko zrobię dla ciebie, co zechcesz tylko. — Jakże ci moje szczęście, gdybym dał życie, wypłacić potrafię? — Ale co nam Rzym i oczy ludzi i gwar? Nie lepiejże samym dwojgu, w pokoju, ustroniu — ciszy — patrzeć sobie w oczy i całować?
— Czemuż się szczęściem nie pochlubić?
— Ja bym je rad ukrył przed wszystkimi.
— Dla czego? alboż nie wierzysz...
— Nie — alem skąpy.
— O! dziwaku Juanito! dziwaku. — Ty się boisz miasta dla mnie, a przyznać nie chcesz?
Jan spuścił głowę i zamilkł.
Tak raz, drugi i trzeci, między dwoma pocałunkami wspomniała cicho Pepita o Rzymie, i raz i drugi i dziesiąty wyrwało jej się niewytłumaczone westchnienie.
Jan widział, że trzeba było wybrać się im do Rzymu i pięknego dnia pogodnej jesieni ujrzeli znowu przed sobą — Romę.
Jak dziecię plasnęła w drobne rączki Pepita i oczki jej się zaiskrzyły i pierś się podniosła, śmiejąc się wskazywała palcem na wieże kościołów, ruiny i gmachy.
— Tam, tam Transtevere. A tam to Panny Marji kościół. — A tam to ark nasz zwycięski, liter się na nim uczyłam maleńką. — A tam Colosseum. — Juanito! o jakże piękny Rzym nasz, ojczyzna moja. — Widzisz jak złociste jego mury bieleją na ciemnym niebios lazurze?!
I łzawe z radości były czarne jej oczy.
Któż bo obcy nawet bez bicia serca to miasto powitał? Cóż dopiero dla tego co jak Pepita, dzieckiem tu wyrósł ulicznem, i związał się pamięci ślubem z taką ojczyzną? Dla możnych, dla bogatych, wszędzie równo, dla nędzarza co nic nie ma, najdroższem miejscem jego kraj, jego kątek, jego kupa śmieci, którą łzami przemoczył długiemi. — Gdzież on tak zna jak tu, porę dnia po cieniach domostw, każdy kamień, każdy listek, prawie każde ziarno piasku? Gdzie mu twarze braci tak swojskie, tak znane choć nieznajome... tak miłe? —
I nie dziw, że wjeżdżając do Rzymu — Pepita tuląc się do Jana, jak kiedy wyjeżdżała z niego — łzy miała w oczach, a łono jej podniosło się nowem, nieznanem dotąd, nie kosztowanem szczęściem?...
Bernard już wcześnie uwiadomiony, mieszkanie dla nich zamówił w ustronnej od Corso idącej w bok uliczce, gdzie ani garkuchni, ani kościoła, ani Pulcinella, ani żadnych starożytności do oglądania nie było blisko, i mało kto zwykle przechodził.
Zwracając się na uliczkę, chciwe oko posłała Popita ku lubemu Transtevere, ku domostwu znanemu, co się pochylało nad starym Tybrem, pokryte zieloną latoroślą winną.
Ale jej i tu dobrze było z ukochanym Juanitem. W maleńkim domku z małym ogródkiem, na piętrze kilka białych izdebek czekało na nich. Z okien mieszkania cudowny, a w każdą stronę inny rozwijał się widok: Ogrody, pałace, kościoły, ruiny i zielone drzewa. U wnijścia winna latorośl rozpięta jak tam, na górze kwiaty i wszystko co kobietę zająć, ubawić może.
Z początku jak myszka biegała z kąta w kątek Pepita, wszystkiem się ciesząc, dziwując wszystkiemu, skacząc do góry dziecinnie a tak wdzięcznie, że Bernard, który zawsze artysta, studjował patrząc na nią — i nie mógł wyjść z zachwytu nad wrodzonym ruchów wdziękiem, nad snycerskiemi pięknościami tej budowy z żywego marmuru:
— To anioł! to anioł! — powtarzał.
A dziewczynka słysząc to śmiała się z naiwnej radości. — I ze wszystkiem, we wszystkiem było jej do twarzy — bo w naturze jej był wdzięk niezmazany, niemogący się niczem zniszczyć — prócz wiekiem. — O! czas to wielki zbójca.
— Tutaj — wołała biegając, ustawiając, skacząc — tu będzie nasz piękny świąteczny pokój! Tu moja izdebka — tu twoja Juanito, przezedrzwi tylko, przez próg...
— Czemuż nie razem?
Pepita pogroziła tylko.
— A tu, — mówiła dalej, — kuchenka, a tu moje państwo, moje królestwo — owoce, maccaroni, oliwa, wino. Wiesz, jam wielka gospodyni Juanito! A jak mnie to bawić będzie!
I powiesiła mu się na szyi, tak że końcami paluszków ziemi tylko dotykała. Kibić jedną można było objąć ręką — a włos rozpuszczony spadając rozwity popłynął aż na podłogę. — Jan szalał, Bernard unosił się nad malarskim wdziękiem tego kwiatka z nad Tybru.
— Widziałem wiele kobiet, ale jej podobnej nigdy, nawet na obrazie! Nawet malarz nic podobnego nie stworzył!
Potem nadszedł pierwszy wieczór — samotny, ale po ciszy willi, jakże tu wesoło i ludno było dla Pepity. Do północy siedziała w oknie, a brzęk gitar, a pieśni dalekie, a głosy, zwady nawet i śmiechy, napawały ją rozkoszą. I nie raz nawet drgnęła, jakby motylem zerwać się chciała i polecieć.
Jan cieszył się jej radością, jej szczęściem tak silnie objawiającem się... ale nie wiem czemu zadumał. — Czy jutro nie mało jej będzie świata z okienka, pozajutro ulicy? dalej czy tęskno nie będzie samotnie? Czy ja, obcy, potrafię tej kochance Romy, moją miłością wystarczyć, moją rozmową ją nakarmić? Może jak dziś za Rzymem, jutro zatęskni za swymi braćmi, za ludem, i zechce ku niemu gorąca zawsze, niezwyciężona, wylecieć?
W tych dumach, pierwsza mu noc w Rzymie spłynęła; ale upojony rozkosznym pocałunkiem Pepity, usnął w marzeniach szczęścia niezamrocznego i zapomniał swych przeczuć!
A cóż są przeczucia?
To siódmym zmysłem dotknięte dalekie fantasmata przyszłości! — To polot duszy w kraj nieurodzonych jeszcze dziejów, co za drzwiami dzisiaj stoją i czekają aż wynijdą przez dziś — w martwe wczoraj. Przeczucia są to uczuciami, których tylko przyczyny zgadnąć nie możemy; — i przeczucia rozumu mylą, ale przeczucia serca nigdy.
Ptaszkiem nazajutrz z łóżeczka zerwała się w koszulce tylko Pepita i biegła do okna rozespana, wołając:
— Jestem w Rzymie! jestem w Rzymie!
I rzuciła się na szyję Janowi.
— Juanito, myśmy w Rzymie — A! a! i karnawał prędko! Ja jestem w Rzymie, w Rzymie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.