Podpalaczka/Tom I-szy/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | II |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przytoczona powyżej rozmowa między dwiema kobietami, określa jasno położenie Joanny Portier.
Młoda wdowa, jak wiemy, miała dwadzieścia sześć lat wieku. Pilna robotnica, wydoskonalona w szyciu, zaślubiła dzielnego chłopca w dwudziestym drugim roku życia, Piotra Portier, mechanika maszynistę w fabryce pana Juliana Labroue.
Zmarł on przed kilkoma miesiącami skutkiem eksplozyi parowego kotła, który to wybuch nastąpił przez jego własną nieostrożność, a raczej chwilowe roztargnienie, drogo przypłacone życiem.
Pan Labroue, chcąc zapewnić przyszłość sierotom i wdowie, ofiarował jej miejsce dozorczyni — odźwiernej w fabryce. Przyjęła z wdzięcznością Joanna ów obowiązek dający jej możność wychowania dzieci. Lecz jak to słyszeliśmy w sklepie Maisons-Alfort, cierpiała ona w czasie swego pobytu w fabryce, gdzie wszystko przypominało zgon tragiczny jej męża.
Zdawało się jej iż opuściwszy Alfortville rozegna lub zmniejszy przynajmniej bolesne wspomnienia, jakie oblegały jej umysł w dzień bezustannie, a w nocy spędzały sen z jej powiek.
Oddalić się jednak z Alfortville niepodobna było. Chodziło tu o i utrzymanie życia dla niej i jej dzieci. Żaden rodzaj szycia nie byłby w stanie dostarczyć jej funduszów dorównywających tym, jakie dawał jej obowiązek w fabryce.
Właścicielka sklepu w Maisons-Alfort sądziła być ambitną Joannę; myliła się jednak.
Jeżeli młoda wdowa pragnęła posiadać parę biletów tysiąc frankowych, nie było to wskutek chciwości, lenistwa, lub kokieteryi, lecz w celu otworzenia sobie małego sklepu, i powiększenia go siłą pracy, wskutek pragnienia dobrobytu dla swoich dzieci, na których spoczywały odtąd wszystkie jej myśli, cała jej tkliwość i wszelkie nadzieje.
Zbliżając się ku fabryce, Joanna myślała o tem wszystkiem i dlatego to wesołe szczebiotanie Jurasia nie dochodziło jej wcale.
Szła zwolna, jak powiedzieliśmy, smutna, ze spuszczonemi oczyma; nie słysząc, nie wiedząc co się wkoło niej dzieje.
Nagle zadrżała.
Jakiś głos po za nią wymówił jej imię. Ten głos wywarł na niej silne wrażenie; zmarszczyło jej się czoło, twarz zasępiła; nie obróciła się jednak po za siebie, i zamiast zwolnić kroku, przyspieszyła go żywiej.
— Zaczekajże pani Portier — ozwał się głos — wracam do fabryki, pójdziemy razem; pomogę ci nieść blaszankę, która ciężką się wydaje.
Juraś zwróciwszy się poznał mówiącego, i zatrzymał mimo wysiłków matki chcącej go uprowadzić.
— Mamo! — zawołał — to nasz przyjaciel pan Garaud, ten który mi dał tego pięknego konika.
Korzystając z chwili, osobistość jaką chłopczyna nazwał panem Garaud nadeszła, łącząc się z matką i synem.
Joanna mocno zmięszana, starała się zapanować nad sobą i pokryć wzruszenie.
Nowo nadeszły był bladym, powieki mu drżały, a serce gwałtownie uderzało.
Pochyliwszy się, wziął Jurasia na ręce i ucałował w oba policzki mówiąc:
— Jak się masz mały!
Potem postawiwszy go na ziemi, zwrócił się ku Joannie mówiąc nie bez pewnej goryczy w głosie:
— Wiesz pani Portier, możnaby sądzić iż ty mnie się obawiasz... Zkąd to i dlaczego? Słyszałaś mnie dobrze przed chwilą, gdym wymówił twoje nazwisko, i zamiast zaczekać na mnie, przyspieszyłaś kroku. Niechcesz więc mówić zemną? Starasz się mnie unikać... cóżem ci zawinił?
Mówiąc te słowa, Garaud był smutnym, ponurym.
Młoda kobieta odpowiedziała z zakłopotaniem:
— Upewniam pana że się mylisz — nie słyszałam ciebie; spieszę się z powrotem do fabryki, pozostawiwszy w mojej stancyjce przy otwieraniu drzwi robotnicę, z przyczyny czego niespokojną jestem.
— Czy w rzeczy samej nie słyszałaś mnie pani? — pytał z niedowierzaniem Garaud.
— Wszak mówię panu.
— To nie racya abym ci wierzył. Unikasz wciąż zemną spotkania, mimo iż jesteś przekonaną, że szczęśliwym, nad wyraz szczęśliwym się czuje, mogąc z tobą pomówić słów kilka. Wszakże wiesz o tem Joanno?
— Panie Jakóbie — odparła żywo — nie zaczynaj mówić do mnie w ten sposób, jak to po kilkakrotnie czyniłeś. Sprawia mi to wiele przykrości... smuci mnie głęboko!
— A czyż ja, sądzisz, nie doświadczam tejże, nie uczuwam smutku? Obojętność z twej strony, nieufność względem mnie, srodze cierpieć mi dają. Kocham cię całą siłą mej duszy Joanno! Uwielbiam cię! ty dobrze wiesz o tem!
— Widzisz pan... — przerwała młoda kobieta — że miałam słuszność przyśpieszając kroku, aby nie spotkać się z tobą.
— Czyż mogę nakazać milczenie mojemu sercu które mi się z piersi wyrywa? — Czyż mogę milczeć znajdując się przy tobie, wtedy, gdy mą jedyną myślą ty jesteś? — Joanno, ja kocham ciebie! — Musisz nawyknąć do słuchania tego wyrazu, będę ci go powtarzał bezustannie!
— A ja bezustannie odpowiadać będę, że twoja miłość jest szaleństwem!
— Szaleństwem? dlaczego?
— Ponieważ do niczego nie doprowadzi...
— Doprowadzi mnie do pozostania twym mężem.
— Nie wyjdę za mąż już nigdy!...
— Tak sądzisz?
— Więcej niż sądzę, jestem tego pewną.
— A ja jestem pewny, iż przeciwnie się stanie. — Dzieją się częstokroć rzeczy niepodobne z pozoru do spełnienia. Jesteś piękną, młodą, czyż możesz we wdowieństwie i samotności spędzać resztę swojego życia? A zatem?
— Uczynię to jednak.
— Chcesz mnie zniechęcić tak mówiąc, odjąć ml nadzieje. Nic jednak na świecie zniechęcić nie zdoła miłości jaką ja uczuwam dla ciebie. Mam przyszłość przed sobą...
— Milcz pan, panie Garaud...
— Dlaczego mam milczeć? Mówię prawdę.
— Winieneś pamiętać, że pięć miesięcy zaledwie upłynęło od śmierci Piotra mojego, że pomimo, iż on pozostawał pod twemi rozkazami, jako zarządzającego fabryką, był twoim przyjacielem.
— Wiem o tem dobrze. — Czyż jednak ubliżam mu kochając ciebie? Czy cię zobelżam mówiąc: „Joanno! dzieci Piotra, który był moim przyjacielem, będą mojemi dziećmi“. Pomówmy rozsądnie Joanno. — Pan Labroue, po nieszczęściu jakie cię spotkało, zrobił cię odźwierną w fabryce. To jednak zaledwie wyżyć ci pozwala z dwojgiem twoich dzieci, z których jedno jest u mamki i kosztuje cię wiele. Zaledwie koniec z końcem związać jesteś w stanie. Ja zarabiam piętnaście franków dziennie... To znaczy pięć tysięcy czterysta franków rocznie. Byłoby to dla ciebie i twoich malców majątkiem, ponieważ jesteś pracowitą, oszczędną, a oprócz tego mam plany... wielkie na przyszłość plany i zamiary. — Możemy zostać bogatymi, bardzo bogatymi! — Kto wie czy i ja kiedyś nie będę właścicielem fabryki, a wtedy miałbym sposobność uczynienia czegoś i dla twoich dzieci; byłabyś szczęśliwą żoną Joanno i szczęśliwą matką zarazem. — Od ciebie to wszystko zależy... wyłącznie tylko od ciebie. — Proszę, nie odmawiaj mi zatem! Kocham cię nad wyraz! — Kocham cię tyle, iż aby posiadać ciebie, gotów byłbym poruszyć niebo i ziemię. — Namiętność nie cofa się przed niczem, pamiętaj o tem! — Ja pragnę byś była moją... i mieć cię muszę... mieć będę! — Nie popychaj mnie do spełnienia szaleństwa... żałowałabyś potem, ale byłoby zbyt późno!
Joanna, zatrzymawszy się nagle, spojrzała w twarz mówiącego zdumionemi oczyma.
— Posłuchaj mnie, Jakóbie Garaud — wyrzekła głosem któremu silne wzruszenie zaledwie z piersi wydobyć się pozwalało. — Oto już po raz czwarty mówisz mi o swojej miłości i swoich nadziejach. Wierzę iż mówisz to szczerze...
— Najszczerzej! — przysięgam.
— Pozwól mi skończyć — wyrzekła młoda kobieta. Wzrusza mnie twoja miłość, nie wątpię o dobrych twoich zamiarach, mimo to jednak, nie mogę ci udzielić jak po raz czwarty tej samej odpowiedzi: chcę zostać wdową... nigdy już za mąż nie wyjdę!
Jakób uczuł jak gdyby serce rwało mu się w piersiach.
— A więc, nie kochasz mnie? — pytał przytłumionym głosem — nie będziesz mnie kochała ani teraz, ni później?
— Za zbyt wiele kochałam Piotra, bym mogła kochać innego. Moje serce całkiem mu było oddanem... Uniósł je z sobą... Serce moje zmarło!
Jakób wstrząsnął się rozpaczliwie, dwie grube łzy stoczyły się po jego policzkach.
— A jednak — szepnął — mimo to, ja uwielbiam ciebie! Ach! pani Portier, jesteś surową, bezlitosną... Dajesz mi cierpieć zbyt wiele!