<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KSAWERY de MONTEPIN.

PODPALACZKA.
POWIEŚĆ W SZEŚCIU TOMACH.

PRZEKŁAD Z FRANCUZKIEGO
W. J.

WARSZAWA.
Nakładem Księgarni H. Olawskiego.

1891.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Октября 1890 года.




Druk Jana Cotty, w Warszawie, Senatorska 29.






CZĘŚĆ I.

TOM I-szy i II-gi
ZBRODNIA W ALFORTVILLE.



TOM PIERWSZY[1]

I.

Wieś Alfortville, leżąca na drodze do Maisons-Alfort, po za fortem Charenton, zaludnioną jest w większej części przez robotników fabryk rozsypanych w równinie, rozciągającej się ze wschodniej strony pomiędzy Sekwanną i plantem drogi żelaznej Paryż-Lion, z zachodniej zaś, między wsiami Créteil i Maisons-Alfort.
Wieczorem, robotnicy opuszczają warsztaty i wracają do domostw swoich.
Nieliczni zamieszkujący w fabrykach, zmuszeni są dla zakupienia żywności udawać się do Alfortville, lub Maisons-Alfort.
W chwili, gdy poczynamy nasze opowiadanie, to jest w dniu 3-im Września 1861 roku, o godzinie trzeciej z południa, kobieta lat około dwudziestu sześciu mieć mogąca, szła drogą wiodącą z Maisons-Alfort do Alfortville.
Przybrana w suknię żałobną, była średniego wzrostu, kształtna, o obliczu jaśniejącem wdziękiem niewysłowionym. Jasne blond włosy zdumiewającej długości otaczały w grubych splotach jej odkrytą głowę.
Pod tą wspaniałą koroną, w blado matowej twarzy błyszczały wielkie ciemno-błękitne oczy, wpół ukryte pod powiekami o długich rzęsach jedwabnych.
Z pod ust jej drobnych pół uchylonych, koloru wiśni dojrzałej, ukazywały się zęby olśniewającej białości.
Nie jedna z bogatych dam wielkoświatowych pozazdrościćby mogła nietylko kształtnej postaci, lecz ruchów pełnych szlachetności tej kobiety ludu, jakiej sylwetkę przedstawiamy.
W prawej ręce trzymała konewkę blaszaną, lewą prowadziła dziecię trzyletnie, wiodące za sobą na sznurku małego tekturowego konika wypchanego pakułami.
Ów mały konik, zwykła tania dziecinna zabawka, pokryty farbą szarawą z czarnemi centkami, przybitym był do deszczułki poruszanej przez cztery kółka drewniane. — Kółka te natrafiwszy na kamyk w biegu, zatrzymały się nagle.
— Wio! — hej... wołało dziecię szarpiąc za sznurek. Szarpnięcie sprawiło upadek konika, co powtórzyło się już raz piąty w ciągu czterech minut.
Kobieta zatrzymała się w miejscu.
— Jurasiu — przemówiła do dziecka tkliwym, pieszczotliwym głosem — weź w rękę swoją zabawkę i nieś ją. Zbyt długo bowiem zatrzymujemy się w drodze.
— Dobrze mamo — odrzekł chłopczyna, i podjąwszy konika wsunął go pod ramię, drugą ręką pochwycił dłoń matki, i szli dalej.
Minąwszy fort de Charentone, dosięgnęli wkrótce pierwszych domów w Alfortville.
Tam młoda kobieta weszła do korzennego sklepu, a nie postrzegłszy nikogo, puknęła w bufet parę razy, dając znak o swem przybyciu. Właścicielka ukazała się we drzwiach sąsiedniego pokoju.
— Ach! — to ty pani Portier — wyrzekła — czemże służyć mogę?
— Proszę o petroleum.
— O petroleum... znowu. — Ależ na Boga, Co pani z nim robisz?... brałaś tyle wczoraj...
— Mój malec wywrócił czynie swawoląc, odrzekła pani Portier.
— A! — przysporzył pani wydatku. Ileż mam odmierzyć?
— Cztery litry, aby tak często nie chodzić.
Juraś pozostawiony przed domem bawił się swoim konikiem. Właścicielka sklepu odmierzała płyn żądany.
— Bieda to z temi dziećmi — mówiła — czy pani wiesz że twój malec wywróciwszy blaszankę, mógł wzniecić pożar w fabryce. Jedna nieoględnie rzucona zapałka wystarczyłaby ku temu.
— Wiem o tem, ukarałam go surowo, przyrzekł mi iż więcej tego nie uczyni.
— Miej my nadzieję iż dotrzyma siwa.
— Jakże się pani powodzi w nowym obowiązku, pani Portier — pytała dalej — czy jesteś zeń zadowoloną?
— Muszę być zadowoloną pośród smutnego mego położenia, stanowi to dla mnie jedyny sposób utrzymania, pomyśl pani że oprócz siebie, mam dwoje dzieci.
— A tak — małą Łucyę oddałaś pani na wykarmienie mamce w Joigny.
— Kosztuje mnie to trzydzieści franków miesięcznie, jakie płacić muszę z mej pensyi — odpowiedziała młoda kobieta, a potem dodała z westchnieniem:
— Ach! — jakże brak mojego dobrego męża boleśnie odczuć mi się daje!
— Wierzę pani — odparła właścicielka sklepu — człowiek który zarabiał do ośmiu franków dziennie...
— I który był tak dobrym... tak uczciwym, który kochał mnie tyle!.. Ach! — maszyna która go przy eksplozyi zabiła, zabiła z nim razem me szczęście!
To mówiąc, pani Portier otarła łzy spływające po jej obliczu.
— Nie płacz moja córko — wyrzekła właścicielka sklepu — są na świecie biedniejsze nad ciebie. Pryncypał godnie postąpił, powierzając ci obowiązek odźwiernej w fabryce; boć w każdym razie gdyby nie roztargnienie twego poczciwego męża, nie nastąpiłaby w kotle eksplozya, wszak prawda?
— Tak! — prawda, niestety!
— Sprawiono mu piękny pogrzeb temu biednemu Portier, otwarto składkę w fabryce, pryncypał zapisał się na sto franków. — Powierzył tobie obowiązek odźwiernej i dozorczyni fabryki, mimo iż to nie jest odpowiednie miejsce dla kobiety.
— Niezaprzeczenie pan Labroue jest dobrym, bardzo dobrym — szepnęła smutno wdowa. — Mówią że jest surowym, postępowanie jego zemną świadczy przeciwnie. W każdym jednak razie w jego to domu mój mąż śmierć znalazł. — Ten dom przyniósł mi nieszczęście, i gdyby nie wzgląd na biedne me dzieci, nie przyjęłabym obowiązku, jaki mnie zmusza żyć W miejscu, gdzie popłynęła krew biednego Piotra mojego.
— Trzeba się rządzić rozumem moja córko. Nie można żyć ciągle ze zmarłemi. Jesteś młoda, piękna, bardzo nawet piękna; lada dzień znajdzie się chłopiec, który zapragnie ciebie poślubić.
— Nigdy! przenigdy! — zawołała Joanna Portier z oddźwiękiem silnego postanowienia.
— Nie mów tego...
— Nigdy! — powtórzyła młoda kobieta.
— Nie mów, czas wszystko zmienia. W twoim wieku wiecznie się wdową nie pozostaje.
— Ja wiem najlepiej — odpowiedziała Joanna — inne myśli zaprzątają mą głowę.
— Jakież to?
Twarz mówiącej zasępiła się na chwilę.
— Ach! — wyszepnęła — gdybym miała trochę pieniędzy... dwa lub trzy bidety po tysiąc franków.
— Cóżbyś robiła wtedy?
— Cobym robiła? — na cóż daremnie rzucać na wiatr słowa, gdy wiem że tych pieniędzy mieć nigdy nie będę. Zostanę w fabryce dopóki będę mogła, dla moich dzieci... Ufam w przyszłość, jeśli nie dla siebie, to dla nich.
— To dobrze, nadzieja daje odwagę.
Tu właścicielka sklepu podała Joannie
napełnioną blaszankę. — Przestrzegam cię, zamknij to w szafie — wyrzekła. Tym malcom nigdy dowierzać nie można.
— Bądź pani spokojną, nazbyt obawiam się pożaru, abym nie miała być ostrożną w tym względzie.
— Do widzenia!
— Do widzenia.
Joanna zapłaciwszy wyszła ze sklepu.
Juras bawił się przededrzwiami.
Zawołała go matka.
Przybiegł na jej wezwanie ująwszy w rękę konika, i pani Portier z chłopczyną udała się ku Alfortville, do fabryki, gdzie była odźwierną.
Właścicielka sklepu śledziła ją wzrokiem z daleka.
Joanna szła zwolna prowadząc za rękę Jurasia wiodącego na sznurku swoją zabawkę.
Dziecię szczebiotało, zapytywało o coś matkę bezustannie, nieodbierając jednakże od niej odpowiedzi.
Pogrążona w wspomnieniach nieszczęścia jakie ją okryło żałobą, młoda wdowa nie słyszała ptaszęcego świegotu chłopczyny.

II.

Przytoczona powyżej rozmowa między dwiema kobietami, określa jasno położenie Joanny Portier.
Młoda wdowa, jak wiemy, miała dwadzieścia sześć lat wieku. Pilna robotnica, wydoskonalona w szyciu, zaślubiła dzielnego chłopca w dwudziestym drugim roku życia, Piotra Portier, mechanika maszynistę w fabryce pana Juliana Labroue.
Zmarł on przed kilkoma miesiącami skutkiem eksplozyi parowego kotła, który to wybuch nastąpił przez jego własną nieostrożność, a raczej chwilowe roztargnienie, drogo przypłacone życiem.
Pan Labroue, chcąc zapewnić przyszłość sierotom i wdowie, ofiarował jej miejsce dozorczyni — odźwiernej w fabryce. Przyjęła z wdzięcznością Joanna ów obowiązek dający jej możność wychowania dzieci. Lecz jak to słyszeliśmy w sklepie Maisons-Alfort, cierpiała ona w czasie swego pobytu w fabryce, gdzie wszystko przypominało zgon tragiczny jej męża. Zdawało się jej iż opuściwszy Alfortville rozegna lub zmniejszy przynajmniej bolesne wspomnienia, jakie oblegały jej umysł w dzień bezustannie, a w nocy spędzały sen z jej powiek.
Oddalić się jednak z Alfortville niepodobna było. Chodziło tu o i utrzymanie życia dla niej i jej dzieci. Żaden rodzaj szycia nie byłby w stanie dostarczyć jej funduszów dorównywających tym, jakie dawał jej obowiązek w fabryce.
Właścicielka sklepu w Maisons-Alfort sądziła być ambitną Joannę; myliła się jednak.
Jeżeli młoda wdowa pragnęła posiadać parę biletów tysiąc frankowych, nie było to wskutek chciwości, lenistwa, lub kokieteryi, lecz w celu otworzenia sobie małego sklepu, i powiększenia go siłą pracy, wskutek pragnienia dobrobytu dla swoich dzieci, na których spoczywały odtąd wszystkie jej myśli, cała jej tkliwość i wszelkie nadzieje.
Zbliżając się ku fabryce, Joanna myślała o tem wszystkiem i dlatego to wesołe szczebiotanie Jurasia nie dochodziło jej wcale.
Szła zwolna, jak powiedzieliśmy, smutna, ze spuszczonemi oczyma; nie słysząc, nie wiedząc co się wkoło niej dzieje.
Nagle zadrżała.
Jakiś głos po za nią wymówił jej imię. Ten głos wywarł na niej silne wrażenie; zmarszczyło jej się czoło, twarz zasępiła; nie obróciła się jednak po za siebie, i zamiast zwolnić kroku, przyspieszyła go żywiej.
— Zaczekajże pani Portier — ozwał się głos — wracam do fabryki, pójdziemy razem; pomogę ci nieść blaszankę, która ciężką się wydaje.
Juraś zwróciwszy się poznał mówiącego, i zatrzymał mimo wysiłków matki chcącej go uprowadzić.
— Mamo! — zawołał — to nasz przyjaciel pan Garaud, ten który mi dał tego pięknego konika.
Korzystając z chwili, osobistość jaką chłopczyna nazwał panem Garaud nadeszła, łącząc się z matką i synem.
Joanna mocno zmięszana, starała się zapanować nad sobą i pokryć wzruszenie.
Nowo nadeszły był bladym, powieki mu drżały, a serce gwałtownie uderzało.
Pochyliwszy się, wziął Jurasia na ręce i ucałował w oba policzki mówiąc:
— Jak się masz mały!
Potem postawiwszy go na ziemi, zwrócił się ku Joannie mówiąc nie bez pewnej goryczy w głosie:
— Wiesz pani Portier, możnaby sądzić iż ty mnie się obawiasz... Zkąd to i dlaczego? Słyszałaś mnie dobrze przed chwilą, gdym wymówił twoje nazwisko, i zamiast zaczekać na mnie, przyspieszyłaś kroku. Niechcesz więc mówić zemną? Starasz się mnie unikać... cóżem ci zawinił?
Mówiąc te słowa, Garaud był smutnym, ponurym.
Młoda kobieta odpowiedziała z zakłopotaniem:
— Upewniam pana że się mylisz — nie słyszałam ciebie; spieszę się z powrotem do fabryki, pozostawiwszy w mojej stancyjce przy otwieraniu drzwi robotnicę, z przyczyny czego niespokojną jestem.
— Czy w rzeczy samej nie słyszałaś mnie pani? — pytał z niedowierzaniem Garaud.
— Wszak mówię panu.
— To nie racya abym ci wierzył. Unikasz wciąż zemną spotkania, mimo iż jesteś przekonaną, że szczęśliwym, nad wyraz szczęśliwym się czuje, mogąc z tobą pomówić słów kilka. Wszakże wiesz o tem Joanno?
— Panie Jakóbie — odparła żywo — nie zaczynaj mówić do mnie w ten sposób, jak to po kilkakrotnie czyniłeś. Sprawia mi to wiele przykrości... smuci mnie głęboko!
— A czyż ja, sądzisz, nie doświadczam tejże, nie uczuwam smutku? Obojętność z twej strony, nieufność względem mnie, srodze cierpieć mi dają. Kocham cię całą siłą mej duszy Joanno! Uwielbiam cię! ty dobrze wiesz o tem!
— Widzisz pan... — przerwała młoda kobieta — że miałam słuszność przyśpieszając kroku, aby nie spotkać się z tobą.
— Czyż mogę nakazać milczenie mojemu sercu które mi się z piersi wyrywa? — Czyż mogę milczeć znajdując się przy tobie, wtedy, gdy mą jedyną myślą ty jesteś? — Joanno, ja kocham ciebie! — Musisz nawyknąć do słuchania tego wyrazu, będę ci go powtarzał bezustannie!
— A ja bezustannie odpowiadać będę, że twoja miłość jest szaleństwem!
— Szaleństwem? dlaczego?
— Ponieważ do niczego nie doprowadzi...
— Doprowadzi mnie do pozostania twym mężem.
— Nie wyjdę za mąż już nigdy!...
— Tak sądzisz?
— Więcej niż sądzę, jestem tego pewną.
— A ja jestem pewny, iż przeciwnie się stanie. — Dzieją się częstokroć rzeczy niepodobne z pozoru do spełnienia. Jesteś piękną, młodą, czyż możesz we wdowieństwie i samotności spędzać resztę swojego życia? A zatem?
— Uczynię to jednak.
— Chcesz mnie zniechęcić tak mówiąc, odjąć ml nadzieje. Nic jednak na świecie zniechęcić nie zdoła miłości jaką ja uczuwam dla ciebie. Mam przyszłość przed sobą...
— Milcz pan, panie Garaud...
— Dlaczego mam milczeć? Mówię prawdę.
— Winieneś pamiętać, że pięć miesięcy zaledwie upłynęło od śmierci Piotra mojego, że pomimo, iż on pozostawał pod twemi rozkazami, jako zarządzającego fabryką, był twoim przyjacielem.
— Wiem o tem dobrze. — Czyż jednak ubliżam mu kochając ciebie? Czy cię zobelżam mówiąc: „Joanno! dzieci Piotra, który był moim przyjacielem, będą mojemi dziećmi“. Pomówmy rozsądnie Joanno. — Pan Labroue, po nieszczęściu jakie cię spotkało, zrobił cię odźwierną w fabryce. To jednak zaledwie wyżyć ci pozwala z dwojgiem twoich dzieci, z których jedno jest u mamki i kosztuje cię wiele. Zaledwie koniec z końcem związać jesteś w stanie. Ja zarabiam piętnaście franków dziennie... To znaczy pięć tysięcy czterysta franków rocznie. Byłoby to dla ciebie i twoich malców majątkiem, ponieważ jesteś pracowitą, oszczędną, a oprócz tego mam plany... wielkie na przyszłość plany i zamiary. — Możemy zostać bogatymi, bardzo bogatymi! — Kto wie czy i ja kiedyś nie będę właścicielem fabryki, a wtedy miałbym sposobność uczynienia czegoś i dla twoich dzieci; byłabyś szczęśliwą żoną Joanno i szczęśliwą matką zarazem. — Od ciebie to wszystko zależy... wyłącznie tylko od ciebie. — Proszę, nie odmawiaj mi zatem! Kocham cię nad wyraz! — Kocham cię tyle, iż aby posiadać ciebie, gotów byłbym poruszyć niebo i ziemię. — Namiętność nie cofa się przed niczem, pamiętaj o tem! — Ja pragnę byś była moją... i mieć cię muszę... mieć będę! — Nie popychaj mnie do spełnienia szaleństwa... żałowałabyś potem, ale byłoby zbyt późno!
Joanna, zatrzymawszy się nagle, spojrzała w twarz mówiącego zdumionemi oczyma.
— Posłuchaj mnie, Jakóbie Garaud — wyrzekła głosem któremu silne wzruszenie zaledwie z piersi wydobyć się pozwalało. — Oto już po raz czwarty mówisz mi o swojej miłości i swoich nadziejach. Wierzę iż mówisz to szczerze...
— Najszczerzej! — przysięgam.
— Pozwól mi skończyć — wyrzekła młoda kobieta. Wzrusza mnie twoja miłość, nie wątpię o dobrych twoich zamiarach, mimo to jednak, nie mogę ci udzielić jak po raz czwarty tej samej odpowiedzi: chcę zostać wdową... nigdy już za mąż nie wyjdę!
Jakób uczuł jak gdyby serce rwało mu się w piersiach.
— A więc, nie kochasz mnie? — pytał przytłumionym głosem — nie będziesz mnie kochała ani teraz, ni później?
— Za zbyt wiele kochałam Piotra, bym mogła kochać innego. Moje serce całkiem mu było oddanem... Uniósł je z sobą... Serce moje zmarło!
Jakób wstrząsnął się rozpaczliwie, dwie grube łzy stoczyły się po jego policzkach.
— A jednak — szepnął — mimo to, ja uwielbiam ciebie! Ach! pani Portier, jesteś surową, bezlitosną... Dajesz mi cierpieć zbyt wiele!

III.

Łzy Jakóba Geraud sprawiły przykre uczucie Joannie.
— Zasmuciłam cię — rzekła łagodnie — wyznając prawdę. Przykrość mi stawia twoje cierpienie, sumienie moje jednakże, moja uczciwość nakazywały mi być szczerą w tym względzie. — Nie myśl więcej o mnie już... proszę!
— Nie myśleć o tobie! — zawołał Garaud.
— Tak trzeba.
— A jeśli nie będę mógł tego uczynić?
— Możemy wszystko, co chcemy. — Od chwili obecnej żądam tego, zaklinam cię o to, nie powtarzaj mi więcej wyrazów, których słuchać niepowinnam, nie mogę!
— Pozbawiasz mnie więc nawet nadziei?
— Tak.
— Zamykasz przyszłość przedemną?
— Pomiwolnie uczynić to jestem zmuszoną.
— Joanno! — zawołał Jakób gwałtownie, chwytając rękę pani Portier — może pogardzasz mną dlatego, że jestem prostym robotnikiem, mającym za cały majątek jedynie swą pensyę? Gdybym jednak został bogatym... bardzo bogatym, czy przyjęłabyś mnie natenczas?
— Nie mów tak do mnie — wyjąknęła młoda kobieta, usiłując wyswobodzić swą rękę z jego dłoni. Przerażasz mnie!
Jakób mówił dalej:
— Odrzuciłażbyś bogactwo dla siebie i swoich dzieci?
— Och! milcz... przez Boga!
— Nie! — milczeć nie będę... nie! — Nierozumiesz mnie... Niepojmujesz o ile kocham ciebie! — Trzeba więc ażebyś się dowiedziała nareszcie.
— Uwielbiam cię od pięciu lat... od pierwszego dnia w którym cię ujrzałem... I z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, namiętność ta wzrastała we mnie! Podczas gdy Piotr żył, zachowywałem milczenie. — Nazywał mnie on swoim przyjacielem, żona więc jego była świętością dla mnie. — Lecz umarł... jesteś teraz wolną. Dlaczegożbym miał więc milczeć... dlaczego nie ogłosić światu mojego szczęścia? — Tem szczęściem dla mnie, Joanno, ty jesteś! — Przeznaczenie wskazuje, że będziesz moją prędzej, czy później. Nie walcz przeciwko niemu, a uczynię cię najszczęśliwszą z kobiet! — I uniósłszy do ust jej rękę którą trzymał w dłoni, okrył ją gorącemi, namiętnemi pocałunkami.
Joanna cofnęła się gwałtownie.
— Pan tracisz rozum — szepnęła.
— Czyż to z mojej winy?
— Zapominasz o przynależnym dla mnie szacunku...
— Niech mnie Bóg zachowa! — Mam dla ciebie tyle szacunku, ile przywiązania.
Podczas gdy się toczyła między obojgiem ta przerywana, gorączkowa rozmowa, Juraś zaprzestawszy bawić się na gościńcu, podszedł ku matce.
— Mamo, wracajmy — rzekł — nudzę się; chodź z nami panie Jakóbie.
I ujął rękę nadzorcy. Wszyscy razem udali się w drogę. Szli przez czas jakiś, nie mówiąc do siebie słowa. Jakób był ponurym.
— Daj mi pani to naczynie — rzekł nagle — poniosę ci je.
— Dziękuję; już prawie w domu jesteśmy, z resztą to nie ciężkie, cztery litry petroleum.
Garaud z gestem zdumienia zapytał:
— Jakto... pani używasz do oświetlania mieszkania petroleum?
— Tak, bo to mniej kosztuje, a pan wiesz, że światło musi się palić przez całą noc w mojej stancyjce.
— Ależ na Boga, to niebezpieczne... petroleum, to bardzo niebezpieczne! — Gdyby pan Labroue dowiedział się o tej twojej oszczędności, gniewałby się srodze. Nie pozwala on ażeby kropla mineralnego płynu znajdowała się wewnątrz fabryki.
— Nie wiedziałam o tem, odparła z niepokojem Joanna.
— A więc strzeż się pani pryncypała, skoro w gniew wpadnie, na nic nie uważa...
— Od jutra będę używała zwykłego oleju do oświetlania, nie chciałabym rozgniewać pana Labroue.
Przybyli do fabryki, której wysokie ceglane kominy wystające po nad dachami warsztatów, rzucały w powietrze wielkie kłęby dymu.
Drzwi były zamknięte. Joanna podeszła chcąc zastukać.
— Jedno słowo — rzekł zatrzymując ją Jakób.
Cóż takiego?
— Nie oznaczaj mi czasu, będę czekał tak długo ile zechcesz, lecz pozwól mi mieć nadzieję. Zgadzasz się na to, wszak prawda?
— Nie, panie Jakóbie.
— Jakto... i tego mi nawet odmawiasz? — zawołał Garaud z wściekłością uderzając nogą o ziemię.
Młoda kobieta przestraszona nagłą zmianą jego fizyognomi, i gwałtownością dźwięczącą w głosie jego, szybko ku drzwiom podbiegła.
Jakób zastąpił jej drogę.
— Nie przyprowadzaj mnie do ostateczności — szepnął, zaciskając zęby, — nie pogrążaj w rozpacz... ostrzegam!
Joanna by pozbyć się napastnika, którego obawiać się poczynała:
— Później... później... zobaczym, — szepnęła z cicha.
— Na seryo to mówisz?
— Tak...
Oblicze Jakóba rozjaśniło się w oka mgnieniu; znikł z niego wyraz dzikości.
— Ach! — wyrzekł, odetchnąwszy głęboko — otóż dobre słowo, potrzebowałem go bardzo... Ono mnie orzeźwi, wróci mi odwagę i siłę. — Dziękuję!
Młoda kobieta zastukała. — Drzwi się otwarły.
Wdowa weszła w dziedzieniec wraz z dzieckiem, Jakób za nią.
Jakaś kobieta wyszedłszy ze stancyjki znajdującej się przy bramie wyrzekła:
— A! otóż powracasz nareszcie pani Portier, biegnę do warsztatu, aby nie postrzeżono mej nieobecności przy robocie.
— Idź, idź dobra Wiktoryo, dziękuję ci za twą uczynność.
— Nie ma za co, pani Portier, odparła robotnica, biegnąc w stronę fabryki.
Jakób Garaud ucałował Jurasia.
Joanna otworzywszy drzwi drugiej stancyjki, umieściła tam na półkach wysoko przy ścianie naczynie z petroleum mówiąc:
— Tak, tutaj dobrze; mój malec nie wywróci już blaszanki swawoląc.
— Strzeż się pani ognia, pamiętaj! — rzekł Jakób.
— O! bądź pan spokojny.
— Budynki te są lekko stawiane, wszędzie drewniane przegrodzenia. Jedna iskra wystarczyłaby by to spłonęło jak garść słomy.
— Nie obawiaj się pan, panie Garaud, — odpowiedziała, zamykając drzwi stancyjki.
Jakób podał jej rękę, a gdy zawahała się by ująć takową.
— Czy pani gniewasz się na mnie? — zapytał.
— Bynajmniej — odpowiedziała, — proszę jednakże pana... — Garaud jej przerwał.
— O! nie będę pani mówił już więcej o tem czego słyszeć niechcesz — nie zapominaj jednak iż »zostawiłaś, mi nadzieję... Nadzieja ta silnym mnie uczyni. Nadejdzie dzień w którym będę mógł powiedzieć: „Nietylko miłość tobie przynoszę, ale majątek dla ciebie i dla twoich dzieci.“
W tym dniu pozwolisz nazwać siebie panią Garaud?
— Dla moich dzieci — być może — wyszepnęła Joanna.
— Nie żądam więcej... jestem zadowolony. Podaj mi pani rękę.
To mówiąc uścisnął ją w swojej i oddalił się zwolna. Nadzorca fabryki był człowiekiem około lat trzydzieści wieku mieć mogącym, dorodnym mężczyzną, kształtnie zbudowanym. — Rysom twarzy jego wszelako brakło wyrazu szlachetności. — Spojrzenie wyrażało inteligencyę, lecz i nieszczerość zarazem.
Niższa gruba warga ust, oznajmiała w nim zmysłowość i gwałtowność.
Gęste włosy krótko przycięte barwy rudawej, nadawały jego obliczu wyraz surowy i okrutny zarazem. Garaud był mechanikiem nader zręcznym, pracowitym, pilnym w robocie. Pan Labroue przywiązał się na seryo do niego.
Od lat sześciu zarządzał on fabryką jako majster nadzorca. Właściciel, który był wynalazcą i przemysłowcem zarazem, nie pogardzał w niektórych razach jego radami i znajdował je dobremi. — Jakób posiadał bowiem ducha wynalazczych a co najwięcej, praktycznych idei. Przy niewielkim kapitale mógłby był dojść do znakomitych rezultatów. Nieszczęściem brakowało mu tego — znał on dobrze swoje z dolności, i aby je rozwinąć, poświęcał noce niejednokrotnie czytaniu dzieł specyalnych.
Gorączkowe marzenia ambicyi nim owładały. Mówił sobie, iż nie będzie ta| marniał przez całe swe życie, iż się otworzy sposobność prędzej lub później, gdzie rozwinie własne swe skrzydła by zająć wysoko miejsce... przy słońcu!!

IV.

Jakób Garaud posiadał temperament człowieka żądnego rozkoszy, naturę pragnącą jeśli nie zbytku, jakiego nie znał, to zadowolenia potrzeb materyalnych. — Pragnął zostać bogatym; — bogatym za jakąkolwiekbądź cenę. — Podkreślamy te słowa, ponieważ sumienie Jakóba było zbyt elastycznem, aby uważać miał na środki zdobycia sobie majątku.
Mówiąc Joannie, że ją kocha, że pragnie ją zaślubić, nie kłamał. — Uczuwał w rzeczy samej dla wdowy po Piotrze Portier namiętność głęboką, gwałtowną, jedną z tych żądz, jakie nie cofają się przed niczem, gdy chodzi o dopięcie celu, lecz które gasną prędko z osiągnięciem tegoż.
Ostatnie słowa Joanny zbudziły w jego duszy radość niezrównaną.
— Oswaja się zwolna! — wyszepnął. — Uczyniłem dziś naprzód krok wielki. Zamiast powiedzieć „nie“, jak zwykle, — odpowiedziała „być może“. Skoro zabrzęknę jej nad uszami złotem, przełamię resztę oporu.
Ta kobieta fatalnie zawróciła mi głowę. Nie mogę żyć bez niej... dostaję prawie szaleństwa. By dopiąć jednakże celu, bogatym być trzeba. — W jaki sposób wzbogacić się tak prędko? — Ach! gdyby przyszedł mi na myśl jaki dobry, mechaniczny wynalazek, a obok tego, gdybym posiadał jakie kilka tysięcy w kieszeni, rzecz cała załatwićby się dała.
Tak rozmawiając sam z sobą, zmierzał ku gabinetowi właściciela fabryki, pana Juliana Labroue, inżyniera. Gabinet ten znajdował się w sąsiedztwie biur rachunkowych i kassy, oraz przylegał do warsztatów modeli.
Joanna Portier w tym czasie weszła do swojej stancyjki.
Mieszkanie to odłączone od innych zabudowań, położonem było w głębi podwórza, po lewej stronie bramy, przeznaczonej do wjazdu dla wozów, obok drzwi bocznych, jakiemi wchodzili i wychodzili robotnicy.
Budynek ten składał się z facjatki i piętra.
Na facyjacie mieścił się pokój i kuchnia.
Schody w ślimak kręcone prowadziły na pierwsze piętro, zawierające dwie sztuki mieszkania, jedna z nich służyła Joannie za sypialnię, druga na skład jej rzeczy. Skoro tylko weszła do swej stancyjki po rozstaniu się z Jakóbem, zabrała się do naprawiania bielizny przyniesionej przez praczkę.
Szyjąc, myślała o mianej z nim rozmowie.
— Dla dzieci, zrobiłabym tę ofiarę — szepnęła — nigdy jednakże nic nie zdoła zatrzeć w pamięci obrazu biednego Piotra mojego. — Jakób dojdzie w przyszłości pięknego stanowiska, to pewna, uszczęśliwiłby moje dzieci. Są jednak chwile, że się go lękam. Gwałtowność jego charakteru przestrasza mnie... Jest to człowiek z żelaza. — Nie! — nie... sama wychowam moje dzieci, nie wyjdę za mąż; przyrzekłam to memu biednemu Piotrowi przy łożu śmierci, i dotrzymam słowa. Tu owładniona wzruszeniem, płakać zaczęła.
Juras bawił się opodal swoim konikiem, który był jego ulubionem cackiem. — Posłyszawszy płacz matki, przybiegł do niej.
— Mamo! — zawołał — wyciągając ku niej rączęta — ty płaczesz... dlaczego płaczesz mamo? Kto ciebie zasmucił? Nie płacz... ja będę grzecznym, przyrzekam to tobie.
Joanna pochwyciwszy dziecię przytuliła je do siebie, tysiącznemi okrywając pocałunkami.


∗             ∗

Jakób Garaud, jak powiedzieliśmy, skierował się w stronę gabinetu pana Labroue, położonego w części pawilonu dotykającego do biur, kasy i do warsztatów modeli. — Tenże sam pawilon łączył się z fabryką, zatrudniającą przez rok cały do siedmdziesięciu robotników, wspomaganych w swej pracy potężną siłą machin parowych.
Warsztaty te pomieszczonemi były w kilku salach, z których każda specjalne swoje miała przeznaczenie. Jedna zajętą była przez regulujących maszyny, druga przez grubą mechanikę, inne jeszcze na składanie w całość różnych części maszyn i Kierowanie. Pan Labroue albowiem, obok mechanicznych warsztatów, zajmował się w fabryce walcowaniem blach i polerowaniem. Był on niezmiernie surowym i skrupulatnym, pod względem porządku w fabryce, sam ustanowił reguły dla robotników, i pilnował ażeby one ściśle wypełnianemi były. Sprzeczki i zwady miejsca tu nie miały; panowało bezwzg1.ędne posłuszeństwo, trzeba było słuchać, albo się uwolnić i odejść.
Jakób Garaud, główny nadzorca i kierownik fabryki, znał lepiej niż ktokolwiek bądź inny idee pana Labroue ponad we। wnętrzną karnością; czuwał nad skrupulatnem wykonywaniem reguł, i wymagał od majstrów zostających pod jego rozkazami, absolutnego dla nich poszanowania.
Właściciel miał swoje mieszkanie na pierwszem piętrze L pawilonu. Drzwi gabinetu umieszczonemi były na wprost okratowanego okienka kasy, którą od gabinetu przedzielał korytarz. W głębi tego korytarza będące schody, prowadziły do mieszkania pana Labroue.
Jakób zlekka zapukał do drzwi, poczem nie odbierając odpowiedzi, ponowił to silniej raz drugi. Kasjer usłyszawszy pukanie, podniósł ruchomą płytę żelazną zamykającą okienko wyjrzał, i pozna! nadzorcę.
— Daremnie pukasz — rzekł — pryncypał wyszedł; niema go w gabinecie.
— Na długo wyszedł, panie Ricoux?
— Nie wiem tego, wyjechał podobno do Crèteil. — Lecz może mógłbym go zastąpić?
— Nie, panie Ricoux, mam mu zdać rachunki z robót dokonanych. Proszę pana tylko, skoro on wróci zechciej powiedzieć, że ja tu byłem, natenczas przywołać mnie każę.
— Dobrze Jakóbie, spełnię o co prosisz.
Nadzorca udał się do warsztatów, gdzie przeglądał soboty i wydawał rozkazy. Z sali składania części maszyn zwrócił się do robotnika, lat około pięćdziesiąt mieć mogącego.
— Wincenty — rzekł doń — spotkałem twojego syna!...
— Powiedział zapewne, że moja żona bardziej słaba... — przerwał zapytany zbladłszy jak marmur.
— Nie, prosił jednakże, abyś się nie opóźniał, wyszedłszy z warsztatów.
— Nic więcej nie powiedział prócz tego?
— Nic.
— Wierzę... panie Jakóbie — odparł Wincenty drżąc cały — jednak gdy chłopiec zatrzymał ciebie i zaleca mi spieszyć się z powrotem, mnie... który nie opóźniam się nigdy, matka jego musi być bardzo słaba. Panie Jakóbie, proszę, udziel mi pozwolenie pójścia na chwilę do domu, to mnie uspokoi.
— Wiesz dobrze że niepodobna mi jest wziąć na siebie odpowiedzialności w tym względzie odrzekł nadzorca. — Znasz przepis reguły. Skoro kto wszedł do fabryki, nie może z niej wyjść aż po uderzeniu dzwonu.
— Wiem o tem... raz jeden wszakże nie staje się zwyczajem... I uprosiwszy pryncypała...
— Pan Labroue jest nieobecnym...
— Nieobecnym... na prawdę?
— Upewniam cię... chciałem z nim mówić, nie ma go... Wyjechał do Crèteil.
— Ach! to nieszczęście! — zawołał robotnik z rozpaczą.
Jakób wyszedł z sali.
Wincenty usiadłszy przy warsztacie śledził go wzrokiem. Skoro nadzorca zniknął, robotnik odpasał szybko fartuch skórzany, pochwycił czapkę i surdut leżący opodal na małym stołeczku i wymknął się z warsztatu tak iż nie zwrócono na niego uwagi. Przeszedł podwórze przesuwając się pod murami, i doszedł do bramy fabrycznej. Tam zapukał w okienko odźwiernej. Było to w chwili, gdy Joanna, płacząc, tuliła ku sobie Jurasia, okrywając go pocałunkami. Postawiwszy dziecko na ziemi, podbiegła ku oknu i wyjrzała lufcikiem.
— Pani Fortier, pozwól mi wyjść — prosił robotnik.
— A czy pan masz na to pozwolenie? — pytała Joanna.
— Nie mam, lecz Jakób wróciwszy powiedział mi, że mój chłopiec mówił mu, iż żona leży chora. Obawiam się, czyli jej nie jest gorzej... to mię zatrważa. Dla uspokojenia chcę pobiegnąć do domu na chwilę.
— Ależ panie Wincenty, ja nie mogę panu otworzyć drzwi bez upoważnienia. Znasz pan regułę...
— Co mi tam! — odrzekł tenże z gniewem — lękam się o moją żonę, chcę ją widzieć... i pójdę!

V.

— Nie nalegaj pan, panie Wincenty — odpowiedziała Joanna — ja ciebie proszę... uczyń to dla mnie. — Gdyby pryncypał dowiedział się żem ci wyjść pozwoliła, srodzeby się na mnie rozgniewał.
— Pan Labroue jest nieobecnym — odrzekł robotnik.
— Proś pan o pozwolenie Jakóba.
— Prosiłem, odmówił. — Zatem ja sam je sobie udzielę. Biegnę do domu i jeśli wszystko zastanę tam dobrze, wracam w oka mgnieniu. Pani Portier... okaż że masz ludzkie serce... Otwórz mi drzwi... wszak nie na zabawę wyjść pragnę. — Otwórz... błagam cię o to! — Gdym wychodził z domu dziś rano, złe miałem przeczucie... Lękam się... otwórz mi pani... proszę... zaklinam!
— Jeżeli uczynię to, co pan żądasz, otrzymam surową naganę.
— Ale któż będzie o tem wiedział? Nie powiem nikomu żem wschodził, a powróciwszy siądę przy warsztacie. Niespostrzeżono gdym wszedł. — Pani Fortier, nie zmuszaj mnie ażebym przez mur przeskoczył, a przysięgam że to uczynię. Gdyby pryncypał wypadkiem nadjechał, lub dostrzeżono nieobecność moją, powiem że pani nie byłaś w stancyjce i żem sam sobie drzwi otworzył. — Czas upływa, pani Fortier, stoję jak na rozżarzonych węglach. Pozwól mi wejść zobaczyć po raz ostatni mą żonę. — To mówiąc Wincenty miał łzy w głosie i stał z załamanemi rękoma.
Joanna czuła się być do głębi wzruszoną.
— Narażam się na utratę miejsca — wyrzekła — lecz nie mam siły pańskiej prośbie odmówić. Idź, zobacz się z żoną, daj Boże by nie sprawdziły się złe twoje przeczucia.
Jednocześnie pociągnęła za sznurek. Drzwi się otworzyły.
— Dziękuję, z całego serca dziękuję! — wołał Wincenty, poczem wybiegł z pośpiechem drogą ku swemu domostwu.
— Oby pan Labroue nie dowiedział się o tem com uczyniła, myślała młoda kobieta. Lecz niepodobna było odmówić, ten biedak płakał! Kocha tak swą żonę... gdyby umarła, nieprzeżyłby tego. Następnie Joanna siadła przy oknie i szyć zaczęła.
Jakób Garaud przeszedłszy się po salach, wrócił do warsztatów, gdzie składano maszyny, nad którą to czynnością chciał czuwać osobiście, ponieważ jeden z motorów miał zostać złożonym i przygotowanym w całości na dzień następny. Zbliżył się do robotnika, zajmującego się wzniesieniem w górę maszyny.
— Wykończysz pan? — zapytał podchodząc.
— Radbym, panie Garaud, oczekuję jedynie na łańcuch. Skoro go będę miał, w pół godziny złożę wszystko i maszyna będzie gotową.
Jakób skierował się ku warsztatowi Wincentego znajdującemu się na drugim końcu sali. Miejsce robotnika opróżnionem było. Leżał tylko fartuch na warsztacie.
Nadzorca zmarszczył czoło.
— Gdzie jest Wincenty? — zapytał siedzącego w pobliżu.
— Nie wiem, — rzekł zapytany — widziałem przed chwilą, jak wziął czapkę i wyszedł.
Jakób uderzył nogą gniewnie o podłogę.
— Pani Fortier nie pozwoliłaby mu wyjść — mruknął zcicha — wie ona iż to jest najsurowiej wzbronionem. A! jeżeli Wincenty złamał regułę, tym gorzej dla niego! Zostawił nie ukończoną robotę, nie myśląc, iż na mnie spadnie odpowiedzialność za opóźnienie!
Wygłaszając pół głosem powyższe uwagi, Jakób Garaud pozbierał rozrzucone części stali na warsztacie, poczem zawołał:
— Franciszku! — odłóż robotę którą jesteś zajętym, a wykończ mi spieszno ten łańcuch. Rzecz to bardzo pilna, musi być gotowa w ciągu godziny.
— Dobrze panie, będę się śpieszył.
Franciszek zabrał się do roboty, a nadzorca poszedł do mieszkania Joanny.
Młoda kobieta spostrzegła go przez okno.
— Ach! — pomyślała — zauważył nieobecność Wincentego, będzie mi czynił wymówki na pewno...
I zaniepokojona, żałować poczęła, iż pozwoliła zmiękczyć się prośbom biedaka.
Jakób otworzywszy drzwi stancyjki wszedł.
— Pani Fortier — zapytał głosem surowym — pani pozwalasz wychodzić ludziom z fabryki?
— Ja, panie Jakóbie — jąkała zmięszana kobieta.
— Tak, pani! Wincenty wyszedł, wszak prawda?
— Lecz...
— Och! nie zaprzeczaj pani daremnie — zawołał nadzorca niecierpliwie. Prosił mnie on o pozwolenie wydalenia się do domu. Odmówiłem, jak było mym obowiązkiem. — Przyszedł do pani i znalazł cię słabszą nademnie.
— Tak jest, to prawda — odrzekła potwierdzająco Joanna. — Nieborak ten płakał mówiąc o swej chorej żonie... Prosił mnie... błagał... zmiękczyć się dozwoliłam.
— Mimo iż pani wiedziałaś, że tak postąpiwszy winną się staniesz?
— Wiedziałam... Wzruszenie moje silniejszem było nad rozum. Zresztą Wincenty przyrzekł mi, iż natychmiast powróci.
— A czy wiesz pani jakie następstwa dlań sprowadzi twa słabość?
— Nie wiem, panie Jakóbie.
— Zatem ja panią objaśnię. Od tej chwili nie należy on już do fabryki, a skoro przyjdzie, zabraniam mu drzwi otworzyć.
— Och! panie Jakóbie, podobna surowość...
— Jest potrzebną! — zawołał z naciskiem nadzorca. — Wincenty porzucił robotę jaką miał wykończyć jak najspieszniej... Ja jestem za to odpowiedzialnym. Ja zdaję rachunek pryncypałowi. Uwiadomię go o tem!
— Na Boga! — zawołała z przestrachem Joanna — cała wina na mnie spadnie, a wtedy...
— Moim obowiązkiem jest powiedzieć prawdę.
— Nie, panie Jakóbie; pan nie będziesz do tego stopnia^ okrutnym dlatego biednego człowieka. Nie za sobą ja przemawiam do ciebie, lecz za nim. Wyobrażając sobie iż żona jego jest blizką śmierci, stracił on głowę, chciał przeskoczyć mur, gdybym mu nie otworzyła. Wróci za chwilę, pan Labroue jest nieobecnym i nikt prócz ciebie panie Jakóbie nie wie, że on przełamał regułę. Ach! miej pan litość, gdyby ten człowiek utracił miejsce, znalazłby się w nędzy. Błagam cię, nie oddalaj go. Ja to, ja tylko jestem tu winną. Gdybym była wytrwała w postanowieniu nie otwierania mu drzwi, nie byłby wyszedł, jestem tego pewną. Groził mi tylko dla postrachu iż przez mur przeskoczy. Pan nic nie powiesz o tej całej sprawie panu Labroue wszak prawda? — Wincenty wróci, zasiądzie do roboty i wnet ją ukończy. Pan jesteś dobrym, będziesz miał litość nad tym człowiekiem.
Joanna mówiła głosem ’błagalnym, ze złożonemi rękoma.
— Panie Jakóbie — ozwał się nagle Juraś — nie zasmucaj pan mej mamy...
Nadzorca walczył sam z sobą. Głębokie wzruszenie malowało się na jego twarzy.
— Nie chcę, ażebyś mi wyrzucała, żem odmówił twej prośbie — zawołał nareszcie. — Przez miłość ku tobie Joanno, przebaczę Wincentemu. Źle czynię, ulegając w tym razie, lecz ustępuję. Pryncypał nic o tem nie będzie wiedział.
— Och! dzięki ci, panie Jakóbie, dzięki! — wołała z radością kobieta — wiedziałam że jesteś dobrym.
— Nie jestem dobrym, ale kocham ciebie!
W tej chwili dzwonek odezwał się u bramy.
— Och! to Wincenty powraca — zawołała Joanna — i szybko pociągnęła za sznurek, wychodząc jednocześnie na próg z Jakóbem ażeby ujrzeć nadchodzącego. — Nieszczęściem, owym przybywającym nie był Wincenty, ale właściciel fabryki. — Zmięszanie obojga stojących przed domem opisać się nie da. Juraś pobiegł skryć się w głąb stancyjki.
Pan Labroue zdawał się być w bardzo złym humorze. Zamknąwszy drzwi za sobą zbliżył się do nadzorcy.
— Czy to ty Jakóbie, zapytał oschłym tonem, pozwoliłeś Wincentemu wydalić się z warsztatu?
Usłyszawszy te słowa, Joanna zadrżała.
Jakób zakłopotany stał w milczeniu.
— Nie słyszysz, o co cię pytam? — powtórzył pan Labroue ze wzrastającem zirytowaniem. — Czyś ty go upoważnił do wyjścia?
Nie odpowiedzieć na zapytanie tak jasno sformułowane raz drugi, niepodobna było.
— Nie panie — odrzekł Geraud. — Wiem iż moim obowiązkiem jest szanować przepisy.
— Zatem Wincenty opuścił warsztat nie uprzedziwszy ciebie?
— Tak panie; gdym spostrzegł, że go nie ma przy robocie, przyszedłem zapytać panią Portier czy go nie widziała wychodzącym.

VI.

Pan Labroue zwrócił się ku Joannie zapytując ją spojrzeniem.
— Widziałam go w rzeczy samej — jąkała młoda kobieta, której zakłopotanie łatwo odgadnąć możemy.
— Zatem, pani mu drzwi otworzyłaś?
Joanna uczyniła gest potwierdzający.
— Mimo że pani znasz reguły fabryki — rzekł właściciel — zdumiony jestem, iż pierwsza je pogwałciłaś. Wyjaśnimy to wszystko natychmiast. — Jakiż pozór Wincenty przedstawił dla usprawiedliwienia wyjścia swojego?
— Powiedział — ozwał się Jakób — iż pozostawiwszy w domu żonę niebezpiecznie chorą, bliską skonania, zapragnął ją widzieć.
— Czy rzeczywiście żona jego była tak chorą?
— Tak jest panie.
— Przypuśćmy. W każdym razie zaczekać mógł na mój powrót, aby otrzymać odemnie zezwolenie na wyjście, byłbym się przychylił ku temu bez wahania. — Chcę jednak, by w mojej nieobecności rozkazy były szanowanemi. To samowolne wydalenie się Wincentego złym jest przykładem dla innych. — Bez bezwzględnego posłuszeństwa i karności, nie podobna byłoby prowadzić warsztatów.
A zwróciwszy się ku Joannie pan Labroue dodał:
— Skoro Wincenty powróci, nie pozwalaj mu pani wejść do fabryki i powiedz, ażeby przyszedł jutro dla uregulowania swojego rachunku. — Przykro mi że ta surowa kara trafiła na niego, ponieważ dobrym był robotnikiem, potrzeba ją jednak wymierzyć dla przykładu. Pójdź zemną Garaud.
Nadzorca poszedł za panem Labroue w stronę jego gabinetu. Inżynier, Julian Labroue, był mężczyzną czterdziestopięcioletnim, o wojskowej postawie, surowem zachowaniu się, mimo iż nigdy w armii nie służył.
Dobroć kryła się na dnie jego natury, co nie przeszkadzało mu być skrupulatnym we względzie karności.
Jako wychowaniec Szkoły Politechnicznej, nawykł do szanowania przepisów i prowadził je na sposób wojskowy w swej fabryce.
Posiadając średni majątek, zaślubił bogatą kobietę w trzydziestym drugim roku swego życia, co pozwoliło mu rozwinąć plany, o jakich marzył od najwcześniejszej młodości. — Nosił tysiące wynalazków w swoim umyśle w bezustannej pracy będącym.
Dzięki posagowi swej żony, mógł je wprowadzić w wykonanie. Z początku doświadczenia te kosztowały go wiele pieniędzy, nie zniechęcał się jednak mniej pomyślnemi próbami. Szczęśliwe innowacye wprowadzone przezeń w mechanikę ^przemysłową, wprędce te straty pokryły.
Zbudował fabrykę jaką zażądał w Alfortville, przed stawiającą wartość do trzystu tysięcy franków. Nic jeszcze z pieniędzy nie zaoszczędził, fabryka jednak z dnia na dzień rozwijała się coraz lepiej, a włożony w nią kapitał podwajał się i potrajał nawet, gdyż wynalazca właściciel pracował bez wytchnienia.
Przed pięciu laty Labroue utracił żonę, przy wydaniu na świat dziecięcia.
Ta śmierć nagła, niespodziewana, boleśnie dotknęła inżyniera. Zraniony do głębi serca, stał się zgorzkniałym, drażliwym, a niekiedy nawet brutalnym.
Wrodzona mu dawna tkliwość charakteru, objawiała się jedynie wobec małego jego syna Lucyana.
Lucyan wychował się u siostry pana Labroue, wdowy, zamieszkałej w wiosce Blaisois, gdzie żyła z dochodów od sumki pozostawionej sobie przez męża, który za życia prowadził handel win w Blois.
Raz w miesiąc Julian Labroue opuszczał fabrykę na czterdzieści ośm godzin, ażeby pojechać uścisnąć syna, którego kochał nad wyraz.
Żył jedynie tylko Lucyanem i dla Lucyana.
Dla niego to pragnął zebrać wielki majątek.
Jakób postępując za inżynierem w stronę jego gabinetu, myślał sobie:
— Jakoś pryncypał jest w złym humorze, usłyszę ja od niego, tak jak przed chwilą posłyszała Joanna.
Przybyli do pawilonu, gdzie znajdowały się biuro i kasa.
Pan Labroue zatrzymawszy się przed okienkiem tejże, otworzył pugilares, dobył z niego papiery, a położywszy je na tabliczce mosiężnej, podał kasyerowi mówiąc:
— Panie Ricous, oto dwa weksle na dom Baumana, połóż pan podpis, dołącz je do rachunków, jakie mi przed chwilą przyniosłeś i wyślij jutro do banku.
— Natychmiast panie — odrzekł kasjer biorąc weksle.
Inżynier otworzył drzwi do swego gabinetu, i dał znak Jakóbowi, aby wszedł za nim.
Gabinet ten był dość obszernym.
Długi stół pokryty zielonem suknem zajmował środek pokoju. — Na tym stole leżały mechaniczne rysunki, plany różnego rodzaju, szkice budowli, narzędzia geometryczne, słoiki z kolorowemi farbami, pędzle i tym podobne. Po prawej stronie okna stało wielkie mechaniczne biurko zapełnione papierami, z lewej, znacznej objętości kasa żelazna. Mahoniowe krzesła z zielonem pokryciem, biblioteka napełniona specyalnemi dziełami, wraz z rysunkami technicznemi porozwieszanemi na ścianach, dopełniały umeblowania.
Pan Labroue położywszy na krześle kapelusz, usiadł przy biurku.
— Czy byłeś u pana Montreux, któremu prostopadłą maszynę przesłaliśmy przed dwoma tygodniami? — zapytał Jakóba.
— Byłem panie.
— Dobrze ona funkcyonuje, bez zarzutu?
— Trzebaby posłać na dzień jeden robotnika, dla dokonania małych poprawek, przyrzekłem to uczynić... myślałem o Wincentym... lecz...
— Lecz... — przerwał oschle pan Labroue — Wincenty nie należy już do warsztatów naszej fabryki. Wiesz, iż ja nigdy nie cofam tego co raz powiem. Powinieneś był zgromić surowo jego majstra. Wszak ma on obowiązek czuwania nad ludźmi, którzy pod rozkazami jego pracują. — Jeżeli rzecz podobna powtórzy się jeszcze i z nim postąpię tak, jak z Wincentym. — Wiem, że tobie trudno na raz być wszędzie, powinni się jednak ciebie obawiać, nawet i wtedy, gdy nieobecnym jesteś. — Ufam ci w zupełności, oddałem w twe ręce mą władzę, nie zapominaj o tem!
— Pamiętam panie i staram się me obowiązki spełniać jak najlepiej odrzekł Garaud.
— Brak tobie surowości w postępowaniu. Widzę nieraz rzeczy, które mnie gniewają. Czy wiesz, że robotnica z polerowniczego warsztatu opuściła zajęcie, ażeby pilnować bramy w stancyjce pani Fortier, podczas nieobecności tejże.
— Wiem panie, ale to jest robotnica, która odrabia na sztuki.
— Wszystko jedno! — Zły przykład daje, kto z warsztatu odejść się waży. — Pani Fortier wiedzieć powinna, że jej nie wolno oddalać się z fabryki w roboczych godzinach. — Żałuję żem jej powierzył ten obowiązek. Chciałem jej przyjść z pomocą po śmierci męża, który zginął w mej służbie. — Nie zastanowiłem się, iż kobieta nie jest wstanie dokładnie spełnić obowiązku nadzorczyni i odźwiernej. Do tak czynnego w dzień i noc zajęcia, potrzeba mężczyzny. Joanna Fortier tu nadal nie pozostanie.
Jakób zadrżał usłyszawszy te słowa, nie chcąc jednak sprzeciwiać się pryncypałowi, rzekł tylko:
— Joanna jest dobrą, uczciwą kobietą...
— Wiem o tem, ale jest słabą, brak jej stałości, aby okazać się niewzruszoną, aby oprzeć się naleganiom.
Na słowa te wszedł kasyer do gabinetu mówiąc:
— Oto papiery dla banku, panie.
I położył paczkę wartościowych biletów na biurku pana Labroue.
Jakób chciał odejść.
— Zaczekaj! — wyrzekł inżynier, mam jeszcze z tobą do pomówienia.
Nadzorca zatrzymał się przy drzwiach.
Pan Labroue wziął pióro i w mgnienia oka zsumował wartość papierów.
— Sto dwadzieścia siedem tysięcy franków — rzekł głośno.
— Tak panie — kasyer odpowiedział.
Jakób Garaud słuchał z uwagą.
Inżynier zebrawszy weksle podpisał rachunek.
— Odeślesz pan to jutro do banku — rzekł do kasyera: pojutrze podniesiemy sumę.
— Dobrze panie.
— Uporządkowałeś pan spłatę na dziesiątego?
— Tak panie.
— Jakaż wpada różnica pomiędzy zapłaconemi sumami, a sumą do odebrania?
— Sześćdziesiąt trzy tysiące franków.
— Dobrze.
Pan Ricoux wyszedł.
Jakób siał przy drzwiach, z czapką w ręku.
Pryncypał i nadzorca powtórnie zostali się sami.
Pan Labroue wstał od biurka i podszedł do stołu zarzuconego rysunkami.
— Albo się mylę Jakóbie Garaud, rzekł, lub wynalazłem coś cudownego, coś... co nam przyniesie olbrzymie bogactwa!

VII.

— Bogactwa! — powtórzył Jakób, podczas gdy iskra chciwości zapłonęła w jego spojrzeniu.
— Tak! — odrzekł inżynier.
— Nowy mechaniczny wynalazek zapewne...
— Co najmniej nowe zastosowanie, udoskonalenie dawniejszego systemu, jaki ci jest znanym. Potrzebuję pomówić z tobą Jakóbie. Zyskałeś całą mą ufność i mój szacunek. — Prócz tego, iż znasz doskonale swoje rzemiosło, jesteś wynalazcą, dobrze umiesz radzić.
Nadzorca przybrał minę zawstydzonego pod gradem tych pochwał i chciał coś wyjąknąć.
— Nie udawaj skromnego — przerwał mu pan Labroue — znasz tak dobrze, jak ja co wart jesteś. — Oceniam cię, boś dla mnie drogim współpracownikiem. — Dla dojścia do podobnego memu położenia, brak tobie tylko kapitału. I mnie go zarówno brakowało skorom zaczynał, lub miałem niedostateczny. — Mogę dziś uczynić to, czego nie mogłem wtedy. — Chcę wtajemniczyć ciebie w moje zamiary i sprawiedliwie, w takim razie część zysków z mego nowego odkrycia do ciebie należeć będzie. Potrzebuję twojej pomocy, aby doprowadzić dobrze do końca ostatni mój wynalazek. Pracowałeś w zagranicznych fabrykach za nim wyszedłeś do mnie, mówiłeś mi o tem?
— Tak panie.
— Zajmowałeś się zapewne robotą przy maszynach do giloszowania, jakie tam wykonywają dla Ameryki?
— Tak jest. — Udoskonaliłem nawet jedną z takich maszyn, która przedtem nie przyczyniała się do powiększenia majątku mego pryncypała. — Uważam jednak za obowiązek zwrócić pańską uwagę, że maszyna powyższa doszła już najwyższego szczytu udoskonalenia.
— Tak sądzisz?
— Bez zaprzeczenia.
— Maszyny do giloszowania, o gładkiej powierzchni, być może...
— Bo niepodobna zastosować jej do zwrotów na okrągłej.
— Tak ci się zdaje? — powtórzył pan Labroue.
— Jestem przekonany, tem więcej żem studjował szczegółowo ów system.
— Nie zapominaj, że dla francuza nie istnieje wyraz „niepodobna“! — wyrzekł inżynier. — Trudnym... być może, lecz nigdy niepodobnym. Właśnie ja taką maszynę zastosowaną do zwrotów, wynalazłem.
Nadzorca otworzył szeroko oczy, z gestem zdumienia?
— Jeżeli nie łudzisz się pan rzekł — zarobisz miliony! — Wyrywać sobie będą ten wynalazek.
— Odkryłem to, ale powtarzam, potrzebuję porozumieć się z tobą względem różnorodnych zastosowań mojego systemu. Myślę zarówno, że jeżeli mi się to uda, zbiorę wielki majątek dla mojego syna. — Dla niego to jedynie pracuję; niechcąc jednakże być samolubem, powierzę ci me plany. — Razem będziemy je zgłębiali, rozbierali, a jeśli nie znajdziesz w nich nic do poprawy lub zastosowania, zabierz się, niezwłocznie do zbudowania maszyny, trzymając wszelako w tajemnicy wynalazek, jaki zbogaci nas obu, a który najmniejsza nieostrożność pozwolićby mogła nam wykraść.
— Ach! panie... — zawołał Jakób — możesz liczyć na mnie... wszak znasz mnie tak dobrze...
— Wiem o tem... i dlatego od dziś, czynię cię mym pracownikiem współkowym. — Z korzyści, jakie otrzymam ze sprzedaży maszyny, którą zbudujemy, daję ci piętnaście od sta...
Ogień chciwości zapłonął na nowo w oczach nadzorcy.
— Piętnaście od sta? — powtórzył.
— Tak! — i podniosę nawet tę sumę do dwudziestu, skoro otrzymam cyfrę trzech set tysięcy franków czystej korzyści. — Chodź, zobacz moje plany.
Pan Labroue otworzył kasę żelazną stojącą po drugiej stronie okna. Wyjął z niej szkatułkę, jaką postawił na środku stołu, a otworzywszy takową przy pomocy mikroskopijnego kluczyka, zawieszonego na łańcuszku od zegarka, dobył papiery, rozłożywszy je na zielonem suknie stolika.
— Oto jej system — rzekł, wskazując palcem powikłane rysunki.
Jakób pożerał je zaiskrzonemi oczyma.
— Teraz — mówił dalej inżynier — wytłumaczę ci wszystko.
I rozpoczął objaśnienia w technicznych wyrazach, jakie opuszczamy z uwagi, iż znudzićby mogły czytelnika. Jakób Garaud rozumiał je dobrze, z pewnością nie nudziły go one, gdyż zapał jaśniał na jego twarzy i płonął w spojrzeniu.
— Ależ to rzecz cudowna, panie! — zawołał, gdy skończył inżynier. — Jest to urzeczywistnienie niepodobieństwa.
— Sądzisz więc że to wykonać się uda?
— Uważam to za rzecz pewną!
— A więc, część mego współpracownictwa już dokonana, twoja się teraz poczyna. — Zabierz się bezzwłocznie do dzieła.
— Zabiorę się nauczywszy się na pamięć wszystkich szczegółów, ażeby najprzód zbudować modele kute lub lane.
— Studyuj jak ci się podoba... Przychodź do mego gabinetu ile kroć razy zapotrzebujesz objaśnienia, na parę godzin będę ci tu udzielał tych planów. Obawiam się dozwolić im ztąd wyjść, wszelka ostrożność nie zdaje mi się być dostateczną w tym razie. — Pomyśl, że jeden najmniejszy wypadek, zniweczyćby mógł dwuletnią gorliwą mą pracę. — Mógłbyś zgubić te plany lub ukraść je, dać sobie. — A w nich majątek, bogactwo, pamiętaj o tem.
— Rozumiem to doskonale — rzekł Jakób — i przyznają, że pan masz słuszność zupełną. — Będę przychodził i pod pańskiemi oczyma robił rysunki na modele, a gdyby okazały się potrzebnemi drobne jakieś zmiany, zakreślę je panu na planie.
— Zgoda! — będziemy zatem pracowali... Cóż, zadowolonym jesteś z przyszłości, jaką ci przygotowałem?
— Panie! — składam ci dzięki z całego serca! — Przyznają i czuję, iż żaden pryncypał nie postąpiłby w sposób tak szlachetny, wdzięczność moja dla pana nie wygaśnie nigdy!
— Nie wątpię o tobie; a teraz skoro zostałeś moim wspólnikiem, trzeba ażebyś podwoił czynność, gorliwość, abyś się okazywał bardziej ostrym. Nakaż szanować co do litery reguły fabryki, a za najmniejsze przestąpienie takowych karz surowo.
— Czy mam przygotować rachunek dla Wincentego i oddać go kasjerowi?
— Tak; chcę to uczynić dla przykładu.
Wyszedłszy ztąd, zobacz, czy chłopiec posługujący w biurze jest tam, i każ mu zawołać do mnie panią Fortier.
— Dobrze panie.
— Od jutra więc zaczniemy naszą robotę... nieprawdaż?
— Od jutra panie.
— A więc skoro tylko przejrzysz warsztaty z rana...
— Od dziewiątej...
— Tak, od dziewiątej do jedenastej, a po południu od trzeciej do piątej, rzecz postanowiona.
— Dobrze panie. — To mówiąc, Jakób wyszedł.
Nie znalazłszy w biurze posługującego chłopca, sam poszedł do stancyjki Joanny.
— Pani Fortier — rzekł — pan Labroue wzywa panią do siebie.
Młoda kobieta zadrżała.
— Mówił panu coś o mnie — wyjąknęła z trwogą.
— Tak, zapewnie panią, wyłaje. Wszak znasz go dobrze, ma zacne serce, ale jest niekiedy porywczym, brutalnym. — Pozwól mu mówić, nic nie odpowiadając. Wszelkie tłumaczenia podrażniłyby go więcej jeszcze. Co bądź się stanie, Joanno, pamiętaj o naszej rozmowie. Pamiętaj, że masz we mnie całkowicie oddanego sobie przyjaciela.
— Wola Boża! — zawołała wdowa. — Nie uczyniłam nic złego, mam spokojne sumienie. Idę, ale któż będzie tu drzwi pilnował?
— Zamknij je szczelnie. Nieobecność twoja potrwa nie długo. Ja wracam do warsztatów.
To mówiąc, wyszedł na dziedziniec.
Joanna zaniknęła drzwi, a zostawiwszy w stancyce Jurasia, udała się do gabinetu pana Labroue.
Jakób był mocno zamyślonym. Przeszedłszy warsztaty, wszedł do małego ciasnego pokoiku, wyłącznie przeznaczonego na jego użytek. Tam padł na krzesło i objął głowę rękoma, jak gdyby jej ciężar przytłaczał mu ramiona. Przez kilka minut siedział w milczeniu nieruchomy, zamknięty sam w sobie. Nagle zerwał się i zaczął gorączkowo przebiegać wzdłuż i wszerz stancyjkę.
— Tak! — zawołał nareszcie — on się nie myli. — Te plany zawierają w sobie majątek, bogactwo. To czego ja szukałem... on znalazł! Gdyby ten wynalazek był moją własnością, nie sto, nie dwieście, nie trzysta tysięcy franków, ale zarobiłbym miliony... miliony! Potrzebaby jednak pieniędzy na urządzenie warsztatów, na narzędzia i postawienie budynków. A ja nic, nic nie mam!
— Ha! pokusa jest zbyt silną, mówił po krótkim milczeniu — piętnaście, dwadzieścia od sta, co to dla mnie znaczy, dla mnie, który mógłbym mieć wszystko? — Byłbym bogatym, wtedy i Joanna nie odrzuciłaby mnie na pewno! Pryncypał jest na nią rozgniewany. Obciąłbym ażeby ją zgromił, wypędził! Znalazłaby się na bruku bez środków utrzymania z dwojgiem swoich dzieci! A wtedy musiałaby przyjść do mnie!

VIII.

Tu zamilkł. — Złośliwy uśmiech błąkał się na jego ustach, dzikiem światłem oczy mu błyszczały, lecz po kilku minutach zniknął ów uśmiech, światło w oczach zgasło, i z przybranym spokojem Jakób udał się do warsztatów.
Joanna Fortier z trwogą, łatwą do zrozumienia, przestępowała próg gabinetu pana Labroue. Wewnętrzne przeczucie powiadamiało ją, że to widzenie z właścicielem fabryki przyniesie jej smutek, opłakane następstwa. Drżącą ręką zasztukała we drzwi gabinetu.
— Wejść! — zawołał pan Labroue.
Wdowa otworzywszy drzwi weszła.
— Pan rozkazałeś mi przyjść — wyjąknęła tłumionym głosem.
— Tak jest — odparł inżynier surowo. — Chcę wiedzieć, dla czego pani dziś po południu wyszłaś z fabryki, powierzając swój obowiązek robotnicy z warsztatów, co jest najzupełniej przeciwne regule. — Zajmujesz stanowisko świadczące o zaufaniu, jakiem w tobie położył, stanowisko wymagające bezustannej czujności i silnej woli. Źle zrobiłem, powierzając ci to miejsce, teraz to widzę...
Joanna była dumną i obraźliwą. Wyrazy pana Labroue żywo ją dotknęły.
— Panie! — odpowiedziała — jeżelim opuściła moją stancyjkę, to dla załatwienia potrzeb fabryki. Poszłam za kupnem płynu do lamp nocnych.
— Być może! — nic jednak nie przeszkadzało ci zaczekać do zamknięcia warsztatów i wtedy pójść za tym sprawunkiem. — Osoba opuszczająca robotę aby zastąpić ciebie, zły przykład daje innym. Widzę w tobie brak energii i poszanowania dla przepisów fabryki. Postąpienie z Wincentym przekonywa mnie, iż nie mogę liczyć na ciebie. Jestem mocno niezadowolony! — Jakkolwiek surowemi wydawać-by się mogły wydane przezemnie reguły, chcę, aby stosowano się do nich, a nie rozbierano je. Raz jeszcze powtarzam, źle pani postąpiłaś, gniewam się sam na siebie żem cię uczynił strażniczki fabryki!
— Nie prosiłam o ten obowiązek — odrzekła z godnością młoda kobieta — ofiarowałeś mi go pan, pragnąc prząść mi z pomocą w utrzymaniu życia po śmierci mojego męża, który zginął w twej służbie. Przyjęłam to miejsce, błogosławiąc ciebie, gdyż po straszliwym ciosie jaki we mnie uderzył, miałam przed sobą jedynie na widoku nędzę. Jeżeli jednak żałujesz pan tego postąpienia, ja bardziej go jeszcze nad ciebie żałuję, ponieważ mi czynisz bolesne wyrzuty, na jakie nie zasłużyłam bynajmniej! Inżynier rzucił się gwałtownie.
— Jakto — zawołał — śmiesz pani jeszcze utrzymywać, iż nie wykroczyłaś przeciw przepisom fabryki?
— Prosiłam robotnicy, odrabiającej na sztuki w warsztacie, aby mnie zastąpiła przez godzinę. Czyż to występek tak wielki? Czas jaki mnie poświęciła do niej należał.
— Zmieniasz pani kwestję na odwrotną stronę — zawołał pan Labroue do najwyższego stopnia podrażniony. — Tobie to, tobie wyłącznie, powierzonem było pilnowanie wejścia do fabryki, a nie komukolwiek innemu; zatem podczas godzin pracy nie powinnaś była pod żadnym pozorem wydalać się ze swego stanowiska. Zostawmy to jednak. — Pozwoliłaś wyjść robotnikowi bez upoważnienia, co jest najsurowiej wzbronionem.
— To prawda panie; okazałam się słabą wobec próśb Wincentego, ustąpiłam, byłam nieposłuszną przepisom, lecz pan wiesz przyczynę... Trzeba by mieć było serce z kamienia, aby się oprzeć łzom tego człowieka. Każdy na mojem miejscu nie inaczej by postąpił.
— Nie! my nie jesteśmy stworzeni, aby żyć razem, pani Fortier — rzekł inżynier po chwili milczenia — żałuję tego, ale cóż robić? — Pani zbyt wiele rezonujesz, a ja wymagam biernego posłuszeństwa. Mimo to zasługujesz, iżby cię nie opuścić zupełnie.
Tu przerwał. Wahał się między ostatecznem postanowieniem, jakie miało wybiedz z ust jego; położenie tej biednej kobiety strasznem mu się wydało.
— Być może, lekcja jaką Joanna Fortier odebrała, wystarczy — pomyślał — do szanowania nadal przez nią przepisów fabryki.
W tej chwili kasjer Ricoux wszedł do gabinetu, dla złożenia pryncypałowi rachunków.
Joanna czekała. — Serce jej wzbierało łzami coraz więcej.
Kilka minut ubiegło w milczeniu.
Po podpisaniu papierów przez pana Labroue, gdy kasjer miał wychodzić, oczy jego padły na stojącą przy drzwiach Joannę.
— Ponieważ panią Fortier spotykam tu — rzekł do pryncypała — chciej pan objaśnić ją, o czem wiedzieć powinna, że najsurowiej wzbronionem jest wprowadzanie petroleum do fabryki na swój własny użytek.
— Petroleum! — zawołał pan Labroue, zrywając się z krzesła gwałtownie — petroleum, tu?!
— Tak panie — rzekł kasjer — pani Portier używa do lampy mineralnego płynu. — Poczułem to wczoraj, przechodząc koło jej stancyi, dobiegała mnie woń, jak gdyby rozlanego petroleum.
— Czy pani powiesz, że i to nie jest karygodnem nieposłuszeństwem, złamaniem przepisów7? — pytał z wściekłością inżynier.
— Nie wiedziałam panie.
— Nie! to niepodobna!
— Nie kłamię nigdy. Do czego bowiem kłamstwo posłużyćby mi mogło? — Z resztą co znaczy jedna skarga więcej przeciw mnie, gdy widzę, że miara przepełnioną została.
— Masz pani słuszność! — odparł pan Labroue, który zdawał się powziąć stanowcze postanowienie. — Postaraj się proszę o inne miejsce dla siebie, z końcem miesiąca opuścisz fabrykę.
— A więc, — zawołała Joanna, dusząc się od płaczu — stało się com przewidywała. Wypędzasz mnie pan! Mój mąż pracował dla ciebie jak uczciwy człowiek, życie położył w twej służbie, jak żołnierz na stanowisku. Za to wypędzasz mnie! — Co cię to obchodzi co ze mną się stanie; co stanie się z mojemi dziećmi, co cię to obchodzi? Wypędzasz mnie! ach, strzeż się pan! ta krzywda nie przyniesie ci szczęścia!
Pan Labroue którego znamy gwałtowny charakter, patrzył w zdumieniu na Joannę.
— Jak to mam rozumieć? — zapytał.
— Nieszczęsna! — zawołał kasjer — ty, ty śmiesz grozić?
Joanna łkała.
— Nie panie, — odpowiedziała zaledwie dosłyszanym głosem — ja nie grożę, nie grożę nikomu, przyjmuję nieszczęście, jakie jedno za drugiem we mnie uderza. Chowam dla siebie mą boleść. Źle wypełniałam służbę, jaką mi pan Labroux powierzył, tem gorzej dla mnie! — Ja zawiniłam, więc odnieść karę powinnam. Odejdę panie, mam jednak nadzieję iż Bóg mnie nie opuści. — Znajdę odwagę i siłę, aby pracować na wychowanie mych dzieci! Nie będę, panie, czekała końca miesiąca na opuszczenie fabryki, odejdę za tydzień. Postaraj się pan o kogoś, który zastąpi me miejsce.
Pan Labroue mimo swej surowości, czuł się głęboko wzruszonym.
— Mylisz się moje dziecko — rzekł do niej łagodnie — ja ciebie nie wypędzam bynajmniej.
— Wszak pan powiedziałeś przed chwilą.
— Spostrzegłem, żem źle uczynił, oddając w ręce kobiety stanowisko, na którem winien się znajdować mężczyzna, winnaś to zrozumieć.
— Dlaczegóż więc pan naprzód nie zastanowiłeś się nad tem?
— Zapewne! — żywa jednakże chęć moja, aby tobie dopomódz, popchnęła mnie ku temu. — Zostań do końca miesiąca, być może wynajdę ci inne miejsce, bardziej odpowiednie tobie.
Joanna łkała, owładniona, jakoby szałem rozpaczy.
— Nie, nie panie, szepnęła, za tydzień odjadę. Ten dom, był piekłem dla mnie. Zdawało mi się, że po krwi brodzę, wśród moich wspomnień ponurych! Jest to dom przeklęty, w którym mój mąż śmierć znalazł i w którym smutki wciąż mnie ścigają! Odjadę, odjadę!
Ukrywszy twarz w dłoniach wybiegła z gabinetu.
— Biedna kobieta! — rzekł inżynier, patrząc za oddalającą się na podwórze. — Jestem zgnębiony prawdziwie tem co się stało. — Nie podobna mi było jednak powiedzieć, żem był z niej zadowolony, gdy ona na tyle nagan zasługiwała. Czuję, że nie działała w złym celu, wszak w rezultacie wszystko szło jak najgorzej! — Nie wiem doprawdy gdziem miał rozum, powierzając jej to miejsce. — Byłem w istocie szalonym!
— Słuchałeś pan swego dobrego serca — rzekł kasyer z pochlebstwem.
— Spełniałem mój obowiązek, pragnąłem spłacić dług święty, dług pryncypała względem pokrzywdzonej wdowy. Znajdę jej miejsce przy mojej siostrze, co się urzeczywistni, mam nadzieję.
— Panie — przerwał kasyer Ricoux, — nie daj się za zbyt owładnąć uczuciu, szczególniej w tym razie.
— Dlaczego?
— Ta kobieta groziła tobie przed chwilą.
— Byłaż to groźba?
— Niezaprzeczenie. — Nie mogę znieść, ani jej sposobu mówienia, ani jej całego zachowania się. Wspomnij pan, że niejednokrotnie żałować ci przychodziło szlachetnych twoich porywów. — Ta Joanna Fortier, sprawiła na mnie wrażenie kobiety dzielącej swą nienawiść pomiędzy tobą, który byłeś jej dobroczyńcą, a domem, w którym jej mąż zginął przez swą własną nieostrożność. Strzeż się pan, ostrzegam! — jest to wąż, którego przy swem własnym ognisku ogrzejesz.

IX.

— Wąż, którego ogrzeję przy mojem ognisku — ależ przesadzasz panie Ricoux — wyrzekł inżynier z uśmiechem. — Patrzysz na rzeczy zbyt czarno. Ta biedna kobieta jest wdową, matką rodziny, jej mąż był nierozważnym, to prawda, lecz umarł. — Obowiązkiem zatem jest moim uczynić coś dla niej, czego też nie zaniedbam. Gdybym nie mógł umieścić jej u mojej siostry, przeznaczę dla jej sumkę pieniędzy, z której wyżywićby się mogła w oczekiwaniu jakiego zajęcia. — Zrobiłeś pan bilans? — zapytał po chwili, zmieniając ton.
— Tak panie, oto jest — odpowiedział Ricoux, podając arkusz papieru zapisany cyframi.
— Siedem tysięcy sto dwadzieścia trzy franków, trzydzieści centymów — rzekł pan Labroue, rzuciwszy nań okiem.
— Tak panie; w tej chwili je przyniosę.
— Szczególną manię zaiste masz kochany Ricoux — rzekł śmiejąc się inżynier — jestem kasy erem mojego kasy era! Dlaczego nie zachowasz tych pieniędzy w twej kasie żelaznej?
— Miałem już zaszczyt oznajmić panu, że odpowiedzialność przestrasza mnie. Nie nocując w fabryce, nie mogę ręczyć za to co nastąpić może. — Gdyby pana okradziono podczas nocy, cierpiałbym nad tem, lecz nie miałbym sobie nic do wyrzucenia i pan zarówno nie mógłbyś mieć do mnie pretensyi w tym względzie. — Żadna niedogodność z tego wyniknąć nie może, iż pan te pieniądze przechowasz u siebie, ponieważ mam klucz od pańskiej kasy, któregobym użył w potrzebie.
— Na honor! — jesteś dziwakiem panie Ricoux.
— Być może, lecz to mnie uspokaja.
Kasyer przyniósł po chwili 7123 franków 30 centymów, oddał je panu Labroue, który umieścił takowe w oddzielnej skrytce swej ogniotrwałej kasy, jak to czynił każdego wieczoru. Jednocześnie dało się słyszeć uderzenie dzwonu oznaczające zamknięcie Warsztatów. — Ricoux pożegnawszy pryncypała odszedł, a za chwilę chłopiec posługujący w biurze, przyszedł po odebranie rozkazów na dzień następny.
— Nie mam żadnych poleceń tego wieczora, Danielu — rzekł inżynier — możesz odejść.
Daniel opuściwszy gabinet, włożył czapkę na korytarzu i przebiegł szybko dziedziniec, kierując się ku bramie. Drzwi zostawały otwartemi z pierwszem uderzeniem dzwonu, aż do chwili, w której majstrowie ukończywszy przegląd warsztatów, oddawali Jakóbowi Garaud arkusze papieru, na których zapisaną była ich obecność w fabryce, a jakie on składał w stancyjce Joanny, aby przybywszy nazajutrz „ano, zaznaczyli na nich swe przyjście. — Chłopiec posługujący, Daniel, zamiast wyjść, zatrzymał się przed stancyjką Joanny.
— Cóż to Jurasiu! — zawołał, w głąb zaglądając, — nie wyjdziesz dziś pozdrowić swego towarzysza? Dziecię się ukazało.
— Co tobie? — zawołał Daniel, — oczy masz czerwone, czego płakałeś?
— Mama jest zmartwioną — rzekł Juraś.
— Zmartwioną? — powtórzył Daniel.
— Co się stało? — pani Fortier zapytał drzwi uchylając.
Joanna płakała.
— Powiedz pani proszę, co ci się przytrafiło. Widząc cię płaczącą, serce mi się ściska.
— Ach! mój Danielu — wyjąkała łkając — jestem nieszczęśliwą, bardzo nieszczęśliwą, niedola ściga mnie wszędzie!
— Niedola? — cóż znów takiego?
— Wypędzają mnie ztąd!
— Wypędzają, panią? — zawołał chłopiec zdumiony tą wiadomością — to niepodobna!
— Nieszczęściem! tak jest!
— Ależ nie pan Labroue to zrobił.
— A któżby inny?
— Jakto on, czy być może? — I za co, dlaczego? — Cóż pani ma do zarzucenia?
Zapytana opowiedziała w krótkości, powody niezadowolenia inżyniera.
— Ach! — zawołał Daniel, wysłuchawszy wszystko, — teraz nie dziwię się temu. Pan Labroue jest nieugiętym pod względem przepisów. Zdaje się, jak gdyby w wojsku kiedyś służył. Pani wykroczyłaś przeciw temu, czego on strzeże najpilniej i co kocha prawie. — Lecz nie martw się pani, to wszystko da się jeszcze naprawić. — Znasz dobrze naszego pryncypała, żywy jak proch, lecz w głębi serca nie masz szlachetniejszego i uczciwszego nad niego człowieka. On pani nie oddali, nie może oddalić wdowy po Piotrze Portier. Nie! — on panią miejsca nie pozbawi.
— Ja sama odejdę Danielu! — za tydzień, nie będzie mnie już w fabryce — odrzekła z żalem Joanna. — Dobrze jednakże powiedziałam panu Labroux, że to mu nie przyniesie szczęścia.
— Próżno to na wiatr rzucone słowa w przystępie uniesienia, pani Portier. Jestem pewien, że pan Labroue zastanowiwszy się, żałować będzie swego postąpienia i że już go może nawet żałuje w tej chwili.
— Ja tego mu nie zapomnę, nie zapomnę nigdy!
— Źle pani czynisz, nie trzeba pozwalać owładnąć się gniewowi, należy zapanować nad sobą. Wszystko to inny obrót przybierze i pani z nami pozostaniesz. Dobranoc pani Fortier, dobranoc mały, uściskajże swego kolegę.
Daniel pochwycił Jurasia, ucałował go i wyszedł. — Joanna czekała z zamknięciem drzwi, dopóki arkusze nie zostaną jej złożonemi. — Dziesięć minut upłynęło, po których Jakób Garaud ukazał się w progu.
— Oto papiery — rzekł, kładąc je na półce przy oknie. — Cóż słychać nowego?
Juraś podszedł ku niemu i wziął go za rękę.
— Mama jest smutna — rzekł — bardzo smutna, panie Jakóbie, odchodzimy z fabryki.
Nadzorca zadrżał.
— Jakto, opuszczasz pani fabrykę? — zawołał patrząc na młodą kobietę, po obliczu której łzy płynęły. — Joanna poruszyła głową potwierdzająco.
— A więc stało się to, co przewidywałem! — zawołał Garaud — pan Labroue zgromił panią, pani odpowiadałaś, rozgniewał się i oto...
— Wygnał mnie! — dokończyła Joanna.
— Podrażniłaś go, jestem tego pewny.
— Oburzyły mnie jego nagany, słuszne być może, lecz które w sposób mniej brutalny wypodzianemi być mogły. Nieodwołalnie za tydzień opuszczani fabrykę.
— Za tydzień?
— Tak. — Pan Labroue chciał mnie zatrzymać do końca miesiąca. Odrzuciłam tę jałmużnę.
— I gdzież pani się udasz za tydzień, co poczniesz z sobą?
— Gdzie pójdę? — nie wiem, — co pocznę? — Będę pracowała! — O! potrzeba mi, będzie ciężko pracować, ażebym zarobiła na chleb dla siebie i dzieci!
— Posłuchaj mnie Joanno! — Nienależy pogorszać dobrowolnie położenia i tak dość trudnego. Pan Labroue może zmienić postanowienie, jakie powziął w chwili wzburzenia.
— Ja chcę odjechać!
— Koniecznie?
— Tak, powtarzam, że chcę odjechać i odjadę:
— Tu jednak masz spokój, pewność utrzymania.
— Mniejsza że je utracę, zastąpię to pracą.
— A już ja nie zobaczę cię więcej?
— Tym lepiej, nie widząc mnie, zapomnisz prędzej.
— Przypomnij co ci mówiłem. Ta moja miłość jest życiem dla mnie. — Przestać cię kochać, jak przestać oddychać jest mi niepodobna! — Proszę cię na wszystko Joanno, nie bierz tej sprawy nazbyt do serca. Jutro pomówię z panem Labronx, ażeby ciebie pozostawił.
— Panie Garaud, zakazuję ci tego!
— Ależ zastanów się, nędza cię czeka!
— Mając odwagę można się z nią oswoić. Cokolwiek! bądź zarobię, wyżyję z tego.
— Zabijesz się pracą, zniszczysz swe drowie! — znasz moje uczucia dla ciebie. Powtarzani ci, to co mówiłem dziś rano. Kocham cię! — bądź mi wzajemną, żyjmy razem.
Młoda kobieta, zerwawszy się stanęła w dumnej postawie.
— Żyć z tobą? — zawołała — jak śmiesz zobelżać mnie podobną propozycyą?
— Przysięgam na to, co jest mi najświętszem na świecie, przysięgam na mój honor, na pamięć zmarłej mej matki Joanno, przysięgam, że nazajutrz po dniu, w jakim upłynie, dziesiąty miesiąc twego wdowieństwa, zaślubię ciebie.
— Szalony! — zawołała — cóżbym ci ja przyniosła w posagu, dwoje moich dzieci i nędzę.
— Z tobą Joanno podwoję odwagę, podwoję siłę do pracy. Z tobą jestem pewien, że zostanę bogatym i zostanę nim prędko!

— Mamo! — zawołał Juraś — nie zasmucaj pana Jakóba. On obiecuje, że będzie bogatym, a gdy będzie bogatym, kupi mi drugiego konika, wielkiego drewnianego konika, daleko piękniejszego, nieprawdaż panie Jakóbie.

X.

— Tak, moje drogie dziecko, wszystko czego zażądasz — zawołał nadzorca, całując Jurasia.
— Joanno droga, Joanno — mówił potem dalej namiętnie — rozmyśl się proszę. To, co ci przedstawiam, stanowi życie i szczęście tych dwojga małych istot, które tak kochasz i które ja kocham zarówno.
Młoda kobieta przechadzać się zaczęła po stancyjce. Wzruszenie widniało na jej obliczu, znać było, że walczy, przeciw jakiejś myśli, owładającej jej umysł.
— Jakóbie — wyjąknęła wreszcie — odejdź ztąd, proszę, nie mów do mnie więcej, dajesz mi bowiem cierpieć zbyt wiele, odejdź, zostaw mnie samą w mojej boleści i smutku.
— Ależ ten smutek ją dzielić chcę z tobą — zawołał gwałtownie nadzorca. — Cierpię, patrząc na twoje cierpienie. A mogłabyś być tak szczęśliwą, ty i twoje dzieci. — Jeżeli mnie odepchniesz, nędza, tak, czarna nędza, ciebie i ich czeka! Nigdy zarobić nie zdołasz na pokarm, dla nich i ubranie!
— Ach! kusicielu! — zawołała wdowa zaciskając ręce gorączkowo — umyślnie w tak ciemnych barwach przedstawiasz ten obraz, aby mnie przestraszyć, zniechęcić, uczynić drżącą i słabą.
— Przedstawiam ci prawdę taką jak jest. Zdołam cię jednak ocalić, pomimo twej woli. — Niedopuszczę cię ni do rozpaczy, ni hańby! Zostaniesz mą żoną!
— Boże, mój Boże! — wołała Joanna załamując ręce jak gdyby w obłąkaniu, — ten człowiek nie ma litości nademną!
— By cię przekonać o mej miłości i posłuszeństwie, odchodzę — rzekł Garaud — odchodzę, aby myśleć o tobie, zająć się twym losem, i szczęśliwą cię uczynić! — to mówiąc wyszedł, pozostawiwszy młodą kobietę w stanie najwyższego nerwowego rozdrażnienia.
Siadła, a raczej padła bezwładnie na krzesło.
— Czy ma on słuszność, czy nie ma? — wyszeptała zcicha przerywanym głosem. — Tak mnie jak i tym biednym istotom... to nędza! Czyż zdołam z pracy rąk moich opłacić mamkę dla małej Łucyi? — Z jakich funduszów wychowam Jurasia? Ach! położenie jest straszne w rzeczy samej. — Jakób ofiaruje mi spokój i wygody... Lecz aby to otrzymać potrzeba zostać jego żoną.. złamać przysięgę jaką uczyniłam Piotrowa na łożu śmierci... Byłoby to nikczemnem... byłoby to podłem! — Nie! — nie... co bądź się stanie... nie zachwieję się... nie osłabnę!
I przywoławszy nadludzką prawie siłę, powstała, otarła łzy i wyszła ze stancyjki. Zamknęła drzwi od dziedzińca, jak to codziennie czyniła, obeszła opuszczone warsztaty, zwiedziła stajnie, gdzie woźnica rozdawał koniom pokarm wieczorny, i powróciła do siebie.
Za chwilę pan Labroue ukazał się przy bramie chcąc wejść. Otworzywszy mu drzwi, nie mówiąc ani słowa, wróciła. — Juraś bawił się w stancyjce swoim konikiem i pudełkiem blaszanych żołnierzy. — Joanna szybko przygotowała wieczerzę. Nie czuła głodu bynajmniej, lecz trzeba było pomyśleć o dziecku.
Nie zadługo wyszedł i stangret. Została sama jedna w fabryce.


∗             ∗

Po śmierci żony, pan Labrouezmienił cały układ domowy — — Nie trzymał dla siebie żadnego służącego. Joanna uprzątała mu w pokojach. Chłopiec Daniel, zamiatał gabinet pracy. Nie stołując się w domu u siebie, właściciel fabryki jadał w restauracyi w Alfortville, gdzie spotykał towarzystwo oficerów, a wśród nich swoich przyjaciół.
Około jedenastej wieczorem wracał do domu i pracował przez dwie lub trzy godziny przy świetle lampy, którą sam sobie zapalał. Rano wstawał równo prawie ze świtem, pracował znowu, i pierwszy zwiedzał warsztaty skoro tylko zeszli się do nich robotnicy.
Tak stangret, jak kasyer i główny nadzorca Jakób nie sypiali w fabryce. Z chwilą otwarcia bramy, woźnica przychodził aby oczyścić konie i zaprządz do powozu jeżeli pan Labroue miał wyjechać. Oprócz stangreta był jeszcze służący który się zajmował przewożeniem pak i grubych towarów. W stajni odłączonej od innych budynków znajdowały się trzy konie. — Tym sposobem Joanna w nocy zostawała samą w fabryce, zarówno jak i inżynier, który nie wydalał się z niej jak tylko dla odwiedzenia swojego syna, lub gdy sprawy zakładu wzywały go na prowincyę.
Wydał on polecenie pani Fortier ażeby nigdy na niego nie oczekiwała, gdy był nieobecnym: klucz od małych drzwi bocznych. który zawsze nosił przy sobie, dozwalał mu wejść bez przebudzenia odźwiernej. — Prócz głównej bramy i krytego przejścia pod galerją wychodzących na drogę, znajdowało się trzecie wyjście wpobliżu pawilonu, zamieszkałego przez pana Labroue, dotykające poprzecznej drogi wiodącej do Maisons-Alfort. Inżynier wychodził i przychodził często tem wejściem. Co wieczór, około dziesiątej, Joanna szła słać łóżko pryncypałowi.
W dniu, w którym poczynamy nasze opowiadanie, uczyniła to jak zwykle; poczem z zapaloną lampką w ręku wróciła do siebie. Ciężki smutek przytłaczał ją do głębi: teraźniejszość przedstawiała się jej ponuro: — przyszłość ją przestraszała. Udała się na spoczynek około jedenastej godziny mając nadzieję, iż we śnie może zapomni chwilowo o swych obawach i smutkach: trwoga jednakże silniejszą była ponad znużenie, sen nie przychodził.
Nazajutrz czynne życie jak zwykle rozpoczęło się w fabryce. Jakób Garaud przechodząc pozdrowił krótko Joannę. Zdawał się być czemś mocno zajętym. Wszedłszy do warsztatów, rozdzielił każdemu jego dzienną robotę.
Wincenty nie pokazał się od wczoraj. Żona jego gorzej upadła na zdrowiu i nie mógł oddalić się od niej; zawiadomił o tem nadzorcę jeden z robotników. Z chwilą uderzenia dziewiątej, Jakób udał się do gabinetu pana Labroue i, jak zwykle, zaczął studjować wraz z nim projekt nowej maszyny, która, gdyby sprawdziły się przewidywania, miała zbogacić ich obu.
Dzień minął bez żadnego ważniejszego wypadku. Joanna w myślach pogrążona, odbywała codzienne swoje zajęcie nie mówiąc nic do nikogo. Wieczorem, skoro nadeszła chwila wyjścia robotników z warsztatów, niektórzy z nich, wiedząc co zaszło usiłowali pocieszyć wdowę po swym towarzyszu.
— Bezpotrzebnie mówić o tem — przerwała im pani Fortier — przybierając obojętność. — Co się stało, to się już nie zmieni! Nie obawiajcie się, z głodu nie umrę.
Widocznie unikała wszelkich wyjaśnień. Garaud przechodząc, uścisnął jej rękę w milczeniu. Zaduma jego zdała się być jeszcze głębszą, niż rano. Zamyślenie to Joanna wzięła za smutek.
— Kocha mnie — pomyślała — i cierpi — biedny chłopiec!
Wdowa po Piotrze Fortier żałowała Jakóba, żadne jednak uczucie nie wiodło jej kuniemu. Serce jej ze śmiercią Piotra zamarło! Kobieta nie istniała w niej więcej; miłość macierzyńska owładnęła całą jej istotą; pragnęła przyszłości jedynie dla swych ukochanych dzieci.
Od dwudziestu czterech godzin straszna w jej duszy toczyła się walka pomiędzy gorącem pragnieniem ocalenia ich przed nędzą, a silną wolą zachowania przysięgi danej umierającemu mężowi. Chwilami gotową była zapomnieć zmarłego, myśląc jedynie o drogich istotach jakie jej pozostawił, to znów potem, wspomnienie Piotra brało górę. Ta bezustanna walka wyczerpywała Joannę.
Jakób Garaud zamieszkiwał zdała od fabryki. Zajmował mały pokoik w jednym z domów w Alfortville około drogi do Crèteuil wiodącej. Potrzebował dwadzieścia pięć minut czasu, aby tam przybyć. Jadał u kupca win, u którego zbierali się co wieczór i inni jego koledzy na odpoczynek.
Tego wieczora nie ukazał się w swojej restauracyi. Wyszedłszy z warsztatów przechadzał się po nad brzegiem Marny, szukając samotności; krok jego był nierówny, chwiejny; zatrzymywał się od czasu do czasu patrząc nieruchomie przed siebie, ze zmarszczonem czołem i brwiami, i stał tak przez kilka minut, po czem znowu rozpoczynał swoją przechadzkę nad rzeką.
Gdy wchodził do swego mieszkania, północ uderzyła. Nie pomyślał o żadnym pokarmie, rzucił się na łóżko, lecz oka zamknąć nie mógł. Nazajutrz gdy przyszedł do fabryki paliła go silna gorączka. Twarz jednak miał przezroczysto bladą, rysy zmienione, a w oczach płonął mu ogień ponury. Chwiejny i drżący zatrzymał się przede drzwiami mieszkania odźwiernej.
Młoda kobieta wyszła ku niemu.
— Co panu jest, panie Garaud? — spytała, uderzona nagłą zmianą jego rysów twarzy.
— Nic... nic... pani Fortier — wyszepnął. — Chciałem coś pani powiedzieć... wszak lepiej odłożę to na późnej... do wieczora... Idę do warsztatów. — To mówiąc odszedł.
— Jak on dziwnie wygląda! — pomyślała wdowa. — Co chce mi powiedzieć? Do prawdy, obawiam się czy nie dostał obłąkania.

XI.

Nadzorca podczas odbywania swej służby starał się pokryć przed oczyma obecnych siłą woli, owładającą nim trwogę. Zarówno jak dnia poprzedniego o dziewiątej godzinie udał się do gabinetu pana Labroue, rozbierając z nim szczegóły nowego wynalazku. O jedenastej wyszedł na śniadanie, lecz przechodząc koło Joanny nie zatrzymał się przed jej mieszkaniem. Pani Fortier zauważyła tylko, iż coraz bardziej ponurym się stawał.
Po południu poszedł do inżyniera. Ten zajęty był pisaniem.
— Jakóbie! — rzekł zwracając się ku niemu — możesz zacząć rysunki do odlewania; ja muszę kończyć list bardzo pilny.
Garaud zasiadł do pracy. Ręka mu drżała. Wzrok nie posiadał zwykłej jasności. Musiał zatrzymać się, aby dozwolić uspokojenia ręce i spojrzeniu.
Kasyer Ricoux wszedł do gabinetu.
— Powracam z banku — rzekł.
— A więc... — zapytał inżynier — zinkasowałeś?
— Tak panie... przynoszę przewyżkę.
— Przyjdź później... proszę... nie chciałbym, ażeby mi przeszkadzano.
— Dobrze panie. — Tu kasjer wyszedł.
Jakób obecny tej rozmowie zadrżał usłyszawszy wyrazy: „przynoszę panu przewyżkę“. Potem schylił się na nowo nad pracą, palce mu jednak więcej jeszcze drżały, niż wprzódy, powieki nerwowo drgały. Kwandrans upłynął. Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wzejść! — zawołał niecierpliwie inżynier. — Joanna ukazała się w progu.
— Przynoszę telegram — wyrzekła, podając panu Labroue błękitną kopertę.
— Dziękuję — odrzekł.
Pani Fortier przechodząc, rzuciła okiem na Jakóba, pochylonego nad rysunkami. Inżynier rozdarł kopertę, przebiegł | Mrokiem kartę, jaką wewnątrz zawierała, zbladł i wydał jęk bolesny.
— Lucyan chory! — zawołał — w niebezpieczeństwie być może! — Odebrałem od siostry depeszę — rzekł po chwili ’wracając się do nadzorcy — mój syn jest słabym. Jadę natychmiast! — Zbierz Jakóbie rysunki, plany i podaj mi je. — Zamknę to w kasie żelaznej.
— Natychmiast, panie! — rzekł Jakób, w którego wzroku dzika radość zabłysła. — I począł zbierać papiery. — Pan Labroue pociągnął za sznurek, co poruszyło uderzenie dzwonu w podwórzu. — Następnie podszedłszy ku drzwiom gabinetu, otworzył je i przywołał kasyera.
— Panie Ricoux — rzekł doń — telegram od mojej siostry wzywa mnie do mego syna chorego, odjeżdżam. Zrób rachunek. — Zatrzymaj sumę jaka ci być może potrzebną, a oddaj mi resztę.
— Natychmiast — rzekł kasyer — lecz pan tak mocno zmięszany, pozwól zapytać, czy choroba syna pańskiego jest niebezpieczna?
— W telegramach mieści się zwykle lakonizm przestraszający. Moja siostra nie donosi mi szczegółów, o których chcę wiedzieć. Gdybym czekał, umarłbym z niepokoju! Pospiesz pan zatem. — Na przybycie do Paryża i dosięgnięcie pociągu drogi żelaznej Orleańskiej, potrzebuję ośm godzin, minut dwadzieścia czasu!
— Biegnę — zawołał kasyer wychodząc.
Uderzenie w dzwon, o jakim wspomnieliśmy, przywołało Joannę.
— Każ pani stangretowi zakładać konie do powozu co najprędzej — mówił pan Labroux — a potem przyjdź do mnie na chwilę.
W parę sekund Joanna była z powrotem. Jakób stał przy stole, zbierając wolno papiery. Kasyer Ricoux wszedł, by zdać rachunek.
— Zachowuję pięć tysięcy franków u siebie — rzekł — i mam nadzieję, że nie będę potrzebował otwierać do pańskiej kasy przed jego powrotem.
— Być może — odparł inżynier. — W każdym razie nie spodziewaj się mnie pan jak za dwa dni, co najrychlej.
— Dziś środa. Przypuszczając, iż nie zostawszy zatrzymanym chorobą Lucyana, będę mógł wrócić wcześniej, jak w sobotę. Ileż pan mi przynosisz? — zapytał.
— Do stu dwudziestu siedmiu tysięcy franków, podniesionych z banku, dołączam przychód dzienny wynoszący jedenaście tysięcy dwadzieścia siedem franków, z których zachowuję u siebie pięć tysięcy. — Ogół wynosi zatem: sto trzydzieści trzy tysiące dwadzieścia siedm franków. A więc z tem, co pan masz w kasie u siebie, uczyni to sto dziewięćdziesiąt tysięcy dwieście pięćdziesiąt trzy franki i siedemdziesiąt centymów.
— Tak, w rzeczy samej — rzekł pan Labroux.
— Racz pan obliczyć.
— Nie mam na to czasu.
I inżynier zamknął w kasie żelaznej sumę, jaką mu kasyer doręczył. — Jakób i Joanna czekali. — Pani Fortier spojrzawszy na nadzorcę, znalazła jego wyraz twarzy dziwnie zmienionym, czego nigdy przed tem nie zauważyła. — Jakób zbliżył się ku panu Labroux.
— Oto rysunki i plany — rzekł podając pryncypałowi zwinięte w trąbkę papiery.
Odebrawszy je pan Labroue, włożył w szkatułkę, w jakiej je zwykle przechowywał, następnie szkatułkę tę umieścił w kasie żelaznej.
— Za powrotem — rzekł do Jakóba — rozpoczniemy naszą robotę.
— Dobrze panie, jestem na pańskie rozkazy.
Inżynier zwrócił się do Joanny i rzekł:
— Pani Fortier, polecam pani jak najmocniej, abyś na jedną minutę nie spuszczała z oka nadzoru, do jakiego jesteś obowiązaną. — Za powrotem, zajmę się twym losem, pomyślę o tobie. Bądź pewną, iż bez miejsca cię nie pozostawię. Zapomnij co zaszło pomiędzy nami, jak ja zapominam o tem.
Joanna zdumiona tą niespodzianą dobrotliwością, stała w milczeniu. Kasyer Ricoux wpatrywał się w nią uważnie.
— Brzydka natura — wyszepnął z cicha — ta kobieta witłocznie nienawidzi naszego pana! — Chciałaby się pomścić, zrobić mu co złego, patrzy to z jej oczu.
— Przyrządź mi proszę małą walizkę na trochę bielizny — mówił pan Labroue dalej. — Włóż tam moje okrycie i kołdrę podróżną.
Pani Fortier wyszła z gabinetu. Widząc ją zachmurzoną, w milczeniu, inżynier rzekł do kasyera i Jakóba:
— Gniewa się na mnie, to biedne stworzenie, nie chce zrozumieć, że miejsce dotąd przez nią zajmowane, nie jest właściwem dla niej. Być może, iż się zanadto uniosłem. Cóż chcecie, jednak rozdrażniła mi nerwy swojemi uwagami. Będę się starał, ażeby o tem zapomniała. Zajmę się jej losem.
Pan Labroue następnie wydał ostatnie rozporządzenia kasyerowi i Jakóbowi Garaud. Turkot zajeżdżającego powozu dał się słyszeć na bruku dziedzińca. W pięć minut później, tenże sam powóz unosił z szybkością inżyniera w stronę Orleańskiej drogi żelaznej. — Joanna, Jakób i kasyer byli obecnemi przy wsiadaniu.
— A pamiętaj pani zamykać bramę starannie — rzekł kasyer do wdowy. Mojem zdaniem pan pryncypał zbyt lekko, powierza tobie tak wielką odpowiedzialność.
— Bądź pan spokojnym — odparła Joanna — nie chybię w moim nadzorze.
I rozdzieliły się te trzy wspomnione osoby. Ricoux udał się do swojej kasy. Jakób wszedł do warsztatów, a pani Fortier do swojej stancyjki. W godzinie wyjścia, nadzorca jak zwykle opuścił ostatni fabrykę i odniósł pani Portier arkusze papieru. — Dobranoc Joanno! — rzekł, kładąc je na stole i kierując się ku wyjściu. Tym razem Joanna go zatrzymała.
— Co miałeś mi pan powiedzieć dziś rano? — spytała.
— Chciałem powiedzieć pani wiele rzeczy — odrzekł drżąc Jakób.
— A więc pan powiedz.
— Nie!
— Dlaczego? — czyliż mi wiedzieć o nich już niepotrzeba?
— Przeciwnie, lecz nie rozmyślałem się jeszcze. Nie śmiem.
— Pan nie śmiesz, pan?
— Tak, ja. — Jeżeli nie odważę się mówić pani o tem, napiszę to łatwiej.
Powyższe słowa nadzorcy Joanna znalazła nie miej dziwnemi, jak jego wyraz twarzy.
— Poczynam się pana obawiać — szepnęła — dlaczego jesteś tak ponurym?
— Na teraz przynajmniej nie pytaj mnie o nic, a odpowiedz na zapytanie, które ci uczynię.
— Jakie? — wyrzekła Joanna.

XII.

Jakób milczał.
— Zapytanie? — powtórzyła Joanna — jakie zapytanie? — Czy rozważyłaś pani naserjo szczegóły, jakie ci wczoraj powiedziałem, co do obecnego twego położenia? — wyrzekł nadzorca.
— Tak. — Myślałam pad tem.
— I jakże? — przejmujesz moją propozycyę?
— Później panu odpowiem.
— Wciąż później, później, lecz kiedyż nareszcie? — Skoro mnie powiadomisz o tem, czego nie chcesz i hw sjnzm dzisiaj mi wyjawić.
Joanna położyła nacisk na słowach, przez nas podkreślonych.
— Dobrze — rzekł Jakób — jutro zatem los wspólny nasz rozstrzygniętym zostanie.
— Jutro? dla czego jutro? — pytała.
— Nie badaj mnie proszę, odpowiedzieć ci nie mogę. Jutro, szybko nadejdzie, niekiedy w kilku godzinach może się stać wiele ważnych rozstrzygających rzeczy.
Tu Jakób Garaud chcąc przeciąć rozmowę, nagle się oddalił, lecz nie błąkał się już jak dnia poprzedniego po ścieżkach nad rzeką, ale poszedł na obiad jak zwykle do restauracyi i pozostał u kupca win aż do godziny dziesiątej wieczorem, grając tam w karty najspokojniej z kolegami, którym życzył dobrej nocy odchodząc. Jednakże skoro tylko znalazł się osamotniony, twarz jego dotąd wesoła prawie nagle się zmieniła, stał się ponurym, jakim był od dwóch dni przedtem. Zamiast powrócić do mieszkania, udał się drogą ku Crèteil i szedł ścieżką przecinającą równinę pomiędzy Alfortville i Alfort, po za fortem Charenton, aż wkrótce znalazł się między uprawnemi gruntami. Chód jego był szybki, zatrzymywał się chwilami, a wśród ciemności rzucał niespokojne spojrzenia i nadsłuchiwał czy go kto nie śledzi. Skoro dosięgnął murów twierdzy, przed któremi przechadzał się szyldwach, starał się stąpać cicho po trawie głuszącej odgłos jego ciężkiego obuwia. Widocznie znał drogę tę doskonale. Nagle zatrzymał się. Ujrzał mur przed sobą. Były to zabudowania fabryczne pana Labroue. Obszedł je wokoło, aż do małych drzwiczek o jakich mówiliśmy, znajdujących się w sąsiedztwie pawilonu inżyniera.
— Zatem tędy wejść będzie trzeba — wyszepnął nachylając, się ku zamkowi, który badał z uwagą, wsunąwszy palec w otwór od klucza. Następnie wyjąwszy z kieszeni małe blaszane pudełko otworzył je. Pudełko zawierało kawałek wosku do modelowania, na jakim zrobił odcisk zamku. Dokonawszy tego otarł ręką czoło potem zroszone i udał się do Alfort tą samą drogą, którą przyszedł.
W tejże samej chwili pan Labroue wysiadał z pociągu pocztowego w Blois, do którego wsiadł w Paryżu. Z kuferkiem podróżnym w ręku udał się ku miastu.
Jego siostra pani Bertin, jak to powiedzieliśmy, zamieszkiwała na wsi w okolicach Blois, gdzie żyła prawie samotnie od śmierci swojego męża. Wioska ta nazywająca się Saint-Gervais, leżała na drodze do Bordeaux, o trzy kilometry od Blois.
Pan Labroue nie mogąc o tak spóźnionej godzinie dostać powozu, przeszedł most pieszo i udał się do Gervais. Zdyszany był i drżący z obawy. Kochał małego Lucyana do uwielbienia; depesza wysłana przez panią Bertin, napełniła ojcowskie serce jego boleścią i niepokojem, czy nie zastanie dziecięcia mocniej słabym, czy żyjącem jeszcze?
Myśl ta przerażała inżyniera i przyśpieszała krok jego i tak dość prędki.
Wieś Saint-Gervais zbudowana na pochyłości wzgórza ukazała mu się jak biały punkt pośród ciemności. Biegnąc prawie, pan Labroue minął ciasną kamienistą uliczkę i zatrzymał się przed domem ocienionym wyniosłemi drzewami.
Była godzina pierwsza po północy. Głębokie milczenie I panowało nad uśpioną wioską, to też dzwonek, którym u drzwi poruszył, rozległ się hałaśliwie.
Inżynier czekał. Po kilku sekundach otwarło się okno i głos kobiety zapytał:
— Kto tam, kto dzwoni?
— Ja, droga siostro — zawołał pan Labroux, poznając jej głos. — Jak się ma Lucyan?
— Dzięki Bogu! niebezpieczeństwo minęło — odpowiedziała» pani Bertin — zaczekaj, zaraz ci otworzę.
Wielki ciężar spadł z piersi inżyniera, łzy radości zwilżyły jego powieki.
Furtka dziedzińca skrzypnęła na zawiasach. Brat i siostra padli sobie w objęcia.
— Twój telegram przestraszył mnie śmiertelnie — zawołał pan Labroue, przestępując próg domu.
— Ach! mój drogi, i ja w podobnej byłam obawie — odrzekła pani Bertin.
— Lecz jakaż to choroba?
— Doktór skonstatował silne zapalenie gardła.
Inżynier zadrżał.
— Czy nie dyfteryt! — zawołał — to zawsze prawie bywa śmiertelnem.
— Ztąd to mój przestrach tak był wielkim — odrzekła pani Bertin — wszak teraz obawa minęła. Doktór oświadczył iż niebezpieczeństwo minęło. Lucuś ma jeszcze gorączkę, ale w ogóle znacznie mu jest lepiej.
— Chciąłbym go widzieć.
— Pójdź! — rzekła pani Bertin — leży on w moim pokoju, stąpaj jednak cicho, nie rób hałasu: sądzę, że śpi teraz.
Pan Labroue postawił kuferek podróżny i zdjął z siebie okrycie. Następnie szedł za siostrą do jej pokoju gdzie chłopczyna spoczywał na małem łóżeczku żelaznem. Pani Bertin szła bez szelestu na palcach, inżynier ją naśladował, i tak zbliżyli się do kolebki, na którą padał blady blask nocnej lampki.
Twarz chłopięcia była purpurową, wielkie krople potu spływały mu po czole z pod gęstych zwojów blond włosów. Drobnemi rączęty na kołdrze spoczywającemi poruszał gorączkowo.
Pan Labroux wpatrywał się w niego przez kilka minut.
— Biedny, drogi malec! — wyszepnął zcicha, a pochyliwszy się nad łóżeczkiem dotknął ustami czoła chłopczyny.
Dziecię się poruszyło.
— Odejdźmy ztąd! — rzecze pani Bertin. — Przebudzimy go, a to zaszkodzić mu może.
Po chwili wyszli oboje.
— Możebyś chciał się czem posilić? — zapytała kobieta.
— Za wszystko dziękuję.
— A więc weź lampkę i spocznij. Wiesz, że twój pokój jest każdej chwili gotowym dla ciebie. Jutro z rana pomówimy z sobą. Ja wracam do Lucyanka; muszę przygotować dlań ziółka skoro się przebudzi.
— Jak jesteś dobrą, droga poczciwa siostro! — wyrzekł pan Labroue, ściskając ją tkliwie.
— Czyż to tak wielka dobroć pielęgnować tego cherubinka pochodzącego z krwi mojej? Piękna zasługa! No idź, idź spocznij — dodała — niepokój i trudy podróży złamały cię zapewne. Do widzenia zatem kochany bracie. Dobranoc!
— Dobranoc siostro! — Spać będę spokojniej tu, niż w fabryce.
Pan Labroue wszedł do pokoju dla siebie przeznaczonego, a siostra jego udała się na pierwsze piętro. Lucyan się obudził. Pani Bertin napoiła go ziółkami zaleconemi przez lekarza, a skoro zasnął, sama udała się na spoczynek.
Nazajutrz rano, pan Labroux mógł nacieszyć się z synem do woli. Lucuś miał się lepiej, prawie zupełnie dobrze. Szczęśliwym był nad wyraz ujrzawszy swojego ojca, żywo okazując swą radość. Doktór przyszedłszy złożyć swą ranną wizytę, za jednym rzutem oka odgadł polepszenie i zapewnił, iż malec wkrótce wyzdrowieje, czem uspokojony inżynier oświadczył iż nie chcąc przedłużać pobytu swego w Saint-Gervais, odjeżdża dziś po południu.
— Wsiądę w Blois wieczorem, o wpół do piątej — rzekł do siostry — na pociąg idący do Paryża, i o dziewiątej tam przybędę, do Alfortville zaś w półtory godziny później. Odjadę spokojny, z lekkiem sercem, nie obawiając się już o me ukochane dziecię. Mam ważne sprawy, wymagające mej obecności w fabryce, nie podobna jest mi przeto tu pozostawać dłużej.
Siedli do śniadania w pokoju chorego chłopczyny, którego widok ojca szczególniej rozweselał.
— Powiedzże mi — pytała brata pani Bertin. — Trzy tygodnie jak nie widziałam ciebie, cóż tam zaszło nowego w fabryce? — Jestżeś zadowolonym?

XIII.

Pan Labroue uśmiechnął się.
— Czym zadowolony? — powtórzył — nie można nim być więcej, wierzaj. Jestem na drodze sławy i zbogacenia się.
— Nie jestżeś dość już bogatym? — spytała pani Bertin.
— Dla siebie samego, tak. Wiadomo ci, Karolino, że moje wymagania są nadto skromnemi, jeżeli jednak marzę o wielkim majątku, to dla Lucyana, i zebrać go dlań muszę.
— Masz nowy wynalazek na planie bez wątpienia.
— Tak, rzeczywiście wynalazek genialny, który wydany światu w ciągu lat czterech, przyniesie dwa lub trzy miliony do mej kassy.
— Łudzisz się, łudzisz mój bracie.
— Nie, siostro! złudzenie jest tu niepodobnem. Chodzi tu o maszynę do giloszowania nietylko gładkich powierzchni, lecz i konturów. Amerykanie zapłacą mi za tę maszynę, ile zażądam. W podziw ona wprawi świat cały
— Oby tylko ktoś cię nie ubiegł w tym razie.
— Nie lękam się tego.
— Wynalazca wszystkiego się lękać powinien. Najmniejsza nieostrożność z twej strony, dopomódz może do wykradzenia ci planu.
— Ach! — moja siostro, jakże zapatrujesz się czarno na wszystko — zawołał pan Labroue z przymuszonym śmiechem.
— Co chcesz? — odpowiedziała: — nie wierzę, aby miliony przynosiły szczęście tym, którzy je posiadają. W twojem miejscu zadawalniałabym się bieżącemi, a pewnemi interesami fabryki, bez ryzykowania, a skór obym zebrała kapitał dostateczny, dałabym pokój wszystkiemu. Pojmuję twoje pragnienie, lecz nie dozwalaj mu się owładać zbyt silnie.
— O! bądź spokojną. Pragnę majątku, jak to już rzekłem, nie dla siebie, ale dla dziecka! Pracuję sam wiele, przy pomocy tych, którzy mnie otaczają. — Zdaje mi się żem ci już 1 kiedyś wspominał o zarządzającym moją fabryką, Jakóbie Garaud? Mogę liczyć wiele na niego. — Jest on inteligentnym, pilnym, pracowitym; jego współpracownictwo jest dla mnie tak drogiem, żem go przypuścił do współki w przyszłych dochodach, jakie mi przyniesie maszyna do giloszowania.
— Jakto, powierzyłeś mu tajemnicę swego wynalazku?
— Było to niezbędnem, gdyż on ją budować będzie; z resztą znam dobrze tego człowieka, jest to uczciwy chłopak.
— Jesteś tego pewien?
— Najzupełniej!
— Tem lepiej. — A ta biedna kobieta, ta młoda matka rodziny, której mąż zabitym został przy wybuchu paro Jego kotła w twej fabryce?
— Wspominasz o niej w chwili, gdym właśnie pragnął o tem z tobą pomówić — dodał inżynier. — Jest ona dotąd jeszcze w fabryce, lecz będę zmuszonym wkrótce z nią się rozłączyć.
— Oddalasz ją? — zapytała pani Bertin z zdziwieniem.
— Tak, mimo chęci. Jestem ku temu znaglonym.
— Nie rozumiem tego. — Śmierć jej męża, który zginął w twej służbie, nałożyła na ciebie ważny obowiązek.
— Nie myślę się uchylać od niego. — Joanna Fortier jest dzielną, uczciwą kobietą, dobrą matką rodziny, lecz nie posiada zalet, potrzebnych do pilnego nadzoru tam, gdzie męzka energia jest niezbędną.
— Powinieneś był to rozważyć, zanim powierzyłeś jej ten obowiązek.
— W tem właśnie zbłądziłem.
— I podpisałeś już jej zwolnienie?
— Tak. — Wykroczyła ona przeciw regułom fabryki. Zły to jest przykład, tolerowanym być nie może.
— Jesteś zbyt surowym.
— Nie! — ja jestem tylko sprawiedliwym.
— Ale cóż pocznie ta biedna istota?
— Właśnie o jej przyszłości chciałem pomówić z tobą, siostro.
— Czyż jestem w stanie przyjść jej z pomocą?
— Tak sądzę.
— W jaki sposób?
— Od dawna cię proszę — wyrzekł pan Labroue — abyś zamiast przychodniej kobiety do gospodarstwa, przyjęła stałą służącę.
— Jestem dostatecznie obsłużoną. — Wiesz, że ja lubię wszystkiem zajmować się sama.
— Dobrze, ale Joanna byłaby dla ciebie więcej towarzyszką, niż służącą. — Nie jesteś już młodą i potrzebujesz spoczynku. — Obecność jej w twym domu pozwoliłaby ci użyć go więcej. Jej mały chłopczyk blisko czteroletni, stałby się przyjacielem Lucyanka. — Później, starałbym się dać mu nauki i wychowanie, a tym sposobem spłacić dług wdowie, ciążący na mnie względem jej męża. — Proszę cię siostro, zgódź się na ten projekt, uczyń to dla mnie! — Nie mogę zatrzymywać nadal pani Fortier u siebie, jak też zarówno i opuścić ją zupełnie. — Surowo z nią postąpiłem i z tej to przyczyny ma ona żal ku mnie; wróciwszy przeto do Alfortville, radbym przynieść dobrą wiadomość, jakaby jej dała możność zapomnienia urazy. — Ma się rozumieć, że powiększenie wydatku na utrzymanie w twym domu Joanny, na mnie ciążyć będzie, jak również i wypłata jej pensyi. — Nie odmawiaj proszę! — Nietylko sprawiłabyś „ii tem wiele przykrości, ale i postawiłabyś mnie w niezmiernie kłopotliwem położeniu.
— Nie chcę ci sprowadzić, ani kłopotu, ni smutku mój bracie — odrzekła pani Bertin; pomogę ci z całego serca w twem dziele miłosierdzia. Możesz wróciwszy do fabryki, przysłać mi zaraz Joannę wraz z synem.
— Ach! — jesteś niewypowiedzianie dobrą, zacną, droga siostro — zawołał z uniesieniem pan Labroue, ściskając rękę pani Bertin. — Odjeżdżam z tąd z sercem pełnem radości!
Przez resztę dnia inżynier nie odstępowi» łóżeczka Lucyana, który z każdą godziną miał się coraz lepiej.


∗             ∗

Podczas, gdy w wiosce Saint-Gervais działo się cośmy opowiedzieli powyżej, zobaczmy co zaszło w tym czasie w Alfortville. — Przybycie pracowników do warsztatów odbywało się zwykłym trybem. Jakób Garaud, przychodząc pierwszy, przemykał się szybko przed stancyjką Joanny, która zajęta podpisywaniem arkuszy, zaledwie zdołała go spostrzedz przebiegającego. Śledziła go jednak z uwagą. Zagadkowi od wczoraj słowa nadzorcy, jego dziwny sposób zachowania się i ponury wyraz fizyognomii, niepokoiły mocno panią Portier. — Pragnęła zobaczyć Jakóba, by się przekonać czy był spokojniejszym, a myśląc o nim pomimowolnie, do tego stopnia pogrążoną była w zadumie, iż obecni to zauważyli. Chłopiec do posług, Daniel, zatrwożył się tem bardzo, przyszedłszy wziąć klucze od gabinetu inżyniera i kasy pana Ricoux, gdzie sprzątał codziennie.
— Jak pani jesteś bladą, pani Portier — zapytał — czy nie jesteś słabą?
— Bynajmniej.
— A jednak coś panią dręczy, ja widzę.
— Nic nadzwyczajnego, upewniam! — Domyślam się że odjazd twój ztąd, sprawia ci tyle zmartwienia. — Potrzeba będzie zmienić zwyczaje, oszczędzać się, szukać roboty. Czy pani pozostaniesz w kraju, pani Fortier?
— Nic jeszcze nie wiem! — odrzekła krótko Joanna, chcąc uniknąć uporczywych zapytań chłopca.
— Jestem pewny — ciągnął dalej Daniel — że pryncypał nie pozwoli pani odjechać bez pięknego pieniężnego uposażenia. Będzie to sprawiedliwem.
— Nie przyjmę nic! — zawołała wdowa wyniośle.
— Ma się rozumieć, każdy ma swą dumę. Lecz można nic nie żądać, a jednak przyjąć, gdy ofiarują.
— Jałmużny nie przyjmę!
— Do czarta! — z jaką pychą pani to mówisz. Nikt tu nie myśli o tem — kończył Daniel — pani się gniewasz więc na pana pryncypała?
Joanna nie mogła powstrzymać oznaki zniecierpliwienia.
— Panie Danielu — wyrzekła — proszę, nie mówmy o tem więcej. Oto klucz od gabinetu pana Labroux zwrócisz mi go pan, skoro ukończysz tam uprzątanie.
Obróciwszy się do chłopca plecami, weszła do swojej stancyjki.
— Zwrócę go pani, jak zwykle — rzekł odchodząc. — Do licha! — a to zapamiętała kobieta! — mruczał sam do siebie wybiegając — ładnieby wyglądał nasz pan, gdyby go tak gdzie w koncie na cztery oczy zdybała!
Joanna chodziła tymczasem po stancyjce uprzątając. — Nagle myśl jakaś przebiegła widocznie jej umysł.
— Ach! — zawołała — nie trzeba zostawiać tego przeklętego petroleum w naczyniu, należącem do fabryki, przeleję je w butelki i będę używała do oświetlania.
To mówiąc wyszła udając się do składu będącego w pobliżu pawilonu, ażeby płyn scedzić w butelki. — Przybywszy tam, postawiła blaszankę z petroleum na ziemi i przelewać je zaczęła.
Zaledwie jednak napełniła pierwszą, gdy zatętnił dzwonek u bramy. — Zostawiwszy naczynie podeszła do okienka w bocznej furtce wyciętego, aby zobaczyć kto dzwoni. Był to kasyer, Joanna otworzyła.

XIV.

Pan Ricoux wszedłszy, zamknął furtkę za sobą, i minął Joannę, pozdrawiającą go lekkiem skinieniem głowy. Nagle, zamiast iść w swą drogę, zatrzymał się naprzeciw otwartego składu.
— Czuje znów tutaj petroleum!... — zawołał marszcząc czoło.
— Nic dziwnego... — odrzekła sucho Joanna — przelewam ten płyn z naczynia. — To petroleum jest moją własnością... Zabiorę go z sobą odchodząc, i używać będę do oświetlania. Spodziewam się, że natenczas wolno mi będzie to zrobić... Nikt się już nie będzie obawiał pożaru.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi — odpowiedział Ricoux. — Jest wiele złych ludzi... ludzi mściwych, którzy płacą złem za złe.
Usłyszawszy to młoda kobieta wzruszyła ramionami, nic nie odpowiadając. W chwili tej nadszedł Jakób Garaud.
— Spostrzegłszy pana — rzekł do kasyera — przychodzę do ciebie.
Na głos nadzorcy obróciła się Joanna i spojrzała na mówiącego, który się jej wydał zupełnie spokojnym. Twarz jego nie miała już ponurego wyrazu, jak dnia poprzedzającego. Ze swej strony Jakób, mówiąc do pana Ricoux, śledził młodą kobietę ukradkiem.
— Czego żądasz? — zapytał go kasyer.
— Chciałem pana zawiadomić, że żona Wincentego zmarła wczoraj wieczorem.
— Och! biedak, słuszne miał zatem przeczucia.
— Prosił mnie przez mechanika, abym mu przysłał pieniądze, jakie mu się należą za jego robotę, dodając, że już nie wróci do warsztatów, lecz powędruje do swego rodzinnego kraju.
— Mądry szpak, widzisz — rzekł kasyer — przewidział, że go usuną, i aby nie ubliżyć swej osobistej godności, sam prosi o zwolnienie.
— Czyś zesumował rachunek Wincentego?
— Tak.
— Daj mi go zatem.
— Oto jest.
Jakób dobył z kieszeni arkusz papieru i poda] kasyerowi, który go przebiegł oczyma.
— Pięćdziesiąt cztery godziny — rzekł — po dziewięćdziesiąt centymów, to uczyni czterdzieści ośm franków i sześćdziesiąt... Chodź ze mną, Jakóbie, weźmiesz dla niego należytość.
Podczas gdy wymieniali te słowa, Joanna kończyła przelewanie petroleum, następnie umieściła butelki w składzie, na półce, wraz z wypróżnioną blaszanką.
Nadzorca poszedłszy z kasyerem, odebrał sumę przynależną Wincentemu i oddał ją mechanikowi, który się zobowiązał doręczyć takową; następnie przeszedł wszystkie warsztaty, aż do stolarzy i tokarzy, wyrabiających do maszyn modele.
W tym warsztacie dosyć obszernym, a przytykającym do pawilonu pana Labroux, znajdowało się pięć stołów ustawionych w dwa rzędy. Rodzaj antresoli tak przestronnej, jak warsztat umieszczonej poniżej, zawierał modele, porządkiem ustawione i ponumerowane. Niższa część była zapełnioną deskami, grubemi tarcicami, drzewem rzniętem w kawały, wiórami i heblowinami.
Mechanik spostrzegłszy Jakóba, podszedł ku niemu.
— Panie Garaud — rzekł — debrze byłoby usunąć stąd te wióry, które nam próżno miejsce zabierają.
— Jutro każę je wynieść — odpowiedział Jakób — kończąc przegląd warsztatów.
Po dokonaniu tego, wszedł do stancyjki, jaką zajmował obok, a gdzie składano w całości maszyny, i zamknął się tam.
W tym pokoiku miał biurko, skrzynkę napełnioną regestrami, a pod oknem na pełnem świetle rodzaj stołu, w kształcie małej kuźni, zapełnionej różnego rodzaju kleszczami, obcęgami, i tym podobnemi narzędziami. Zdjąwszy z siebie okrycie, założył fartuch skórzany, a ująwszy stojące w kącie kowadło, zabrał się do pracy. Czynność ta nadzorcy nie dziwiła nikogo, gdyż często zamykał się, aby wykonywać bez przeszkody modele, jakie następnie oddawał robotnikom.
Pracował gorliwie aż do śniadania. Gdy zadzwoniono, wyszedł ze wszystkiemi i pierwszy prawie powrócił. Tym razem przechodząc przed stancyjką Joanny, pozdrowił ją najspokojniej i poszedł na nowo zamknąć się u siebie, gdzie dalej prowadził rozpoczętą z rana ślusarską robotę.
Gorąco na dworze zwiększać się poczęło. Ciężkość atmosfery oznajmiała burzę. Robotnicy dusili się prawie w swych warsztatach, chociaż wszystkie okna były pootwierane. Jakóbowi pot spływał wielkiemi kroplami po czole; zdał się on jednak nie czuć upału, pracując i kując bez wytchnienia. O szóstej godzinie skończył swą tajemniczą robotę. Schował do szufladki na klucz zamykanej sztuki, jakie wyrobił, odpasał fartuch i surdut włożył. Uczyniwszy to, spojrzał na zegarek.
— Jeszcze godzina mi pozostaje — wyszepnął — to więcej czasu, niźli potrzeba na napisanie listu do Joanny. — I siadłszy przy biurku, wziął ćwiartkę papieru, położył ją przed sobą i chwycił za pióro. Przez czterdzieści minut siedział nieruchomy, z utkwionym wzrokiem w ów papier, z gestem silnego postanowienia nakreślił szybko kilka linii, położył datę i podpisał. Odczytawszy z uwagą ów list lakoniczny, złożył go bez pieczętowania i zaadresował:

„Pani Joannie Portier“.

Skoro zaschło pismo, wsunął list w kieszeń surduta, a gdy siódma uderzyła na fabrycznym zegarze, kazał w dzwon uderzyć, którego brzmienie oznaczało koniec dziennej roboty. — Następnie, zajął się zwykłym przeglądem opróżnionych warsztatów. Joanna stojąc na progu swojej stancyjki, patrzyła na wychodzących grupami robotników. Juraś bawił się hałaśliwie, ciągnąc za sznurek swego tekturowego konika, trzaskając z bicza i galopując, jak gdyby sam był koniem.
— Jurasiu, czy ty się uspokoisz? — zawoła wdowa.
— Mamo! — rzekł chłopiec — mój konik jest nieposłusznym, chcę więc go ukarać.
I łącząc czyn do wyrazów, uderzył konia nie biczem, ale drewnianą rękojeścią. Cios był wymierzony tak silnie, że rozdarł tekturowy brzuch konika przez całą jego długość. Zasmucone dziecię, podniosło swą zabawkę, patrząc z zadumą na otwartą szczelinę. Z obawy otrzymania kary, nie rzekł ani słowa, nie czynił więcej hałasu, a zebrawszy kilka kartek dziennika z rycinami, jak mu matka dała do oglądania, zwinął je w kłębek i wepchnął w brzuch konika, który wypełnił się tem nieco: zostawała wszak jeszcze dość wielka próżnia, której chłopiec nie mogąc założyć z braku papieru, zaczął się bawić. Ostatni robotnicy opuścili fabrykę. Wyszedł też pan Ricoux, a z nim i chłopiec posługujący Daniel. Pozostał tylko sam Jakób Garaud. Joanna oczekiwała z niepokojem na wyjście nadzorcy. Ostatnie słowa wyrzeczone przezeń dnia poprzedzającego nie schodziły z jej pamięci.
— Jutro, powiedział on, los nas obojga rozstrzygniętym zostanie! — Jutro szybko nadejdzie, a niekiedy w dwudziestu czterech godzinach zajść może wiele rzeczy!
Jakąż tajemnice zawierały te słowa? Jakiż wpływ ta tajemnica wywrzeć mogła na jej przeznaczenie? Joanna o to zapytywała sama siebie, paliła ją gorączka niepokoju i ciekawości, spojrzenie jej spoczywało bezustannie na drzwiach, z których nadzorca miał wyjść. Po upływie kwandransu ukazał się tam, zamknął drzwi za sobą, przeszedł podwórze, trzymając w ręku arkusze, na których zapisywali się robotnicy idąc do zajęcia, poczem skierował się ku stancyjce Joanny.
Panią Fortier przebiegło drżenie od stóp do głowy. W miarę, jak widziała zbliżającego się Jakóba serce jej lodowaciało, nogi pod nią drżały. Aby nie upaść, zmuszoną była wesprzeć się o drzwi. Jakób zbliżał się zwolna.
I on zarówno zdawał się być mocno zmieszanym, przebywając przestrzeń, jaka go dzieliła od Joanny. Skoro ta przestrzeń zniknęła, znaleźli się jedno naprzeciw drugiego, patrząc na siebie bez przemówienia słowa. Nic w świecie nie było bardziej kłopotliwem po nad to milczenie. Pani Portier pierwsza je przerwała.
— Przynosisz mi pan papiery, stwierdzające obecność robotników? — spytała drżącym głosem.
— Tak — szepnął Jakób — są papiery i to...
Tu wskazał na list przez siebie pisany dołączony do arkuszów.
— To? — powtórzyła Joanna.
— To, list...
— Do kogo?
— Do pani, odbierz go proszę.

XV.

— Dla czego pan piszesz, gdy możesz ustnie rozmówić się zemną? — spytała Joanna.
— Jużem to pani wytłómaczył wczoraj — odrzekł nadzorca. — Są rzeczy trudne do powiedzenia, łatwe do napisania.
— Pan mnie przestraszasz swemi tajemnicami!
— Joanno, odbierz ten list, a gdy odejdę przeczytaj go — mówił Jakób dalej — przeczytaj prędko i rozmyśl się prędzej jeszcze. Twoje szczęście, szczęście twych dziecię i moje spoczywa w twym ręku.
— Ależ objaśnij mnie pan cośkolwiek.
— Nie! — odparł Garaud — nic objaśnić, nic powiedzieć nie mogę. Czytaj, czytaj, proszę.
I odszedł z pośpiechem.
Joanna objęta nerwowmm drżeniem patrzyła za odchodzącym.
— Utracił rozum! — szepnęła — tak! wielki Boże! oszalał! — Potem zamknąwszy bramę wróciła do siebie, położyła na stole papiery, trzymając w ręku list do nich dołączony.
Spojrzała na adres, a jednocześnie jakby obłok mglisty rozwinął się między tym listem a jej spojrzeniem.
— Cóż jest w tym liście? — pytała siebie. — Czemu tak czuje się przerażoną, jak gdyby coś strasznego spełnić się miało. Dla czego za dotknięciem się do tego papieru serce mi wT piersiach zamiera, krew w żyłach lodowacieje? Możnaby sądzić iż ten list zawiera oznajmienie strasznej katastrofy.
Nie, nie! czytać go nie będę! — wołała, sama z sobą walcząc rozpaczliwie — nie chcę wiedzieć, co on zawiera... Nie! — I zbliżywszy się do małego piecyka na którym gotowała się wieczerza, Joanna wyciągnęła rękę ażeby wrzucić ów list na rozżarzone węgle. Zanim jednak to uczyniła, powstrzymała się nagle.
— Dla czego nie miałabym go przeczytać? — wyrzekła. — Być może, iż skoro poznam treść jego, uchronię się od grożącego nieszczęścia. I nagle rozwinęła list, który jak wiemy nie był zapieczętowany. Bez wahania, z gorączkową ciekawością wyczytała co następuje:

„Droga ukochana Joanno!

„Wczoraj ukazałem ci w blizkiej przyszłości możność posiadania majątku, a wraz z nim szczęścia dla ciebie i twoich dzieci. Obecnie mogę ci to więcej niż przyrzec, opierając się na pewnych niewzruszonych podstawach. Jutro zostanę bogatym, lub co najmniej środki do otrzymania wielkiego majątku znajdą się w mych rękach. Stanę się posiadaczem wynalazku, który przyniesie korzyści niezliczone, a dla jego eksploatacyi będę miał około dwustu tysięcy franków. Odrzuć więc, Joanno, na bok wszelkie dziecinne skrupuły, wspomnij na swoje dzieci które się staną mojemi, a myśl ta niechaj ci doda odwagi. Będę oczekiwał na ciebie dziś w wieczór o jedenastej przy moście Charenton, aby zaprowadzić cię do schronienia pewnego, zkąd wyjedziemy jutro do obcych krajów, gdzie żyć będziemy oboje bogaci, szczęśliwi, bez troski. Opuść bez wahania ów dom, którego właściciel wypędza ciebie; pośpiesz ku temu który cię kocha i wiernym ci na zawsze pozostanie. Jeżeli odmówisz, przewidzieć nie jestem w stanie do jakiej ostateczności rozpacz mnie popchnąć zdoła. — Mani nadzieję że przyjdziesz...

d. 7 Września 1861 r.Jakób Garaud.“

— Boże! co to znaczy? — zawołała Joanna w osłupieniu — Jakób stracił zmysły, dobrze mówiłam! Bierze za rzeczywistość ambitne swoje marzenia. Jakiż to wynalazek, który według niego ma mu przynieść tak wielkie summy? Z kąd mógłby przyjść tak nagle do posiadania dwustu tysięcy franków? — Będzie oczekiwał na mnie dziś w wieczór przy moście Charenton... dla niego raczej jest miejsce w domu obłąkanych, tam pójść powinien! — Ha! odgaduję jego zamiar... — wyrzekła po chwili — chce na mnie zastawić sidła! Wiedząc, że znajdę się wkrótce w ciężkiem położeniu, myśli, iż widok pieniędzy rzuci mnie w jego objęcia. Tak, to są sidła, tona mnie zasadzka... Jednak złudzić i uwieść się nie dam! Jestem uczciwą kobietą i uczciwą pozostanę! — Ten list przestrasza mnie. Nie omyliło mnie moje przeczucie. Człowiek ten zasługuje na wzgardę! — To mówiąc, pani Fortier zmięła list w palcach i rzuciła go z gniewem na podłogę, zkąd się potoczył aż w kąt stancyjki.
Juraś przestawszy się bawić, śledził matkę oczyma, nie jednak zrozumieć nie mogąc z jej gestów pełnych uniesienia, dojrzał jedynie kulkę papieru toczącą się w kąt pokoiku.
Zmierzch zwolna zapadał.
— Czas zapalić latarnie — rzekła Joanna biorąc świecę ze stolika. — Jurasiu — dodała — upominam cię nie zbliżaj się do światła i nie tykaj świecy.
— Dobrze mamo — rzekł malec.
Joanna wyszła zamknąwszy drzwi za sobą. Chłopiec zostawszy sam podniósł papier, który matka rzuciła na ziemię a nie rozwijając go, wsunął z pośpiechem w brzuch swego tekturowego konika.
— Tak będzie dobrze — rzekł, szukając wzrokiem jakiego jeszcze kawałka papieru. Arkusze na których zapisywali się robotnicy zwróciły jego uwagę, wiedział wszelako iż one będą nazajutrz potrzebnemi i nie ruszył ich wcale; natomiast znalazłszy kawałek gałganka wepchnął go w brzuch swojej zabawki.
Joanna zapalała latarnie które co noc oświetlały dziedziniec fabryki. Noc była ciemna, ciężkie duszące powietrze zwiastowało nie chybną burzę. Od chwili do chwili ciche błyskawice zwane błyskawicami gorąca przerzynały obłoki kolom brudno ołowianego.
— Jurasiu! — rzekła pani Fortier wchodząc — burza się zbliża, zjedz prędko Kolację i pójdź spać.
— Będą takie wystrzały z armat w powietrzu, wielki niebieski ogień mamo? — zapytało dziecię.
— Tak sądzę.
— Och! to ja się boję, bardzo się boję!
— Nie, nie, to nic nie będzie.
— Na pewno?
— Na pewno.
— A jeśli zahuczy tak: bum! bum! to mnie mamo weźmiesz do siebie?
— Wezmę cię, przyrzekam.
Wdowa wraz z dzieckiem spożyła wieczerzę, co nie długo trwało i o wpół do dziesiątej chłopczyna spoczywał już w swojem łóżeczku obok zabawek, jakie zwykle na noc stawiał przy sobie. Pani Portier codziennie pomiędzy dziesiątą, a jedenastą godziną obchodziła podwórze przed udaniem się na spoczynek. Szyjąc, oczekiwała nadejścia tej chwili. Burza przewidywana szybko się zbliżała. Po coraz częstszych błyskawicach zagrzmiał huk gromu w oddaleniu. Wkrótce zerwał się wicher szalony wstrząsając budynkami fabryki i burza rozwinęła się w całej swej sile.
Joanna szyjąc myślała o Jakubie. Czem głębiej to wszystko rozważała, tem mniej utrwalało się w niej przekonanie, że nadzorca odgrywał w tem nikczemną rolę i że starał się wciągnąć w zasadzkę z celem uwiedzenia. Młoda kobieta zawrzała oburzeniem. Uderzyła jedenasta: Joanna podniósłszy się chciała wyjść dla obejścia podwórza. W chwili gdy otwierała drzwi swój ej stancyjki, przeraźliwy huk grzmotu zabrzmiał w pobliżu, a jednocześnie gwałtowny podmuch wichru zagasił światło, jakie trzymała w ręku.
— Niepodobna wyjść teraz — szepnęła — wicher wywróciłby mnie.
Cofnęła się i drzwi zamknęła za sobą. Powtórny huk grzmotu zahuczał silniej, straszliwiej, bardziej ogłuszająco niż pierwszy.
— Mamo! ach! mamo — zawołał Juras drżącym z przerażenia głosem, mamo, ja się boję.
Młoda kobieta pośpieszyła do syna, który wyskoczył z łóżeczka. Dziecię rzuciło się w jej ramiona, płaczące z jękiem i skargą. Pani Portier usiłowała go utulić, ale nadaremno. Burza wzmagała się, a chłopiec drżał i płakał coraz więcej wystraszony.
— Mamo! — ubierz mnie — wołał — ubierz jak najprędzej! — Młoda matka pośpieszyła zadość uczynić jego żądaniom sądząc, że to go uspokoi.
Zwolna huczenie grzmotów rzadszem się stawało, jak gdyby oddalając się, wicher jednakże dąć nie przestawał, a deszcz lał, jak gdyby otworzyły się wszelkie upusty niebieskie. Drżenie nerwowe opuściło chłopczynę, jego rączęta nie wpijały się już w szyję matki tak silnie, jak pierwiej.
— Zabaw się trochę moje drogie dziecię — rzekła Joanna, i aby go rozweselić, ujęła konika za sznurek i przebiegła z nim stancyjkę wołając: — wio! — dalej, hejże koniku! — Konik wywrócił się.
Juraś zaczął śmiać się i klaskać w rączęta — Wszystko zostało zapomnianem. Już teraz się nie lękał. Burza cichnęła, deszcz wszelako potokami lać nie przestawał.

XVI.

Jakób Garaud przepędził część wieczoru w restauracji, gdzie, jak wiemy, uczęszczał z innymi kolegami.
O trzy kwadranse na jedenastą wyszedł, lecz zamiast wrócić do mieszkania, udał się drogą ku mostowi Charenton.
— Otóż i burza — mruknął, słuchając huczenia grzmotu — lecz co mnie to obchodzi? Jeżeli ona ma przyjść, burza jej nie powstrzyma; skoro nadejdzie, zaprowadzę ją do siebie wraz z dzieckiem, następnie wyjdę i zrobię, co postanowiłem.
Idąc, wytężał wzrok w ciemnościach, mając nadzieję, że że przy świetle błyskawicy ujrzy sylwetkę nadchodzącej kobiety. Nic nie dopatrzył. Przybywszy na miejsce, przez się oznaczone, zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz, pożerany gorączką oczekiwania.
Żadne pióro nie zdoła opisać, co się działo natenczas w mózgu tego człowieka. „Burza pod czaszką“ — jak powiedział jeden z największych poetów naszego wieku.
Uderzyła jedenasta. Najlżejszy nawet szelest nie dobiegał uszu nadzorcy.
Uderzył nogą o ziemię z wściekłością.
— Jest więc tam — rzekł — nie chce odjechać ze mną. Ha! skoro tak... — Tu-przerwał, położył rękę na czole, po którem spływały grube krople potu, i mówił dalej:
— Przyjdzie, czy nie przyjdzie, działać będę... Nie kocha mnie... Tem gorzej dla niej... Pogardza mną! — Tem gorzej dla niej... Odrzuca majątek... Tem gorzej dla ciebie, szalona! Zrobię, com postanowił, gdyby nawet.# — Tu przerwał znowu, a potem drżąc, wyszeptał zcicha:
— Lecz mój list? Jeśli go ona pokaże? Jeśli znajdą go u niej?
— Eh! czegóż wreszcie dowieść może ten mój list? — odrzekł po chwili. zamyślenia. — Niczego! Któżby mnie śmiał posądzać? Kto poważyłby się rzucić na mnie oskarżenie? Nikt! Zresztą przedsięwezmę środki ostrożności, aby odwrócić najlżejsze nawet poszlaki. Zamiast odjechać jutro na obczyznę, zaczekam chociażby i miesiąc, jeśli trzeba. Czas nie będzie mi się wydawał zbyt długim przy posiadaniu tego, co mieć pragnę.
Burza szalała całą siłą. Deszcz lał potokami.
Uderzyło pół do dwunastej.
— Odejdźmy! — mruknął nadzorca. — Joanna już nie przyjdzie, to pewna. Czepia się tego domu, z którego ją wypędzają, i który stanie się wkrótce garścią popiołu! Na moją miłość odpowiada wzgardą, nikczemna! A zatem zgiń moja miłości na wieki! Będę odtąd myślał o majątku jedynie!
I pod potokami deszczu, przemoknięty do kości, przeszedł most, a minąwszy ścieżkę, wszedł na równinę.
Po upływie kwadransa stanął u bocznych drzwi fabryki, przed któremi zatrzymywał się ubiegłej nocy dla zrobienia odcisku zamku. Dobywszy z kieszeni małe narzędzie żelazne, ku temu przygotowane, ułożył je w dziurkę od klucza i zlekka zakręcił.
Drzwi się otworzyły.
Zamknąwszy je, postąpił naprzód i znalazł się w podwórzu fabryki.
Burza dochodziła do szczytu grozy i siły.
Jakób Garaud spojrzał ku stancyjce Joanny. Dojrzał tam światło przez szyby.
— A więc jest w domu — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Śmieje się, myśląc, że ja czekam na deszczu, jak jaki głupiec. Ach! obecnie nie miłość mną powoduje, ale nienawiść!
Czepiając się murów, ażeby nie wyjść na część podwórza słabo oświetlonego latarniami, doszedł do mieszkania Joanny.
Szum wichru i deszczu przygłuszały odgłos jego kroków. Przybywszy w pobliże pawilonu, nasłuchiwać zaczął. Jakieś słowa dobiegały uszu jego. Był to głos pani Portier, mówiącej do swego syna, czego jednak, zagłuszony burzą, rozróżnić nie mógł.
— Nie chcesz opuścić tego domu! — mruknął, podczas, gdy twarz jego przybrała wyraz okrutnej zemsty i nienawiści — dobrze!... ty więc dostarczysz mi tego, co potrzeba, aby go obrócić w perzynę!...
I zbliżył się do składu, w którym Joanna umieściła rano butelki z petroleum. Było ich pięć. Jakób, wziąwszy z nich cztery, poszedł do warsztatu stolarzy, którego drzwi z łatwością otworzył, znając tajemnicę poruszenia zamku. Wszedłszy tam, wylał z dwóch butelek petroleum na wióry i kupę nagromadzonych desek, poczem próżne butelki wyrzucił na podwórze, co uczyniwszy, z dwoma pozostałemi, pełnemi palnego płynu, udał się do pawilonu, gdzie znajdował się gabinet pana Labroue; wszedł do tego gabinetu, wyważywszy drzwi siłą ramienia, a zapewniwszy się, iż okiennica wewnętrzna była szczelnie zamknięta, zapalił świecę. Pięć minut wystarczyło przy zręczności i narzędziach, jakie posiadał, do podważenia zamku u kasy. Otworzywszy ją, wyjął szkatułkę, zawierającą plany udoskonalonej maszyny, pochwycił paczkę biletów bankowych, włożył je w skrzynkę z planami, wsunął do kieszeni kilka rulonów złota, wylał z ostatnich dwóch butelek Petroleum na podłogę i wyszedłszy z gabinetu, postawił szkatułkę w korytarzu.
— Przedewszystkiem ogień w warsztatach! — zawołał. — Wrócę tu po mój majątek i dokonam reszty.
I pobiegł żywo do składu desek, gdzie potarłszy zapałkę, rzucił ją na kupę wiórów, które w mgnieniu oka buchnęły płomieniem.


∗             ∗

Pan Labroue, uspokojony zupełnie co do stanu zdrowia swego syna, starał się wyjechać na czas z Saint-Gervais, tak, aby zdążyć na pociąg pośpieszny, przybywający do Paryża na godzinę dziewiątą wieczorem.
O dziewiątej minut pięć inżynier wysiadł z wagonu. Nie jadł obiadu przed wyjazdem, czując zatem potrzebę pożywienia się czemkolwiek, zatrzymał się na stacyi w bufecie. W poczekalni, do której wszedł, spotkał wiele znajomych sobie osobistości. Inżynierowie kolejowi, dawni koledzy jego ze szkoły politechnicznej, zebrali się razem na wspólną wieczerzę. Rozmowa wielce się ożywiła. Na pogawędce czas bieży szybko, niepostrzeżenie. O pół do dwunastej pan Labroue pożegnał swoich przyjaciół, udając się na wyszukanie powozu, któryby go zawiózł do Alfortville.
W owej chwili, jak wiemy, burza się rozwinęła, wskutek której podróż przedstawiała się długą i niedogodną; woźnice wahali się z przyjęciem propozycyi wyjazdu; wreszcie jeden z nich znęcony zapłatą dwudziestu franków, zgodził się na podróż, Wpół do pierwszej uderzyło, gdy powóz wyruszał ku Alfortville. Burza szaleć nie przestawała.
— Jak teraz i w którą stronę mam jechać? — zapyta! woźnica, zwracając się do pana Labroue.
Inżynier dał mu potrzebne objaśnienia, Różnica jednak z powodu ciemności nocy błądził, to w prawo to w lewo, tracąc czas nadaremnie. Pan Labroue zniecierpliwiony wysiadł z powozu.
— Jestem już blisko fabryki — rzekł — masz dwadzieścia franków, wracaj do Paryża i skierował się w stronę swego mieszkania.
Woda spływała strugą po jego ubraniu, potrzebował jednak zrobić z pięćdziesiąt kroków tylko, ażeby stanąć u siebie. Przybywszy do drzwi fabryki, wyjął klucz z kieszeni, otworzył, wszedł i zamknął za sobą; następnie minąwszy podwórze udał się w stronę pawilonu. Joanna posłyszawszy skrzypnięcie drzwi zerwała się nagle.
— Ktoś wszedł! — zawołała — ktoś chodzi po podwórzu. .Moim obowiązkiem jest czuwać nad bezpieczeństwem fabryki. Zobaczyć potrzeba.
I pobiegła ku drzwiom stancyjki chcąc wyjść. Juraś uczepił się dwoma rękami jej sukni wołając:
— Mamo, ach mamo, nie odchodź, ja się boję!
— Natychmiast wrócę drogie me dziecko! — zapewniała Joanna.
— Nie, nie! — nie odchodź, nie odchodź! — krzyczał przestraszony i całą siłą prawej ręki uczepił się sukni Joanny podczas, gdy lewą trzymał swego konika.
Pani Fortier widząc przerażenie chłopczyny, chwyciła go za ręce, a wybiegłszy szybko na podwórze spojrzała w stronę gabinetu pana Labroue. Nagle światło drżące, czerwone, rozświeciło ciemności. To światło pochodziło z warsztatów. Joanna przestraszona pobiegła ku fabrycznym budynkom. Dwadzieścia kroków dzieliło ją tylko od pawilonu, gdy usłyszała jasno, wyraźnie krzyk.
— Do mnie! na pomoc, ratunku!
I jednocześnie prawie, dobiegł ją jęk, jęk straszny, jęk konającego. Po tym jęku nastąpił rodzaj chrapania i później cisza... nic więcej... nic!

XVII.

Pani Fortier przyśpieszyła kroku, dobiegła pawilonu, którego okna błyszczały światłem płomienistem. Krzyk grozy wybiegł z jej piersi. W korytarzu stał Jakób z nożem w ręku, z oczyma na wpół błędnemi, a u stóp jego Labroue bez życia broczył we krwi. Zlodowaciała z przerażenia wypuściła dziecię z swych rąk.
— Morderco! — zawołała po chwili — nie zrozumiałam znaczenia twego nikczemnego listu. Obciąłeś mnie zbogacić złotem we krwi zebranem? o! podły, nędzny zbrodniarzu!
— A! zrozumiałaś więc teraz o co chodziło? — rzekł Jakób z przerażającym cynizmem, przyskakując do Joanny i chwytając ją za ręce — lepiej późno niż nigdy... Chodź zemną!
— Nigdy, nigdy w życiu.
— Jeśli nie pójdziesz dobrowolnie, zmuszę cię!
— Nie pójdę... Przywołam pomocy!...
— Milcz! — albo zabiję twe dziecko! Jeśli chcesz ażeby żyło, pójdź zemną... Spieszmy się bo za kilka minut wszystko tu runie!
I nadzorca pochwyciwszy Joannę z Jurasiem wyniósł ich przez podwórze na wieś małemi drzwiami umieszczonemi w pawilonie. Joanna usiłowała krzyczeć.
— Milcz bezrozumna! — wołał z wściekłością nadzorca, dla swego własnego ocalenia zamilcz! Przywołałabyś tych, którzyby cię oskarżyli, powlekli do więzienia!
— Mnie, mnie? — wyjąkała, czując, iż w głowie jej się mięszać poczyna.
— Tak, ciebie! — nie braknie ku temu dowodów. Petroleum jakie kupiłaś, posłużyło mi do podpalenia fabryki. Znajdą wypróżnione butelki na podwórzu! Oskarżą cię żeś zabiła pana Labroue; ponieważ ty jedna tylko mogłaś wiedzieć, że on powrócił tej nocy. Prócz tego przypomną sobie groźby wyrzeczone przeciw niemu przez ciebie wobec świadków, A ileż razy powtarzałaś, że wypędzenie ciebie nie przyniesie mu szczęścia! Uciekajmy więc, słyszysz!
Joanna czuła iż traci zmysły. Nadzorca ciągnął ją wraz z sobą, Jurasia posadził na ręku i niósł.
— Na pomoc! ratunku! — Wołała po dwa kroć, głosem w piersiach tłumionym.
Jakób chwycił ją tak silnie za gardło, że upadła na kolana.
— Jedno słowo! — krzyknął, a twój syn zginie!
— Litości, miłosierdzia!
— Jeżeli chcesz, ażebym miał litość nad tobą, milcz!... i uciekaj wraz zemną, będziemy bogaci!
— Nie, nie! — raczej umrzeć!
— A więc — zawołał z wściekłością nadzorca. — Precz! odejdź i staraj się zniknąć; wszystko tak urządziłem, że całe podejrzenie pada na ciebie. Darmo chciałabyś się bronić przeciw tylu jawnym dowodom! Kochałem ciebie, chciałem cię uczynić szczęśliwą. Odrzucasz szczęście, tem gorzej dla ciebie! Niechaj się z tobą teraz dzieje, co chce! Ja nie dbam o nic... mam majątek i wkrótce będę daleko! Poczem zaczął z pośpiechem biedź przez równinę. Ze wszystkich stron teraz płomieniste języki pożaru mknęły ku niebu, jakie barwiły krwawą purpurą. Paliły się warsztaty. Najbardziej opierał się płomieniom pawilon inżyniera trwalej niż inne zbudowany silny wicher jednakże zamienił go wkrótce w jeden stos ognia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Winniśmy dać wyjaśnienie naszym czytelnikom co zaszło w fabryce na kilka minut przed tem. Jakób Garaud, którego opuściliśmy w chwili, gdy rzucił zapałkę na kupę wiórów nasiąkniętych petroleum w warsztacie stolarzy, spełniwszy ów czyn zbrodniczy, udał się do pawilonu. Otworzywszy tam szkatułkę pozostawioną przez siebie w korytarzu, wsunął na piersi po za koszulę dobytą z niej paczkę listów bankowych i plany. Było to w chwili, gdy pan Labroue wchodził na dziedziniec i gdy Joanna posłyszała zamykające się drzwi po za nim. Inżynier pierwszy spostrzegł płomienie, wydobywające się z warsztatów. Pobiegł w tę stronę. Jednocześnie Jakób podkładał ogień w gabinecie swego pryncypała i rzucał w płomienie opóźnioną szkatułkę.
Pan Labroue spostrzegłszy otwarte drzwi swego gabinetu domyślając się zbrodni, przybył tam w chwili, gdy Jakób właśnie wychodził. Obadwaj nagle znaleźli się naprzeciw siebie. Zbrodniarz bez namysłu postanowił rzecz do końca doprowadzić. Dobywszy z kieszeni krótki nóż kataloński, podniósł go w górę.
— Na pomoc, ratunku! — krzyknął inżynier.
Jakób rzucił się na niego, jak tygrys. Pan Labroue ugodzony w serce padł, wydając ostatnie tchnienie. Joanna przybiegła na tę chwilę właśnie.
Pójdźmy za tą nieszczęśliwą kobietą, którą pozostawiliśmy klęczącą wśród pola, na pół obłąkaną, śledzącą osłupiałym wzrokiem wznoszące się w górę płomienie, tulącą do piersi dziecię na pół zmarłe z przestrachu, gdy nagle, w oddaleniu zabrzmiał metaliczny dźwięk dzwonu. Był to dzwon z twierdzy Charenton. Głos jego straszne wrażenie wywarł na Joannie. Jednocześnie w różnych kierunkach dał się słyszeć krzyk: „Ogień, ogień, gore! Na pomoc!“ Krzyki te szybko się zbliżały. Młoda kobieta nagle się zerwała.
— Ach! jestem zgubioną!... jęknęła, ma słuszność ten nędznik który się mści za moją odmowę. (Uskarża mnie o zbrodnię!... Lecz nie, ja się usprawiedliwię... mam jego list, list który świadczyć będzie przeciw niemu! Jego list, lecz ja go niemam, mówiła dalej pół bezprzytomna dysząca, obejmując głowę obydwiema rękami, on tam pozostał w stancyjce... Ha! pójdę go szukać, znajdę go i nie będę obawiała się oskarżenia. List ten będzie dla mnie obroną!
Od łuny pożaru cały horyzont krwawił się wokoło.
Płonące budynki przedstawiały obraz wybuchającego wulkanu. Joanna podbiegła ku fabryce, od której dzieliło ją dwieście metrów zaledwie. Na przestrzeni kilkudziesięciu kroków przed sobą spostrzegła gromadkę mężczyzn, biegnących przez pole, a z wiatrem dobiegały ją słowa:
— Założyłbym się, że to ta nikczemnica Portier podłożyła ogień... Nie mogło to się skończyć inaczej... Nędznica ta groziła wobec mnie panu Labroue!
Joanna poznała głos kasjera Ricoux.
— Nie! nie... ja nie jestem winną! — usiłowała krzyczeć — Znam podpalacza... mordercę!...
Żaden głos jednak nie zdołał przejść jej przez gardło ściśnięte przerażeniem. Postąpiła naprzód z pochyloną głową, przyciskając Jurasia do swych piersi.
— Mamże dać się oskarżyć w ten sposób, mogąc się bronić? — pomyślała — nie... nie! listu... tego listu, dowodu mej niewinności, a zbrodni Jakóba szukać mi potrzeba i szukać go będę! To jedyne moje usprawiedliwienie... Wszystkim go pokażę. Zbrodniarz sam się w nim oskarża.
Myśląc tak, zbliżała się ku fabryce. Nagle, podniósłszy głowę, stanęła w miejscu, jak skamieniała.
Nowe płomienie, unosząc się w przestrzeni, wybuchały z punktu, który nie był ani pawilonem inżyniera, ani warsztatami. Pożar, niesiony wichrem, pochłaniał jej mieszkanie.
Lodowaty pot oblał skronie Joanny, podczas gdy drżenie przebiegało ją całą.
— Ogień... i u mnie ogień... — szepnęła — a więc i ten ostatni dowód zginął, już nie istnieje! Jestem zgubioną!
I z umysłem na pół obłąkanym, nieszczęsna biegła przez pola, unosząc na ręku swe dziecię.
Juraś, prawie omdlały z przestrachu, ściskał silnie w dłoniach swego tekturowego konika, zawierającego w sobie drogi dowód niewinności jego biednej matki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyjaśniliśmy na początku naszego opowiadania, iż fabryka pana Labroue położoną była na równinie, zdała od wszelkich ludzkich mieszkań. Ztąd łatwo zrozumieć, iż podczas tak strasznej burzy i o godzinie, o której wszczął się pożar, ratunek opóźnionym został. Gdy oddział straży ogniowej przybył z twierdzy Charenton z kilkoma robotnikami fabryki, było zapóźno, niestety, aby pokonać płomienie. Wszystkie drzwi znaleziono zamkniętemi; tak, iż musiano przechodzić wierzchem przez mury po drabinach.
Nieobecność odźwiernej natychmiast spostrzeżono.
— Pali się mieszkanie Joanny Fortier! — jakiś głos nagle zawołał.
Był to głos Jakóba Garaud.
— Nieszczęsna — mówił dalej nadzorca — podpaliła fabrykę i pozostawiła nas wszystkich na bruku bez chleba, aby się zemścić na panu Labroue. Dalej, koledzy, do pawilonu... prędzej, ocalmy kasę przynajmniej!
— Tak! tak... ocalmy kasę!... — powtórzył Ricoux, który, nadchodząc, usłyszał słowa nadzorcy. — Zawiera ona ogromną summę! Ratujmy kasę coprędzej!

I jednocześnie żołnierze i robotnicy pobiegli w stronę pawilonu, który stał cały w płomieniach.

XVIII.

Czytelnicy nasi zapytają bezwątpienia, jakim sposobem Jakób Garaud znalazł się w liczbie ratujących fabrykę, którą sam podpalił?
Nędznik ów nie chciał, ażeby zeznanie Joanny zostało wysłuchanem i znalazło wiarę.
Pozostawiwszy wdowę na polu, począł uciekać z całą szybkością, jak gdyby pchany szaleństwem. Przyszła mu jednak rozwaga wraz ze wspomnieniem listu, jaki napisał.
— Za jakąbądź cenę muszę odnaleść ten list! — rzek sam do siebie. I zamiast uciekać, połączył się z ludźmi biegnącemi z okrzykiem: „Gore! do ognia!“ Plan jego był prostym. Mniemał, iż pośród zamięszania będzie mógł wejść niepostrzeżony do mieszkania Joanny, a odnalazłszy tam list, złączyć się z grupą ratujących. Wszedłszy na podwórze spostrzegł stancyjkę wdowy w płomieniach i z ulgą odetchnął.
— Otóż i sprawa skończona za nim ją rozpocząłem — wyszepnął; — ów kompromitujący mnie skrawek papieru nie istnieje Więcej. Należy mi się teraz odznaczyć gorliwością, poświęceniem, odwagą, ażeby to było tryumfującą odpowiedzią na oskarżenia Joanny, gdyby się poważyła wystąpić z niemi!
Szatańska myśl przyszła mu do głowy w chwili, gdy zawołał: „Ocalmy kassę!“ Płomienie podniesione podmuchami wichru, wytryskiwały wszystkiemi otworami pawilonu.
— Ależ tam wejść niepodobna! — zawołał kasyer Ricoux.
— Pozwól mnie pan działać! — rzekł Jakób.
— Cóż chcesz uczynić?
— Zobaczysz pan!
I mówiąc te słowa skoczył przez szerokość ognia w korytarz, gdzie leżało ciało pana Labroue.
— Trup, trup! — zawołał.
Następnie podniósłszy swoją ofiarę, wyskoczył z pawilonu i złożył ją na bruku dziedzińca. Kasyer cofnął się bełkocząc:
— Co widzę to nasz pryncypał, pan Labroue, cały zbroczony krwią. Zamordowany!
Jakób nie słuchał już więcej. Skoczył powtórnie w płomienie i zniknął. Dwie sekundy upłynęły za nim głos jego dobiegł z wnętrza, słaby, zmieniony:
— Jestem w gabinecie, przy kassie, duszę się, umieram!...
Chciano pośpieszyć na ratunek. Nieprzebyty mur ognia wzniósł się między ratującemi, a wejściem do korytarza. Nagle, dał się słyszeć trzask przerażający. Dach zapadł się z pierwszego piętra w antresolę. Zebrany tłum ludzi wydał okrzyk grozy.
— Jakób zagrzebanym został pod szczątkami murów w płomieniach, zgubiony! — zewsząd wołano, usiłując wedrzeć się do wnętrza, lecz bezskutecznie.
Szerokie ognisko bardziej palące niżeli piec w kuźni, nie pozwalało zbliżyć się do pawilonu. Mury zapadły się nagle. W chwili tej przybyli pompierzy z Maisons-Alfort i Charenton. Niestety było zapóźno! Cała fabryka przedstawiała wielką masę gruzów. Kasyer Ricous biegał tu i tam wśród tłumu, gestykulując żywo.
— To ta nikczemna — powtarzał — podłożyła ogień, to ona! Ona to zamordowała pana Labroue; ona jest przyczyną śmierci Jakóba!
Komisarz policyi z Charenton przybył jednocześnie z pompierami. Usłyszawszy słowa wyrzeczone przez kasyera, podszedł ku niemu pytając:
— Kto pan jesteś?
— Jestem, czyli raczej byłem kasyerem w fabryce.
— Oskarżasz pan kogoś o podłożenie ognia?
— Tak panie!
— Mówisz o spełnionym morderstwie?
— Tak jest. — Pójdź pan zemną.
To mówiąc, zaprowadził Ricoux komisarza na koniec podwórza, gdzie złożony był trup inżyniera.
— Oto ofiara! — rzekł — uderzenie nożem w pierś. Przypatrz się pan.
— Pan Labroux! — zawołał komisarz poznawczy właściciela fabryki.
— On sam! — nasz nieszczęśliwy, nieodżałowany pryncypał.
Urzędnik stwierdziwszy śmierć inżyniera, zapytał:
— Kogo pan oskarżasz o zbrodnię?
— Odźwierną fabryki.
— Jej nazwisko?
— Joanna Fortier.
— Na czem pan opierasz swoje oskarżenie?
— Szukano jej wszędzie, zniknęła bez śladu, co dowodzi, że uciekła podłożywszy ogień. Zresztą kupiła petroleum, ażeby popełnić naprzód ułożoną zbrodnię.
— Jakież były powody tej zbrodni?
— Onegdaj pan Labroue niezadowolony z wypełnianych przez nią obowiązku, uwolnił ją. Miała ztąd odejść za tydzień.
Komisarz spisywał powyższe szczegóły przy świetle pożaru.
— Mówisz pan że jest i druga ofiara? — zapytał.
— Tak panie.
— Któż jest tą ofiarą?
— Nadzorca i zarazem zarządzający fabryką. Dobry, dzielny chłopiec pełen zasługi, Jakób Garaud. Przybiegł tu jak my wszyscy dla niesienia ratunku. Chcąc ocalić kasę z narażeniem własnego życia, zagrzebanym został pod palącemi się zwaliskami. Ach! niegodna kobieta!
— Czy nie pozostała wcałości jaka część budynku, w której możnaby było złożyć ciało pana Labroue.
Daniel ukazał się na tę chwilę.
— Stajnie i remizy nienaruszone zostały — rzekł.
— A więc niech tam ciało zaniosą.
Kilku robotników podniósłszy zwłoki inżyniera, zanieśli je do budynku, jaki skutkiem kierunku wiatru od pożaru ocalał.
Komisarz policyi zwrócił się do pana Ricoux.
— Śledztwo bezzwłocznie wyprowadzonem zostanie, ja je rozpocznę i tej nocy jeszcze zawiadomię o tem jeneralnego prokuratora. Udziel mi więc pan proszę ustnych objaśnień dla spisania protokółu.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł kasyer.
— Przedewszystkiem jedno słowo. Pan Labroue nie był żonatym, wszak prawda?
— Był wdowcem, miał dziecię.
— Czy miał rodzinę w Paryżu?
— W Paryżu, nie sądzę. Pan Labroue miał syna i siostrę wdowę, panią Bertin, zamieszkującą na wsi, w okolicach Blois. Dziecię jego chowa się przy siostrze zmarłego, od której pan Labroue odebrał w dniu onegdajszym telegram powiadamiający, że jego mały Lucyan zachorował. Wyjechał przeto natychmiast i miał powrócić jutro wieczorem, lub pojutrze z rana.
— Jak więc wytłumaczysz pan jego przybycie tej nocy?
— W sposób bardzo prosty.
— Jaki?
— Inżynier miał wiele robót, wymagających jego osobistego nadzoru. Widząc niewątpliwie, iż słabość dziecka nie przedstawiała niebezpieczeństwa, przyśpieszył swój przyjazd.
— Czy pan znasz dokładny adres siostry pana Labroue?
— Znam panie.
— Chciej wiec powiadomić ją o wydarzonym nieszczęściu.
— Dobrze.
— Nie pisz pan listu, ponieważby to zwłokę zrobiło W czasie, lecz wyślij depeszę.
— Wysyłam ją jutro równo ze świtem.
— To dobrze.
Umieszczono zakrwawione zwłoki pana Labroue w kącie remizy, na pęku słomy, przykryte kołdrą wełnianą.
Komisarz skreśliwszy naprędce kilka wierszy do prokuratora departamentu Sekwanny, wysłał je do Paryża do pałacu Sprawiedliwości przez swego sekretarza. W liście upraszał naczelnika wydziału, ażeby przybył bezzwłocznie na miejsce zbrodni, lub przysłał sędziego śledczego z agentami. Po odjeździe sekretarza, prosił kasyera Ricoux, ażeby mu wyszukał w tłumie przybyłych na ratunek ludzi, należących do fabryki i żeby mu takowych przyprowadził. Ricoux podjął się najchętniej tego zlecenia, szczęśliwym się czując, iż w czemkolwiek przydatnym być może. Komisarz rozpoczął więc ogólne badanie, mające poprzedzić czynność sędziego śledczego.

XIX.

Pomoc niesiona zbyt późno, nie dała pożądanych skutków; oprócz zabudowań stajennych i remizy, z reszty budynków gruzy tylko pozostały. Sikawki nie przestawały zalewać rozszalałego żywiołu, a zarazem kompania żołnierzy przybyłych z twierdzy Charenton, odebrała od oficera rozkaz ustawienia się w szeregi. Tłum patrzący na zniszczenie fabryk, zwrócił jednocześnie uwagę i na zniknięcie Joanny Fortier. Wszystkie głosy jednocześnie o zbrodnię ją oskarżały. Burza ustała; huczenie grzmotów nie dawało słyszeć się więcej, wicher jedynie dął z gwałtownością, rozpędzając ostatnie chmury. Odblask szarawy na wschodzie oznajmiał, iż świt niezadługo się ukaże. Joanna zgnębiona, wystraszona, pół nieprzytomna prawie uciekała, tuląc ku sobie swe dziecię. Biegła przez wieś oświetloną ponurą łuną pożaru, zachowując jedynę myśl stałą, w chwilowym obłędzie oddalenia się z fabryki jak najśpieszniej. Przez godzinę blisko biegła wprost przed siebie, nie wiedząc sama gdzie idzie, przebywając gościńce, ścieżki i ogrodzenia. Nakoniec wyczerpana z sił, dysząca, czując że nogi utrzymać jej nie są już w stanie, upadła na murawę nad rowem przy drodze. Wtedy rzuciła po za siebie bojaźliwem spojrzeniem i ujrzała na horyzoncie wielkie czerwone światło, rozjaśniające niebo, jakoby odblask północnej zorzy. — Juraś, którego trzymała na kolanach tuląc do swych piersi, poruszył się nagle. — Joanna zadrżała i poczęła okrywać go pocałunkami.
— Skarbie mój drogi, lube ukochanę dziecię — szeptała doń z cicha.
Chłopiec otworzył oczęta.
— Mamo, mnie zimno — rzekł — sukienka moja całkiem zmoczona.
— Zimno ci? — biedne dziecię. A więc trzeba iść, abyś się rozgrzał. I postawiwszy Jurasia na ziemi podniosła się sama.
Gościniec rozwijał się przed nią, jak biała wstęga mknąc gdzieś daleko w wieś ciemną.
— Gdzie iść? — pytała siebie z rozpaczą — Co robić? — Co się zemną stanie? — Uciekłam. — Dlaczego? — Czyż rzeczywiście poważonoby się mnie oskarżyć? — Czyżby mi nie uwierzono?
Dreszcz zimny wstrząsnął jej ciałem. Przypomniała sobie słowa Jakóba: „Przygotowałem tak wszystko, ażeby cale oskarżenie padło na ciebie.“
— Tak! — wyszepnęła — miał słuszność, oni mnie oskarżą! — Znajdą wypróżnione butelki po petroleum. Przypomną sobie wyrazy nierozważnie przezemnie wyrzeczone, jakiemi groziłam panu Labroux. Wyrazy te potępią mnie. Jestem zgubioną! Uciekać dalej potrzeba!..
I pochwyciwszy za rękę Jurasia, szybko udała się w drogę.
— Mamo! — mój konik, mój konik — wołało dziecię oglądając się za pozostawioną na trawie zabawką.
Joanna wróciwszy się po takową, oddała ją chłopczynie, poczem wraz z nim spiesznie udała się w drogę.
— Dokąd idziemy, mamo? — pytało dziecię.
— Nie wiem mój luby — odrzekła smutno młoda kobieta.
— Jakto, nie wiesz mamo?
— Nie wiem... Idziemy na łaskę Bożą.
— A więc to dobry nas prowadzi?
— Tak.
— To idźmy.
Szli. Biedna matka powtarzała: „Boże! co się z nami stanie?“ a łzy z jej oczu płynęły. Słońce ukazywać się zaczęło na horyzoncie, jasne, radosne, jak gdyby pragnęło pocieszyć ziemię po nocy ciemnej, burzliwej; gościniec jednak był pustym zupełnie. Joanna utkwiła wzrok załzawiony wdal, patrząc na nieskończenie ciągnącą się drogę, z której deszcz obmiótł kurzawę. Nagle zakazywała się w miejscu. Dwie ludzkie sylwetki ukazały się na ścieżce wychodzącej z lasu, dotykającej do gościńca. Byli to dwaj konni żandarmi. Bod blaskiem słonecznym iskrzyły ich kaski i srebrne galony uniformu. Prowadzili oni przed sobą kobietę okrytą łachmanami, ze skrępowanemi rękoma. Była to uwięziona, którą wiedli pod konwojem, aż do miejsca przeznaczenia. Zdawało się Joannie, że widzi samą siebie, siebie... niewinną, uczciwą kobietę, prowadzoną jak ta złodziejka, jak podpalaczka, z Kajdanami na rękach wśród przedstawicieli prawa. Dreszcz zimny przeniknął ją aż do szpiku kości. Pochwyciwszy na ręce Jurasia, wybiegła w pobliskie zarośla. Ukrywszy się tam, patrzyła z trwogi prze! gałęzie i liście zroszone kroplami deszczu. Wtem posłyszała monotonne stąpania koni i dojrzała jadących. Nowy dreszcz przebiegł jej ciało: ukryła się jeszcze, głębiej w gęstwinę. Juras niepojmując co to wszystko znaczy, chciał coś przemówić, lecz zamilkł na gest matki pełen przestrachu.
Żandarmi, jadąc gościńcem, zniknęli wkrótce w oddaleniu wraz z uwięzioną, jaką prowadzili. Joanna jeszcze czekała. Najboleśniejsze myśli zawładnęły jej umysłem. Rozpacz w ogarnęła.
— A jednak nie jestem winną! — zawołała. — Ten człowiek, ten nędznik spełnił te wszystkie zbrodnie, a ja, ja... muszę się ukrywać, jestem oskarżoną. Ja, ja, uczciwa, niewinna! — Tu przerwała nagle.
— Niewinna zamiarów, tak! — ni czynów — wołała drżąc cała. — Należało mi jednak pojąć znaczenie tego nikczemnego listu i zawiadomić policyę. Byłam strażniczką fabryki, a zatem pomimo wszystko, zginąć powinnam na stanowisku, a nie uciekać! Jeżeli byłam obecną równie jak i ten nędznik Jakób przy zdawaniu rachunków przez kasyera, czemuż nie przypomniałam sobie, że summa blisko dwustu tysięcy franków zamkniętą w kassie została? Czemuż nie porozdzierałam paznogciami twarzy tego złodzieja, mordercy, czemuż wreszcie nie uczepiła się jego ubrania wołając: oto zbrodniarz! Byłby mnie zabił, lecz czyż nie lepiej stokroć umrzeć, jak stanąć przed sądem wobec tak potwornego oskarżenia!
Powyższe słowa Joanny przerwało odezwanie się Jurasia.
— Mamo! — zawołał, przerywając słowa Joanny — mamo jam głodny.
Głos ten dziecięcia uderzył jak gromem w jej serce. Syn jej głód cierpiał, czem go pożywić? Przetrząsała kieszenie swej sukni, spodziewając się tam znaleść portmonetkę z dwudziestoma frankami. Niestety, próżna nadzieja! zostawiła ją na stole, w swojem mieszkaniu. W kieszeni znalazła jedyne sześć sous...
— Wszystko się na mnie sprzysięgło! — zawołała, załamując ręce z rozpaczą.
— Mamo jam głodny, jam bardzo głodny — powtórzył Juraś.
— Trzeba iść jeszcze, drogie me dziecię — odpowiedziała z tłumionem łkaniem. Skoro tylko dojdziemy do wioski kupię ci chleba i kawałek czekolady.
— Jam zmęczony, ja iść nie mogę — wyrzekł chłopczyna.
— To cię zaniosę mój skarbie — biedna matka odpowiedziała i wziąwszy na ręce chłopca szła dalej. Idąc tak przez godzinę wyczerpała resztę sił swoich. Po za lasem ukazała się równina, a na niej wieś i domy. Joanna z wysileniem przyśpieszyła kroku. Minąwszy pierwsze zabudowania, postawiła na ziemi Jurasia, czując, iż opuszczają ją siły.
— Spróbuj iść me dziecię — wyrzekła.
Chłopczyna postąpił kilka kroków, lecz zachwiał się, iść nie mógł dalej, nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

XX.

— Chcesz na mnie zaczekać tu drogie dziecię? — spytała Joanna, wskazując na drzewa rosnące w pobliżu. — Przyniosę ci śniadanie.
— Dobrze mamo — rzekł chłopiec.
Pani Fortier zgarnąwszy suche opadłe liście, posadziła na nich Jurasia.
— Widzisz, że ci tu będzie dobrze, jak w łóżeczku — rzekła całując chłopczynę.
— Tak mamo — odpowiedziało dziecię, którego oczęta przymykały się ze znużenia, a główka do snu się chyliła. — I tuląc do piersi swego konika zasypiał zwolna na liściach. — Śpi, pomyślała Joanna, tem lepiej, nie dostrzeże mej nieobecności... Zresztą natychmiast powrócę.
Pani Fortier idąc w stronę pobliskiej wioski, spojrzała na swe ubranie.
Suknia jej była pokryta błotem, rozrzucone włosy spadały w nieładzie na jej twarz i ramiona. Oczyściła suknię naprędce, związała włosy i udała się w drogę. W przeciągu kwandransa zdołała dojść do wioski. Pomimo iż był to wczesny poranek, ruch jednak już dostrzedz się dawał; we drzwiach domostw tu i owdzie pojawiali się wieśniacy, przypatrując się jej z ciekawością, co zwiększało pomieszanie i obawę biednej wdowy.
Ze spuszczonemi oczyma przestąpiła próg pierwszego sklepiku, jaki spotkała na drodze, prosząc o tabliczkę czekolady za dziesięć centymów. Właścicielka tegoż przypatrywała się jej z baczną uwagą, jakby sobie przypominając, że ją już gdzieś widziała.
— Nie, to nie tutejsza... to obca! — szepnęła.
Następnie Joanna wstąpiła do piekarni, gdzie za cztery sous kupiła bułkę chleba. Drobne wydatki te wyczerpały jej fundusz zupełnie, tak, iż nic więcej jej nie pozostało. Zabrawszy szczupłe to pożywienie, skierowała się w stronę lasu, śledzona wciąż wzrokiem ciekawych wieśniaków.
Skoro przybyła na wzgórze piaszczyste, pokryte, dzikiemi iglastej drzewami i liśćmi na wpół zwiędłemi, Juraś spał jeszcze. Znużenie i nią zwolna owładać zaczęło, położywszy się obok dziecka, skołatana i wyczerpana na siłach i duchu, zasnęła.


∗             ∗

Wyobrazić trudno, z jakim pośpiechem rozbiegają się złe wiadomości.
Wkrótce na kilka mil wokoło wiedziano już o wypadkach, zaszłych poprzedzającej nocy, o pożarze fabryki w Alfortville, o nagłem zniknięciu Joanny Fortier, morderstwie pana Labroue i bohaterskiej śmierci Jakóba Garaud, który stał się ofiarą własnego poświęcenia. Smutne te fakta służyły od rana do nocy za niewyczerpany temat różnorodnym rozmowom w okolicznych wioskach. Ze wszech stron tłumy śpieszyły na miejsce wypadku, aby zobaczyć ruiny i miejsce katastrofy.
Pani Franciszka, właścicielka sklepu w Maisons-Alfort, rozpowiadała każdemu, iż Joanna kupowała u niej petroleum, jakie posłużyło do podpalenia fabryki. Jedna z jej przyjaciółek w Alfortville, której to opowiadała, rzekła do niej:
— Nie wiesz jednakże, kumo, bardzo ważnej rzeczy.
— Czegóż takiego? — spytała Franciszka.
— Oto królewski prokurator przyjeżdża obejrzeć miejsce zbrodni.
— Cóż zatem?
— A więc powinnaś pójść złożyć mu zeznanie, gdyż to, coś mówiła przed chwilą o tej młodej wdowie, może być bardzo ważnem...
— A któż mi przez ten czas dopilnuje sklepu? — spytała Franciszka.
— Ja... jeśli zechcesz. W odkryciu takiej zbrodni sądowi trzeba dopomódz.
— Eh! a co to mnie obchodzi? — odparła kupcowa. — Jak będą mnie potrzebowali, to przyjdą tu sami.
Kumoszka, pożegnawszy panią Franciszkę, udała się drogą ku Alfortville.
Była to żona mechanika, będącego jednym z najpierwszych w niesieniu pomocy i ratunku. Pragnęła jaknajprędzej donieść mężowi posłyszaną wiadomość, by tenże zakomunikował ją corychlej prokuratorowi, który, odebrawszy stosowne zawiadomienie od komisarza policyi i wydawszy odpowiednie rozkazy, bezzwłocznie wraz z sędzią śledczym, naczelnikiem policyi, lekarzem i dwoma agentami, wyjechał do Alfortville.
Gdy przybył, komisarz przedstawił mu fakta zebrane w tej sprawie. Badanymi byli: kasjer Ricoux, chłopiec do usług Daniel, stangret zamordowanego Labroue, oraz pewna liczba mechaników i robotników fabrycznych. Z odbytego pierwszego tego śledztwa zrodziło się przypuszczenie, pewność prawie, iż wyłączną sprawczynią zbrodni jest dawniejsza odźwierna, Joanna Fortier.
Poszlaki, skierowane przeciw niej, stwierdzały jej winę stanowczo, a ucieczka, przedsięwzięta natychmiast po spełnieniu zbrodni, była ostatnim, najbardziej obciążającym dowodem.
Po ukończonem zeznaniu, kasjer Ricoux udał się z pośpiechem do Charenton, zkąd wysłał telegram do Saint-Gervais, do siostry pana Labroue. Depesza ta, mimo swej lakoniczności, dawała uczuć nieszczęście w całym ogromie spadłe na małego Lucjana, syna właściciela fabryki. Wróciwszy do biura telegrafu, Ricoux wstąpił na chwilę do siebie.
gdzie zmieniwszy ubranie, bez straty czasu udał się do Alfortville, otrzymawszy zawiadomienie, iż jego obecność będzie tam niezbędnie potrzebną.
Kasjer był mężczyzną, około lat pięćdziesiąt mającym; zdziwaczały, nieprzystępny, podejrzliwy, trudny do obcowania z ludźmi. Wogóle nie lubił nikogo, uczuwając szczególny wstręt do biednej wdowy Portier. Tym sposobem zeznanie jego, mimo że najsumienniej złożone, musiało wywrzeć wpływ niekorzystny na dalsze losy Joanny. Przyszedłszy do fabryki, udał się niezwłocznie do sędziego śledczego.
— Dobrze, że pan przybywasz, potrzebuję mu zadać szereg ważnych pytań — rzekł sędzia.
— Czy zarządzono poszukiwania, jak rozkazałem? — zapytał, zwracając się do jednego z policyjnych agentów.
— Tak, panie.
— Jakież, są rezultaty!
— Znaleziono na podwórzu trzy butelki od petroleum.
— Proszę je tu przynieść...
Agent wyszedł po butelki, podrzucone umyślnie, jak wiemy, przez Jakóba Garaud. Po chwili wniesiono je i postawiono przed sędzią śledczym na stole, naprędce zestawionym z desek.
— Panie Ricoux — rzekł sędzia do kasjera, powąchawszy resztki płynu — czy poznajesz pan, że te butelki są istotnie te same, jakie widziałeś u Joanny Fortier w chwili, gdy przelewała w nie petroleum z blaszanki, która widocznie stopiła się w płomieniach.
— Ależ te same — zawołał kasjer — te same! Poznaję je doskonale... pomyłka nie ma tu miejsca... Są to dawne butelki po wodzie mineralnej, patrz pan, panie sędzio... jeszcze noszą na sobie szczątki etykiety...
— Ileż ich było?
— Widziałem ich pięć, stojących w składzie na ziemi.
— Czy wszystkie były napełnionemi?
— Tego nie wiem.
— Teraz, panie Ricoux, chciej sięgnąć pamięcią i staraj się przypomnieć sobie nietylko znaczenie, lecz całe zdanie, zawierające groźbę, rzuconą „rzez wdowę Portier zabitemu inżynierowi, gdy ten oznajmił, że ją wydala...
— Pamiętam je — rzekł Ricoux. — Joanna, zamiast się usprawiedliwić/jak to było jej obowiązkiem, zamiast przeprosić pana Labroue, głosem twmrdym, pełnym zuchwalstwa, jakiego brzmienie zdaje się słyszę jeszcze: Wypędzasz mnie pan — wyrzekła — Strzeż się!... To nie przyniesie ci szczęścia!
Sędzia śledczy zwrócił się teraz do chłopca Daniela.
— Czy te same słowa wdowa Fortier powtórzyła wobec ciebie? — zapytał.
— Tak, panie... te same.
— Więc czy nie jasne jak dzień, że ułożyła plan zemsty — rzekł kasjer — to w oczy uderza.
— Sądzisz pan, że zemsta była jedynym powodem tej zbrodni? — zapytał sędzia.
— Tak mniemam — rzekł Ricoux.
— Ja zaś twierdzę przeciwnie... Pan Labroue był nieobecnym prze dwa dni, wszak prawda?
— Tak; mówił Jakóbowń Garaud i mnie, że na dwa dni wyjeżdża — odparł kasjer.
— O niespodziewanym zatem jego powrocie nie mógł nikt wiedzieć...
— Bezwątpienia, ponieważ i sam się tego nie spodziewał.
— Został ugodzonym śmiertelnie w chwili, gdy tylko wszedł... to jasne — ciągnął dalej sędzia — gdyż obok trupa znaleziono jego podróżną walizę. Osoba zatem, która wymierzyła śmiertelny cios skrytobójczy, była w tym czasie w pawilonie, gdzie znajdować się niepowinna, gdzie nie mogła na niego oczekiwać. Dla jakich więc powodów pan sądzisz, osoba ta znalazła się podówczas w pawilonie?
— Aby go podpalić — rzekł Ricoux.

Sędzia przecząco potrząsnął głową.

XXI.

— Podpalenie pawilonu było bezużytecznem — rzekł po chwili — ponieważ widocznem jest, iż ogień podłożony został w stolarni, napełnionej wiórami i drzewem, zkąd w jednej chwili przedostał się do pawilonu, w którym znajdował się gabinet właściciela fabryki i kassa.
Ricoux na słowa te pogrążył się w zadumę.
— Czy nie wiesz pan — ciągnął sędzia dalej — ile pieniędzy mogło wówczas znajdować się w kassie pana Labroue?
— Wiem, gdyż w chwili odjazdu robiliśmy właśnie rachunek.
— Jakaż była summa pieniędzy?
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy, dwieście pięćdziesiąt trzy franki i dziesięć centymów. W kassie zaś u mnie znajdowało się pięć tysięcy franków, które ocalały, ponieważ zabrałem je do siebie.
— Czy summa, o jakiej pan mówisz, była w biletach bankowych?
— Tak, panie sędzio, a oprócz niej trzy tysiące franków znajdowało się w złocie.
— Czy pan jeden tylko wiedziałeś o tych pieniądzach, jakie znajdowały się w kassie?
Ricoux zamyślił się chwilę.
— Nie, nie ja jeden... — odpowiedział — dwie osoby jeszcze obecnemi były przy dokonywaniu rachunków.
— Jakież to były osoby? — Jakób Garaud, nadzorca fabryki, i była odźwierna, Joanna Fortier.
Twarz sędziego rozjaśniła się z zadowolenia.
— Tak... tak — mówił dalej Ricoux. — Wiedzieli o tem, prócz mnie, Joanna i Jakób, który zginął dla ocalenia tych pieniędzy i papierów pana Labroue.
— Lecz jakim sposobem i dlaczego oskarżona Fortier znajdowała się w gabinecie właściciela fabryki — wtedy, gdy pan zdawałeś rachunek?
— Pan Labroue przywołał ją, chcąc wydać odpowiednie rozkazy przed wyjazdem.
— Czyś pan pewien, że ona usłyszeć mogła wymówioną summę pieniędzy?
— Tak, panie, najzupełniej.
— Czy Joanna Fortier posiadała klucz od pawilonu?
— Zarówno jak >klucz od gabinetu, ponieważ uprzątała w pokojach właściciela fabryki. Wszystkie klucze miała zawsze przy sobie, gdyż w nocy jej obowiązkiem było dozorować wokoło podwórze i budynki.
— Czy podczas nocy sama była tylko w fabryce?
— Zupełnie sama.
— Ach! Cóż za nieroztropność, doprawdy ze strony właściciela!...
— I ja jestem tegoż samego zdania, panie sędzio — rzekł kasjer.
— Kobieta nie posiada ani siły fizycznej, ani moralnej władzy do spełniania podobnych obowiązków stróża i nadzorcy.
— Niejednokrotnie tez zwracałem na to uwagę pana Labroue — dodał Ricoux — i dlatego też teraz ostatnio postanowił oddalić Joannę.
— Jakiż był, według pańskiego zdania, charakter tej kobiety?
— Lichy, nie wart wiele. Portier była wyniosłą, dumną, ambitną, zamkniętą w sobie i obraźliwą.
— Czy odebrała jakie wychowanie?
— Elementarne, panie sędzio, mimo to jednak pozowała na coś wyższego, posiadała maniery nieodpowiednie jej pochodzeniu i klasie.
— Miała dzieci?
— Dwoję... chłopca, który się chował przy niej, i córkę maleńką, oddaną mamce do wykarmienia.
— Mąż jej został zabitym w fabryce, nieprawdaż?
— Tak, Ręcz przez swą własną nieostrożność i wynagradzając ów właśnie wypadek, pan Labroue powierzył to miejsce Joannie. Oddalając ją mówił, że bez środków do życia jej nie pozostawi. Przed wyjazdem do Saint-Gervais przyrzekł postarać się dla niej o obowiązek. Prócz tego, zamierzył przeznaczyć dla niej pewną summę pieniędzy, jakaby pozwoliła żyć jej w spokoju bez troski, zanim wynaleść by mogła nowe jakie zajęcie. Wynagrodziła mu za to, zabijając go!
Sędzia zwrócił się teraz do prokuratora i urzędnika policy], obecnych przy badaniu.
— Widzicie zatem panowie, rzekł, że wszelka wątpliwość okazuje się tu niemożebną! Małem słuszność twierdząc, iż zemsta nie była jedynym czynnikiem popełnionych zbrodni, podpalenia i morderstwa. Joanna Portier uplanowała sobie okradzenie przygotowawszy wszystko do wzniecenia pożaru, poszła do pawilonu otworzyć kasę i zabrać pieniądze, a potem podłożyła ogień. Wybiegając z gabinetu spotkała pana Labroue, który nadjechał niespodzianie i wymierzyła mu cios w piersi. Wszak to się wydaje panom zarówno jak mnie, nie ulegającem zaprzeczeniu?
— A czy kassa żelazna zapytał prokurator była tego rodzaju, iż aby ją otworzyć lub wyłamać wiele siły było potrzeba? Czy kobieta była w stanie temu zaradzić? Musimy to wiedzieć koniecznie, ponieważ w przeciwnym razie rodzi się przypuszczenie iż Joanna Fortier miała wspólnika.
— Kassa żelazna — odpowiedział Ricoux — mimo, iż zamykała się dobrze, nie stawiała wielkiego oporu. Była ona starej konstrukcyi. Nieraz zwracałem i na to uwagę pana Labroue. Kobieta tak silna fizycznie, jak Joanna, mogła dokonać włamania.
— Sądzisz pan, iż skoro uprzątną gruzy fabryki, będzie można odnaleść szczątki tej kassy?
— Przypuszczam, rzekł Ricoux ponieważ zrobioną była z blachy żelaznej.
— Co?... z blachy żelaznej?
— Tak, panie.
— W każdym razie, jeśli jej nie ukradziono, znajdziemy w niej szczątki roztopionego metalu z owych trzech tysięcy franków w złocie, o których pan mówiłeś przed chwilą.
— A czy mógłbyś pan stwierdzić obejrzawszy ranę, jakiego rodzaju bronią zabiła pana Labroue? przerwał prokurator, zwracając się do assystujących i lekarza.
— Tak, bronią tą był nóż, którego ostrze przebiło mu serce. Śmierć nastąpiła natychmiast.
— Zabójca więc zadając cios, wytężył wszystkie siły, zapytał urzędnik; jeden wszakże szczegół zdaje mi się być nieodgadniętym w tej sprawie.
— Jaki? — zapytał sędzia.
— A to, że Joanna Fortier, działając bez obawy przytrzymania przy spełnianiu zbrodni, wiedząc, że pan Labroue jest nieobecnym i że nie wróci jak za dwa dni, dlaczego była uzbrojoną?
— Pan prokurator wciąż wierzy jak widzę w istnienie wspólnika? — wyrzekł naczelnik policyi.
— Tak, wierzę! — Kobieta niezdolną jest do spełnienia takiej zbrodni.
— Racz pan wziąść pod uwagę, że Joanna Fortier była wyjątkowo energiczną!... zawołał kasjer Ricoux.
— Prócz tego — rzekł sędzia — mogła uzbroić się nożem, celem podważenia zamku w kassie. Ucieczka najlepiej winę jej stwierdza.
— Na pierwszy rzut oka nie przeczę. Czy znasz pan jej stosunki. Była wdową... być może miała kochanka?
Kilka osób badanych odrzekło na to przecząco, gdy nagle mechanik fabryki wraz z żoną podszedł ku drzwiom remizy prosząc o głos.
Dozwolono mu wejść.
— Panie sędzio śledczy — rzekł — przynoszę dowód spełnienia zbrodni ręką Joanny Fortier, ku czemu zgromadziła zapas petroleum.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Obecna tu moja żona rozmawiała z właścicielką korzennego sklepu w Alfortville, z tą która sprzedała Joannie Petroleum.
Sędzia dał rozkaz przyprowadzenia właścicielki sklepu. W pół godziny ukazała się pani Franciszka, drżąc cała na widok zgromadzonego sądu i policyi.
— Czy znałaś pani wdowę Joannę Fortier? — zapytał ją sędzia.
— Tak... znałam oddawna.
— Przypominasz sobie, żeś jej sprzedawała petroleum?
— Doskonale to pamiętam... Przed czterema dniami po południu, przyszła do mnie z swym synkiem i blaszanką w ręku, po cztery litry; wydawało mi się to za wiele. Odmierzyłam jej jednak takowy.
— Dlaczegóż to pani zdawało się zbyt wielką ilością?
— Ponieważ w wilją dnia tego, sprzedałam jej również cztery litry. Na czynioną przezemnie uwagę, odpowiedziała że malec jej swawoląc wywrócił blaszankę. „Mógł wzniecić pożar, rzekłam wtedy do niej. Bądźże nadal pani ostrożną, jest to płyn parny, pamiętaj że to fabryka!...“
— Jakże pani uważasz Joannę Fortier?
— Wydaje mi się być dumną... ambitną...
— Zkąd przypuszczasz to pani?
Właścicielka sklepu opowiedziała tu dosłownie rozmowa zaszłą pomiędzy nią a wdową Fortier. Niezwłocznie spisano akt oskarżenia przeciw Joannie i rysopis nieszczęśliwej kobiety rozesłano do wszystkich oddziałów żandarmeryi w departamencie Sekwanny.
— Doktór spisał już akt zejścia — rzekł prokurator do kasjera, upoważniam przeto pana do pochowania zwłok pana Labroue. Zechciej się pan porozumieć w tym względzie z siostrą zmarłego panią Bertin, która w skutek pańskiej depeszy z pewnością jest już w drodze do Alfortville O jej przybyciu zawiadomić mnie proszę. Dziękuję panu za jego poświęcenie i gorliwość. Kassjer oddalił się; urzędnicy wraz z doktorem odjechali również do Paryża, pozostawiwszy na straży dwóch policyjnych agentów na miejscu ponurej zbrodni.

XXII.

Tegoż samego dnia, o godzinie pierwszej w południe, młody mężczyzna, kształtnej postaci, przybrany w fantazyjną czapkę, popielaty garnitur, elegancko zrobiony, na który zręcznie zarzucił wierzchnie okrycie, wysiadł z powrozu przed stacją Saint-Lazare gdzie zapłaci wszy woźnicę, wchodził do sali.
Mężczyzna ów, miał przewieszoną przez siebie torebkę podróżną, a w ręku lekką walizę. Po całem jego zachowaniu się odgadnąć można było jakiegoś bogatego przemysłowca. Olśniewająca białość jego cienkiej bielizny, wytworne obuwie i świeżość rękawiczek, świadczyły o staranności jego względem, swej własnej osoby. Włosy miał czarne, połyskujące, starannie wygoloną brodę. Osobistość ta zbliżyła się do okienka nad którym widniał napis: „Z Paryża do Hawru”, gdy jednocześnie okienko zamknięto.
— Czy to nie jest godzina odejścia pociągu do Hawru? — pytał podróżny ów posługacza.
— Tak panie, lecz już kassa zamknięta. Za minutę pociąg odchodzi.
Nieznajomy zdawał się być mocno niezadowolony; zmarszczywszy brwi w milczeniu:
— To źle! rzekł krótko, a o której godzinie odchodzi najpierwszy pociąg do Hawru?
— Szósta minut trzydzieści.
— Przybywa zaś?
— Jedenasta minut pięć.
— Dziękuję.
I wyszedł ze stacyi, udając się na ulicę Amsterdam.
— Spóźniłem się — wyszepnął — zawsze wołałbym był w dzień podróżować. Ha! trudno, kiedy się tak stało... Trzeba, przez ten czas coś zjeść, gdyż czuje się mocno głodnym.
To mówiąc wszedł do jednej z restauracyi, uczęszczanej przez Anglików i Amerykanów, położonej na przeciw stacyi drogi żelaznej, przy ulicy Amsterdam.
— Co pan podać rozkaże... — zapytał posługujący, zbliżając się — może śniadanie?
— Dobrze. — Podaj mi kartę, rozkład jazdy dróg żelaznych i co potrzebne do napisania listu.
Siadł przy oddzielnym stole, gdzie chłopiec przyniósł mu przedmioty żądane.
— Podczas gdy będą dla mnie przygotowywać śniadanie, wyślę depeszę, rzekł.
— Cóż łatwiejszego — odparł kelner — telegraf mamy obok; jeżeli pan sobie życzy, to posłaniec hotelowy odniesie depeszę.
— Dobrze; zaraz ją napiszę.
Kelner oddalił się, a podróżny otworzywszy księgę z rozkładem jazdy pociągów Wschodniej drogi żelaznej, przebiegł oczyma pomieszczone tamże ogłoszenia hotelów, znajdujących się w Hawrze.
— Wszystko mi jedno, którykolwiek, rzekł; rzecz główna, abym nie szukał przybywszy na miejsce a tem samem nie wyglądał na gamonia niewiedzącego czego chce i dokąd jedzie. Zresztą w Ha wrze długo nie pozostanę, a mimo iż wszyscy mnie mają za, zmarłego w pożarze przy ocalaniu kassy i że zmieniłem się do niepoznania, roztropniej jest co rychlej opuścić Francję. Wzrok jego zatrzymał się na pierwszym anonsie hotelu gdzie wyczytał:

„Hotel Paryża i Admiralicyi, właściciel Lemel.

— Ten będzie dobrym., rzekł, lepszym niż inne, ponieważ Widzę iż się znajduje na wprost wybrzeża, dokąd przybijają statki, płynące do Southampton. Będę miał korzyść, niepotrzebując ukazywać się w mieście. Pierwszym z okrętów popłynę do Anglii, a ztamtąd jak najprędzej do New-Jorku”.
Zamknąwszy księgę, wziął ćwiartkę papieru, pióro i nakreślił te słowa

„Hotel Admiralicyi, Lemel Hawr”.

„Jedenasta minut pięć wyjeżdżam dziś wieczór z Paryża. Proszę o przygotowanie dla mnie wygodnego, z komfortem urządzonego pokoju”.

Paweł Harmant.

Przywołał kelnera.
— Oto depesza — rzekł, podając mu papier.
— Natychmiast odniosą ją panie.
— Dobrze, podaj mi teraz śniadanie.
W kilka minut później osobistość ta zajadała podany sobie posiłek z niezwykłym apetytem i zupełnie spokojnem sumieniem, poczem jegomość ów czytał dzienniki, wypalił kilka cygar, a widząc zbliżającą się godzinę odejścia pociągu, podszedł do okienka kassy gdzie sprzedawano bilety z Paryża do Hawru i kupił jeden pierwszej klasy. O szóstej minut trzydzieści pociąg wyruszył. Aż do Montes miał tylko jednego towarzysza podróży. Od stacyi Montes podróżował sam, z czego zdawał się być mocno zadowolonym, a korzystając z samotności, otworzył kuferek podróżny, dobył zeń jakieś papiery i przeglądał je z wielką uwagą Były to plany maszyny, nakreślone z nadzwyczajną starannością w najdrobniejszych szczegółach. W owym podróżnym czytelnicy poznali zapewne mimo zmiany ubrania i koloru włosów, Jakóba Garaud nadzorcę fabryki w Alfortville, Jakóba Garaud podpalacza, mordercę. Opuszczając tego nędznika na chwilę, winniśmy wytłumaczyć, dla czego nie został zagrzebanym w gruzach pożaru, tak jak o tem wszyscy przekonanymi byli.
W chwili katastrofy jak pamiętamy, po wejściu do pawilonu dla spełnienia pozornego w oczach zebranych czynu poświęcenia przy ocaleniu kassy i papierów pana Labroue, zawołał: Na pomoc! duszę się! umieram... Był to łotr podstępny, zuchwały, nie wahający się rzucić na kartę wszystkiego dla zdobycia majątku nawet z niebezpieczeństwem życia! Chciał, aby nikt nie wątpił o jego śmierci, by w razie gdyby zeznanie Joanny skierowało się przeciw niemu, nie znalazło ono wysłuchania, uważanem lecz było za pot warz ohydną.
Jakób znał doskonale od dawna rozkład pawilonu. Wiedział, że okno umieszczone przy schodach wiodących do apartamentu pana Labroue, wychodziło na wieś, po za fabrykę.
Wyskoczywszy nim pośród kłębów płomieni i dymu naprzód już plan dalszy sobie ułożył.
W owej to krytycznej chwili wszystko trzeszczało mu pod nogami, wszystko groziło zwaleniem mu się na głowę. Zamiast wejść do gabinetu, przeskoczył śmiało palące się schody, dosięgnął okna, którego szyby pękały pod siłą nadzwyczajnego gorąca, wydał tam ów krzyk przyzywający ratunku, jaki zmroził serca obecnych, i pół oślepiony, na wpół odurzony czadem i dymem rzucił się przez okno na dół. Wówczas to dało się słyszeć straszne trzeszczenie i zapadł się dach pawilonu.
— Do czarta! zaledwiem umknął, wyszepnął. I znalazłszy się w otwartem polu zdrów i cały, podczas gdy wszyscy mieli go za zwęglonego w pożarze, uciekał przez pola ku drodze. W godzinę potem, wyczerpany znużeniem, usiadł na murawie w lasku Vincentaux.
— Nakoniec!... rzekł, jestem ocalony!
Odetchnął całą piersią, a przekonawszy się, iż go nikt nie ściga, postanowił czekać aż do świtania. Z pierwszym blaskiem dnia, zdjął z siebie ubranie, odchylił koszulę i wydobył paczki biletów bankowych oraz skradzionych z kassy papierów jakie ukrył na piersiach. Papiery i bilety bankowe były nieco zgniecione, nieco wilgotne, nic jednak na wartości swej nie straciły.
Jakób Garaud uśmiechnął się z szatańskiem zadowoleniem. Złożywszy starannie dowody swej zbrodni, owinął je chustką, wsunął na piersi, podniósł się i udał drogą do Paryża.
Nie czuł już prawie „wcale znużenia. Siódma uderzała, gdy wchodził do tego wielkiego miasta. Suknie jego osychać poczynały, lecz całe były biotem pokryte, jakoteż obuwie. Zatrzymał się więc przed sklepikiem czyściciela, kazał sobie uporządkować ubranie, poczem skierował się do magazynu ubiorów, gdzie kupił takowe wraz z nowem obuwiem, jakoteż bieliznę i kuferek podróżny, w jakim zamknął te wszystkie sprawunki, poszedł do kąpieli, przebrał się, ujrzawszy z zadowoleniem, iż jest zupełnie zmienionym. Jedynie możnaby go było z postaci poznać oraz rudawej brody i włosów. Aby się tego pozbyć wstąpił do jednego z fryzyerów.
— Czy nie masz pan jakiego płynu? — pytał niby żartobliwie — którymbyś mógł mi przyfarbować włosy? Kolor rudy nie jest teraz w modzie, kobiety nie lubią tej barwy, a ja — widzisz pan, chciałbym się jeszcze podobać...
— Owszem panie — rzekł fryzyer.
— Na jak długo zabarwienie to służyć może?
— Do ośmiu dni. Następnie potrzebujesz pan odnawiać od czasu do czasu, aby utrzymać kolor.
W pół godziny później nadzorca miał włosy najpiękniejszej czarnej barwy, a przejrzawszy się w zwierciadle nie poznał sam siebie.

XXIII.

Ucieszony z otrzymanego rezultatu, Jakób Garaud kupił kilka flakonów tego płynu, załatwił jeszcze sprawunki w magazynach do projektowanej podróży, a wsiadłszy w powóz udał się na stacyę Saint-Lazare, gdzie widzieliśmy go spożywającego śniadanie i wysyłającego depeszę do Hawru z podpisem „Pawła Harmant“.
Nazwisko to nie było czczym wynalazkiem. Paweł Harmant żył i istniał. Był to mechanik, przyjaciel Jakóba i kolega w jednej z fabryk we Włoszech, gdzie umarł. Nadzorca przywłaszczył sobie dowód legitymacyjny, powierzony niegdyś przez dawnego przyjaciela, przewidując, iż wypadnie mu może kiedy opuścić Francyę. Rysopis Pawła Harmant, wypisany na pierwszej stronicy książeczki, oprócz koloru włosów i brody, zbliżał się zupełnie do rysopisu Jakóba Garaud. Ogolony, przyfarbowany, stał się zupełnie podobnym do jej pierwszego właściciela. Czując się teraz zupełnie bezpiecznym dążył śmiało po drodze do majątku, będąc pewnym, iż ujdzie bezkarnie surowości prawa.


∗             ∗

Pójdźmy za Joanną, którą pozostawiliśmy uśpioną w lesie, obok swojego syna; biedna ta matka z sił wyczerpana, spała blisko dwie godziny. Skoro się przebudziła, słońce już było wysoko, a Juraś spał ciągle trzymając w obu rączętach swego tekturowego konika. Wdowa wpatrywała się weń Czas długi, łzy z jej oczu płynęły, przynosząc ulgę smutkowi.
— Nie płaczmy — szepnęła — trzeba mieć odwagę, należy myśleć o dziecku, o jego przyszłości. O przyszłości!... — powtórzyła załamując ręce — jakąż ona dla mnie być może? Nic nie posiadam prócz tego przemoczonego ubrania, a w kieszeni ani sous! Czem wyżywię biedne me dziecię? Ha! — będę pracowała, znajdę sobie gdzie służbę. Trzeba iść dalej. Być może zajdę do Paryża, nie zatrzymani się nigdzie tej nocy. Jutro zapukam do pierwszej lepszej chaty wieśniaczej, jaką napotkam przy drodze, prosząc o jaką robotę. Czyż znajdą się serca tak twmrde któreby odmówiły mi tego?
Tutaj przerwała, owładnięta nową trwogą.
— A jeśli badać mnie zechcą przed przyjęciem do służby? — wyjąknęła — co wówczas powiem? Jeśli mnie zapytają o legitymacye? Co począć? Nie mam ich wcale! Ach! może Bóg dobry ześle mi natchnienie. Gdybym wiedziała przynajmniej, gdzie się znajduję, w jakiej okolicy, w którą idę stronę? Dziś rano, w tej wiosce zapytać pragnęłam, zbrakło mi odwagi, nieśmiałam!
W chwili tej Juraś się przebudził. Matka pochyliła się ku niemu.
— Mamo, jam głodny! — zawołało dziecię otwierając oczęta.
— Masz, jedz, kochanie — wyrzekła, podając chłopczynie część kupionej żywności.
— A ty mamo nie jesz? — zapytał.
— Nie, lube dziecię.
— Dlaczego?
— Nie jestem głodną.
Niestety! Biedna matka cierpiała głód, dokuczający jej gwałtownie; czyż mogła jednak uszczuplić zapasów żywności, przeznaczonych dla swojego syna? Usiłowała zapomnieć o głodzie. Czas nieskończenie długim jej się zdawał, obawiała się jednak ukazywać wśród dnia na gościńcu, tak blisko Paryża, a zarazem pragnęła, aby i dziecię dłużej odpoczęło... Noc zapadła nareszcie. Joanna dała znów chłopczynie kawałek chleba z czekoladą, poczem udała się w drogę, idąc na los szczęścia, wprost przed siebie. Za zbyt jednak wiele liczyła na własno siły, zbolałe nogi utrzymywały ją zaledwie; nie wiele uszła podczas nocy i po kilkakrotnie dla wypoczynku zatrzymywać się musiała, poczem wlokła się z wysileniem.
Noc upłynęła; świtać zaczęło. Młoda kobieta znalazła się pośród rozleglej równiny. Nie dostrzegała najmniejszej kępy Krzew, któreby mogły służyć jej za schronienie. Wieśniacy idący na robotę w pole, patrzyli na nią z zdziwieniem. Widząc ją bladą, ze zmienionym obliczem, w sukni zabłoconej, z pod oka nie ufnie na nią spoglądali. Nieszczęsna szła ciągle, niosąc uśpionego Jurasia. Wreszcie spostrzegła zabudowania wioski, bielejące w oddaleniu.
— Cokolwiekbądź się stanie — szepnęła zdyszana — zatrzymam się tu!
Jedna z wieśniaczek przechodziła w poprzek drożyną. Joanna zapytała ją:
— Chciej mi pani powiedzieć, jak się nazywa ta wioska, którą tu widzę przed sobą?
— Chévry, pod Brie-Comte-Robert — odrzekła wieśniaczka i poszła w swą drogę.
Pani Fortier uczuła, iż kroku dalej postąpić już nie jest wstanie. Nogi odmo wiły jej posłuszeństwa, zmuszoną była usiąść po nad drogą. Przechodzący patrzyli na nią ze złośliwą ciekawością. Mała wiejska dziesięcioletnia dziewczyna pędząca krowę na pastwisko, zatrzymała się spoglądając na siedzącą.
— Chciej mi powiedzieć dobre me dziecię — przemówiła do niej — w której stronie Chevry znajduje się, mieszkanie proboszcza?
— Dom księdza proboszcza jest pierwszym z brzega, ten, który pani tam widzisz z białą wieżyczką, otoczony drzewami — odpowiedzialni dziewczyna, ku wsi wskazując.
Biedna matka podniosła się, wzięła na ręce Jurasia i jakby w śnie pogrążona, wolnym krokiem iść zaczęła.
— Udam się do proboszcza tej wioski; przedstawiciel dobrego Boga może się ulituje nademną, nie odmówi mi swej pomocy i rady — idąc szeptała z cicha.
Probostwo plebana w Chévry, był to dom stary, lecz dobrze zbudowany. Na obu piętrach widniały facyaty; wieżyczka wznosząca się na dachu służyła za gołębnik, a gęste drzewa użyczały budynkom cienia i zieloności.
Przed domem znajdował się trawnik, ubarwiony zwojami kwiatów, jakie widać było od strony drogi przez dzielące go od tejże kraty żelazne, po za probostwem rozciągał się ogród warzywny i owocowy. Od lat dwudziestu, jeden i tenże sam proboszcz tu zamieszkiwał, rządząc parafią składającą się z czterystu dusz.
Ksiądz Feliks Langier był mężczyzną pięćdziesięcioletnim, o uśmiechniętem, otwartem obliczu, spojrzeniu tkliwem, łagodnem, pełnem szczerości. Wszyscy bez wyjątku parafianie kochali go i szanowali. Mieszkał na probostwie jedynie ze starą służącą i siostrą swą panią Klarą Darier, która owdowiawszy przed, siedmiu laty, sprowadziła się do brata po śmierci męża, pozostawszy bezdzietną wprawdzie, lecz posiadającą dość okrągłą sumkę pieniędzy. Pani Darier zachowywała dla swego brata tyle tkliwości, ile szacunku zarazem, dzieląc dlań cześć i uwielbienie parafian, przyczem znaczną część swych dochodów obracała na czyny miłosierdzia.
Udajmy się do probostwa do Chévry, cofnąwszy wstecz o dzień jeden, to jest do chwili, w który po owej nocy burzliwej słońce wznosić się poczęło nad dymiącemi zgliszczami fabryki, a Joanna Fortier zasnęła w lesie obok swojego syna.
Było to w pół do drugiej w południe. Młody dwudziesto-trzy letni mężczyzna wysiadł właśnie natenczas z pociągu drogi żelaznej, wychodzącego z Paryża o siódmej, a przychodzącego do Brie-Comte-Bobert o ósmej godzinie.
Młodzieniec ów, zaopatrzony w przybory malarza-pejzażysty, ze składanemi sztalugami, pudełkiem farb i parasolem w ręku, szedł spiesznym krokiem, wesoło, drogą ocienioną wielkiemi drzewami, w stronę ku Chévry.

Był to piękny chłopiec, o fizyognomii inteligentnej i uśmiechniętej zarazem. Drobny, jasno — blond wąsik, zakręcony w górę à la Van Dyck, puszył się nad wierzchnią jego wargą. Ciemno-błękitne oczy młodzieńca wyrażały niezwykłe bystrą inteligencję i silną wole. Mała bobrowa czapeczka, nieco ku lewej skroni pochylona, zręcznie spoczywała na jego głowie. Idąc palił cygaro. Młodzieniec ów zwał się Edmund Castel. Matki swej nie znał, straciwszy ją w niemowlęctwie. Ojciec jego kupiec z Montmartre, zmarł przed czterema laty, zostawiając Edmundowi skromny mająteczek, który pozwolił mu wszelako idąc za natchnieniem, poświęcić się obranemu zawodowi artystycznemu, w jakim miał nadzieję kiedyś, przy gorliwej pracy, zaszczytne zająć stanowisko.

XXIV.

Powołanie Edmunda Castel było prawdziwem i szczerem. Młodzieniec ów posiadał obok tego silną energię, rzadką wytrwałość, obok których wskutek doskonalenia się jego, znawcy malarstwa, zaczęli cenić prace młodego artysty.
Idąc szybkim krokiem po gościńcu do Chévry, podziwiał te ciepłe wspaniałe tony, jakiemi przystrajała jesień przyrodę.
Gdy wchodził do wsi, wieśniacy witali go, jako dawnego, dobrze sobie znajomego. Młodzieniec, wzajem oddając pokłony, szedł dalej drogą aż do probostwa, przed którem się zatrzymał. Przybywszy pociągnął za dzwonek, następnie przycisnął guzik umieszczony w sztachetach, jakich nigdy na klucz nie zamykano, wszedł do ogrodu, minął wysypaną piaskiem aleję, sunącą kręto wokoło trawnika i zawrócił się w stronę warzywnego sadu.
Ksiądz Langier z rydlem w ręku pracował Na odgłos kroków przybywającego podniósł głowę, a spostrzegłszy Edmunda, wydał okrzyk radosnego zdziwienia; zagłębił rydel w ziemię, jaką uprawiał, spiesząc na spotkanie przybyłego.
— Witaj! — kochane dziecię! — wołał proboszcz, dobrotliwie otwierając ramiona; — jakaż przyjemna dla mnie niespodzianka! To mówiąc przytulił Edmunda do swych piersi, okrywając go uściśnieniami.
— A więc przebaczasz mi, drogi opiekunie, niedyskrecyę, z jaką tu spadam nieoczekiwany? — mówił z uśmiechem młodzieniec.
— Przebaczam, jeśli mi przyrzekniesz, że twoje odwiedziny długo potrwają...
— Aż przez cały tydzień!
— Jakto, tydzień tylko? — to zamało!
— Dłużej rozporządzać czasem nie mogę...
— A więc niech będzie i osin dni, ośm dni miłych przechadzek, szczerych pogadanek.
— I partyjek w szachy — dodał, śmiejąc się Edmund.
— No, no! zobaczymy, czyś bieglejszy w tej grze, niż w roku zeszłym...
— Obawiam się, żem mało w niej uczynił postępu.
— Lecz jesteś znużonym — rzekł proboszcz; — idź, pozbądź się twoich malarskich przyborów, a następnie powitaj mą siostrę, która niezmiernie ucieszy się z twego przybycia.
— A którą mam nadzieję ujrzeć w pełnem zdrowiu...
— Tak! Bóg jest dobrym... nieskończenie dobrym! — ciągnął z przejęciem ksiądz Langier — zesłał nam życie tak słodkie...
To mówiąc, zaprowadził Edmunda do małego pokoiku na facyacie, gdzie młodzieniec poskładał swoje przyrządy.
— Klaro... Klaro! — zawołał proboszcz.
— Czego żądasz, bracie? — zapytała kobieta, ukazując się w sieni.
— Chodź prędko... mamy gościa... gościa niespodziewanego, nader przyjemną wizytę, która cię ucieszy. Nasz artysta Przybył.
— Edmund?! — zawołała pani Barier, biegnąc ku schodom. — Ach! jakaż miła niespodzianka! Lecz gdyby był nas uprzedził, przygotowałabym mu pokój przynajmniej.
— Umyślnie nie pisałem, chcąc przybyć nieoczekiwany — wyrzekł młodzieniec, całując ręce siostry proboszcza. — I otóż jestem na cały tydzień!
— Czas bardzo krótki... wystarczy może jednak na zakosztowanie moich konfitur, które tak lubisz... — odrzekła, śmiejąc się pani Barier. — Czy teraz potrzebujesz czego?
— Nic... upewniam.
— Siądziemy do śniadania, jak zwykle, o jedenastej. Wiesz, gdzie twój pokój, rozgość się więc w nim, proszę. Ja pójdę wydać rozkazy Brygidzie.
— Uprzedzam, iż mam wilczy apetyt.
— Tem lepiej!
Tu pani Darier poszła się zająć przyrządzeniem śniadania.
— Znajdziesz mnie w ogrodzie — rzekł proboszcz — chcę skończyć kopanie rabatki.
Artysta złożył swoje przybory w pokoju, jaki zwykle za każdą bytnością w Chévry zajmował, przebrał się i poszedł do warzywnego ogrodu na spotkanie księdza Langier, który złożywszy swe ogrodnicze narzędzia, ujął pod ramię młodzieńca i udał się z nim do altanki, otoczonej zielenią.
— Mamy zapewne wiele z sobą do pomówienia, drogie dziecię — rzekł proboszcz siadając — nie widzieliśmy się od sześciu długich miesięcy.
— Nic tak ważnego nie zaszło, opiekunie, życie moje spokojnie płynęło.
— A twoja praca?
— Pracowałem wiele z zapałem i nadzieją.
— Jakież rezultaty?
— Zadawalniające... z punktu widzenia rzeczy materjalnego. Życzy nam dobrze sprzedawać swoje obrazy... Pieniądze jednak, to nie wszystko jeszcze...
— Marzysz o sławie?...
— Jeśli nie o niej, co byłoby nazbyt ambitnem w mym wieku, to o wziętości przynajmniej...
— Wszak jesteś już znanym...
— Nie dosyć jeszcze... Chciałbym jednym ruchem wznieść się po nad poziom...
— A czegóż ci do tego trzeba
— Wynaleźć niezwykły temat do obrazu i mistrzowsko go wykonać. Dwie rzeczy nader skromne, jak widzisz, opiekunie — kończył, śmiejąc się, Edmund.
— Być może, coś tu wynajdziesz...
— Chciałbym... i spodziewani się prawie, gdyż rodzicielska życzliwość twoja, proboszczu, niejednokrotnie przynosiła mi szczęście.
— Będę prosił Boga przy odprawianiu mszy świętej, aby ci zesłać raczył dobre natchnienie.
Proboszcz Langier był typem zacnego kapłana. Miał duszę prostą, umysł wzniosły: był księdzem nie z rzemiosła, lecz z powołania i szedł niezachwiany przez życie, cały oddany Bogu i ludziom, w czyn wprowadzając bezustannie trzy wielkie cnoty chrześciańskie: Wiarę, Nadzieję i Miłosierdzie.
— Czynić dobrze — mawiał — oto cel życia! Człowiek dlatego żyje jedynie.
Kolega szkolny niegdyś i zażyły przyjaciel ojca Edmunda Castel, widział wzrastającym syna od niemowlęcia i przelał nań całą przyjaźń, jaką niegdyś żywił dla ojca, tem więcej, gdy poznał w Edmundzie jedną z tych natur wybranych, jakiej nic z drogi prawości sprowadzić nie zdoła. Potrzebujemyż objaśniać, że miłość młodzieńca ku księdzu Langier nie ustępowała w niczem uczuciu, jakie ten chował dla niego?
O jedenastej trzy wyż wymienione osoby znalazły się w jadalni.
Pani Klara Darier, jak wiemy, posiadała znaczny majątek; owóż dzięki jej staraniu, stół księdza, proboszcza odznaczał się jeśli nie zbytkiem, to obfitością i smakiem podawanych pokarmów.
Edmund zajadał też z wielkim apetytem, a nie myśląc dnia tego zasiadać wcale do gracy, wyszedł wraz z księdzem Langier po śniadaniu, towarzysząc mu w odwiedzaniu ubogich i chorych. Wrócili na obiad, po którym rozpoczęli partję szachów, jaka się długo ciągnęła.
Tak przeszedł wieczór. Edmund, udawszy się na spoczynek, zasnął szybko, marząc o „niezwykłym temacie do obrazu“, któryby, jak słyszeliśmy go mówiącym, „mógł go wznieść nad poziom“.
Nazajutrz, wstawszy bardzo rano, przygotował paletę, ustawił stalugi w ogrodzie i nakreślił naprędce studyum budzącej się wioski w przejrzystej mgle poranku.
Około siódmej ksiądz Langier wrócił po mszy z kościoła.
— Szczęść Boże! — zawołał, znalazłszy Edmunda przy pracy — pomimo, iż nie jestem znawcą, nie omylę się twierdząc, że to studyum znakomite. Widzę, iż doskonale odtwarzasz przyrodę.
— Żadna pochwała droższą mi być nie może!... — rzekł Edmund.
— Jest ona szczerą: pracuj, pracuj dalej!
I oddalił się proboszcz, usiadłszy pod kasztanami, zkąd mógł patrzeć na pracującego artystę, nie przeszkadzając mu rozmową.
Wewnątrz domu pani Darier zajęta była gospodarstwem, Służąca Brygida karmiła króliki i drób w podwórzu, przytykającem do ogrodu.
Dziesięć minut upłynęło zaledwie, gdy głos dzwonka zabrzmiał przy sztachetach żelaznych.
— Ktoś przybywa — rzekł Edmund.
— Drzwi są otwarte — odpowiedział proboszcz. — Ludzie tutejsi znają nasz zwyczaj domowy, wchodzą po zadzwonieniu.
Zaledwie ksiądz wyrzekł te słowa, dźwięk dzwonka zabrzmiał powtórnie.
— Widocznie ktoś obcy — rzekł.
Zawoławszy na Brygidę nieco podniesionym głosem, kazał jej wyjść zobaczyć, kto dzwoni.
Służąca, opuściwszy drób i króliki, podbiegła ku furtce ogrodowej i otworzyła takową.
Młoda kobieta, wyczerpana z sił, z dzieckiem na ręku, klęczała w progu.
Brygida zbliżyła się ku niej z pośpiechem.
— Pomocy... ratunku!... — wyszepnęła Joanna, którą zapewne poznali czytelnicy w przybyłej. — Przez litość... pomocy dla mnie i mojego dziecka.
Wzruszona i rozrzewniona do głębi Brygida, ujęła w pół klęczącą, chcąc jej dopomódz do podniesienia się z ziemi. — Joanna z wysileniem powstała, lecz w tejże chwili zachwiawszy się, omal powtórnie nie upadła.
— Księże proboszczu! — wołała Brygida — racz pośpieszyć co żywo, proszę... jeśli łaska!
Na to wezwanie ksiądz Langier przybył z Edmundem.
— Co się stało? — pytał zaniepokojony.
— Jakaś młoda kobieta wzywa ratunku... mdleje co chwila.
— Mamo... ach! mamo... — krzyczał Juraś, okrywając pocałunkami bladą twarz matki.
— To biedna kobieta i dziecię umierają ze znużenia — zawołał Edmund, podtrzymując Joannę.
— A może i z głodu?... — dodał proboszcz.

XXV.

Brygida wzięła na ręce Jurasia.
Pani Darier, zdziwiona dobiegającemi ją wyrazami również ku furtce przybiegła.
— Klaro! droga moja siostro — rzekł proboszcz — dwie filiżanki bulionu jaknajprędzej dla tych biedaków... dwie filiżanki, proszę cię... i butelkę starego Bordeaux przyślij tu przez Brygidę pod kasztany. Matka i dziecię upadają ze znużenia.
Brygida pośpieszyła za panią Darier, posadziwszy na ławce Jurasia; Edmund z proboszczem podtrzymywali Joannę, pragnącą się dowlec do swego syna. Niektórzy z przechodzących wieśniaków zatrzymywali się przed uchyloną furtką ogrodu, patrząc ciekawie na przybyłych.
— Jakiż to zacny człowiek ten nasz proboszcz! — rzekł jeden z wieśniaków! — W niesieniu pomocy cierpiącym jest zawsze pierwszym! Przysięgam, Macieju, nie znam jemu podobnego!
Joanna, upadłszy na ławkę obok Jurasia, zdała się być bliską omdlenia. Edmund, pobiegłszy po wodę, skrapiał nią jej skronie. Pani Fortier, otworzywszy na pół przymknięte oczy, szukała wzrokiem swojego syna, a spostrzegłszy go, wyciągnęła doń ręce.
— Uspokój się, pani... — rzekł proboszcz — my mamy o tym malcu staranie.
— Och! dzięki... dzięki! — jąkała Joanna, zalewając się łzami, on głodny niebożę.
W chwili tej ukazała się pani Davier z Brygidą, niosąc pokarm dla syna i matki.


∗             ∗

Telegraficzna wiadomość, przysłana do Saint-Gervais siostrze pana Labroue przez kasy era Ricoux, uderzyła jakby gromem w jej serce. Pomimo lakoniczności depeszy, treść jej przedstawiała jasno rzecz całą, zkąd pani Bertin pojęła w jednej chwili cały ogrom nieszczęścia.
Będąc jednak kobietą energicznej natury, nie poddawała się łatwo nieszczęściu. Dozwoliwszy, przeminąć pierwszym chwilom boleści, powiedziała sobie, iż należy jej działać bez straty czasu, jak to wskazywała depesza. Należało jechać do Alfortville niezwłocznie — wiedziała o tem, czuła to dobrze, wszak z jej wielkim smutkiem łączyła się trwoga głęboka; nie mogła zabrać z sobą swego ukochanego siostrzeńca, Lucyanek zaledwie powracać zaczął do zdrowia. Trzeba go więc było w tym razie powierzyć komuś pewnemu... lecz komu? Czas naglił. Pani Bertin szybko powzięła postanowienie. Poszła do swojej sąsiadki, dzielnej, uczciwej wieśniaczki, której zacny charakter dobrze był jej znanym, z prośbą, by zastąpiła ją na czas nieobecności w mieszkaniu. Przyjąwszy propozycyę, wieśniaczka przybyła do łóżeczka chłop czyny, rozpływającego się wre łzach na wiadomość o wyjeździe ciotki, lecz który uspokoił się, gdy ta obiecała mu przywieźć piękną zabawkę.
Siostra pana Labroue wyjechała przeto spokojna o dziecię, zatrwożona jedynie ponurym obrazem, jaki ją oczekiwał w Alfortville.
Widok ten w rzeczy samej był przerażającym. Biedna kobieta omal nie padła bez zmysłów, znalazłszy się w spalonej fabryce, wobec trupa brata swego, którego jeszcze w wigilię dnia tego widziała tak pełnym sił, zdrowia i wiary w swą przyszłość.
Ricoux nie oddalał się z owego ponurego teatru zbrodni. Pragnąc okazać gorliwość, czuwał przy ciele zamordowanego, gdzie też zastała go pani Bertin za swojem przybyciem.
Pocieszywszy zwykłemi w podobnych wypadkach słowy siostrę swego pryncypała, kasyer prosił, aby pomówić z nim zechciała o interesach; chodziło bowiem o ocalenie resztek dla pozostałego sieroty. Opowiedział, wśród jakich okoliczności znaleziono trupa zamordowanego inżyniera, oraz straszne oskarżenie, ciążące na Joannie Portier.
— Jakto? — zawołała pani Bertin z osłupieniem — czyż ta kobieta, za którą brat mój prosił, ażebym ją wzięła do siebie dla zapewnienia tak jej, jak i jej dziecku szczęśliwej egzystencyi... ta kobieta mogłaby powziąć potworny zamiar zamordowania swego dobroczyńcy? Ależ to niepodobna! Mylisz się, panie Ricoux, dając się owładnąć złudzeniu, wszak niejednokrotnie i sprawiedliwość się myli. Czyż ona miałaby siłę do spełnienia podobnej zbrodni? W tem wszystkiem ja widzę rękę Mężczyzny.
— Niezaprzeczone dowody zebrane zostały przeciw Joannie — rzekł kasyer poważnie. — W tym razie najmniejsza wątpliwość nie istnieje. Sędzia śledczy kazał mi o tem panią powiadomić.
Pani Bertin milczała, nie czując się jednak być przekonaną.
— Tenże sam sędzia — mówił kasyer dalej — kazał prosić panią, abyś zechciała przybyć do niego osobiście jaknajrychlej. Oto jego adres...
— Zaraz pojadę.
— Przedtem pomówmy jeszcze nieco o interesach mego nieodżałowanego pryncypała — ciągnął Ricoux dalej. — Zupełną ufność pokładał on we mnie, na którą, pochlebiam sobie, starałem się zasłużyć. Księgi kasowe utrzymywałem we wzorowym porządku.
— Czyż zniszczonemi one zostały?
— Do ostatniej karty... Lecz mógłbym je ułożyć nanowo. Wszystkie rachunki mam świeżo w pamięci.
— Powiedz mi pan, czy w chwili spełnienia zbrodni mój brat miał zachowane w kassie pieniądze?
— Tak! i to znaczną summę, niestety! Około dwóchset tysięcy franków.
— I wszystko przepadło?
— Wszystko!
— Ach! — zawołała pani Bertin z przerażeniem — stoimy więc wobec zupełnego bankructwa, bo czemże zapłacić tak znaczne passywa? Ja nie posiadam majątku... pamięć mojego biednego brata znieważoną zostanie!
— Bądź pani spokojną w tym względzie — rzekł Ricoux; — któżby śmiał zniesławiać tak zacnego człowieka?
— Ci, którym śmierć jego przyniesie stratę pieniężną.
— Nie będą do tego stopnia niesprawiedliwymi... nie! to niepodobna! Wszyscy znali pana Labroue jako człowieka prawego charakteru. Zbrodnia przecięła to pasmo życia, oddane zacnej pracy — mówił kasyer dalej. — Nie będą go oskarżali, ale żałować będą... wierzaj mi pani. Summy, jakie dłużnym pozostał pan Labroux, niezwłocznie wypłaconemi zostaną.
— W jaki sposób... przez kogo? — pytała.
— Przez towarzystwa, w jakich nieodżałowany mój pryncypał ubezpieczył fabrykę i znajdujące się w niej materyały. Towarzystwa te na silnych oparte są kapitałach, dostarczą zatem one summ, dorównywającym passywom. Powtarzam więc, wszystko zapłaconem będzie, zmarły nie pozostanie nic dłużnym nikomu.
— Czy te towarzystwa zostały powiadomione o katastrofie?
— Dziś rano wskutek wysłanych, przezemnie listów zjechali inspektorowie dla spisania protokułu — odrzekł kasyer — gdyby, co zdaje mi się niepodobnem, wynikły jakie kwestje lub trudności w szczegółach, przeciwko tymże pani «wystąpić zechciej jako siostra pana Labroue, jako opiekunka jedynego po nim spadkobiercy, gdyż rada familijna nieodwołalnie panią naznaczy główną opiekunką Lucyana.
— Wystąpię, gdy będzie tego potrzeba — odpowiedziała pani Bertin, jeśli nie sama, to działając przez adwokata mojego brata, któremu na to dam upoważnienie.
— Widziałem się z nim właśnie dziś rano, oczekuje on na panią.
— Będę u niego. A zatem wszystko stracone’... — dodała po chwili z westchnieniem. — Dziecię mojego brata nic posiadać nie będzie.
— Zostanie mu grunt, na którym stały budynki fabryczne.
— Cóż znaczy grunt bez budynków? Trudno jest nawet go sprzedać. Szczęściem, Lucyan mnie nie opuści, a szczupły mój kapitalik jemu przekażę. Będzie miał na początek chleb zapewniony. Czy masz pan upoważnienie do pochowania zwłok mego biednego brata? — pytała dalej.
— Mam, pani. Pogrzeb zamówiony na trzecią godzinę.
Fani Bertin ujęła rękę kasyera, ściskając ją szczerze.
— Dziękuję — rzekła — z serca dziękuję panu za dowody życzliwości i poświęcenia, okazane z twej strony zmarłemu.
— Byłem rzeczywiście szczerze przywiązanym do pana Labroue — rzekł Ricoux — dobrym on był dla mnie... Jego to dzisiaj żałuję... chciej pani wierzyć, a nie miejsca, jakie utracam.
Rozmowę powyższą przerwało przybycie urzędnika, o którym kasyer wspominał przed chwilą.
Pani Bertin, której był znanym, długo z nim rozmawiała, prosząc go o obronę interesów małoletniego sieroty.
— Prowadź pan sprawę w ten sposób — wyrzekła — ażeby nie trzeba było sprzedawać gruntów pozostałych po fabryce. Obecnie mało co dostałoby się za to, a gdy dorośnie mój siostrzeniec, zdoła odbudować, być może, ojcowiznę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po południu dnia tegoż ze wszech stron przybywano na pogrzeb.
Przyjaciele, klienci, dostawcy, robotnicy, wieśniacy z okolicy, wszyscy śpieszyli oddać ostatnią posługę człowiekowi dobra, którego kochali i szanowali, Ciało przewiezionem zostało do kościoła, a ztamtąd na cmentarz, wśród głębokiego smutku zebranych.
Natychmiast po pogrzebie pani Bertin wyjechała do Paryża z kasyerem, który miał jej towarzyszyć podczas bytności u sędziego śledczego. Urzędnik ten przyjął ich bezzwłocznie.
— Przedewszystkiem — rzekł — winienem uwiadomić panią, że zbrodnia surowo zostanie ukaraną. Spodziewam się lada chwila powiadomienia, że główna sprawczyni, jakiej wina stwierdzoną została, znajduje się już w rękach sprawiedliwości.

XXVI.

— Niestety! — odpowie pani Bertin — to mi nie powróci mojego brata!
— Tak jest, ale przynajmniej pomszczonym zostanie; — rzekł sędzia. — Pragnąłem widzieć się z panią — dodał — aby otrzymać ścisłe szczegóły, co do chwili powrotu pana Labroue. Brat pani, jak mnie powiadomiono, jeździł do Saint-Gervais, dla zobaczenia chorego syna?
— Tak panie; — wezwany moją depeszą. Synowiec mój, mały Lucyan, dotknięty został chorobą gardła, jaka mogła przynieść smutne następstwa. Obecność zatem ojca, zdawała mi się być konieczną. Gdy brat mój przybył, niebezpieczeństwo minęło, dziecię miało się lepiej. Uspokoiwszy się, a mając ważne roboty w fabryce, wymagające jego obecności, odjechał brat mój nazajutrz, zamiast pozostać przez dwa dni u mnie, jak to sobie projektował.
— I jak nas o tem powiadomił przy wyjeździe; — dodał Ricoux.
— Którym pociągiem wracał nazajutrz? — zapytał sędzia.
— Pociągiem wychodzącym o czwartej, minut czterdzieści pięć, wieczorem.
— Mógł się zatem znajdować w Paryżu około dziesiątej, gdzie zatrzymał się, jak widać dość długo, dla nieznanych nam powodów i przybył do fabryki w chwili, gdy podpalaczka rozpoczynała swe dzieło. Schwytana na uczynku zabiła go!
— Kobieta... Czy podobna?... Jestże to możebnem? — ozwała się pani Bertin.
— Nie istnieje najmniejsza wątpliwość w tym względzie — rzekł sędzia. — Czy pani wiesz kto jest ta kobieta?
— Wiem, jest to Joanna Fortier; wdowa po robotniku, zabitym przy wybuchu kotła parowego; kobieta, losem której mój brat zajmował się żywo.
— Czy jednak pani wiadomo, iż pan Labroue usunął Joannę z obowiązku, którego nie spełniała należycie?
— Wiem o tem; — usunięcie to, jednak nie oznaczało niełaski z jego strony. Zastąpienie jej przez mężczyznę było koniecznem, oto rzecz cała. Mój brat mimo to, nie chciał jej pozostawić bez środków do życia; i właśnie, w dniu swojej śmierci prosił mnie, abym Joannę wraz z dzieckiem, przyjęła do siebie, co już pomiędzy nami ułożonem zostało.
— Czy Joanna Fortier wiedziała o tym zamiarze pana Labroue?
— Nie sądzę.
— Zatem, nie wiedząc doprowadziła do celu plan swojej zemsty.
— Czy podobna?
— Powtarzam pani, że wątpliwość jest tu niemożebną. Zebraliśmy przeciw niej pognębiające dowody. Sama chociażby ucieczka tej kobiety, potępia ją dostatecznie.
— Prawda, że czyn ten z jej strony jest dziwnym — wyrzecze pani Bertin — można go jednak zarówno przypisać przestrachowi, jako i zbrodni.
— Ach! pani, czegóż się mogła obawiać, niewinna Joanna Fortier? Obok tego zakupienie! przez nią znacznej ilości petroleum, przekonywa nietylko o zbrodni, lecz i o obmyśleniu naprzód potwornego planu.
— Jakież przyczyny mogły skłonić ku temu nieszczęśliwą?
— Przed wszystkiem zemsta...
— A potem?
— Chciwość.
— Czyż co ukradła?
— Jest to prawdopodobnem. Pan Labroue został zabitym w korytarzu, wiodącym do jego gabinetu, gdzie znaleziono jego trupa. Zkąd więc morderczyni znajdowała się w tem miejscu, jeżeli nie dla ukradzenia wielkiej summy pieniędzy, o której wiedziała, że jest w kasie zamkniętą.
— Ależ to tylko przypuszczenie...
— Jakie pewnikiem się stanie, gdy przeszukamy gruzy spalonych murów, celem odnalezienia szczątków stopionego złota, które znajdować się tam powinno, jeżeli kradzież spełnioną nie została.
— Pańskie więc podejrzenia wyłącznie spoczywają na Joannie Fortier?
Sędzia śledczy spojrzał na badawczo na panią Bertin.
— Nikt inny nie został nam przedstawionym w tym względzie. Miałażbyś pani mieć poszlaki na jaką inną osobistość?
— Obowiązkiem jest moim powiedzieć wszystko co wiem, a nawet co myślę — odparła pani Bertin. — W dniu, w którym brat mój przybył do Saint-Gervais dla odwiedzenia chorego syna, miałam z nim długą rozmowę. Wiadomo panu, że mój brat był wynalazcą, że przepędzał życie na odszukiwaniu postępów w mechanice przemysłowej.
— Wiem, że pan Labroue był uczonym.
— Otóż, zwierzył on mi się w pewnym względzie.
— W czem takiem?
— Wynalazł maszynę do giloszowania krzywych powierzchni. Zbudowawszy ją w krótkim czasie, miał nadzieję zebrania ztąd wielkiego majątku. Plany wykończał w najściślejszej tajemnicy i powierzył takowe jedynie...
— Komu?
— Człowiekowi, który mógł był powziąć myśl przywłaszczenia sobie jego wynalazku, eksploatowania go na własną korzyść i zbogacenia się z krzywdą prawdziwego twórcy. Przypuściwszy to, kradzież, podpalenie fabryki, morderstwo, wszystko wyjaśnionem zostanie. Nie mogę wierzyć albowiem, aby kobieta choćby najbardziej energiczna i mściwa, zdolną była do spełnienia podobnego dzieła zniszczenia.
— Kogo więc pan Labroue wtajemniczył w swe plany?
— Nadzorcę fabryki...
— Nazwiskiem?
— Jakób Garaud.
Ricoux zerwał się z krzesła. Usłyszawszy to sędzia śledczy uśmiechnął się z lekka.
— Pani błądzisz w tym razie — rzekł.
— Ja, błądzę?
— Tak. Ponieważ jeśli jest człowiek, którego żadne podejrzenie dosięgnąć nie zdoła, to ten właśnie, jakiego pani wskazujesz.
— Dlaczego?
— On umarł.
— Umarł?! — zawołała pani Bertin.
— Tak. Stał się ofiarą własnego poświęcenia, skoczywszy w płomienie dla ratowania papierów i kasy pana Labroue; co potwierdzam, jako naoczny świadek — zawołał Ricoux. — Widziałem na własne oczy, jak zapadł się po nad nim dach pawilonu, pogrążając go w piec ognisty, gdzie nie mogliśmy nawet odnaleść szczątków jego. Jakób Garaud stał się męczennikiem obowiązku. Cześć jego pamięci!
— Umarł! — powtórzyła pani Bertin. — Masz pan słuszność panie sędzio, ja się pomyliłam w moich przypuszczeniach — dodała po chwili — niewiedziałam o tyle tragicznym zgonie tego dzielnego człowieka.
— Nic dziwnego, pragniesz pani również jak my, ażeby zabójca twego brata został ukaranym, i odszukać go usiłujesz, to naturalne. Wszak wierzaj mi pani, prawdziwą i jedyną sprawczynią zbrodni, jest owa potworna istota, Joanna Fortier! Czy nie masz pani jeszcze jakich innych objaśnień do udzielenia?
— Nie panie.
— Żegnam więc; gdybym potrzebował jakich szczegółów, napiszę do pani, prosząc ją o przybycie.
— Jestem na pańskie rozkazy: — odrzekła siostra pana Labroue i wraz z kasyerem opuściła gabinet sędziego.


∗             ∗

Joanna zostawszy życzliwie przyjętą przez księdza Langier, jak wiedzą czytelnicy, otrzymała tam potrzebną sobie pomoc i staranie. Filiżanka bulionu i nieco starego wina, wzmocniły dwoje tych biednych istot upadających ze znużenia i głodu.
— Niech Bóg wynagrodzi państwa — wyrzekła nieszczęśliwa — za waszą dobroć! Co stałoby się albowiem z mym dzieckiem i zemną?
— Przygotuję bardziej pożywne śniadanie — oz wała się na to siostra proboszcza, chcąc przerwać podziękowania — poczem udasz się pani na spoczynek, którego widocznie bardzo potrzebujesz. Mu siałaś pani iść pieszo wiele?
— O! wiele, bardzo długo! — zawołał Juras, nie puszczając z rąk konika. — Jestem zmęczony, mimo, iż mama niosła Śnie przez całą drogę.
— A więc spać pójdziesz mój mały przed śniadaniem — wyrzekła pani Darier, całując chłopczynę. — I pani także — dodała — zwracając się ku Joannie — Brygida przygotowała już łóżko, na którem wypocząć możesz.
— Wdowa wybuchnęła płaczem. Wdzięczność przepełniła jej serce.
— Och! dzięki... dzięki! — szepnęła.
— Chciej więc pójść za mną — mówiła siostra proboszcza.
— A pozwoli pani wziąść z sobą mego konika? — zapytał Juraś.
— Bobrze moje dziecię, zabierz go z sobą.
Joanna ująwszy rękę chłopczyny, udała się wraz z nim za panią Barier do pokoju dla siebie przeznaczonego.
— Spijcie spokojnie! — wyrzekła siostra księdza Langer, przyjdę was obudzić na śniadanie.
— Jeszcze raz dzięki... z całego serca — zawołała wdowa. — Niechaaj cię pani Bóg błogosławi!
— Tak — dodał Juraś, całując ręce pani Darier.
Zacnej kobiecie tej łzy w oczach zabłysły. Uściskawszy chłopczynę wyszła, ażeby ukryć wzruszenie. Gdy powróciła do ogrodu, ksiądz Langier rozmawiał z Edmundem.
— Mówicie o tej biednej matce i jej dziecku, nieprawdaż? — spytała.
— Tak pani — rzekł młody malarz — usiłujemy odgadnąć, jaki zbieg okoliczności sprowadził ją pod drzwi probostwa! umierającą z głód« i wycieńczenia.

XXVII.

— „Dramata nędzy!“ — rzekł proboszcz — jak to tytułują w dziennikach.
— Uwiedzione młode dziewczęta, kobiety opuszczone przez mężów i zmuszone wraz dzieckiem walczyć o potrzeby życia, są dziś nader licznemi — odpowiedział Edmund. — Ta nieszczęśliwa, jaką się zajmujemy należy do ich liczby niewątpliwie.
— Pochodzi ona jednak nie z tej okolicy, znużenie jej świadczy, że przybywa zdaleka — wyrzekła pani Darier.
— A jej oblicze, na jakiem wyryte są ślad głębokiej boleści, czyż nie przekonywa, iż cierpiała wiele — dodał ksiądz Langier.
— Twarz pełna wyrazu — zawołał artysta — natychmiast ją odszkicuję.
— Cóż myślisz uczynić dla tej nieszczęśliwej mój bracie? — pytała pani Klara.
— To, co czynimy dla wszystkich, jacy się ku nam zwracają; damy jej trochę pieniędzy, a skoro wypocznie, niechaj idzie w swą drogę.
— Nie będziesz ją badał, nie wypytasz jej opiekunie? — ozwał się Edmund.
— Badać... wypytywać... po co, dlaczego?
— Ażeby wiedzieć cośkolwiek... Ta kobieta, rzecz dziwna, nie wiem zkąd i czemu niepojęte współczucie budzi we mnie.
— Ha! — być może, iż ją zapytam — odparł ksiądz Langier, ale jedynie w tym celu, aby jej udzielić dobrą radę. Jakkolwiekbądź niepokój i obawa maluje się na jej twarzy, przekonany jestem, iż ta kobieta uboga i nieszczęśliwa, jest uczciwą kobietą. Zobaczymy czy ja się nie mylę?
Na tem rozmowa przerwaną została. Ksiądz Langier otworzył swój brewjarz. Edmund ujął pędzel, następnie go położył, a pochwyciwszy ołówek, usiłował szkicować z pamięci rysy nieznajomej. Dzwonek przy furtce zadźwięczał powtórnie i posłaniec pocztowcy wszedł do ogrodu, przynosząc list do proboszcza wraz dziennikami, jakie codziennie nadchodziły, z Paryża. Ksiądz Langier rozdarł przedewszystkiem kopertę, przebiegł oczyma list, jaki nie zawierał w sobie nic tak dalece ważnego; następnie przedarł opaskę dziennika i począł go czytać wolno i z uwagą. Odwróciwszy stronnicę znalazł artykuł zatytułowany: potrójna zbrodnia. Rozpoczął czytanie. W miarę tegoż zachmurzył czoło i nagle wydał okrzyk zdumienia, na który zadrżawszy Edmund porzucił swoją robotę.
— Czyliżeś znalazł proboszczu coś w tym dzienniku co cię obchodzi tak blisko — zapytał przybiegając młodzieniec.
— Cóż to takiego? — wołała spiesząca równocześnie pani Davier.
— Siadajcie oboje i słuchajcie! — rzekł proboszcz przyciszonym głosem. Tu czytać zaczął.
„Onegdajszej nocy, potrójna zbrodnia spełnioną została w Alfortville, zbrodnia długo naprzód uplanowana, a dokonana z przerażającymi cynizmem. Znana tyle w naszym krajowym przemyśle fabryka maszyn pana Juliana Labroue, już nie Istnieje. Podłożony zbrodniczą ręką ogień, zostawił z niej tylko ruiny. Właściciel wracając niespodzianie z podróży podczas nocy, zamordowanym został przez podpalaczkę schwytaną na gorącym uczynku przy spełnianiu kradzieży. Nietylko wszakże inżynier Labroue stał się ofiarą zbrodni; nadzorca fabryki Jakób Garaud, idąc za głosem poświęcenia znalazł śmierć w płomieniach, usiłując ocalić pieniądze, znajdujące się w kassie pana Labroue. Fabryka była strzeżona w nocy przez kobietę Joannę Fortier. Wszyscy jednogłośnie wskazują, jako sprawczynię owej potrójnej zbrodni, ku której przywiodła tę kobietę zemsta za wydalenie z zajmowanego przez się obowiązku. Nikczemna owa istota uciekła z swem dzieckiem, podpaliwszy fabrykę za pomocą petroleum, jakie dokonało dzieła zniszczenia. Sądy paryzkie, wraz prefekturą, przedsięwzięły energiczne środki, aby oskarżona nie uszła ręki sprawiedliwości. Rysopis jej telegramem przesłany został do wszystkich oddziałów żandarmeryi. Jest on następującym: lat dwadzieścia sześć, wzrost więcej niż średni. Postać, kształtna. Bujne ciemno blond włosy. Rysy twarzy regularne. Duże ciemno-błękitne oczy. Twarz blada. W zachowaniu jej widnieje niezwykła energia charakteru. Joanna Fortier uprowadziła z sobą swe dziecię wieku lat trzy i pół liczące. Na tem zakończył się rysopis“.
Pani Darier i Edmund Castel słuchali z wzrastającem przerażeniem tego ogłoszenia.
— Ależ to słowo w słowo portret kobiety, jaką przyjęliśmy — zawołała siostra proboszcza — dziecię lat trzy i pół wieku liczące. To znużenie, to wyczerpanie z sił... Ach! nieszczęśliwa uciekła z miejsca swych zbrodni!
— Milczenie; — droga siostro — rzekł żywo ksiądz Langier. — Kobieta ta bądź co bądź znajduje się tu pod moim dachem, w domu przedstawiciela Boga na ziemi, — nie śpieszmy się z rzuceniem na nią oskarżenia! Jeżeli jest winną dowiemy się o tem.
— A wtedy oddasz ją w ręce sądu?
— Nie oskarżę jej pierwszy: — dozwolę jednak czynić poszukiwania sprawiedliwości.
W chwili tej Brygida oznajmiła, iż śniadanie na stole.
— A ta kobieta, a to dziecię? — zapytał proboszcz.
— Obudziłam ich, przygotowawszy im w kuchni nakrycie; — odpowiedziała służąca.
— Dobrze zrobiłaś... Miej o nich staranie... Po śniadaniu zobaczę się z niemi.
Przy stole ksiądz Langier unikał rozmowy o Joannie.
— Podasz nam kawę do ogrodu — rzekł do Brygidy — dodaj jednę filiżankę więcej dla tej nieznajomej i przyprowadź ją tamże.
— Dobrze — odrzekła służąca.
Brygida litościwa z natury, otoczyła staraniem Joannę z jej dzieckiem. Dwie godziny snu obok pożywnego posiłku wystarczyły dla powrócenia sił i energii biednej uciekającej. Podczas śniadania Brygida usiłowała wybadać Joannę, otrzymując jednakże mało znaczne odpowiedzi. Jedynem życzeniem, wyrażonem jasno przez młodą kobietę, było pragnienie wynalezienia sobie jakiego obowiązku.
— Pójdziesz pani zaraz na kawę do ogrodu, gdzie wezwać kazał cię ksiądz proboszcz — rzekła służąca — korzystaj więc z chwili i przedstaw mu swą prośbę.
— Sądzisz, że zechce on zając się mym losem? — pytała Joanna.
— Napewno zacny proboszcz nasz żyje jedynie dla dobra drugich, zna wiele osób, ma liczne stosunki w świecie, wynajdzie pani korzystne zajęcie, gdzie będziesz żyła szczęśliwa. Nie obawiaj się niczego.
— Bóg więc ulitowałby się wreszcie nademną — zapytywała siebie Joanna, być może dla mego ocalenia tu mnie przyprowadził?
Dźwięk dzwonka uwiadomił Brygidę, aby podała kawę, ksiądz Langier, wraz z siostrą i Edwardem wszedł do ogrodu.
Artysta dobył z kieszeni karnet, w którym zaczął z pamięci szkicować Joannę, w czasie czego służąca przyprowadziła! wdowę Fortier z Jurasiem prowadzącym na sznurku swego tekturowego konika.
Bystrym rzutem oka proboszcz badał fizyognomię młodej kobiety, podczas gdy pani Barier usunęła zdała swe krzesło z uczuciem mimowolnego wstrętu.
— Zbliż się i usiądź; — rzekł do przybyłej proboszcz wskazując ławkę. — Filiżanka kawy orzeźwi cię, wzmocni twe siły.
Joanna wzruszona i drżąca zwolna się zbliżała.
— Siądź proszę — powtórzył ksiądz Langier.
Młoda kobieta usiadła. Juras zbliżył się do księdza.
— Czy mogę pobawić się w ogrodzie? — zapytał — ja nie dotknę się kwiatków.
— Dobrze; — idź moje dziecko.
Chłopiec uścisnąwszy matkę, odbiegł ze swym konikiem.
Brygida podała kawę. Edmund z ołówkiem w ręku szkicował ukradkiem Joannę.
— Czujesz się pani lepiej... nieprawdaż? — zapytał proboszcz młodą kobietę.
— Och! tak... lepiej... o wiele lepiej, dzięki lasce państwa!... Siły odzyskałam nanowo — odpowiedziała.
— Czyż jednak o tyle, że mogłabyś iść w dalszą podróżą.
Joanna zawahała się z odpowiedzią.
— Wszak Chévry nie jest celem twojej wędrówki, jak sądzę? — dodał ksiądz Langier. — masz zamiaru zapewne pozostać w tej wiosce?

XXVIII.

— Przeciwnie, chciałabym tu pozostać... — wyszepnęła nieśmiało.
— Jakto? — zapytał proboszcz.
— Gdym zadzwoniła do tych drzwi, złamana znużeniem i prawie umierająca, trzymając swe dziecię w objęciach, błagałam na kolanach miłosierdzia...
— Przybyłaś więc do mnie? — pytał zdziwiony ksiądz Langier.
— Tak, księże proboszczu... wskazano mi twoje mieszkanie.
— Czegóż mogłaś żądać odemnie?
— Pomocy w wynalezieniu miejsca, służby w tej wiosce, obowiązku, jakiegokolwiekbądź, któryby mi pozwolił wyżyć i wychować dwoje mych dzieci.
— Masz więc dwoje dzieci?
— Tak, panie; dziewczynkę jedenastomiesięczną u mamki... i tęga małego Jurasia.
— A gdzież jest ojciec tych dzieci.
Joanna otarła łzy, płynące jej z oczu.
— Umarł! — odpowiedziała zaledwie dosłyszanym głosem.
— A! więc pani jesteś wdową.
— Tak, panie.
— Dlaczegóż to do Chévry przyszłaś szukać roboty? — Chévry ubogą jest wioską, trudniej tu znaleźć zajęcie, niż w innej ludniejszej okolicy. Przed przykuciem tu, mieszkałaś pani, być może w mieście, gdzie miałaś jakiś obowiązek?...
— Tak, miałam!...
— Dlaczegóż go porzuciłaś?
— Pomimowolnie pozbawiono mnie miejsca tego, z przyczyny bynajmniej nie nagannego prowadzenia się mego, lecz żem nie posiadała odpowiedniego uzdolnienia. Za kilka dni miałam opuścić tę służbę. Smutna okoliczność nakazała mi uczynić to wcześniej.
— I podróżujesz pieszo z dziecięciem? Czyż nie posiadasz żadnych środków pieniężnych?
— Miałam sześć sous, za które kupiłam żywność dla dziecka.
— Chcąc ci wyszukać miejsce, przedstawić cię gdzieśkolwiek, muszę przedewszystkiem wiedzieć, kim jesteś? Czy masz przy sobie swoje legitymacyjne papiery?
Joanna na te słowa zadrżała.
— Papiery?... — wyjąkała z cicha.
— Tak; — pojmujesz, sądzę, że chcąc otrzymać miejsce w jakim domu, a będąc nieznaną w tej okolicy, potrzebujesz złożyć świadectwa, dowody. Bez tego nikt cię przyjąć nie zechce.
Młoda kobieta pobladła. Dać się poznać, było to powiedzieć: „Jestem tą, która uciekła z podpalonej fabryki. Jestem kobietą, oskarżoną o zbrodnię, a gdy nikczemnik pewien postanowił mnie zgubić, usprawiedliwić się nie jestem w stanie.“
Położenie zdawało się być bez wyjścia. W którąbądź stronę zwróciła się nieszczęśliwa, przepaść się przed nią otwierała.
Zmieszanie Joanny nie uszło baczności księdza Langier.
— Jakże się pani nazywasz? — zapytał.
— Joanna... — odpowiedziała.
— Ależ to tylko imię, a ponieważ byłaś zamężną, nosisz zatem nazwisko swojego męża.
— Tak jest...
— Zatem to nazwisko?...
Kłamstwo i dłuższe wahanie były niepodobnemi. Poddać się było potrzeba.
— Nazywani się... Joanna Fortier... — wyjąkała zcicha.
— Joanna Fortier... — powtórzył ksiądz Langier — przybywasz z Alfortville?
Ofiara Jakóba Garaud, przerażona do głębi, zerwała się z miejsca.
— Ach! — zawołała — pan więc wiesz wszystko!
— Tak, nieszczęsna, wiem wszystko — wyrzekł ksiądz Langier łagodnie, biorąc ją za rękę. — Wiem, że jesteś ściganą przez policję!
— Ja... ja?... — wykrzyknęła — i o cóż mnie oskarżają?
— Żeś podpaliła fabrykę i zamordowała pana Labroue...
— Ależ to fałsz!... fałsz! — zawołała silnym, stanowczym głosem, z gestem przerażenia. — Wobec Boga, który mnie słucha w tej chwili... na szczęście i życie mojego syna, którego kocham nad wszystko na świecie, przysięgam!... Jestem niewinną!
Uderzeni siłą brzmienia głosu młodej kobiety i wyrazem jej fizyognomii, proboszcz, jego siostra i Edmund zamienili z sobą spojrzenia.
— Lecz jeśli jesteś niewinną, dlaczego uciekasz... dlaczego się kryjesz?
— Dlaczego uciekam... dlaczego się kryję? — odrzekła, — tak... to prawda... to mnie oskarża z pozoru i ściąga na mnie potępienie! Uciekam, ponieważ się czuje zgubioną!... A jednak posiadałam dowód mej niewinności w tej zbrodni... Dowód niezaprzeczony!
— Cóż się z nim stało?
— Pożar go pochłonął, jak wszystko! Ach! opowiem rzecz całą, księże proboszczu, i ty udzielisz mi siły do walki z cierpieniem, gdyż moje życie odtąd, jak widzę, będzie jedynie tylko pasmem męczarni! Zły los zawisnął najemną... wszystko mnie przytłacza... wszystko potępia, oskarża... a jednak jestem niewinną, przysięgam!
— Czyliż podobna uwierzyć?
— Wiem, że to trudno!... Słuchajcie mnie więc państwo... słuchajcie i osądźcie, proszę!
Tu gorączkowo, szybko, głosem przerywanym wybuchami płaczu, Joanna opowiedziała szczegóły śmierci swojego męża, pełnienie obowiązku odźwiernej w fabryce, namiętne ścigania Jakuba Garaud, opowiedziała o liście, jaki do niej pisał, usiłując ją nakłonić do ucieczki wraz z sobą, a którego znaczenie wyjaśniło się jej teraz, przytaczała wyrazy, zdania nikczemnika do niej mówione, wreszcie swój przestrach przy wybuchnięciu pożaru i swoje wejście do pawilonu w chwili zamordowania inżyniera. Powtórzyła słowa i groźby nędznika, usiłującego zmusić ją do ucieczki z sobą.
— W tym to momencie — mówiła dalej — pojęłam znaczenie jego listu. Zrozumiałam, że majątek, jakimi obiecywał, był własnością pana Labroue, którego on okraść postanowił. — Chciałam biedz, ażeby odszukać ten list drogocenny, jedyny dla mnie dowód usprawiedliwienia: jedyne moje zbawienie, niestety! było zapóźno! Mieszkanie moje ogarnęły zewsząd płomienie, słyszałam głosy oskarżające mnie jako podpalaczkę, zbrodniarkę! Wtedy to, straciwszy przytomność, uciekłam jak obłąkana, unosząc na ręku swe dziecię! — Oto najczystsza prawda, księże proboszczu. Jestem niewinną! Na zbawienie mej duszy i życie mojego dziecka przysięgam... Jestem niewinną!
Brzmienie głosu Joanny zjednało jej obecnych.
— Matka, przysięgająca na życie swojego dziecka, kłamać nie może! — wyrzekł ksiądz Langier. — Wierzę ci zatem! Wytłumacz mi jednak, jakim sposobem ów Jakób Garaud zginął w pożarze, padłszy ofiarą, jak zapewniają, swego poświęcenia?
— On umarł? — zawołała Joanna — on... on ofiarą swego poświęcenia? Czyliż podobna?
— Dziennik to głosi publicznie.
— Ach! jestem więc potępioną bez odwołania!... — zawołała biedna kobieta. — Jeżeli Jakób Garaud umarł, nic mnie ocalić nie jest wstanie. Miałam jedyną i ostatnią nadzieję, iż wobec mnie ten nędznik zbrodni swej zaprzeć się nie zdoła. Nadzieja ta zniknęła... Wszystko już dla mnie stracone!
— Uspokój się, biedne me dziecię — rzekł proboszcz. — Zawiniłaś tem, iż nie pozostałaś do ostatka na stanowisku, jakie ci powierzonem zostało. Powinni cię byli znaleść na miejscu zbrodni, gotową do wszelkich zeznań, gotową do odparcia oskarżeń. Ucieczka twoja jest wielkim błędem, ale nie zbrodnią. Prócz tego nierozważnego postąpienia, zresztą jesteś zupełnie niewinną. Widzę straszny szereg potępiających cię pozornie dowodów, twój głos jednakże, twoje spojrzenie przemawiają za tobą.
— Ach! czyż sędziowie wysłuchać zechcą mojego głosu!... czyż dadzą się przekonać spojrzeniem? — wołała rozpaczliwie Joanna.
— Będziemy prosili Boga, aby ci przyszedł z pomocą — wyrzekł z przejęciem ksiądz Langier. — Cóż jednak myślisz, zrobić? cóżeś uczynić powinna? Nad tem zastanowimy się teraz. Należałoby ci może stanąć śmiało wobec oskarżenia, przedstawić się sędziom i powiedzieć: „Jestem niewinną... przysięgam!“ Lecz czyliż przysięga ta wywoła u nich takie wrażenie, jakie na mnie wywarła? Czyż zdoła natchnąć ich przekonaniem podobnem mojemu? Nie wiem... mam nadzieję... chcę wierzyć, lecz twierdzić nie mogę! Czego jestem pewien i pragnę, to, że silna i czysta na sumieniu, nie powinnaś się wahać w spotkaniu niebezpieczeństwa, jakkolwiek groźnemby ono było. Obowiązkiem jest twoim udać się do Paryża, odszukać urzędników i powiedzieć im: „Nazywam się Joanna Fortier!... Oskarżają mnie o podpalenie i morderstwa?!... Szukają mnie!... Mogłabym się ukryć, lecz nie chcę... Jestem gotową połączyć się z wami dla odszukania prawdy!“
Młoda kobieta słuchała tych słów proboszcza w rozpaczliwem milczeniu.
— Lecz jeżeli się oddam w ręce sprawiedliwości — zawołała — więzienie się dla mnie otworzy, oddzielą mnie od mojego syna!...
— Nieszczęściem, to nieuchronne! — rzekł proboszcz — ponieważ nosisz na sobie piętno winy skutkiem ucieczki. Zbadajmy jednak położenie. Rysopis twój na wszystkie strony rozesłanym został; lada chwila przytrzymać cię mogą, będziesz prowadzona pod konwojem aż do Paryża; gdzie nakażą ci stanąć przed sądem i odpowiadać na czynione zapytania. Wierzaj mi... lepiej uniknąć strasznych upokorzeń, uniknąć owej Kalwaryi! Oddaj się sama... ja cię nie opuszczę... towarzyszyć ci będę. Zaprowadzę cię sam przed zgromadzenie sędziów i powiem prokuratorowi, iż ręczę swoją osobę za twą niewinność w tej zbrodni.
Wdowa po Piotrze Portier ukryła twarz w dłoniach.
— Boże! — zawołała — miej litość nademną!
— Nie wahaj się! — mówił dalej ksiądz Langier. — Wspomnij, iż każdej chwili mogą tu przyjść i uwięzić cię.
— Tu?... — zawołała Joanna — tutaj przyjść mogą?...
— Mój dom niedostępnym nie jest, niestety, dla ludzkiej sprawiedliwości, me dziecię! — odparł łagodnie proboszcz.

XXIX.

— Lecz moja mała Łucja... co się z nią stanie? Co stanie się z moim Jurasiem? — wołała, łkając, Joanna.
Chłopczyna przybiegł, usłyszawszy wymienione swe imię.
— Mamo... ty płaczesz? — wołał — dlaczego płaczesz? — powtarzał, wyciągając ku matce rączęta.
Nieszczęsna, pochwyciwszy go, przycisnęła namiętnie do piersi, okrywając pocałunkami.
Nagle, dzwonek zadźwięczał przy furtce ogrodowej i pomieszane głosy dały się słyszeć po za sztachetami.
— Ja to wskazałem jej drogę tu, na probostwo — mówił głos jakiś.
— Widziałem ją wchodzącą tu z dzieckiem — dodał drugi — jestem tego pewien.
Joannę pochwyciło nerwowe drżenie.
— O mnie mówią, mnie to szukają! — jąkała przerażona, tuląc mocniej ku piersiom Jurasia.
Brygida pośpieszyła otworzyć. W ciągu sekundy ogród zapełnionym został dwudziestoma osobistościami, na czele których znajdował się mer wioski, dowódzca oddziału i czterech żandarmów. Mer podszedł ku obecnym.
— Zechciej wybaczyć księże proboszczu — rzekł pozdrawiając tegoż i jego siostrę — iż pomimowolnie zmuszony jestem nachodzić pańskie mieszkanie. Czyniąc to jednak, wypełniam mój obowiązek. Staję w imieniu prawa!
Joanna wystraszona widokiem żandarmów cofnęła się, tuląc ku sobie Jurasia. Dziecię całą siłą uczepiło się matki, ściskając w drugiej ręce swego konika.
Obraz, jaki się z tego utworzył w ogrodzie proboszcza, sprawiał wstrząsające wrażenie. Edmund Castel porwany artystyczną siłą, pobiegł do swej stalagi i począł szybkiemi rzuty szkicować co miał przed oczyma. Proboszcz podniósłszy się z miejsca, szedł na spotkanie mera.
— Wiem co panów tu do mnie sprowadza — rzekł — szukacie młodej kobiety, nazwiskiem Joanna Fortier...
— Tak mości proboszczu, Joanny Fortier, oskarżonej o potrójną zbrodnię, podpalenia, kradzieży i morderstwa.
Nieszczęsna ta, do której silnie uczepił się Juraś, postąpiła naprzód.
— To fałsz panowie! — wołała — jestem niewinną!
— Winną czy niewinną jesteś, nie nam sądzić należy. Jesteś Joanną Fortier?
— Tak!
— Odźwierna niegdyś i nadzorczymi fabryki inżyniera Juliana Labroue w Alfortville, departamencie Sekwany?
— Tak panie.
Mer uczynił znak skinieniem. Zbliżył się dowódzca żandarmów.
— W imieniu prawa aresztuję cię! — rzekł.
— Dobrze! aresztuj cle mnie! — wołała z uniesieniem — prowadźcie do więzienia! Możecie mnie potępić i posłać nawet pod gilotynę, mimo to wołać nie przestanę: jam niewinna!.. niewinna!
— Mamo, mamo, mamo! — krzyczał Juraś przestraszony.
Oficer zwrócił się do towarzyszącej sobie służby.
— Załóżcie jej kajdany! — wołał.
Joanna uczuła drżenie wstrząsające całem jej ciałem.
— Kajdany! — powtórzyła stłumionym głosem, w tył się cofając. — Och! nie, nie, nigdy... przenigdy.
— Nie opieraj się moje dziecię, ja proszę cię o to... — rzekł proboszcz. — Poddaj się, jako prawdziwa chrześcijanka, bądź posłuszną prawu.
Nieszczęsna opuściwszy głowę, podała ręce.
— Dobrze! A teraz w drogę! — zawołał dowódzca.
Juraś uczepił się do skrępowanych łańcuchami rąk matki.
—Och! — zastań mamo! — wołał — zostań, ja się boję!
— Nie płacz me dziecię — szepnęła — Bóg nami opiekować się będzie.
— Ja nie chcę, ażeby ciebie mamo uprowadzili, nie chcę! — wołał chłopczyna.
— A więc pójdź zemną.
— Nie! — dziecko nie może iść z tobą — ozwał się oficer.
— Rozłączacie mnie więc z synem? — wołała z rozpaczą uwięziona.
— Tak, trzeba. — W rozkazie aresztowania wymienioną tylko jesteś ty sama, Joanna Fortier. Niema tam mowy o żadnem dziecku. Gdy zdarzy się, że matkę osadzą w więzwniu, dziecię umieszcza się natomiast w przytułku, do czasu osądzenia sprawy.
Joanna zbladła jak marmur.
— W przytułku, me dziecię? — jąknęła ledwie dosłyszanym głosem. Nie! nie, wy tego nie uczynicie, nie!
— Nie odchodź mamo — Juraś płacząc powtórzył — nie odchodź odemnie.
— Ja nie chcę — powtórzyła Joanna, szarpiąc się pośród otaczających ją żandarmów: — nie, nie chcę, słyszycie, nie chcę, aby rozłączono mnie z mem dzieckiem! — Księże proboszczu! — wołała, wyciągając ku niemu ręce skute łańcuchami — przez litość, przez miłosierdzie... wstaw się za mną, proszę! Powiedz im, że to okrucieństwo, że nie można matki rozdzielać z jej dzieckiem...
— Bądź posłuszną prawu moja córko — odrzekł ksiądz Langier — i nie obawiaj się o nie. Nie pójdzie ono do przytułku, nie! Ja je zatrzymam u siebie. Spokojną będziesz wiedząc, że dziecko tu pod życzliwą zostaje opieką. A jeżeli, jak mam nadzieję, zdołasz dowieść swej niewinność, wrócisz i odbierzesz je ztąd sama. Gdyby zaś przeciwnie się stało, gdybyś niezdoławszy rozproszyć ciemności otaczających zbrodnię w Alfortville, została osądzoną, przysięgam, iż nieopuszczę twojego chłopczyny.
Pani Farier zbliżyła się.
— Nie drżyj i nie płacz nieszczęsna — rzekła, biorąc rękę Joanny — dziecko twe matkę znajdzie we mnie. Przysięgam, że przyjmę go za mojego syna! Ja także miałam chłopczynę w jego wieku. Bóg mi go zabrał. Zdawać mi się będzie, że tamten powróconym mi został.
— Ach! — więc go już nigdy nie zobaczę! — wołała, łkając Joanna — nigdy... to nad moje siły!
Juraś krzyczeć i płakać nie przestawał.
— Mamo, ach! mamo, nie odchodź odemnie!
Ażeby go uspokoić, pani Darier wzięła go na ręce.
— Nie płacz dziecino — mówiła — mama musi odjechać, lecz nie zadługo powróci.
— Powróci... na pewno?
— Na pewno.
— A kiedy powróci?
— Niedługo. Tymczasem u nas tu pozostaniesz.
— Z panią i z księdzem? — rzekł Juraś.
— Tak, z nami obojgiem.
— To dobrze, zostanę z wami, jeśli mama wróci nie długo.
Joanna łkała.
— Och! — weźcie go państwo, przyjmijcie! — wołała z rozpaczą. — Kochajcie go! Mówcie mu często o jego matce nieszczęśliwej. Drogie ukochane dziecię, zostań z tą dobrą panią i księdzem proboszczem. Zostań, zostań z niemi! Oni ci powiedzą, że twoja matka niewinnie oskarżoną została. Że kochała cię nad życie, słyszysz, że cię uwielbiała! Nie zapominaj jej, nie zapominaj nigdy!
Stara służąca Brygida głośno płakała.
— Biedna kobieta — powtarzała — biedne to dziecię.
— Uściskaj mnie Jurasiu — mówiła wdowa po Piotrze Fortier, okrywając chłopca pocałunkami — och! jeszcze... jeszcze! Weź go pani, weź... — rzekła po chwili, zwracając się do siostry proboszcza — niech go nie widzę już więcej! Jestem gotową, prowadźcie mnie — zawołała, zwracając się do żandarmów i skierowała się ku furtce ogrodu.
Juraś niesiony do domu przez panią Darier i Brygidę, wydawał krzyk rozpaczliwy. Ksiądz Langier towarzyszył do drzwi wychodzącym. W chwili, gdy Joanna musiała przestąpić próg furtki, zwróciła się ku niemu.
— Pobłogosław mnie ojcze! — wyrzekła klękając.
Proboszcz rozrzewniony do łez, wzniósł obie ręce nad głowę kornej męczennicy.
— W imię Boga pełnego miłosierdzia — mówił przerywanemi słowy — dziecię, ja tobie błogosławię! Oby sprawiedliwość ludzka nie była zaślepioną! Pozory świadczą przeciw tobie, lecz ja, ja wierzę w twoją niewinność!
Wszyscy obecni odkryli głowy i pochylili czoła, Joanna powstała. Ksiądz Langier otworzył jej swoje ramiona, w które rzuciła się łkając.
— Idź moje dziecię — rzekł. — Zbierz wszystkie siły i połóż ufność swą w Bogu.
— Ach! On mi też tylko pozostaje! — jęknęła nieszczęsna wychodząc.
W kilka chwil później wieziono ją w powozie, (dzięki wstawieniu się w tej mierze księdza Langier) do Brie-Comte-Robert, zkąd zatelegrafowano do Melun o jej przyaresztowaniu. Nazajutrz jechała drogą żelazną z dwoma żandarmami do Paryża, gdzie ją umieszczono w prefekturze policyi.
— Znalazłem temat do obrazu — powtarzał Edmund Castel — na przyszłej wystawie mówić o mnie będą!

XXX.

Jakób Garaud pod nazwiskiem Pawia Harmant, zajął miejsce na okręcie płynącym z Hawru do Southampton; zkąd udał się do Londynu, by znów pierwszym statkiem popłynąć ztamtąd do Ameryki. Ogłoszenie zamieszczone w dziennikach, o podpaleniu fabryki w Alfortville i jego bohaterskiej śmierci, wpadło mu w ręce. Ucieszył się nad wyraz takim obrotem tej sprawy, wszystko szło bowiem według jego życzenia, potrzeba mu było przybyć jedynie do kraju, w którym, dzięki pieniądzom i ukradzionym planom, mógł szybko zebrać wielki majątek.
Będziemy mu towarzyszyli na pokładzie „Lord-Majora“, okrętu pierwszorzędnego, jaki go ponieść miał do New-Yorku. Na teraz powróćmy do Joanny Fortier.
Skoro pan Delaunay sędzia śledczy dowiedział się o przyaresztowaniu wdowy Fortier i jej przybyciu do prefektury, wydał rozkaz przyprowadzenia jej do siebie na przesłuchanie.
Nieszczęśliwa była na wszystko przygotowaną. Odwaga, postanowienie, energja, zastąpiły u niej trwogę i bojaźliwość. Ze spokojem i zadziwiająco zimną krwią stanęła przed urzędnikiem, od którego jej los zależał.
Nie tracąc chwili, pan Delaunay, upewniwszy się, że jego sekretarz gotowym jest do spisywania protokółu, rozpoczął badanie.
— Imię pani? — zapytał.
— Joanna Fortier.
— Wiek.
— Lat dwadzieścia sześć; urodziłam się w Paryżu dnia 15-go października 1853 roku.
— Zamężna, czy panna?
— Wdowa po Piotrze Fortier, mechaniku, który zmarł nagłą śmiercią w służbie pana Labroue, inżyniera, o którego morderstwo oskarżają mnie, jako też o kradzież i podpalenie fabryki.
To zdanie, wymówione jasno, dobitnie, zwróciło uwagę sędziego, który zatrzymał na mówiącej badawcze spojrzenie.
— Wiesz zatem pani — rzekł po chwili milczenia — o co cię oskarżają... Cóż masz do powiedzenia przeciw temu?
— Dwa słowa... Jestem niewinną!
Pan Delaunay wzruszył ramionami.
— Gdybyś była niewinną — odpowiedział z oczami utkwi onemi we wzroku Joanny — dlaczego uciekałabyś z fabryki wraz z dzieckiem, zamiast przyzywać ratunku na widok pożaru?
Młoda kobieta namyślać się zdawała.
— Odpowiadaj; — zawołał sędzia niecierpliwie.
— Na co się to zdało?... pan mi wierzyć nie będziesz.
— Tak... bo chcesz skłamać...
— Nie! gdyż słowa moje wydać się mogą nieprawdopodobnemi. Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Jakim sposobem mógłbyś pan dać wiarę opowiadaniu nie popartemu żadnym dowodem? Potępisz mnie... a jednak jestem niewinną.
— Utrzymujesz więc, żeś nie zamordowała pana Labroue?
— Zaprzeczam temu z całych sił moich!
— Twierdzisz, iż nie miałaś do niego żalnej nienawiści?
— Nienawiści? Za cobym ją mieć miała?
— Wszak cię wypędził?
— Nie, panie; on powiadomił mnie tylko, że nie mogę dłużej pełnić mego obowiązku w fabryce. Działał w pełni praw swoich, a mimo, że jego decyzya przykra dla mnie była, zrozumiałam, że miał zupełną słuszność w tym razie.
— Czułaś urazę do pana Labroue z przyczyny — śmierci swego męża?
— Zkąd mogłabym mieć urazę do pryncypała za nieszczęście, które nastąpiło nie z jego winy?
— Zaprzeczasz więc, żeś podpaliła fabrykę?
— Zaprzeczam! jak również i morderstwu. Tych obu zbrodni nie popełniłam.
— Dowiedź mi tego?
— Jak?... w jaki sposób?
— Zbijając poszlaki, zebrane przeciw sobie, których jest moc przerażająca! Kupowałaś dwukrotnie w znacznej ilości petroleum?
— To prawda!
— Cześć tego płynu umieściłaś w butelkach?...
— To także prawda!
— Butelki znaleziono wypróżnione na podwórzu fabryki, po wylaniu przez ciebie płynu na wióry w warsztatach?
— To fałsz! Zaprzeczam temu!
Sędzia śledczy zatrzymał po raz drugi na Joannie przenikające spojrzenie. Nie spuściła oczów.
— Otworzyłaś kasę pana Labroue — mówił dalej — aby z niej ukraść pieniądze. Inżynier, przybywszy niespodziewanie. schwytał cię na uczynku, a ty go zabiłaś.
— Pan Labroue został zamordowany ręką, która rozlała petroleum i wyłamała kasę, ale ta ręka nie była moją ręką.
— Masz dobry system obrony, jak widzę.
— To nie jest system, lecz prawda.
— Uprzedziłam pana, że mi wierzyć nie będziesz.
— Czyżeś ale powiedziała pana Labroue, wskutek wynikłego z nim nieporozumienia, że usunięcie cię z pełnienia obowiązków nie przyniesie mu szczęścia?
— Tak... powiedziałam.
— I powtórzyłaś toż samo zdanie chłopcu, Danielowi.
— Powtórzyłam.
— Byłaś obecną w gabinecie inżyniera w — dniu jego odjazdu do Saint-Gervais. podczas gdy kasyer Ricoux składał mu pieniądze, następnie w kasie zamknięte?
— Znajdowałam się tam podówczas.
— I wszystko słyszałaś?
— Tak dobrze, że cyfra wymieniona przez pana Ricoum została w mojej pamięci.
— Jakaż była ta cyfra?
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy paręset franków.
— Posiadasz pamięć zadziwiającą! — rzekł sędzia z ironią. — Widać, iż cyfra wygłoszona masiała cię bardzo zainteresować. Zbrodniczy zamiar tworzył się już wtedy w twej głowie.
— Czyż nie zapamiętać czegoś bez występnej myśli?
— Fakt twojej ucieczki, czyż to nie jeden z najbardziej przekonywających dowodów twej winy?
— Słabości, powiedz pan raczej. Ulękłam się gróźb nikczemnie przeciw mnie skierowanych... ulękłam gwałtowności, jaką mi czyniono...
— Przez kogo?
— Przed prawdziwego i jedynego sprawcę zbrodni.
— Znasz go więc? — zapytał sędzia.
— Znam.
— Wymień go.
— Jakób Garaud.
— Nadzorca fabryki?
— On sam.
Po raz drugi pan Delaunay wzruszył ramionami.
— W zły sposób kierujesz swoją obroną — rzekł pogardliwie. — Jeżeli istnieje osobistość, którejby twoja potwarz dosięgnąć nie zdołała, to jest nią dzielny nadzorca fabryki, który idąc za głosem poświęcenia, śmierć znalazł w płomieniach.
— Sprawiedliwość boża dopuścić nie chciała — rzecze Joanna — jeżeli Jakób Garaud rzeczywiście zginął — aby ten nędznik zbierał owoce swych zbrodni.
— Jak to?... śmiesz wierzyć, iż on żyje, gdy dwadzieścia osób widziało go ginącym w pożarze? Śmiesz go oskarżać?
— Tak!
— Bez dowodów... ma się rozumieć...
— Miałam dowody!...
— Cóż się z niemi stało?
— Spaliły się w Alfortville podczas owej nieszczęsnej nocy, gdyż pożar nie oszczędził i oficyny, w której mieszkałam.
— Zatem owych urojonych dowodów nie posiadasz?
— Nie, panie.
— I na nich to chcesz oprzeć swoją obronę?
— Raczysz mnie pan wysłuchać?
— I owszem... mów!
Joanna zaczęła w tych samych wyrazach opowiadanie, w jakich je czyniła przed księdzem Langier, jego siostrą i Edmundem Castel; wrażenie jednak, wywołane natenczas, było, na nieszczęście, bardzo odmiennem. Jej głos wzruszony, wyraz twarzy pełen boleści, utrwaliły przekonanie o jej niewinności w sercach pierwotnych słuchaczów. Sędzia, źle uprzedzony, słuchał uwięzionej z uśmiechem niedowierzania.
— Masz pani płodną wyobraźnię, jak widzę — rzekł żartobliwie. — Wynalazki twe jednak zakrawają bardziej na jakiś romans, niż prawdę.
— A więc... — zawołała Joanna — pan mi nie wierzysz?
— Trzeba być bardzo naiwnym, ażeby uwierzyć czemuś podobnemu. Bajka, jaką słyszałem przed chwilą, nie wytrzymuje krytyki. Otrzymawszy więc list podobny, jak sama opowiadasz, od Jakóba Garaud, nie przywiązywałaś doń żadnej wagi? Rzuciłaś go w kąt swego pokoju!... Jak to?... ty, obowiązana strzedz dobra pryncypała, widząc go zamordowanym i dom jego w płomieniach, uciekasz nikczemnie, zamiast wytrwać na swojem stanowisku, oświecić sprawiedliwość i wyjawić prawdziwego zbrodniarza, który ci był znanym!... Dajmy raz pokój tej bajce! Brak w niej logiki zupełnie. Powiedziałaś sobie: „Jakób Garaud umarł. Oskarżę go! Wszak on nie zmartwychwstanie, by mi kłamstwo zadał.“

XXXI.

Joanna na te słowra załamała ręce z rozpaczą.
— To, co mi pan mówisz — jęknęła — powtarzałam już sama sobie po dwadzieścia razy. Brak mi dowodów... wiem o tem. Jeżeli więc głos prawdy nie wnika do pańskiego serca, jestem zgubioną!
— Staraj się przekonać zgromadzenie sędziów o swej niewinności — odparł urzędnik.
— Nie mam już nadziei, jak tylko w Bogu!
— Zamiast upierać się w kłamstwie, czemu nie wejdziesz na drogę skruchy i nie wyznasz prawdy? Zyskaćbyś mogła u sprawiedliwości pobłażanie.
— Nie mogę przyznawać się do tego, czego nie uczyniłam.
Sędzia rzucił się niecierpliwie.
— Czy nie masz nic więcej do powiedzenia? — zapytał.
— Nie, panie.
— I trwasz w swoim zaprzeczaniu?
— Tak... trwam i trwać będę.
— Dadzą ci do przeczytania twoje zeznanie i podpiszesz je.
Po dopełnieniu formalności straż więzienne, która przywiodła Joannę do gabinetu sędziego śledczego, odprowadziła ją do aresztu, zkąd nazajutrz przewiezioną została do więzienia Saint-Lazare.
Proces prowadzonym był z nadzwyczajną szybkością; sędzia przesłał zeznanie izbie, która odesłała oskarżoną do zebrania sądu w departamencie Sekwany.
Ksiądz Langier wstawiał się czynnie za Joanną, poruszał niebo i ziemię, aby ocalić nieszczęśliwą, i działał w jej obronie wszelkiemi wpływy, jakiemi mógł rozporządzać; wszędzie mu jednak odpowiadano, iż pomaga istocie niegodnej litości. Sędzia Delaunay, do którego przybył, aby otrzymać pozwolenie widzenia się z oskarżoną w więzieniu, odmówił mu udzielenia tegoż; niewoliło jej było widzieć się z nikim.
— Wierzaj mi, księże proboszczu — rzekł — usuń się od tej kobiety. Jest to potwór pełen obłudy!
Na powyżej uczynioną uwagę ksiądz Langier zapytywał sam siebie, czyli nie został złudzony gładkiemi słowy podstępnej istoty? I począł rozważać szczegóły tej sprawy. Nikt nie wątpił, iż Jakób Garaud, oskarżony przez Joannę, padł ofiarą swego, poświęcenia, zkąd wypływało, że ona popełniła zbrodnię morderstwa, kradzieży i podpalenia. Powątpiewanie poczynało się rodzić zarówno w umyśle kapłana. Zniechęcany przez wszystkich, do których udawał się o pomoc w tej sprawie, stracił sam ufność i odwagę. Jedynem, co mógł uczynić, była opieka nad Jurasiem, pozostającym w jego domu, zamiast w przytułku sierot. Chłopczyna przyzwyczajał się do proboszcza i jego siostry, otaczających go miłością i pieszczotami. Pani Darier, wychowując to dziecię, przypominała sobie szczęśliwe chwile macierzyństwa, jakich, niestety, używała kiedyś tak krótko. Juraś kochał do uwielbienia „swą mamę Klarę,“ jak ją odtąd nazywał, a posiadając przymioty, zjednywające mu serca otaczających, zdołał pozyskać sobie księdza Langier, uczuwającego głęboka Etosu dla tego biednego dziecięcia, pozbawionego matki.
Trzy miesiące upłynęły od przyaresztowania wdowy po Piotrze Fortier. Rozsądzenie sprawy nastąpić miało za dni osiemnaście.
Dzieci w wieku Jurasia prędko zapominają; owóż, mniej często on już wspominał o matce, o której zarówno starano się nie mówić wobec niego.
— Jeżeli nieszczęsna skazaną zostanie — wyrzekła do brata pani Darier — lepiej, ażeby o niej zapomniał i nie wiedział o plamie, ciążącej na jego nazwisku. Zresztą, mam pewien projekt dla tego dziecka...
— Jaki, kochana siostro?
— Chcę adoptować tego chłopczycę, jeśli sędziowie ogłoszą wyrok kary dlatego matki; dam mu swoje nazwisko, wychowam go, uczynimy zeń człowieka, z jakiego dumni kiedyś będziemy, nie dozwalając smutkowi i hańbie zawładnąć duszą jego. Czy zgadzasz się na mój projekt?
— Z całego serca — rzekł proboszcz. — Jest myśl szlachetna, z urzeczywistnieniem jej jednak czekać należy dopóki wyrok ogłoszonym nie zostanie.
— Będziemy czekali... Czy wierzysz wciąż jeszcze w niewinność Joanny?
— Sam nie wiem... Jestem tą całą sprawą wstrząśniony do głębi... Ogarnia mnie zwątpienie... — rzekł smutno ksiądz Langier. — W razie, gdyby ta nieszczęśliwa winną się być okazała, dziecię nie powinno dźwigać ciężaru błędu swej matki; zrobimy tak, aby nie znało nigdy nazwiska potępionej.
Nadszedł dzień ogłoszenia wyroku. Potrójna zbrodnia w Alfortville narobiła tem więcej hałasu, że ofiara jej była wychowańcem szkoły politechnicznej, człowiekiem znanym i powszechnie szanowanym. Niezliczone tłumy, z trudnością powstrzymywane przez straże miejskie, obowiązane pilnować porządku, oblegały od rana izbę posiedzeń sądowych.
Z chwilą, gdy drzwi otworzono, sala została szczelnie zapełnioną.
Przybywali sędziowie. Wreszcie wyprowadzono oskarżoną; prezydujący otworzył posiedzenie.
Pobyt w więzieniu, przekonanie o niemożności podtrzymania walki przeciw sprawiedliwości, złamały Joannę, pozbawiając ją wszelkiej moralnej i fizycznej energii. Naprzód już czuła się być potępioną.
— Ach! moje dzieci... moje biedne dzieci... — powtarzała z rozpaczą — czyż ich już nigdy nie zobaczę?
Ksiądz Langier z siostrą i Edmundem Castel przybyli do Paryża, aby być obecnymi przy ogłoszeniu wyroku w tej sprawie.
Lista świadków zawierała wielką liczbę nazwisk, na czele których znajdowali się: kasyer Ricoux, pani Franciszka właścicielka sklepu w Alfortville, chłopiec Daniel, posługujący w fabryce, i pani Bertin, siostra pana Labroue.
Rozpoczęto czytanie aktu oskarżenia. Fakta były przygnębiającemi. Po wysłuchaniu ich tłum w sali posiedzeń zebrany uważał Joannę za najnikczemniejszą ze zbrodniarek.
Przystąpiono do przesłuchiwania świadków.
Nie będziemy powtarzali tych zeznań, znanych już czytelnikom. Nieszczęsna nie posiadała ani jednego człowieka, któryby się odezwał w jej obronie. Na wszystkich punktach, z wyjątkiem jednego, wina jej zdawała się być nie ulegającą zaprzeczeniu. Lecz co się stało ze skradzionemu pieniędzmi? Prezydujący twierdził, że wdowa, po Piotrze Fortier ukryła gdzieś tę summę, zkąd kiedyś zabrać ją postanowiła. Pozorna jej nędza, zupełne ogołocenie z pieniędzy w chwili jej przyaresztowania, mogły być udanemi. Wniosek ten jednak nie poparty został żadnym dowodem. Dano więc głos Joannie. Nie mając żadnej nadziei przekonania sędziów, biedna kobieta jednak zebrała siły, mówiła energicznie, wyjaśniając trybunałowi powody swojej ucieczki, groźby Jakóba Garaud, gwałtowne jego znaglanie do udania się wraz z sobą, oraz zniszczenie przez pożar listu, jaki pisał do niej. Opowiadanie to jednak, zamiast zjednać sędziów na stronę oskarżonej, mocno wyburzyło ich i rozgniewało. Cynizm Joanny wydał im się być potwornym. Nikczemna ta istota poważała się zobelżać człowieka, który przypłacił życiem wspaniałomyślne swe poświęcenie.
Nowa ta jej zbrodnia wieńczyła godnie poprzedzające. Wyznaczono Joannie adwokata z urzędu.
Był to człowiek zdolny i dowiódł tego; jednej wszelako, a najważniejszej rzeczy brakowało jego obronie, to jest wewnętrznego przekonania. A czyliż je mógł posiadać, nie wierząc w niewinność oskarżonej?
Po replice prezydującego sędziowie udali się do sali narad. Nieobecność ich trwała zaledwie dwadzieścia minut. Gdy pokłócili, głębokie w sali zaległo milczenie. Prezydujący wygłosił:
— Sędziowie jednomyślnie uznają być winną oskarżoną potrójnej zbrodni: morderstwa, kradzieży i podpalenia. Większością głosów odrzucają łagodzące okoliczności, stosując do obwinionej artykuły prawa. Joanna Fortier skazaną zostaje na ciężkie dożywotnie więzienie.
Usłyszawszy ów straszny wyrok, nieszczęsna padła bez zmysłów, wydając okrzyk boleści. Musiano ją zanieść do Conciergerie, zkąd przewieziono ją wciąż bezprzytomną do szpitala w więzieniu Saint-Lazare. Odzyskawszy czucie, wymawiała słowa i zdania bez związku. Rozwinęło się u niej gwałtowne zapalenie mózgu, zagrażające niebezpieczeństwem jej życiu.


∗             ∗

Jakób Garaud, którego większym jeszcze osłaniał bezpieczeństwem wyrok, wydany na Joannę za popełnioną przez niego zbrodnię, wylądował, jak wiadomo, w Londynie na „Lord-Majorze“ — okręcie płynącym do New-Jorku.
Na statku tym znajdowało się stu dwudziestu trzech podróżnych. Pasażerowie, po większej części amerykanie, należeli do różnych klas społeczeństwa.
Paweł Harmant, ponieważ tem mianem zwać odtąd będziemy byłego nadzorcę fabryki, zamówił kajutę pierwszej klasy, pragnąc odłączyć się od ubogich towarzyszów podróży, znajdujących się na pokładzie.

XXXII.

Ładowanie okrętu nastąpiło o dziesiątej zrana. Paweł Harmant przed wejściem do kajuty, wsparty o parapet, czekał na ukończenie tej czynności, przypatrując się z ciekawością wszystkiemu, co go otaczało, a szczególniej mechanizmowi parowej maszyny, odmiennej pod wielu względami od tej, jaka funkcyonowała w Alfortville.
Nieład panował w tej chwili między pasażerami, miejsca bowiem nie były dla nich jeszcze oznaczonemi. Ruch na pokładzie, bieganie majtków, zajętych znoszeniem pakunków, przedstawiało ożywiony i malowniczy obraz.
Między ostatniemi z przybyłych znajdował się mężczyzna pięćdziesięcioletni, należący widocznie do klasy zamożnej, w towarzystwie urodziwej osiemnastoletniej panienki, oraz młodzieńca, około dwudziestu ośmiu lat mieć mogącego. Chłopiec ten przedstawiał typ inteligentnego rzemieślnika, lecz zarazem próżniaka i hulakę. Przybrany w ciemny garnitur sukienny, z małą walizką w ręku, był blondynem szczupłym i bladym, bez zarostu, z wyjątkiem drobnego wąsika nad zwierzchnią wargą. Uśmiech szyderczy zdawał się być niejako przyrośniętym do jego ust drobnych. Małe oczy koloru ciemnej stali rzucały z pod ruchliwych powiek spojrzenia pełne podstępu i obłudy, a całe zachowanie się jego cechowały maniery, świadczące o uczęszczaniu przezeń bardziej do piwiarni, niż warsztatu. Mówiąc szeplenił i przewlekał wyrazy.
— Do czarta! — zawołał, dotknąwszy nogą pokładu — ślisko tu jak na lodzie! Za najmniejszem poruszeniem można stłuc sobie szkiełko od zegarka!
Słysząc ów dowcip, podeszły wiekiem mężczyzna z młodą panną spojrzeli na siebie znacząco.
— Otóż jesteś pan w drodze do Ameryki — wyrzekł z mocnym akcentem angielskim sędziwy ów podróżny, zwracając się do młodzieńca. — Twój przejazd i żywność zapłacone, wręczyłem ci prócz tego na „wydatki dwieście franków, nie potrzebuję więc komunikować się z panem podczas naszej podróży. W New-Jorku się odnajdziemy.
— Zrozumiałem — rzekł młodzieniec, którego sylwetkę skreśliliśmy powyżej. — Państwo popłyniecie pierwszą klasą, ja drugą. Po odczytaniu listy państwo przejdziecie do salonu, a ja zostanę na pokładzie. Minio to, znajdziemy się przy wyładowaniu. Wszystko pójdzie dobrze.
Tu zapaliwszy cygaro, począł nucić jakąś zwrotkę kawiarnianą, podczas gdy ów mężczyzna w poważnym wieku z młodą towarzyszką oddalili się, stanąwszy przy parapecie, w pobliżu Pawła Harmant, który spojrzawszy na nowoprzybyłych, zatrzymał wzrok na miodem, jasno włosem dziewczęciu, z błękitnemi oczyma, wiotkiem i kształtnem, o uroczo pięknem obliczu.
— Śliczna osóbka! — szepnął z cicha. — Ów szpakowaty jegomość musi być zapewne jej ojcem.
Dziewczę jasnowłose dostrzegło zwróconą na siebie uwagę nieznajomego, oraz uwielbienie, widoczne w jego spojrzeniu. Żywy rumieniec okrasił jej lice i zmieniła pozycyę w ten sposób, ażeby nie być widzianą.
Nastąpiło imienne wywoływanie podróżnych. Nieład trwał jeszcze między pasażerami na pokładzie. Tłoczono się i popychano bez różnicy wieku i stanowiska. Młodzieniec, o którym wspominaliśmy powyżej, znajdował się w równej odległości między podróżnym w podeszłym wielu wraz z córką i byłym nadzorcą z Alfortville, gdy jeden ze służby okrętowi trzymający w ręku listę pasażerów, wygłosił nazwisko Jana i Noemi Mortimerów, których obecność potwierdziła jasnowłose dziewczę wraz z ojcem.
— Pan Paweł Harmant! — zawołał następnie czytający listę.
— Obecny! — odpowiedział Jakób.
Usłyszawszy nazwisko Pawła Harmant, młodzieniec o kawiarnianych manierach, drgnął nagle, utkwiwszy wzrok z wyrazem dziwnej ciekawości w mężczyznę, który na owo wezwanie odpowiedział: „obecny!“
— Paweł Harmant! — wyszeptał — ależ to imię i nazwisko mego zmarłego kuzyna, mechanika. Szczególny zbieg okoliczności, zaiste! Jegomość ten zdaje mi się posiadać trzos dobrze złotem wypchany; wyborna rzecz, na honor, byłoby odnaleźć w swym krewnym tak grubą rybę!
I wpatrywał się bacznie w Jakóba Garaud, nie przeczuwającego, jakie wrażenie sprawiło na kuzynie zmarłego kolegi jego przybrane nazwisko.
— To dziwna jednak... — mówił dalej młodzieniec — widziałem kiedyś mojego kuzyna, a dziś nie poznaję go wcale... Był młodszym, to prawda, lata zmieniają człowieka; ależ przypominam sobie rysy jego twarzy i zdaje mi się, że w obliczu tego jegomości nie znajduję najmniejszego podobieństwa. — Bądź co bądź, będę się starał zawiązać znajomość z tą osobistością.
W tej chwili zawołano: Owidyusz Soliveau!
— Jestem! — odpowiedział paryżanin.
Wywoływania wkrótce się skończyły; wydano rozkaz rozklasyfikowania pasażerów.
— Do czarta! — mruknął Soliveau — jakoś mi się mój plan nie udaje. Parafianin ten podróżuje pierwszą klasą, jak inżynier Mortimer ze swą córką. Otóż nas rozłączono. Gdzie on jedzie, do licha? Do New-Jorku... czy bliżej? Jeżeli do New-Jorku, zaczepię go przy wylądowaniu; lecz jeżeli wysiądzie w drodze na jakiej przystani, projekt mój przepadnie — zakończył, uderzając się w czoło.
— Jeżeli jadący „drugą“ — dodał po chwili namysłu — nie wchodzą do jadących „pierwszą“ klasą, za to jadący „pierwszą“ mogą z łatwością przyjść do jadących „drugą.“ Poślę swój bilet wizytowy temu Pawłowi Harmant, a przyjdzie zobaczyć się ze mną, jestem pewny.
Podróżni zajęli wyznaczone miejsca, okręt podniósł kotwicę, mknąc całą silą pary w stronę Ameryki.
Nazajutrz Owidyusz Soliveau spostrzegł, że podróżujący pierwszą klasą wychodzili dla przechadzki na pokład okrętu; miał nadzieję, że i Paweł Harmant wyjdzie wypalić cygaro, a wtedy łatwo mu będzie zbliżyć się do niego. Zawiodło go to jednakże. Jakób Garaud nie ukazywał się prawie wcale, przepędzając większą część dnia w salonie, gdzie przebywał również inżynier Mortimer ze swą córką Noemi. Kilka słów, wymienionych z Mortimerem, powiadomiły Jakóba, że ten pierwszy udaje się do New-Jorku, miejsca swego urodzenia. Jadąc sam tamże, były nadzorca tem więcej życzył sobie poznajomić się z człowiekiem, mogącym w czasie podróży obeznać go ze zwyczajami tego kraju, i który zarówno w Ameryce mógłby mu być przydatnym. Nie nadarzała się jednak jakoś sposobność ku temu.
Trzy dni upłynęły od chwili wyjazdu. Prześliczna pogoda ściągnęła na pokład większą część podróżnych. Okręt sunął po morzu gładkiem jak zwierciadło, zostawiając za sobą kłęby czarnego dymu i długą smugę piany.
Owidyusz Soliveau przebiegał między grupami obecnych dla upewnienia się, czyli nie spotka owego Pawła Harmant, który mógł być jego kuzynem. Podobnie jednak jak dni poprzedzających, Jakób Garaud nie opuszczał salonu.
— Co u czarta! — mówił sobie Owidyusz — chyba, iż zamykają się tak pustelniczo w odosobnieniu parafianin ten musi być chorym. Bądź co bądź, upewnić się trzeba w tym względzie.
I poszedł do usługującego w kajutach, który znał cokolwiek język francuzki.
— Chciałem prosić pana — przemówił — o wyświadczenie mi małej przysługi...
— Ach! yes!... — odpowiedział anglik. — O cóż chodzi?
— Opowiem panu. Jeden z pasażerów pierwszej klasy, którego nazwisko przy wywoływaniu przypomniało mi nazwę mojego kuzyna zmarłego, a który, być może, w rzeczy samej żyje...
— Ach! yes... to prawdopodobne.
— Chciąłbym więc rozjaśnić tę kwestyę, a gdy reguła niepozwala mi wchodzić do kajut pierwszej klasy, szanując przepisy, chcę prosić pana, byś raczył powiadomić tę osobistość, że ktoś, mający mu coś ważnego do powiedzenia, prosi go, ażeby wyszedł na pokład.
— Ach! yes... powiedzże mi nazwisko tego pana...
— Paweł Harmant.
— Powiedz mi pan zarówno i swoje...
— Owidyusz Soliveau, poddany francuski, urodzony w Dijon... Côte d’Or...
— Ach! yes... dość... to dostateczne! Uczynię panu tę małą przysługę.

XXXIII.

Posługujący odwrócił się i z powolnością, właściwej synom Albionu, szedł po schodach wiodących na pomost.
— Nie rozmowna ta małpa, jak widzę — wyrzekł Owidyusz, patrząc za odchodzącym, usłużny jednak, a to właśnie, czego mi potrzeba.
Anglik, przeszedłszy jadalnię, zbliżył się do właściciela restauracyi.
— Czy pan znasz pana Pawła Harmant, jadącego „pierwszą?“ — pytał w ojczystym języku.
Zagadniony otworzył wielką księgę, na kartach której w porządku alfabetycznym zapisane były nazwiska podróżnych.
Szukał najprzód na literę A, a nie znalazłszy, przeszedł do H.
— Harmant Paweł — rzekł — kajuta numer 24-ty, to ten pasażer, który wciąż przesiaduje w salonie.
— Dobrze... będę pamiętał... numer 24-ty, idę do niego.
I udał się do salonu, gdzie były nadzorca przerzucał gramatykę angielską i dykcyonarz, pragnąc corychlej nauczyć się cośkolwiek w tym języku.
— Wybacz pan, że przeszkadzam — zaczął służący podchodząc. Czy to pan jesteś szanownym panem Pawłem Harmant?
Jakób Garaud żywo podniósł głowę.
— Tak — odpowiedział z ciekawością, a zarazem z niepokojem — ja jestem... Cóż chcesz?
— Jakiś pasażer z drugiej klasy żąda widzieć się i pomówić z panem.
Zdziwienie byłego nadzorcy wzrastało.
— Pasażer z drugiej chce mówić zemną? ależ ja nie znam nikogo z jadących na okręcie — odpowiedział Jakób.
— On jednak zdaje się znać pana doskonale.
— Jakże się nazywa? — Owidyusz Soliveau.
Mniemamy Paweł Harmant szukał w pamięci.
— Nie! nigdy nie słyszałem tego nazwiska — rzekł po chwili zamyślenia.
— Ach! yes... — mówił dalej służący — Owidyusz Soliveau, mechanik, poddany francuski, urodzony w Dijon, Côte-d’Or... Zdaje mu się, iż poznaje w panu swego kuzyna, o którym mówiono mu, że umarł.
Jakób Garaud zadrżał, zbladł, i podniósł się nagle, ażeby ukryć zmieszanie.
— Mój kuzyn... mój kuzyn Owidyusz Soliveau... — powtarzał. — Dobrze... dziękuję ci... wyjdę na pokład.
Służący odszedł. Były nadzorca również wyszedł z salonu. lecz zamiast wejść na schody, udał się do swojej kajuty.
— Co to znaczy? — pytał sam siebie. — Czyżby ten Owidyusz Soliveau był w rzeczy samej kuzynem mego kolegi Pawia Harmant, który odżył we mnie? I w chwili, gdym sądził się być zupełnie bezpiecznym pod przybranem nazwiskiem, szatański wypadek stawia mnie naprzeciw człowieka, który mi może zedrzeć mą maskę! Ależ tak! — mówił dalej z gestem przestrachu — matka Pawła Harmant nazywała się Soliveau, przypominam to sobie... świadczy o tem książeczki jaka się znajduje w mych rękach... Ach! żem ja też o tem zapomniał!
To mówiąc, otworzył swą tekę.
— „Paweł Harmant, syn Cezarego Harmant i Dezyderyi Klary Soliveau...“ — czytał w książeczce legitymacyjnej. — A więc to rzeczywiście krewny mego zmarłego kolegi — rzekł; co począć? Nie wyjść do owego domniemanego kuzyna, jest to wzbudzić w jego umyśle podejrzenia, popchnąć go do odszukiwania, pisania, powiadamiania się, jest to tylko skompromitować tożsamość osobistości, utworzonej przezemnie, jest to zgubić siebie samego! Nie ma rady! Trzeba się pokazać! Potrafię śmiało spojrzeć w oczy temu człowiekowi i dowieść mu, że jestem Pawłem Harmant! Tak, dowiodę mu tego! — powtarzał; chodząc po kajucie. — Będzież-li to jednak możebnem — dodał po chwili — jeżeli jest pewien, że jego kuzyn umarł? Bądź co bądź, muszę się z nim widzieć! Jest to zapora, jaką zły los rzuca na mą drogę. Trzeba się cofnąć albo ją przełamać!
Tu otarł czoło potem zroszone, schował książeczkę do portfelu, włożył go następnie do kieszeni i gotów do spotkania burzy, jaka zahuczała po nad nim, wyszedł naprzeciw oczekującego.
Owidyusz przekonany, że anglik wypełnił zlecenie i prawie pewien, że pasażer, noszący nazwisko Pawła Harmant, będąc lub nie, jego kuzynem, przyjdzie dla wyjaśnienia tej sprawy, oczekiwał na niego spokojnie, paląc cygaro. Spostrzegłszy Jakóba, pośpieszył naprzeciw niego.
— Panie! — rzekł, kłaniając się — wybaczyć chciej, iż trudziłem cię do siebie: dziękuję ci tem mocniej za uwzględnienie mej prośby, iż przypatrzywszy się bliżej, mimo, że oddawna nie spotkaliśmy się z sobą, jestem pewien, iż się nie mylę, podając rękę memu kuzynowi, memu prawdziwemu kuzynowi, Pawłowi Harmant. Nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedział Jakób, czując, iż przeczyć mu niepodobna, gdyż w rejestrach okrętu zapisanem było podane przezeń nazwisko.
— Pawłowi Honoryuszowi Harmant z Dijon, Côte d’Or — mówił Owidyusz dalej — kraju najsłynniejszego winami Francyi, synowi Cezarego Harmant...
— I Dezyderyi Klary Soliveau — dokończył Jakób.
— Rodzonej siostry mojego ojca — rzekł młodzieniec.
— Co dowodzi, że jesteś moim kuzynem, Owidyuszu Soliveau.
— Tak, mój wujaszku! — zawołał Owidyusz.
I obaj mężczyźni uścisnęli się.
— A do kroćset szatanów! — zawołał wesoło Soliveau, z poufałością właściwą hulakom — jakież szczęście odnaleźć się wzajem tak niespodziewanie! A ja miałem cię za zmarłego!
— Zmarłego? — powtórzył Jakób z uśmiechem. — Któż ci mógł coś podobnego powiedzieć?
— Mówiono o tem w okolicy, gdziem przybył przed pięcioma laty. Było to jednak tylko przypuszczenie, nie posiadano dowodów.
— Zkąd wszakże podobna wiadomość mogła pochodzić? — pytał mniemany Harmant.
— Jeden z robotników, przechodząc przez Dijon, niegdyś kolega twój, wuju, mówił o tem twej matce. Dodał, że zmarłeś w szpitalu w Genewie. Poczciwa kobieta miała właśnie list wysłać na miejsce dla zbadania prawdy, gdy nagle tknięta apopleksyą, zakończyła życie w rok po twoim ojcu. Lecz wszak, u czarta — zawołał — powinieneś to wiedzieć!
— Tak... tak! — rzekł Jakób Garaud, ucieszony udzielonemi sobie objaśnieniami — przypominam sobie te wszystkie szczegóły, jakie natenczas mocno mnie zasmuciły. Biedna... biedna matka!
I nędznik podniósł rękę do oczów, jak gdyby łzy ocierając.
— Zapewne pojechałeś do swego rodzinnego gniazda — ciągnął dalej Owidyusz — dla odebrania po rodzicach sukcesyi? Nie było to tam wiele, lecz w każdym razie dobrze wziąść i cośkolwiek.
— Drobnostka to była w rzeczy samej — rzekł Jakób.
— Nie uskarżaj się, stary! — wyrzekł Owidyusz, klepiąc go poufale po ramieniu. — Ja w mojem życiu nie wziąłem po nikim w spadku ani grosza.
— Jak dawno utraciłeś rodziców? — pytał go, pragnąc wybadać, Jakób Garaud.
— Och! przed dwoma laty! Ani poświeć już żadnego Soliveau w Côte-d’Or! Z całej rodziny ja jeden tylko pozostałem, tak jak ty z rodziny Harmant, stary mój Pawle! Zniknęła rodzina Harmant, niestety! Ni posiadaczów więcej, ni spadkobierców! To stawia nas w położeniu dwojga opuszczonych sierot! Ach! jakież szczęście, że traf odnaleźć się nam pozwolił! Wyobraźże sobie, wujaszku — mówił dalej — że ja cię zrazu nie poznałem. W pierwszej chwili wątpiłem, boć, do szatana, od lat sześciu nie widzieliśmy się z sobą! Miałeś wtedy lat dwadzieścia pięć, a ja dwadzieścia dwa, lecz tyś się na korzyść odmienił! Na honor, ślicznie wyglądasz! Gdyby nie posłyszane przezemnie przy wywoływaniu twoje nazwisko, nie wierzyłbym, żeś moim kuzynem. Ubrany jesteś wytwornie, jak pan, jak milioner. Widoczna, że od czasu ostatniego naszego spotkania przed sześciu laty w Marsylii zdobyłeś jakiś majątek?
— Majątek, niekoniecznie...
— Do licha!
— Nie uskarżam się jednak na swe obecne położenie. Zrobiłem wynalazek w mechanice, który pozwolił mi odłożyć na bok kilka tysięcy franków.
— Do kroć piorunów! wynalazek!... to odrazu zbogaca człowieka, jeżeli nie klapnie, jak się to często zdarza. Ty jednak miałeś głowę do tego, uczyłeś się w szkole de Chalons, a następnie w zakładach sztuk i rzemiosł. Posiadałeś wielką zdolność do rysunku...
— Tak, w samej rzeczy, wiele pracowałem. Alty co przez ten czas robiłeś? powiedz mi — rzekł Jakób, zmieniając przedmiot rozmowy dla pozyskania jeszcze niektórych objaśnień.
— Co robiłem? do czarta! wciąż jedno.
— Czem się więc zajmowałeś?
Owidyusz spojrzał na Jakóba ze zdziwieniem.
— Jak to czem, pytasz mnie? — zawołał. — Czyś stracił busolę, wujaszku? Wszakże wiesz dobrze, że jestem mechanikiem z powołania.
Były nadzorca przygryzł sobie wargi.
— To prawda — rzekł — zapomniałem, wybacz, całkiem mi to wyszło z pamięci. W chwili, gdym pytał cię o to, o czem innem myślałem.
— Nie dziwię się temu. Człek bywa nieraz roztargnionym.
— Dokąd jedziesz teraz? — pytał dalej Jakób.
— Do New-Jorku, pracować w swojem rzemiośle.
— Spodziewasz się tam znaleźć łatwo robotę?
— Szukać jej nie potrzebuję. Mam ją tu, na deskach okrętu, wraz z sobą.


KONIEC TOMU I-go.


TOM DRUGI

I.

Parowiec płynął szybko. Po zmowa trwała dalej.
— Jestem zamówiony przez inżyniera-mechanika z NewJorku, Jana Mortimer — mówił Owidyusz.
— Jana Mortimera? — powtórzył były nadzorca.
— Znasz go?
— Z widzenia, tak, nieco. Sądzę, że to jest ów siwowłosy jegomość, który płynie wraz z nami, w towarzystwie pięknej swej córki.
Owidynsz rozśmiał się głośno, a Uderzając w ramię mniemanego Pawła Harmant:
— A! zauważyłeś że piękna... ty, stary bałamucie! — zawołał — ha! ha! masz dobry gust jak widzę! Tak, w samej rzeczy jest to śliczna panienka, ładniejsza od twojej Piotrusi, nieprawdaż?
— Jakiej Piotrusi? — zapytał Jakób niezastanowiwszy się co mówi.
Owidyusz spojrzał nań zdziwiony.
— Jakto, zapomniałeś o Piotrusi — rzekł — o tej Piotrusi która cię tyle kochała?
— Ach! — tak, Piotrusia — odpowiedział Garaud z przymuszonym uśmiechem — nie myślę o niej. To tak stare dzieje!
— Stare? — nie bardzo — pomyślał Owidyusz. — Rzecz dziwna, iż on się zdaje o niczem nie pamiętać, ten mój kuzyn.
Gdy mu się mówi o czemś z jego przeszłości, ma minę jakby oszołomionego. To dziwne, bardzo dziwne!
Z wyrazu twarzy swego towarzysza Jakób odgadł, że popełnił nowi a ważną nieroztropność. Spieszył więc zawiązać rozmowę, ażeby przerwać rozmyślania Owidyusza.
— Zatem — rzekł — jedziesz do New-Jorku, pracować u inżyniera Jana Mortimera?
— Zamówił mnie na lat trzy do robót, jako mechanika. Amerykanie nie warci Francuzów — ciągnął dalej paryżanin — mimo to, Jan Mortimer wynalazca, jak ty kuzynie, skombinował maszynę do giloszowania nowego systemu, jaka w niwecz obróci wszystkie dotąd znane.
— Maszynę do giloszowania? — powtórzył Jakób z najwyższym niepokojem.
— Tak, — powinieneś znać to na wskroś, ty, który lat tyle przy tem pracowałeś.
— W rzeczy samej, znam ja to dobrze...
— I ja zarówno, a ponieważ składałem wiele podobnych maszyn, inżynier Mortimer zgodził mnie z pensyą pięciuset franków miesięcznie.
Były nadzorca zadumał głęboko.
— Jakiż to rodzaj maszyny do giloszowania, ów Amerykanin wynalazł — zapytał po chwili.
— Nic, nie wynalazł, udoskonalił jedynie.
— Radbym poznać urojone przezeń udoskonalenia. Czy wynalazł sposób giloszowania srebrnych okrągło-wypukłych powierzchni?
— Ha! ha! widocznie tyś zwaryował kuzynie! — zawołał Owidyusz, wybuchając śmiechem.
— Zwaryował, dlaczego?
— Maszyna do giloszowania okrągło-wypukłych powierzchni, wygiętych brzegów, posplatanych ozdób, ależ wiesz dobrze jako mechanik, że to jest niepodobnem.
— Rzecz trudna w istocie, ale nie nieprawdopodobna — odrzekł Garaud.
— Jakto?... sądzisz więc...
— Wszystko wynaleźć można.
— A więc, dokonaj tego wynalazki! a będziesz milionerem!
— Czy jest bogatym ten twój przyszły pryncypał? — pytał dalej Jakób.
— Bogaty, jak Bank Francuzki. Posiada warsztaty, jakich, nikt nie ma w New-Jorku, licząc na udoskonaloną przez siebie maszynę, że ona to wszystko mu podwoi. A wiesz co tobie potrzeba kuzynie? — dodał po chwili.
— Na czegóż takiego?
— Współki z podobnem indywiduum. Masz dobre pomysły, jesteś zdolnym, pracowitym, mógłbyś zająć pierwsze miejsce w fabryce. Mortimer ma piękną córkę... wyposaży ją dobrze. A więc, kto wie? Tchórze jedynie giną z braku odwagi. Ach! — gdybym ja był panem jak ty!...
Mówiąc to Owidyusz do mniemanego Pawła Harmant, wpatrywał się weń podejrzliwie. W chwili tej, Jakób zdjąwszy kapelusz, ocierał chustką czoło.
Były nadzorca pana Labroue, jak przypominają sobie czytelnicy, przy pomocy tynktury zmienił kolor włosów. Wiadomo, że farbowanie winno być często ponawianem z tej przyczyny, że wyrastające nowe włosy, przybierają od korzenia poprzednią swą barwę. Jakób od pięciu dni nie ponowił farbowania, skutkiem czego linia czerwonawa ukazała się pomiędzy skórą nad czołem i resztą włosów lśniąco-czarnych, Owidiyusz posiadając wzrok bystry, za pierwszym rzutem oka spostrzegł tę niewłaściwość. Od włosów na głowie Jakóba, wzrok jego przeszedł ku brodzie, lecz nie odnalazł tu nic niewłaściwego. Twarz była czysto wygoloną, Garaud albowiem odbywał tę czynność co rano. Nieprzekonany tem jednak paryżanin, myślał:
— Do kroć tysięcy! coś się w tym kryje! Przysiągłbym że mój kuzyn ma farbowane włosy, a jednak gdym go znał, był brunetem. Co to wszystko znaczy? Jest w tem coś podejrzanego, wyświetlić to trzeba.
Jakób stał w zamyśleniu, rozmowa wydała mu się być już nazbyt długą.
— No! mój kuzynie — rzekł — zobaczymy się później; tu podał rękę Owidyuszowi Soliveau.
— Jakto, w ten sposób się rozejdziemy? — pytał ów ostatni; — to nazbyt obojętnie i zimno. Należałoby przecie coś wypić, mnie nie wolno wchodzić do bufetu „pierwszej.“ Lecz tobie nikt nie zabroni przyjść do naszej budy. Dalej więc, chodźmy, porzuć to udawanie wielkiego pana.
— Zgoda! — rzekł Garaud, nie chcąc odmówić. — Tu paryżanin ująwszy pod rękę swego mniemanego kuzyna, zaprowadził go do bufetu.
Rozmowa nie była długą. Wychylili obaj butelkę wina Bordeaux, poczem Jakób odszedł tłumacząc się obiadową godziną.
— Stawiłem czoło niebezpieczeństwu — rzekł, wróciwszy do swej kajuty — sądzę jednakże, iż zrodziło się powątpiewanie o mej tożsamości w umyśle tego człowieka. Starać się trzeba przywiązać go do siebie, wszelkiemi możliwemi sposobami. Ach! gdybym zdołał trzymać go na wodzy i kierować nim według mej woli! I wszedł do salonu w którym znajdował się jak zwykle Jan Mortimer z swą córką jasnowłosą Noemi.
Jednocześnie Owidyusz rozważał. Nie omylił się były nadzorca dostrzegłszy w nim powątpiewanie. Wątpliwości te jednak, a raczej podejrzenia były jeszcze słabemi, lecz mogły wzmódz się, i wzrosnąć, grożąc niebezpieczeństwem. Ów diżończyk zmieniony w paryżanina, znalazł dwa pnnkta szczególniej dającemi do myślenia, mianowicie: dziwny brak pamięci u swego kuzyna Pawła Harmant i przyfarbowane włosy.
— Ach! do pioruna! — wyszepnął, przechadzając się wielkiemi krokami z cygarem w ustach po pokładzie; — dyabelnie się zmienił ten ów mój kuzyni Na honor! dziwnie on jakoś wygląda! Jak mógł zapomnieć, że ja jestem mechanikiem, skoro kiedyś pracowaliśmy razem? Jak również zapomnieć mógł o Piotrusi, która tyle głupstw popełniła dla niego?
I farbuje się przytem jeszcze! Ma rude włosy pod czarnemi, widziałem to dobrze!
— No! A gdyby to nie był mój kuzyn? — wyszepnął po chwili milczenia — gdyby to była osobistość przywłaszczająca sobie nazwisko Pawła Harmant o jakim mówiono, że umarł?
Tu przerwał, zgasił cygaro i stanął w zamyśleniu.
— Co jednak mogłoby go skłaniać ku temu? ot czego zrozumieć nie mogę. Być może iż ja się mylę. Chciałbym wszelako w obszerniejszą rozmowę wprowadzić tego parafianina. Ma minę tajemniczą która nie podoba mi się bynajmniej. Zrobił majątek w ciągu lat sześciu. Rzecz zdumiewająca! Trafia się to niekiedy, lecz bardzo rzadko. Zbadać to muszę. Trzeba umieć korzystać ze sposobności jaka się nadarza. Tu uciął i wzrok jego zdawał się jak gdyby szukać kogoś na pokładzie. Nagle zatrzymał spojrzenie na mężczyźnie około sześćdziesięciu lat mieć mogącym, przechadzającym się po pokładzie z przewieszoną przez ramię torebką skórzaną na zamek zamknięta.
— Otóż i upragniona sposobność — mruknął Owidyusz, rzucając na ową torebkę spojrzenie pełne chciwości. — Widziałem ładunek tej torby. Jest tam w jej wnętrzu najmniej sześćdziesiąt tysięcy franków w złocie i biletach bankowych.

Wystarczy nóż ostry aby przeciąć rzemienie, wydobyć z torby zawartość i próżną rzucić w morze. Ha! gdyby udała się operacya, kończył wsparty o pomost, podróżowałbym pierwszą klasą, palił cygara po sześćdziesiąt centymów, i miałbym ubranie z szykiem skrojone przez pierwszego krawca, jak mój kuzyn Harmant. Och ty... ty pokuso, jakże ty łatwo zdołasz uwikłać człowieka! Jednocześnie właściciel torebki przeszedł koło Owidyusza, który drgnął chciwością na widok jego, lecz nie poruszył się z miejsca.

II.

Powiódłszy wzrokiem za nieznajomym, Solivean zapalił nowe cygaro.
— Ciekawym — rzekł — coby uczynił mój kuzyn spotkawszy podobną sposobność? Pytanie, czy wynalazek przyniósł mu taki majątek? To mówiąc, palił cygaro, przechadzając się dalej.
Nagle przystanął w pobliżu dwóch osób rozmawiających pół głosem, na uboczu okrętu. Byli to: Kanadyjczyk o bronzowej twarzy, ubrany w krajowy swój kostyum, i młody około lat dwudziestu pięciu mieć mogący mężczyzna. Kanadyjczyk zdawał się już być w poważnym wieku, znamionowały to siwiejące włosy i policzki wklęsłe, okryte zmarszczkami. Oczy jego płonęły blaskiem gorączkowym, a całe ciało drgało jak gdyby wstrząsane konwulsyjnym dreszczem. Trzymał w ręku flakon napełniony płynem złotego koloru.
Ów drugi mężczyzna, młody lekarz francuzki jadący zdobyć fortunę w Ameryce, mówił do Kanadyjczyka:
— Jesteś więc pan dręczonym przez febrę od lat sześciu, i nie posiadasz innego środka na jej pokonanie jak tylko ten napój?
— Tak — odparł Indyanin we francuzkim języku, który mieszkańcy Kanady dobrze posiadają; — temu to płynowi zawdzięczam, iż żyję. Skoro powiększa się febra biorę pięć lub sześć kropel tego eliksiru i atak przemija, zmniejsza się osłabienie.
— Jakiż to płyn, z czego się składa?
— Jest to odwar z rośliny rosnącej w naszych górach.
— Znaną jest panu nazwa tej rośliny? — pytał doktór.
— W ojczystym moim języku jedynie.
— Płyn ten jak się nazywa?
— Ma on kilka nazwisk, pomiędzy innemi zowią go: „Likierem prawdy.“
— Likier prawdy? — powtórzył młody lekarz — cóż to za szczególna nazwa?
— Oznacza to jedną z własności odwaru tej rośliny.
— Jakąż? ciekawym.
— Jeżeli się wypije łyżeczkę tego wyciągu zmieszaną z jakimbądźkolwiek napojem, winem, piwem, lub wódką, podnieca on działanie mózgu, prowadząc do chwilowego obłędu, trwającego krócej lub dłużej, niekiedy kilka minut tylko, a czasem godzinę. Owładniony tym paroksyzmem uczuwa konieczność wyznania swojej przeszłości, wyspowiadania najskrytszych swych myśli; gdy zaś ów płyn działać przestanie, owszystkiem się zapomina. W naszym kraju człowiekowi, który w ważnej jakiej okoliczności nie chce wyznać prawdy, wlewają w usta łyżeczkę tego napoju. Pochwycony szałem, mówi bezwiednie i wyznaje kłamstwo, swój błąd, lub zbrodnię. Oto, dlaczego ten płyn nazwano „Likierem prawdy.“
— Zaiste, to bardzo ciekawe! — rzekł młody doktór.
Owidyusz Soliveau słuchał z uwagą tej całej rozmowy, nie tracąc z niej słowa.
— Do kroć tysięcy! — wyszepnął — bardzo ciekawe, ale nie nowe. I ja znam napój podobny, używany na bulwarach. Gdybym miał jednak ów płyn dałbym go wypić kuzynowi; wyjaśniłby mi on może natenczas dla czego jego włosy zmieniły swą barwę, i opowiedziałby jakim sposobem zrobił majątek. Bądź co bądź, muszę poznać przeszłość, owego Pawła Harmant i zbadać co kryje na sercu.
Obaj mężczyźni ciągnęli dalej pogadankę. Owidyusz słuchał z uwagą. Kanadyjczyk zaczął na nowo:
— „Likier prawdy“ posiada jeszcze inne nader znakomite przymioty.
— Jakież? — pytał doktór.
— Nalany na ranę, goi ją w oka mgnieniu. Widziałem sam drwalów i myśliwych ukąszonych przez jadowite węże a uzdrowionych kilkoma kroplami tego płynu, gdy zwilżono nim ranę.
— Ależ to cudowne, uniwersalne lekarstwo! — zawołał doktór, śmiejąc się z niedowierzaniem.
— Nie żartuj pan — odparł Kanadyjczyk poważnie; — mówię prawdę, o której możesz się pan przekonać.
— Jakim sposobom?
— Dokonawszy próby.
— Chcąc zrobić próbę, trzeba mieć płyn. Udzielisz mi go pan choć w małej cząsteczce?
— Niepodobna! Mam tyle zaledwie, ile dla mnie samego wystarczy.
— Radbym jednak zanalizować ów dziwny medykament. Gdzie mógłbym go dostać, powiedz mi proszę.
— Jedziesz pan do New-Jorku? — zapytał Indyanin.
— Tak.
— A zatem pisz pan co ci podyktuję.
Młody lekarz wyjął z kieszeni notatnik, ołówek i był gotowym do pisania.
Owidyusz przysłuchiwał się chciwie.
— New-Jork. Chuchillino. Nr. 24, dyktował Kanadyjczyk.
— Co to jest Chuchillino?
— Współziomek mój, który opuścił Kanadę aby handlować w New-Jorku. Sprowadził on z naszych gór ów słynny „Likier prawdy“ i sprzedaje go na wagę złota. Każę zapłacić panu piętnaście dolarów za flakon takiej jak ten objętości, uprzedzam.
— Ależ to niesłychanie drogo, kupię go jednak, pragnę bowiem posiadać ów płyn.
Owidyusz zapisywał w pugilaresie adres podany.
— I ja kupię go również — rzekł. — Dałbym sześćdziesiąt pięć franków najchętniej abym mógł szanownemu kuzynowi mojemu udzielić łyżeczkę tego eliksiru, a tym sposobem rozwiązać mu język i wiedzieć to co ukrywa przedemną.
Uderzenie dzwonu oznajmiło godzinę obiadową dla pasażerów klas obu. Kanadyjczyk i doktór powstali z miejsc, udając się na pomost. Owidyusz poszedł za nimi.
Podczas gdy się to działo na przodzie okrętu „Lorda Majora,“ Jakób Garaud wszedłszy do salonu znalazł sposobność do pomówienia z Noemi Mortimer, córką inżyniera.
Skutkiem posłyszanych od Owidyusza szczegółów, zapragnął wejść w bliższą znajomość z Janem Mortimer, pałał albowiem chęcią poznania ulepszeń zastosowanych przez tegoż w maszynie do giloszowania. Były nadzorca, ów złodziej, podpalacz i morderca, marzył obecnie nie tylko o wielkim majątku, ale i o Wysokiem przemysłowem dla siebie stanowisku. Ukryta ambicya wzmagała się w nim z przerażającą szybkością.
— Jestem — mówił — na drodze do zdobycia wielkiej fortuny, nie zatrzymam się na tem! Będę dążył pewnym przyśpieszonym krokiem do celu.
Pieniądze jakie ukradł, niczem już były dlań teraz. Co znaczyło dwieście tysięcy franków? On potrzebował milionów, i mieć je postanowił, traf jednak tym razem nie przychodził mu jakoś z pomocą. W salonie gdy Jan Mortimer rozmawiał z kilkoma znanymi sobie amerykanami, jasnowłosa Noemi siadła do fortepianu.
Młode dziewczę studjowało motywa z operetki, wielką natenczas wziętość mającej w Paryżu.
Jakób, amator widowisk, widział dwukrotnie tę operetkę, a posiadając słuch muzykalny umiał na pamięć wszystkie prawie z niej arye. Z upodobaniem przeto przysiadłszy w pobliżu fortepianu wsłuchiwał się w melodye.
Noemi spostrzegła, iż od pewnego czasu ów podróżny z niezwykłym wpatrywał się w nią zajęciem. Widząc w nim dżentelmena, podróżującego pierwszą klasą, pełnego szlachetności, nie obrażała się owem dyskretnem dla siebie uwielbieniem.
Nie gniewało ją ono bynajmniej, a jako nieodrodna córa Ewy, być może iż znajdowała w tem nawet przyjemność. Spostrzegłszy Jakóba słuchającego z uwagą muzyki, zarumieniła się z lekka, co ją jeszcze piękniejszą czyniło i nie przerywała gry wcale. Po skończonych motywach, Garaud zbliżył się do uroczej pianistki.
— Poznaję — rzekł — iż pani zamieszkiwałaś we Francyi, a nie tylko we Francyi, ale w Paryżu.
Dziewczę spojrzało swemi pięknemi, błękitnemi oczyma na osobistość, która poważyła się poczynać z nią rozmowę bez poprzedniego przedstawienia, jak to było w zwyczaju. Nie okazując jednak zdziwienia, głosem łagodnym zapytała pół uśmiechnięta:
— Zkąd to pan odgadujesz, radabym wiedzieć?
— Inaczej nie zdołałabyś pani oddać owej muzyki w sposób tak żywy, tak pociągający, gdybyś jej pani nie słyszała w Paryżu, w teatrze dla którego ułożoną została. Odnajduję w niej wspomnienia mego ukochanego kraju.
— A! pan jesteś francuzem?
— Tak pani.
— Zatem odgadłeś pan. Słyszałam tę muzykę w teatrze „Boniffeś“ w Paryżu.
— Posiadasz pani zadziwiającą pamięć.
— Jeżeli mi się coś podoba, tak; a wiele rzeczy podobało mi się we Francyi.

III.

— Jak długo mieszkałaś pani w Paryżu? — pytał dalej Jakób Garaud.
— Trzy miesiące tylko — odpowiedziała Noemi. — Zaledwie zdołałam zwiedzić piękniejsze gmachy i muzea w tem mieście. Rada byłabym przepędzić tam rok przynajmniej, niepodobna było jednakże mojemu ojcu zadość mi uczynić w tym względzie. Interesa wzywały go do New-Jorku, gdzie wracam wbrew moim chęciom, po tej zbyt krótkiej podróży.
— Pojmuję panią w zupełności, mimo, iż sam opuściłem Paryż bez żalu.
— Ależ pan nie na zawsze wydalasz się z Francyi?
— Nie na zawsze... być może. Na przeciąg jednakże czasu, jakiego teraz oznaczyć mi nie podobna, a który jak mniemam, przeciągnie się dość długo. Ja również jadę do New-Jorku.
— Masz pan tam rodziców, lub krewnych?
— Nikogo.
— Przyjaciół być może?
— Nikogo ze znajomych nawet.
— Tak? — rzekło młode dziewczę w zamyśleniu.
— Jestem mechanikiem z powołania — mówił dalej Garaud — pragnę odbywać studya w fabrykach słynnych wynalazkami, a przedewszystkiem w domu Mortimera.
— Mówisz pan o domu Jana Mortimer — pytała z uśmiechem Noemi.
— Tak pani, o domu Jana Mortimera, którego kierownik posiada w Europie sławę genialnego człowieka.
— Czy znasz pan tego, któremu taką chwałę przyznajesz?
— Nie pani; zkąd mógłbym go znać, jadąc po raz pierwszy do Ameryki — odrzekł były nadzorca z pozorem zupełnej obojętności.
— I zamiarem jest pańskim udać się do niego po przybyciu do New-Jorku?
— Tak, pierwsza ma wizyta tam będzie. Usprawiedliwi mnie miano, mam nadzieję, kornego współpracownika tego wielkiego człowieka; prosić go będę aby mi się pozwolił odwiedzać, jako wielbicielowi pragnącemu podziwiać i uczyć się w jego sławnych warsztatach.
— Zatem — ciągnęło młode dziewczę z uśmiechem, — byłoby panu przyjemnie bez wątpienia zostać przedstawionym Janowi Mortimer, „wprowadzonym“ jak my to nazywamy amerykanie?
— Niebardziej upragnionego, przyznaję. Uniknąłbym bowiem owej kłopotliwej prezentacyi według reguł.
— Pojmuję. Upewniam pana, że ów Jan Mortimer gorąco kocha francuzów.
— Jestżeś pani pewną?
— Najzupełniej — i jeśli pan zechcesz, ofiaruję się być pańską przewodniczką.
— Przyjmuję, z gorącą wdzięcznością przyjmuję! — wołał Garaud.
— Znasz go więc pani?
— Doskonale, i kocham go z całego serca. Jest to mój ojciec, panie.
Ostatnie te słowa, jak to odgadują czytelnicy, wywarły przygotowane wrażenie. Mniemany Paweł Harmant okazał zdumienie jak najdoskonalszy komediant.
— On... ojcem pani?! — zawołał. — Ach, jakaż niespodzianka! któżby mógł przewidzieć? gdybym był o tem wiedział!...
— Byłbyś pan mówił inaczej może o moim ojcu... — zawołała, śmiejąc się, Noemi.
— O nie, bynajmniej, ponieważ moje słowa wyrażały w zupełności powzięte przekonanie.
— A więc z upewnieniem o pańskiej żywej sympatyi dla mojego ojca, przedstawię mu ciebie.
— Będę najszczęśliwszym z ludzi, błogosławiąc los, jaki sprowadził to nieprzewidziane zbliżenie — mówił z udanem przejęciem się Garaud.
— Proszę o wymienienie nazwiska.
— Paweł Harmaut.
— Pójdź pan zemną.
Tu Noemi, wstawszy od fortepianu, zbliżyła się z idącym po za sobą Jakóbem ku Janowi Mortimer, zagłębionemu, w rozmowie z amerykanami.
— Wybaczcie, panowie, że przerywam pogadankę — wyrzekła — lecz pragnę ci, mój ojcze, przedstawić kogoś...
— Kogo? — zapytał Mortimer z lekkiem zdziwieniem.
— Kogoś, co jedzie z Francyi do New-Jorku wyłącznie po to, aby ciebie poznać bliżej. Traf zrządzi], iż ten pan, nie znając mnie, wyjaśnił mi cel swojej wyprawy; sądzę więc, że nie należy dozwolić mu podróżować bez zbliżenia go ku osobie, którą tak wysoko poważa i ceni. A zatem pozwól mi, ojcze, przedstawić sobie pana Pawła Harmant, mechanika, jak ty.
Jan Mortimer podszedł ku Jakóbowi.
— Witam pana — rzekł — całem sercem, jako obywatela wielkiego kraju, którego jesteś przedstawicielem i dla którego gorące żywię współczucie. Jesteś mechanikiem jak ja, zechciej więc podać mi swą rękę.
— Ten zaszczyt dumnym mnie czyni! Dobrotliwość pańskiego przyjęcia wzrusza mnie do głębi! — zawołał Jakób Garaud, ściskając podaną sobie rękę inżyniera.
— Odtąd jesteśmy dla siebie starymi znajomymi — mówił Mortimer — porzućmy, proszę, wszelkie ceremonje. Przedstawiam pana jednemu z najpotężniejszych finansistów Ameryka Ryszardowi Dawidson, bankierowi, przyjacielowi mojemu.
— Do usług pańskich — rzekł bankier. — W czem tylko zdołam być panu użytecznymi, gotów jestem na jego rozkazy.
Były nadzorca odpowiedział podziękowaniem. Wszyscy razem usiedli. Noemi wróciła do fortepianu.
— Jeśli dobrze zrozumiałem mą córkę — wyrzekł Mortimer, zwracając się do Jakoba — pan jedziesz do New-Jorku celem poznania się zemną?
— Tak jest, w rzeczy samej. Mając zamiar otwarcia we Francyi fabrykę modeli, podróżuję w zamiarze zwiedzenia słynniejszych zakładów przemysłowych; pańskie warsztaty zostały mi przedstawione jako nieporównane pod każdym względem, chciałem więc uzyskać od pana pozwolenie na zwiedzenie takowych.
— Chętnie je panu udzielam — odrzekł Mortimer — będziesz je zwiedzał i studyował do woli. Moje warsztaty — mówił dalej — miłość własna nakazuje mi się z tem pochwalić, są pierwszemi w świecie, a zostały zbudowane jedynie dla mechaniki przemysłowej.
— Dla tej, jaka najwięcej przynosi korzyści, a którą nieco rozumiem — przerwał Garaud.
— Jest ona korzystną w rzeczy samej — mówił inżynier; — udoskonalone przezemnie maszyny do szycia przyniosły mi znaczne zyski.
— Znam pańskie maszyny do szycia, studjowałem je nawet — odrzekł były nadzorca.
— Znalazłeś w nich jakie braki, być może?
— Pozwolisz mi pan być szczerym?
— Bezwątpienia. Lubię szczerość, chociażby ona nawet chwilowo przykrą być miała. — Nie mam pretensyi do nieomylności i wiem, że udoskonalanie nie jest jeszcze doskonałością.
— Mechanizm w nich jest bez zarzutu — rzekł Jakób. — Zrobiłbym jednak uwagę, że pańskie maszyny do szycia ulegają zbyt gwałtownym drżeniom i ruchom hałaśliwym, nużąc tak tych, którzy są je zmuszeni poruszać, jak i tych, co słyszą.
— Chciałbyś pan więc otrzymać milczącą maszynę do szycia? — pytał Mortimer.
— Tak.
— Otóż, czego ja od lat pięciu szukam nadaremnie.
— Źle pan szukałeś.
— Miałżebyś coś odnaleźć w tym względzie?
— Być może.
— W teoryi...
— Tak, lecz obok tego mam pewność.. Uważasz pan, pewność, że z teoryi łatwo mi będzie przejść do praktyki...
— Nie byłożby niedyskretnym z mej strony zapytać pana, w jaki sposób? — ciągnął zaciekawiony Mortimer.
— Bynajmniej; jestem szczęśliwym, mogąc porozmawiać o pańskim wynalazku i zwrócić jego uwagę na punkt jeden, który mi się wydaje być rzeczą najprostszą w świecie.
— Najprostszą? — powtórzył inżynier.
— Ależ tak!
— Wytłumacz mi to jaśniej, proszę.
— Mały rysunek objaśni tę rzecz lepiej, niż wszelkie inne wykłady.
Tu mniemany Paweł Harmant, dobywszy z kieszeni notatnik, otworzył go i zaczął rysować szybko różne zwroty maszyny do szycia, udoskonalonej przez Mortimera, na co tenże patrzył ze zdumieniem. Rzuty ołówka byłego nadzorcy w podziw go wprawiały. Bankier Ryszard Dawidson i Noemi zdumiewali się również zdolnością francuza.
— Oto najściślejszy plan pańskiej maszyny, nieprawdaż? — zapytał Jakób.
— Tak, zupełnie dokładny.
— Zatem uważaj pan na moje objaśnienia, proszę.
Tu Garaud, z wyjątkową jasnością i zdolnością praktycznego mechanika, wskazywał, że wystarczy wprowadzić w mechanizmie kilka drobnych zmian, aby maszynę doprowadzić do zupełnej doskonałości.
Mortimer, głęboko zainteresowany tem, co słyszał, śledził z uwagą udzielane sobie objaśnienia.
— Kochany kolego — zawołał, gdy Jakób ukończył swoje wskazówki — jesteś człowiekiem genialnym! Twoja teorya jest cudowną. Stworzysz maszynę do szycia ostatecznie we wszelkich szczegółach. udoskonaloną, którą będziesz mógł nazwać „milczącą.“
— Maszyna — wyrzekł z powagą Garaud — będzie nosiła pańskie nazwisko. Upoważniam pana do jej eksploatacyi, zobowiązując się nie mieć nigdy najmniejszej pretensyi co do udzielonych pomysłów.
— Tego ja nie przyjmuję! — zawołał Mortimer.
— Dlaczego?

— Ponieważ wraz z ustąpieniem mi swego pomysłu ustępujesz mi pan ogromną sumę, jaką maszyna przynieść może.
IV.

— Ogromną sumę? — powtórzył Jakób z uśmiechem. — Zdaje mi się, że pan przesadzasz nieco; przypuściwszy wszelako, iż tak jest, nie cofam słowa, jakie wyrzekłem przed chwilę.
— Oto uprzejmy człowiek i pewny siebie — pomyślał Mortimer — wybornego odnalazłbym w nim wspólnika! Dom, jakim rządzilibyśmy razem, nie obawiałby się współzawodnictwa.
Mniemany Paweł Harmant obserwował ukradkiem amerykanina; czytał na jego fizyognomii część ukrytych myśli.
— Nie nalegaj daremnie, kolego — zaczął po chwili Mortimer. — Nie mogę przyjąć twojej ofiary, jak chyba w jednym wypadku...
— W jakim?
— Iż razem wspólnie eksploatować będziemy maszynę do szycia, udoskonaloną przez ciebie i skompletowaną.
Były nadzorca potrząsnął głową.
— Wdzięcznym za propozycyę — rzekł — mam wszakże inne zamiary.
— Odmawiasz zatem?
— Tak.
— Dlaczego?
— Na co przyda się współka w tak drobnej rzeczy? Nie wiem zresztą, czy pozostanę w Ameryce.
— Zmieniłeś więc pan postanowienie? — odezwała się Noemi. — Przed pięcioma minutami mówiłeś, iż spodziewasz się zostać tam dłużej?
— Tak, w rzeczy samej, miałem ten projekt, urzeczywistnienie go jednakże zależy od wielu okoliczności. Zajmuję się wielką pracą, mogącą mi przynieść znakomite rezultaty. Po ukończeniu studyów w mechanice amerykańskiej, zobaczę dopiero, czyli wypadnie mi osiedlić się w New-Jorku lub wracać do Francyi.
— Masz więc pan zamiar otworzyć warsztaty w Ameryce? — pytał żywo Mortimer, obawiając się spotkać niebezpiecznego konkurenta w owym francuzie, w którym odkrył cenne mechaniczne zdolności.
— Czemu nie? gdyby wypadło...
— Chodziłoby więc panu natenczas o eksploatację nowego jakiegoś wynalazku?
— Tak — wynalazku, jaki nie ma najmniejszej łączności — z maszyną do szycia — wynalazku maszyny do giloszowania — dodał, wygłaszając zwolna sylaby; powiadomiony bowiem o szczegółach przez Owidyusza Soliveau, postanowił w przemysłowca stanowczym ciosem uderzyć.
Słysząc o maszynach do giloszowania, Mortimer zadrżał widocznie; mniemany Paweł Harmant zachował się obojętnie, udając, że tego nie spostrzega.
— Ja również — wyrzekł Mortimer po chwili — zajmowałem się tem nieco; nie ma tam jednak nic do poprawcy; maszyny genewskie są doskonałemi.
— Do giloszowania płaskich powierzchni zapewne — odparł Jakób. — To jednak jest nic nieznaczącem, potrzebują one niezbędnie ulepszenia.
Amerykanin uczuł, iż zimny pot wilży mu skronie.
— Miałżeby on powziąść tę samą, co ja ideę? — pomyślał. — Sądzisz pan zatem — dodał, zebrawszy odwagę — iż możebnem byłoby otrzymać maszynę do giloszowania odwróconych brzegów i krzywych powierzchni? — pytał niespokojnie.
— Jestem tego pewny.
Mortimer zbladł.
— I pan to odnalazłeś? — pytał dalej słabym, drżącym głosem.
— Odnalazłem — rzekł obojętnie Jakób. — Mam gotowe plany, wykończone rysunki, jak również i formy gotowe, aby je posłać do odlewni miedzi i żelaza; ztąd, jak miałem honor powiedzieć panu przed chwilą, zobaczę, czyli mi wypadnie osiedlić się na stałe w New-Jorku dla zbudowania tej maszyny, oraz innych, których mam gotowe projekta, lub wracać do Francyi.
Trupia bladość pokryła oblicze amerykanina; stał się sinym prawie.
— Otóż i współzawodnik — pomyślał sobie — najniebezpieczniejszy, jakiego można sobie wyobrazić, konkurent, który na niezliczone straty narazić mnie może. Trzeba cios odbić, nie tracąc chwili i pognębienie w tryumf zamienić.
— Pozwolisz mi, kochany kolego — pytał, przybierając siłą woli przytomność — pomówić z sobą otwarcie?
— Nie tylko pozwalam, lecz proszę o to — rzekł Garaud.
— Jeśli nie łudzisz się, w co wierzę, ponieważ dałeś mi dowód głębokiej swej wiedzy, toś posiadł wynalazek, który ci w krótkim czasie przynieść może kolosalny majątek. Przybywasz jednak do New-Jorku, gdzie nie znasz nikogo. Będziesz zmuszonym nawykać do naszych obyczajów i sposobów życia. Trzeba ci będzie utworzyć sobie fabrykę, urządzić warsztaty, co ci zabierze wiele czasu i szalone sumy pochłonie.
— Bezwątpienia, lecz możnaż uniknąć tego?
— Można.
— W jaki sposób?
— Zaraz cię objaśnię; — posłuchaj propozycyi. Zostań moim wspólnikiem, przyjm zarząd nad warsztatami. U mnie możesz bezzwłocznie przystąpić do dzieła i zbudować jednocześnie „milczącą“, oraz maszynę do giloszowania. Za przybyciem do New-Jorku podpiszemy kontrakt współki naszej, jaka zapewni ci połowę dochodów z mojej fabryki, na pewność odbierania których złożę czek, wartujący pięćdziesiąt tysięcy dolarów, u mego przyjaciela bankiera Dawidsona, płatny na każde żądanie.
— Ależ kochany kolego — zaczął Jakób, nie chcąc przyjąć nazbyt skwapliwie tej propozycyi, mimo, iż czuł się przepełnionym radością.
— Och! proszę, zgódź się pan na to! — przemówiła tkliwie Noemi, łącząc do słów swych pełne zalotności spojrzenie. Nie odrzucaj współki, jaką mój ojciec ci ofiaruje. Wszak pragniesz zostać jego przyjacielem?
— Otóż i moja córka łączy się ze mną — wyrzekł z uśmiechem Mortimer. — Widocznie z tobą sympatyzuje. My to w ten sposób wychowujemy nasze dziewczęta w Ameryce i uważamy to za dobre. Gdybyś nie podbił serca Noemi, nie śpieszyłaby z przedstawieniem cię, wszak prawda, me dziecię?
— Tak, ojcze — odpowiedziało dziewczę.
— Przyjm więc kolego mój projekt.
— Słowa pani są dla mnie rozkazem — rzekł Garaud, zwracając się do córki inżyniera — przyjmuję propozycyę.
— Zatem podaj mi rękę, współka postanowiona! — zawołał Mortimer. — Ale, co najważniejsza — dodał — czy jesteś żonatym?
Na to pytanie Noemi się zarumieniła.
— Jestem kawalerem — odrzekł były nadzorca z uśmiechem.
— Ofiaruję ci zatem apartament w mym domu, wszak nie odmówisz?
— Och, nie wiem, jak wyrazić panu mą wdzięczność! — zawołał Jakób.
— W ciągu trzech miesięcy zatem — myślał — zostanę zięciem Mortimera. Widocznie szatan mi dopomaga w tej sprawie.
Reszta dnia szybko upłynęła; obiad, skrapiany obficie szampanem, spożyty został wesoło; rozeszli się późno.
Wróciwszy do swej kajuty, były nadzorca udał się na spoczynek, lecz nie spał; liczne a ważne myśli zalegały mu umysł.
Nędznik ten z zadziwiającą zręcznością korzystał z nadarzających się okoliczności. Fortuna uśmiechała się doń z oddalenia. Miał za przybyciem do New-Jorku otrzymać piękną sumę i dzielić dochody fabryki Jana Mortimera. Co więcej, był pewnym, że w krótkim czasie zostanie jego zięciem. Wszystko to świetnie mu się przedstawiało; dla podpisania jednak aktu współki, jakoteż zaślubienia Noemi, potrzeba było przedstawić swe osobiste legitymacyjne papiery; dowodów tych nie posiadał wcale, a gdyby ich zażądał z Burgundyi, odpowiedzianoby mu: „Paweł Harmant umarł“
Po głębszej jednak rozwadze uspokoił się nieco.
— Wystarczy zażądać kopij urodzenia Pawła Harmant? oraz aktów zejścia jego ojca i matki — pomyślał sobie. — Na jaki użytek potrzebnemi będą te akta, nie obchodziło to nikogo.
Pozostawało mu obecnie załatwić się tylko z Owidyuszem Soliveau.
— Wobec niego odegrałem dziś dobrze mą rolę — rzekł były nadzorca — lecz w każdym razie osobistość to dla mnie niebezpieczna. Powątpiewania jego co do mojej tożsamości wzmódz się mogą. Prócz tego używać on będzie bezprzestannie nazwy kuzyna wobec wszystkich, co ośmieszyć mnie może. Należy go więc trzymać w oddaleniu« lecz w jaki sposób to uczynić? Pomyślę nad tem.
Późno w noc ów zbrodniarz zasnął nareszcie, szepcząc z przerażającym cynizmem:
— Plany mego pryncypała przyniosły mi szczęście!
Nazajutrz, o jedenastej w południe, Jan Mortimer wraz z córką i mniemany Paweł Harmant zebrali się w salonie przed śniadaniem.
Przez cały dzień prawie trwała między niemi rozmowa, dotycząca punktów aktu współki, który nareszcie podpisani został. Amerykanin złożył czek, płatny u bankiera Dawidsona, a na krótko przed zachodem słońca wyszli razem na pokład dla zaczerpnięcia powietrza.
Znajdowało się tam wielu już pasażerów, śledzących przez morski teleskop ruchy okrętu, płynącego w przeciwnym kierunku, to jest z Ameryki do Europy, który miał przechodzić w pobliżu „Lorda Majora“. Jakób, pozostawiwszy Mortimera z córką, patrzących daleko na horyzont, udał się na przód okrętu.
Postanowił zjednać sobie mniemanego kuzyna, ofiarując mu kilka luidorów.
Tak na przodzie jak w tyle statku zebrało się mnóstw osób. Były nadzorca przebiwszy tłum, dojrzał w nim Owidyusza Soliveau.

V.

Jakób Garaud, podchodząc do Owidyusza, nagle zatrzymaj się w miejscu.
Soliveau stał po za mężczyzną w podeszłym wieku. Ostrze noża, jakie skryć usiłował, błysnęło mu w prawem ręku. Zachowanie się paryżanina zwróciło uwagę Jakóba, który w nim utkwił spojrzenie. Owidyusz wyciągnął lewą rękę ku okryciu pasażera, jakie ten miał zarzucone na sobie, i uniósł z lekka ku górze brzeg tegoż. Dojrzał natenczas Jakób torebkę skórzaną, zawieszoną na rzemieniu przez ramię podróżnego. Soliveau czując się być osłoniętym przez grupę osób zapatrzonych w nadpływający okręt, podniósł prawą rękę. Ostrze stali błysnęło.
Starzec poruszył się, a jednocześnie paryżanin spuściwszy brzeg jego okrycia cofnął się w tył.
Jakób Garaud zrozumiał w jednej chwili co zaszło.
— Do czarta — szepnął — mój kuzyn Soliveau jak widzę, celuje na raz kilkoma strzałami. Obok rzemiosła mechanika, uprawia rzemiosło złodzieja! Chce zdobyć torebkę tego dobrodusznego starca, który ani się domyśla zasadzki.
I mniemany Paweł Harmant zmarszczywszy brwi, uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele.
— Do pioruna! — szepnął z przestrachem, gdyby schwytany został na tej kradzieży, przytrzymanoby go, a wtedy mną by się zasłaniał! Piękna rzecz, zostać kuzynem złodzieja! Nie poprawiłoby to mej sytuacyi wobec Jana Mortimera. Przeszkodzić trzeba tak nikczemnemu zamiarowi. Tu postąpiwszy naprzód zatrzymał się. Inna myśl mu zabłysła.
— Trzymam go! — zawołał, — traf nasunął mi sposób, jakiego daremnie szukałem podczas nocy w mej głowie. Ów błazen zostaje odtąd w moim ręku.
I krocząc zwolna, znalazł się wkrótce naprzeciw Owidyusza Soliveau.
Dwa okręty krzyżowały się z sobą w tej chwili.
Na szczycie masztu nadpływającego statku powiewała trójkolorowa flaga.
Zawołał głos jakiś:
— Szczęśliwej podróży... Szczęśliwej.
Wszystkie głowy na raz się odkryły, wszystkich ręce podniosły się w górę.
— Szczęśliwej podróży — wykrzyknęło na raz sto głosów.
Pasażerowie francuzkiego okrętu, odpowiedzieli podobnemiż okrzykami, i oba statki popłynęły w swą drogę, oddalając się z równą szybkością z jaką się zbliżały ku sobie.
Ów starzec, właściciel torebki śledzonej przez Owidyusza był jednym z najzapalczywiej witających.
Poruszał frenetycznie kapeluszem. Wpatrzony w niego paryżanin oczekiwał przyjaznej chwili, i umknąć jej nie dał.
Podczas gdy ów sędziwy pasażer podniósł rękę w górę, wołając na całe gardło. „Szczęśliwej podróży.“ Soliveau wsunął lewą rękę pod jego okrycie, następnie prawą przyłączył do lewej. Ostrze noża przecięło rzemień, i w sekundę później torebka zmieniwszy właściciela znalazła się pod paltem Owidyusza, który wykręciwszy się na pięcie, zetknął się oko w oko z Jakóbem Garaud.
Mniemany Paweł Harmant, nieruchomy, ze zmarszczonem czołem, miną ponurą i surową, spuścił nagle rękę na ramię mechanika, i jednocześnie stłumionym głosem rzucił mu te słowa:
— Coś ty uczynił, złodzieju?
Owidyusz zachwiał się i zbladł.
— He... co? co mówisz kuzynie? — pytał zmieszany.
Garaud, chwyciwszy go za rękę, pociągnął w osamotniony kąt okrętu.
— Mówię — począł z zaciśniętemi zębami — mówię ci, żem wszystko widział; jesteś łotrem, nędznikiem!.. Oddaj mi natychmiast torbę skradzioną temu człowiekowi!
Owidyusz schwytany na uczynku zadrżał.
— Litości!.. łaski!.. — wołał trzęsąc się cały. — Błagam, zaklinam kuzynie nie oskarżaj mnie! Przyznaję.. jestem nicponiem. Tak, ja ukradłem... lecz nie moja wina. Pragnienie bogactwa pozbawiło mnie rozumu. Byłem szalonym, sam nie wiedziałem co czynię!
— Milcz — fuknął mniemany Paweł Harmant. — Popełniłeś występek, na który nie ma tłómaczenia! Gdy pomyślę, że należysz do mojej rodziny i zniesławiasz ją w ten sposób, radbym ci roztrzaskać czaszkę wystrzałem z rewolweru, lub zaprowadzić do kapitana okrętu z wyjaśnieniem twego haniebnego czynu!
Owidyusz chwiał się na nogach, zęby mu szczękały.
— Nie... nie! — wyjąknął, — ty tego nie uczynisz. Litości dla nieszczęśliwego obłąkańca, litości. Przebacz mi tę! słabość!..
— Słabość, która być może jest u ciebie wrodzonym występkiem, sądząc po twoim zuchwalstwie, zimnej krwi i zręczności, z jaką dokonałeś tej kradzieży.
— Po raz pierwszy, pierwszy w mym życiu, przysięgam.
— Nie przysięgaj! — krzyknął mniemany Harmant. Masz mnie za tyle głupiego, iżbym uwierzył w przysięgę złodzieja?
— A jednak...
— Milcz! i oddaj mi natychmiast tę torbę!
Owidyusz podał torebkę Jakóbowi Garaud.
— Czy wiesz — pytał tenże odbierając takową — co tam wewnątrz się mieści?
— Złoto i Bilety bankowe.
— Na jaką sumę?
— Mniej więcej około sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Dobrze. Czekaj tu na mnie.
Soliveau patrzył w osłupieniu na swego mniemanego kuzyna.
— Lecz co chcesz czynić na Boga? — pytał drżącym głosem.
— Jakto, nie odgadujesz?
— Nie.
— Oddam te pieniądze prawemu właścicielowi.
— Przez litość — zawołał Owidyusz ze drżeniem.
— Ani słowa, milcz!
I rzuciwszy surowe spojrzenie na mówiącego, były nadzorca skierował się w stronę, gdzie stal ów siwowłosy pasażer.
— Wybacz pan — rzekł przystępując z torebką w ręku. — Czy pańska to własność?
Podróżny dotknął ręką tużurka.
— Skradziona! — zawołał z przerażeniem.
— Nie trwóż się pan, wszakże ci zwracam twój majątek — rzekł Jakób z uśmiechem. — Oto torebka. Zechciej zobaczyć czy wszystko co było, wewnątrz się mieści?
Nie tracąc sekundy, starzec wydobył kluczyk z kieszeni, otworzył z pośpiechem podaną sobie torebkę i przeliczył znajdującą się w niej zawartość.
— Nie... nie! nic nie brakuje! — wołał z radością. — Wszystko jest jak było. To cały mój majątek, panie — dodał drżącym głosem. — Sześćdziesiąt sześć tysięcy franków, z trudem przez lat trzydzieści zbieranych w ciężkiej pracy, które wiozę mej córce. Lecz jakim sposobem ta torebka znalazła się w pańskim ręku?
— Racz pan pójść ze mną, a wyjaśnię ci wszystko — rzekł mniemany Paweł Harmant, zbliżając się ku Owidyuszowi, który blady jak śmierć, śledził wzrokiem jego poruszenia.
Jakób wraz z siwowłosym podróżnym zatrzymał się naprzeciw Owidyusza, który rad był skryć się pod ziemię w tej chwili.
— Oto człowiek, który okradł pana — rzekł były nadzorca z powagą, a gdy pasażer chciał coś przemówić przerwał mu, ciągnąc dalej.
— Znam na nieszczęście tego hultaja, ztąd nie radbym, ażeby został aresztowanym, żądam jednakże, ażeby panu wyznał swą winę i prosił o przebaczenie.
Nie było rady.
— Wyznaję panie, Wyznaję — wyjąkał tłumionym głosem Soliveau — błagam przebaczenia!
— Przebaczam ci na prośbę tego pana — odrzekł podróżny z pogardą; — niechaj cię łotrze gdzieindziej powieszą! gdyż to cię spotka prędzej czy późnij, zobaczysz! Zapamiętam jednak twoje oblicze! Ja również jadę do New-Jorku i znam pana Mortimera u którego masz pracować. Opowiadałeś mi przed chwilą cel swojej podróży, słuchałem cię sądząc, iż mam do czynienia z uczciwym człowiekiem. Możesz być zręcznym robotnikiem, lecz jesteś łotrem obok tego: wystarczyłby jeden wyraz z mej strony, aby przekonać o tem twego przyszłego pryncypała.
Owidyusz Wyjąkał kilka słów błagalnych.
— Powinienbym to zrobić — mówił dalej podróżny.
— Ta lekcya wystarczy mu, sądzę, — odezwał się Jakób. — Proszę więc zamilknij pan o tej smutnej sprawie. Ten chłopiec jest mi znanym. Znam także jego rodzinę, są to ludzie uczciwi, niesława jego na nich by spadła.
— Przez wzgląd więc na zacnych tych ludzi, a przedewszystkiem dla pana, który mi zwróciłeś mój ukradziony majątek — wyrzekł podróżny — zachowam milczenie, pragnę jednakże wiedzieć nazwisko tego człowieka. Jeśli nie zechce mi go wyjawić, odszukam je w liście pasażerów.
— Nazywa się on Owidyusz Soliveau — odpowiedział mniemany Paweł Harmant.
Owidyusz osłupiał z przerażenia.
— Owidyusz Soliveau? — powtórzył podróżny — znam to nazwisko. Ach! przypominam sobie — zawołał — jest to osobistość pochodząca z Côte-d’Or, przeciw której miałem w ręku przebywając w Paryżu, dowody, oskarżające ją o kradzież z włamaniem.

VI.

Jakób Garaud spojrzał badawczo na Owidyusza, który będąc bliskim zemdlenia nie przeczył wcale.
— Nie znam przeszłości tego człowieka, — mówił — lecz przez wzgląd na jego rodzinę, racz pan zachować milczenie, jakeś mi to przyrzekł.
— Dotrzymam obietnicy, mając obowiązek wdzięczności względem pana — odrzekł podróżny. — Zamilczę, tak o poprzedniej jego zbrodni, jak o występku obecnym; będę się czuł jednak zwolnionym z zobowiązania jeśli nowe jakie przestępstwo odda mi w ręce tego nikczemnika. O! wtedy uprzedzam, będę bez litości!
Wyświadczyłeś mi pan przysługę — dodał następnie pasażer, podając rękę Jakubowi — o której nigdy nie zapomnę. Jeżeli kiedy bądź kolwiek zapotrzebujesz z mej strony pomocy w New-Jorku, gdzie jadę do mojej córki, jestem na twoje usługi. Nazywam się Ireneusz Bosse, jestem francuzem. Służyłem w jednym z policyjnych oddziałów, a otrzymawszy po wysłużonych latach uwolnienie, wracam obecnie do rodziny. Adres mój Nr. 56. Ulica Jedenasta w New-Jorku.
Owidyusz zadrżał powtórnie na wyrazy: „służyłem w jednym z policyjnych oddziałów.“ Sam nawet Jakób Garaud, doznał żywego wzruszenia, którego przyczynę łatwo odgadujemy, przybrał jednakże spokój w oka mgnieniu.
— „Ireneusz Bossę, ulica Jedenasta, numer 56.“ — powtórzył: — nie zapomnę ani pańskiego nazwiska ani adresu. Być może iż kiedykolwiek będę potrzebował jego pomocy, mając zamiar również zamieszkać w New-Jorku.
— Dając mi sposobność do wywdzięczenia się, uczyni mnie pan wielce szczęśliwym.
— A teraz pozwól mi proszę pozostać sam na sam z tym człowiekiem, — wyrzekł Jakób Garaud, do podróżnego.
Irenusz Bosse podawszy rękę mniemanemu Pawłowi Harmant, odszedł, obrzuciwszy pogardliwem spojrzeniem Owidyusza stojącego ze spuszczoną głową.
— A więc — rzekł ten ostatni, głosem przytłumionym, skoro zostali sami, — a więc ty, którego wypadek dozwolił mi spotkać na tym okręcie, a którego związki rodzinne łączą z Harmant’ami, ludźmi bez skazy, ty, którego odnalezienie radość mi sprawiło, ty jesteś jak okazuje się łotrem ostatniego rodzaju, zbrodniarzem, śledzonym przez policyę, złodziejem z rzemiosła!
Tu Jakób nieco glos podniósł.
— Nie tak głośno kuzynie, błagam, nie tak głośno! — szeptał Owidyusz przez ściśnięte gardło. — Gdy stary ten z twej łaski mnie nie oskarży, na co powiadamiać wszystkich o tem co zaszło? Obłęd mnie opanował, cóż tak wielkiego? Wiesz, że nie jestem bogatym, słabość chwilowa, to się wybacza do czarta! Złoto, bilety bankowe głowę mi zawróciły...
Ach! kuzynie, kuzynie! — dodał płaczliwie z szatańską hypokryzyą — ty stałeś się dla mnie opatrznością niedozwalając mi spełnić złego czynu.
— Uznajesz więc, żem słusznie postąpił? — zapytał Jakób.
— Uznaję, uznaję!
— I nie żałujesz tej wielkiej sumy, jaką ukradłeś, a którą ja właścicielowi zwróciłem?
Owidyusz zawahał się z odpowiedzią.
— Pragniesz zostać bogatym za jaką bądź cenę, — mówił dalej Garaud, — twoje wąchanie o tem przekonywa?
— Do czarta! bogactwo jest wszystkiem!
— Torba tego pasażera zawierała sześćdziesiąt tysięcy franków?
— Cyfra nie lada! — mruknął hultaj z akcentem żalu.
— Tak, ale to nie był twój majątek; gdy jednak posłusznym mi będziesz ja cię bogatym uczynię.
— Na prawdę?
— Jakiem Paweł Harmant!
— Ależ oddaję się ciałem i duszą tobie kuzynie!
— Wiernie... bez żadnych podejrzeń?
— Do pioruna! czyż nie należę odtąd do ciebie? Czyliż ów Ireneusz Bose, któremu milczeć kazałeś, nie rozgadałby tego, gdybyś mu był mówić nie wzbronił? Czyliż ty sam nawet nie mógłbyś był mnie aresztować gdyby ci chęć przyszła ku temu?
— To prawda, nie chciałem jednakiego uczynić.
— Ażeby stary ów tylko dotrzymał słowa, bo gdyby opowiedział o tem głupstwie mojemu pryncypałowi, och! — wołał hultaj z niepokojem.
— Byłbyś zgubionym! — przerwał Jakób, — Jan Mortimer wygnałby cię bez odwołania. Obecnie jednak, nie lękaj się tego. Ja poręczam za milczenie Ireneusza Bossę, i względy dla ciebie Mortimera. Słyszysz, poręczam i odpowiadani!
— Ty?! — zawołał Owidyusz, patrząc z osłupieniem w swego mniemanego kuzyna.
— Posłuchaj mnie — rzekł Jakób przyciszonym głosem, pochylając się ku niemu. — Zbadałem cię teraz, znam cię tak dobrze, jak gdybyśmy całe lata żyli obok siebie. Kradzież torebki nie była pierwszą twą próbą w tym rodzaju, ponieważ Ireneusz Bossę miał w rękach akta twego poprzedniego oskarżenia.
— Kuzynie!
— Nie zaprzeczaj daremnie! Ja nie należę do tych, których łatwo oszukać można. Mam pewność niezachwianą, iż gdyby przeszukano archiwa trybunału poprawy w Dijon, znalezionoby w aktach tamecznych po kilkakrotnie powtórzone twoje nazwisko...
Owidyusz pochylił głowę w milczeniu.
— No, przyznaj, wszak się nie mylę?
— Drobnostka! — mruknął dijończyk.
— Drobnostka, wiodąca na galery; jestem pewien, że Ireneusz Bosse, jako dawny agent policyjny, dostarczyłby tych dowodów bez trudu, gdyby ktoś prosił go o to. Ja będę milczał i nie pozwolę zarówno mówić Ireneuszowi, lecz wzamian musisz robić wszystko, czego zażądam.
— Jestem gotów. O cóż więc chodzi?
— Tak publicznie, jak i za każdym razem, gdy się „wśród obcych znajdziemy, udasz, że nie znasz mnie wcale.
— Wstydzisz się mnie zatem?
— Być może — odparł Jakób opryskliwie. Nie chcę, ażeby mówiono, iż mam złodzieja w rodzinie. Łatwo to pojmiesz, a zrozumiesz lepiej jeszcze skoro ci powiem, że od wczoraj zostałem wspólnikiem twego pryncypała.
— Ty... wspólnikiem Mortimera? ty? — zawołał Soliveau zdumiony!
— I dodam jeszcze — mówił dalej były nadzorca — że będąc jego wspólnikiem, mam nadzieję zostać zarazem wkrótce zięciem jego.
— Ach! winszuję ci, winszuję kuzynie! — wołał Owidyusz z gestem rozradowania. — Do pioruna! umiesz kierować swą łodzią znakomicie, jak widzę!
— Stanowisko moje w rodzinie Mortimera potężnym mnie uczyni, będę ci mógł dopomagać, albo cię zgubić, stosownie do twego postępowania. Jeżeli mi się podoba uznać cię za krewnego, uczynię to, lub nie uczynię. Bądź zatem posłusznym mej woli, nie ściągaj na siebie żadnej nagany, a oto co wzamian ci ofiaruję: Za miesiąc zostaniesz jednym z zarządzających fabryką, podwoję pensyę, jaką ci przyrzekł Mortimer, lecz staniesz się za to moją rzeczą, moją własnością, mojem narzędziem, nie mając innej woli nad moją. Jesteś ambitnym, przewyższę twoje nadzieje... Lubisz pieniądze, ja cię bogatym uczynię! No jakże, przyjmujesz?
— Czy przyjmuję? — zawołał Soliveau z zapałem — ależ bez wahania; tem więcej, iż jestem pewien, że dotrzymasz słowa. Ty także jesteś ambitnym, ja to odgaduję, potrzebujesz mego milczenia, mego posłuszeństwa, mego współdziałania być może. Dlaczego? — nie wiem i badać nie chcę. To mnie nie obchodzi. Oddaję ci się z duszą i ciałem, jestem twym niewolnikiem, twym „potępieńcem,“ jak mówią na bulwarach. Cóż więc robić mi każesz?
— Obecnie nic przed naszem wylądowaniem w New-Jorku, prócz tego, że masz mnie nie znać zupełnie.
— Zgoda! lecz przykro mi będzie nie módz z tobą rozmawiać.
— Gdy będę potrzebował z tobą mówić, przyjdę sam do ciebie. Nie zapominaj jednak, że w dniu, w którymbyś się zechciał wyzwolić ze ślepego dla mnie posłuszeństwa, oszczędzać cię nie będę. Odnajdę Ireneusza Bosse i każę mu napisać do Dijon i do Paryża.
— Milcz, milcz — wołał błagalnie Owidyusz.
— Skoro sprawiedliwość francuska dowie się, że pewien Soliveau, poszukiwany za kradzież, przebywa w Ameryce — mówił Jakób dalej — zażąda wydania cię i otrzyma to bezwątpienia. Powiadomiony o tem Mortimer wydalić cię każę, czegobyś, sądzę, nie życzył sobie.
— Dlaczego mi grozisz, skorom ci przysiągł posłuszeństwo? — pytał Owidyusz.
— Ja ci nie grożę, ale uprzedzam tylko, ażeby żadni chęć wyzwolenia się z pod mojej władzy nie drażniła twego umysłu...
— Bądź spokojny, posłusznym ci będę.
— Dobrze. Pod tym jedynie względem zapomnę, żeś zniesławił nazwisko Soliveau, będące nazwiskiem mej matki. A te raz, gdyśmy zawiązali ugodę, mówmy o czem innem. Jakież ci dają pożywienie tu, w drugiej klasie?
— Nędzne nad wyraz — odparł Owidyusz żałosnym tonem. — Kucharz robi oszczędności na naszych pokarmach, użyte do nich produkta są najgorszego gatunku, a drogo za nie płacić sobie każą.
Jakób dobył z kieszeni dwanaście luidorów.
— Pożywiajże się lepiej — rzekł — kładąc je w rękę Owidyusza.
— Dziękuję ci, kuzynie, dziękuję! — wołał tenże rozpromieniony.
— Pamiętaj, że po raz ostatni wolno ci jest nazywać mnie kuzynem, z wyjątkiem, gdy się znajdziemy zupełnie sami.
— Nie zapomnę o tem.
— Liczę na to — rzekł Jakób Garaud — i odszedł, aby połączyć się z Mortimerem i Noemi w salonie.

VII.

Ireneusz Bosse miał dobrą pamięć. Owidyusz Soliveau był oddawna łotrem najgorszego rodzaju. Mówił więc prawdę ten pierwszy o oskarżeniu, wniesionem przeciw mechanikowi za kradzież z włamaniem w małym hotelu, gdzie zamieszkiwał poprzednio przy ulicy de l’Ouest.
Owidyusz posiadał w charakterze chytrość niezrównaną; znalazł więc sposoby wymknięcia się z rąk policyi, zająwszy mieszkanie u jednego z kolegów, który nie więcej wart był od niego.
Po upływie roku zapomniano już o tej sprawie. Soliveau, przekradłszy się do Anglii i umieściwszy tamże w jednym z warsztatów, zgodzony został, jako zdolny mechanik, przez Jana Mortimera do New-Jorku, gdzie płynął razem z nim na okręcie „Lord-Major.”
Tu sądził się być zupełnie bezpiecznym, gdy nowa sposobność do występku, której oprzeć się nie zdołał, omal że dlań zgubą się nie stała.
— Łotrze rozbójniku! — wołał on zaciskając pięści za odchodzącym mniemanym Pawłem Harmant. — Ta to szatańska torebka stała się przyczyną nieszczęścia, na domiar którego czart mnie popchnął w ręce byłego agenta policyi. Siedemdziesiąt tysięcy franków z rąk mi się wymknęło dzięki tobie, ty, podły przybłędo! Dlaczego on jednak miesza się w cudze sprawy, ten niby mój kuzyn, radbym to wiedzieć?
I siadł, zatopiony w głębokiem rozmyślaniu.
— Bądź co bądź — wyrzekł po chwili — lepiej, iż rzeczy w ten sposób się ułożyły. Zostaję teraz pod władzą tego szczwanego lisa, to prawda, sadzę jednakże, iż to mi więcej przyniesie korzyści, niż torba tego głupca starego. Jest on ambitnym i zręcznym niezwykle ten mój kuzyn Harmant; zajdzie daleko, jeśli na drodze coś go nie zatrzyma... Wczoraj naprzykład nie znał lub udawał, że nie zna Jana Mortimera; dziś został jego wspólnikiem i wkrótce spodziewa się zostać jego zięciem.
O! to mądry szpak! bądźmy ostrożni... Obiecuje mi po wylądowaniu miejsce zarządzającego fabryką; wierzę, iż mógłby to uczynić. Mimo to wszystko, silne mam przekonanie, że w jego przeszłości kryje się jakaś tajemnica. Jeżeli ja miałem drobne grzeszki i on je miał zarówno, przysiągłbym. Widocznie coś cięży mu na sumieniu. To szybkie zebranie majątku jest podejrzanem. Schwytał mnie w swe szpony i trzyma, lecz i ja kiedykolwiekbądź schwytać go mogę. Trzeba mi tylko baczniej spoglądać wokoło siebie...
— Niech mnie dyabli porwą! — zawołał — jeżeli mu nie wleję w napój likieru kanadyjczyka, a wtedy, chcąc nie chcąc, wyśpiewa mi wszystko. Tymczasem pójdźmy do bufetu pokrzepić się za jego pieniądze... — Tu odszedł, pogwizdując wesoło.
Przez czas żeglugi „Lorda-Majora“ nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek.
Mniemany Paweł Harmant przepędzał dnie w towarzystwie Mortimera i jego córki, prowadząc inżynierem rozmowę o mechanice, a zarazem starając się przypodobać pięknej Noemi, coraz bardziej nim zajętej. W dwunastym dniu od chwili wyjazdu przybito do brzegów.
Jakób Garaud, wysiadłszy w New-Jorku, nie potrzebował szukać dla siebie pomieszczenia w hotelu, wiemy albowiem, iż Mortimer ofiarował mu mieszkanie w pięknym swym domu.
W trzy tygodnie później Owidyusz wezwany został przez swego mniemanego kuzyna do pełnienia obowiązków zarządzającego fabryką, z pensyą stu osiemdziesięciu dolarów, czyli dziewięciuset franków.
Po dwóch miesiącach Jakób Garaud, stawszy się niezbędnym wspólnikowi swemu, prosił o rękę Noemi, co zostało przez jej ojca z radością przyjętem.
— Szybko żegluje ten człowiek — mówił do siebie Owidyusz — co skłania mnie tem więcej ku zbadaniu go do głębi; prędzej czy później, muszę mu dać zakosztować tego likieru, skoro znajdziemy się sam na sam. Czekam jedynie sposobności.
Sposobność tę jednak niełatwo było odnaleźć, ponieważ Paweł Harmant, mimo użyczonej Owidyuszowi protekcyi, surową względem niego zachowywał obojętność. Nie zniechęcał się tem bynajmniej ów młody hultaj, powtarzając stare przysłowie: „Cierpliwość do celu prowadzi, ” i czekał.
Tak Jan Mortimer, jak jego córka Noemi, czuli się nad wyraz zadowolonymi ze współki i towarzystwa Pawła Harmant; wszystko więc szło dobrze. Jakób w nowej swojej postaci uczuł się człowiekiem nowym zupełnie; przeszłość wyrzucił z pamięci, zapomniał o popełnionej zbrodni. Nadeszła chwila, w której sobie o niej wszakże przypomniał, wyczytawszy w jednym z dzienników sądowe sprawozdanie w sprawie Joanny Fortier, obwinionej o podpalenie fabryki w Alfortville, zamordowanie właściciela tejże i kradzież, za co skazaną została na ciężkie dożywotnie więzienie.
Ów łotr, którego powyższy wyrok okrywał nowem bezpieczeństwem, nie uczuł najmniejszej litości dla swej ofiary, zapomniał nawet, że ją kochał kiedyś, że chciał z nią dzielić majątek, zebrany we krwi i płomieniach...


∗             ∗

Wielu ludzi posiada to przekonanie, iż sprawiedliwość mylić się nie może. Wierząc w niewinność obwinionego przed wydaniem wyroku, powątpiewają o niej z chwilą wygłoszenia tegoż. Sędziowie, powtarzają, mylić się nie mogą, my więc to byliśmy w błędzie. Takiemu właśnie przekonaniu uległ proboszcz z Chévry, jego siostra pani Klara Darier i młody malarz Edmund Castel. Obecni przy rozstrzygnięciu sprawy, usłyszeli tyle strasznych oskarżeń, wniesionych przeciw Joannie, tyle dowodów niezaprzeczonej jej zbrodni, iż powzięte przez nich współczucie dla tej nieszczęśliwej we wzgardę się zmieniło.
— Ach! jak ta kobieta nas oszukiwała! — szepnęła pani Darier, wschodząc z sali sądowej.
— Zapomnijmy o tem — rzekł zacny ksiądz Langier — myśląc jedynie o biednym sierocie, którego tak kochamy; niech dziecię nie dowie się nigdy, jaką plamą ta zbrodnia skalała jego nazwisko.
Za przybyciem do Chévry poczęli czynić starania względem adoptacyi Jurasia przez panią Darier. Zabiegi ich otrzymały wkrótce skutek pożądany. Wyrokiem trybunału departamentu Sekwany i Oisy, syn Joanny Fortier uznany został za przybranego syna pani Darier. Od chwili tej dziecię nazywało się Jerzym Darier. Postanowiono kształcić chłopczynę w naukach jak najwyżej, na której to drodze ksiądz Langier był pierwszym jego przewodnikiem, nie mogąc nachwalić się inteligencyi chłopca, oraz bystrego jego pojęcia. Niewysłowiona radość napełniała serca zacnych opiekunów: w dziecięciu tem bowiem złożyli całą swą tkliwość, wszystkie na przyszłość nadzieje.
Zapomniano o Joannie, czyli raczej starano się o niej zapomnieć; wszak oprócz Jurasia, istniało inne wspomnienie jej krótkiego pobytu na probostwie w Chévry, a był nim mały konik tekturowy, z którym dziecię rozłączyć się nie chciało, a którą to zabawkę, jak drogą relikwię, przechowywała pani Darier, widząc szczególne przywiązanie dziecka do ulubionego przezeń konika.
Wróćmy jednakże do Joanny Fortier. Nieszczęsna ta kobieta, jak wiemy, po usłyszeniu wyroku, skazującego ją na dożywotnie więzienie, padła, utraciwszy przytomność. Przeniesiono ją do infirmeryi więzienia Saint-Lazare, gdzie wywiązało się u niej gwałtowne zapalenie mózgu. Poważne niebezpieczeństwo groziło życiu nieszczęśliwej, któremu oparł się wszakże jej silny organizm. Przez miesiąc jednak zostawała pomiędzy życiem a śmiercią, nie wiedząc, co się wokoło niej dzieje. Polepszenie następowało bardzo powoli. Po odzyskaniu zmysłów i mowy, Joanna żadnych wspomnień o tem co zaszło nie zachowała. Głęboka ciemność zalegała jej umysł, pamięć jej jak gdyby przyćmioną została, niezdolną była pojąć nic tak z przeszłości, jak i teraźniejszości zarazem.

VIII.

Doktorzy prefektury złożyli raport, określający stan zdrowia nieszczęśliwej, żądając przeniesienia jej do oddziału spokojnych obłąkanych w Salpétriere.
Obłęd Joanny był cichym i smutnym.
— Ta kobieta wyzdrowieje być może — mówił jeden z lekarzy przy rozpatrywaniu cierpienia wdowy Fortier; — lecz kiedy nastąpi to uzdrowienie, nauka tego rozwiązać nie zdoła.
Niewinna została więc podwójnym ciosem dotkniętą. — Obłąkanie to jednak lepszem dla niej było nad samowiedzę nad bezustanną boleść po nad więzieniem bez kresu, lepszym niż życie pełne ponurych wspomnień, udręczeń i żalu po za minioną bezpowrotnie przeszłością, oraz nienawiść dla tych, którzy ją tak niesprawiedliwie rozłączyli z jej dziećmi.
Podczas gdy się to działo w Paryżu, Jakób Garaud używał w całej pełni szczęścia w New-Jorku, otoczony ogólnem poważaniem, mający śliczną i zacną żonę, oraz zwiększający się z dniem każdym majątek domu: „Jan Mortimer i Paweł Harmant.“
Rok upłynął od chwili jego zaślubin z córką inżyniera, a Noemi kochała go coraz więcej.
Ów nędznik, żeniący się jedynie w widokach ambicyi, zwolna przywiązał się do tej kobiety, używając jak najuczciwszy człowiek rozkoszy rodzinnego życia.
Pod jego kierownictwem interesa zakładu znakomicie się rozwinęły. Jan Mortimer budową maszyn obecnie nie zajmował się wcale. Podróżując bezustannie w sprawach fabryki, zostawił w tychże najzupełniejszą wolność działania zięciowi.
Pewnego dnia ojciec Noemi niemogąc z przyczyny gwałtownego ataku reumatyzmu jechać do jednego z oddalonych miast od New-Jorku, prosił zięcia, ażeby go zastąpił w tej podróży. Mimo, że Paweł Harmant nie rad był wydalać się z domu, zmuszonym był to uczynić zabrawszy wraz sobą swojego służalca Owidyusza Soliveau, który dzięki protekcyi mniemanego kuzyna, z zarządzającego został inspektorem zakładu i prawą ręką zarazem jego kierownika. Życzliwa ufność, jaką mu tenże okazywał, wydawała się Owidyuszowi całkiem naturalną, nie zmniejszając w nim żądzy zbadania przeszłości kuzyna, a razem i leżącej w niej tajemnicy. Prócz tego pałał chęcią wypróbowania skutków cudownego płynu na wspólniku Mortimer’a.
— Otóż i podróż, a z nią tak długo przezemnie oczekiwana sposobność zdarza się nareszcie — rzekł, gdy mu Jakób oznajmił o wyjeździe, mającym nastąpić nazajutrz. I wybielając się w drogę wsunął w torebkę podróżną flakon z drogocennym eliksirem, kupionym za piętnaście dolarów u kanadyjczyka według zapisanego adresu.
Paweł Harmant znajdując się sam na sam z Owidyuszem, zrzucał pozór obojętności przybranej w obec innych. Podróżowali sami, w przedziale pierwszej klasy; równocześnie więc z wyruszeniem pociągu, Garaud zaczął najpoufniejszą rozmowę.
— No jakże? — pytał — zadowolonym jesteś, że po pańsku podróżujemy, mogąc pomówić z sobą otwarcie jak dobrzy przyjaciele, jak krewni?
— W samej rzeczy, rok przeszło oczekuję na podobną chwilę — odparł Soliveau.
— Nie przykrzy ci się w New-Jorku?
— Przykrzyćby mi się miało, dla czego? — odrzekł zapytany. — Byłbym niewdzięcznym, gdybym to powiedział wśród bytu usłanego dolarami. Przeciwnie, pobyt w tem mieście jest mi bardzo przyjemnym, a jedyną przykrość mi sprawia nasze rozdzielenie się, z punktu widzenia rzeczy rodzinnego. Suniesz kuzynie naprzód w społeczeństwie wielkiemi krokami, wtedy, gdy w stosunkach ze mną zachowujesz zupełną obojętność tak, jak gdybyśmy byli sobie zupełnie obcymi.
— Tak być musi, winieneś to zrozumieć — odrzekł Garaud.
— Rozumiem i czuję to dobrze, od chwili owego głupiego wypadku na okręcie. Uwagi czynione mi wtedy przez ciebie były dobremi, bardzo dobremi — mówił Owidyusz; — dziś jednak gdyś został wyłącznym panem fabryki, gdy niemasz się czego i kogo obawiać, ponieważ majątek Mortimera z rąk ci się nie wyślizgnie, zdaje mi się, iż mógłbyś przedstawić mnie jemu jako swego krewnego, a tym sposobem postawić mnie na »topie równości względem siebie.
— Do czegóż jednak posłużyćby ci to mogło?
— Zbliżyłoby mnie ku tobie — zawołał Soliveau, — znajduję przyjemność w twem towarzystwie; gdybyś chciał, znalazłbyś sposób ku temu, cóż bowiem łatwiejszego dla tak przebiegłego lisa, jakim ty jesteś.
Jakób zmarszczywszy czoło, utopił badawcze spojrzenie we wzroku mówiącego.
— W czemże tę lisią chytrość znajdujesz — pytał — objaśnij mnie proszę.
— W całem twojem postępowaniu drogi kuzynie, co uważam za najwyższą dla ciebie pochwałę. Nie zdobywają ludzie za jednym zamachem wielkiego majątku, jak ty to zrobiłeś; nie zostają tak łatwo wspólnikami i zięciami jednego z największych przemysłowców Ameryki, nie gromadzą milionów bez wężowej mądrości w charakterze — odrzekł Soliveau — czego to właśnie tobie winszuję z całego serca. Ktoby do czarta był odgadł, że ty tak wysoko wznieść się potrafisz!
— Tak, w rzeczy samej, posłużyło mi szczęście — odparł Jakób Garaud z powagą.
— A! wielkie szczęście, olbrzymie szczęście! — wołał Owidyusz.
— Sądzę, że i ty na swój los uskarżać się nie możesz. Mimo, iż nie uznaję cię publicznie za mego kuzyna, postępuję względem ciebie jak dobry krewny — wyrzekł mniemany Paweł Harmant.
— Tak, oddaję ci w tym względzie zupełną sprawiedliwość, i jedną tylko rzecz drobną miałbym do zarzucenia.
— Cóż takiego?
— Że jesteś kabalarzem, lubisz otaczać się tajemnicami.
— Tajemnicami, ja? — zawołał z niepokojem Garaud.
— Tak, ty kuzynie.
— Lecz w czemże takiem?
— W mnóstwie drobnych rzeczy.
— Mów jasno co chcesz powiedzieć! — fuknął opryskliwie mniemany Harmant.
Owidyusz przypomniawszy sobie szczegół, odnoszący się do czupryny swego kuzyna, jaki zwrócił jego uwagę na pokładzie okrętu, od kilku minut patrzał bacznie na w jego głowę.
Jakób pomimo starań i częstego używania tynktury, nie uniknął rudego odcienia, jaki się wydobywał z pod jego włosów, a co Owidyusz stwierdził powtórnie bystrym swym wzrokiem.
— Wytłumacz się! — zawołał Garaud — nic bardziej nie drażni mi nerwów po nad te głupie półsłówka.
— Między krewnymi, między kuzynami — ciągnął Soliveau ze złośliwym uśmiechem, — zdaje mi się, iż istnieć powinna ufność zupełna, ztąd dziwnem to mi się wydaje, iż nie chcesz powiedzieć w jaki sposób tak wielce zbogacić się zdołałeś w ciągu lat pięciu?
— Mówiłem ci już do czarta, że wynalazek był główną podstawą mego skromnego z tamtych czasów kapitału — zawołał niecierpliwie były nadzorca — dla czego wątpisz o tem, wiedząc, że „milczącą,“ a wraz i maszyny do giloszowania zjednały mi współkę z Mortimerem wraz z ręką jego córki?
— Wiem o tem, lecz nigdy nie powiedziałeś mi, jaki to był ten twój pierwszy wynalazek?
— Nie pojmuję tej natarczywości, — krzyknął z uniesieniem mniemany Paweł Harmant; — sprzedałem me plany i to właśnie przyniosło mi trochę pieniędzy. Wynalazek mój od owej chwili nie należy już do mnie, inny mu nadał swoje nazwisko. Byłoby więc nikczemnością z mej strony chełpić się nim i utrzymywać, żem twórcą jego.
Rzecz zręcznie wytłomaczoną została; mimo to Owidyusz otworzył usta aby zapytać: dlaczego farbujesz włosy? Gdym cię znał kiedyś, nie były one rudemi; wstrzymał się jednak i zamilkł, nie chcąc budzić podejrzeń w swoim towarzyszu.
— Wyjaśniłeś mi rzecz tą dostatecznie — odpowiedział — pojmuję, iż delikatność nakazuje ci milczeć w tym względzie.
— A innych jakich „kabalarstw“ mówiąc twym bulwarowym językiem, nie dostrzegłeś z mej strony? — pytał Garaud.
— Nie, żadnych.
— To dobrze. Tu Jakób zmienił przedmiot rozmowy.
— Powiedz mi, gdzie przepędzasz czas wolny od pracy? — zapytał po chwili — czy masz w New-Jorku przyjaciół, znajomych, jakie wynalazłeś sobie rozrywki?
Owidyusz potrząsnął głową.
— W New-Jorku — odrzekł — jak wszędzie, trudno znaleść prawdziwych przyjaciół, nie szukałem też ich bynajmniej. Co zaś do znajomości, łatwo zawierają się one, szczególniej przy stole gry, a grubo grają jak widzę w tym kraju.
— Byłżebyś graczem? — zapytał Garaud.
— Tak, w rzeczy samej, jest to jeden z małych mych grzechów.
— Bądź bacznym, bo się zrujnujesz.
— Lub się zbogacę kiedy bądźkolwiek, wygrawszy wielką sumę pieniędzy.

IX.

— Złudne marzenie! — zawołał śmiejąc się Jakób — czyś wygrał kiedy choć drobną cząstkę z tej sumy?
— Nigdy, przyznają — odpowiedział Soliveau — lecz to nastąpi niechybnie, Czekam cierpliwie; o! bo ja wiele mam cierpliwości i umiem panować nad sobą. Nie gram grubiej nad to co stawić mogę. Dlaczegóż szczęście nie miałoby mi zabłysnąć kiedyś? Przyjdzie i na mnie kolej wygranej, jestem tego pewnym.
— To znaczy, że obecnie przegrywasz — rzekł Garaud.
— Tak.
— I wiele.
— Nie... niezbyt.
— Strzeż się! Szczęście o jakiem mówisz, może nie przyjść wcale; ale nadejdzie chwila w której straciwszy zimną krew, tyle potrzebną do zatrzymania się na czasie...
— Bądź spokojnym — przerwał Owidyusz — zbyt jestem rozważnym.
Rozmowa przeszła na inny przedmiot, a w kilka godzin później zatrzymał się pociąg. Obaj francuzi przybywszy w oznaczone miejsce, zabrali swoje walizki, udając się do najbliższego hotelu. Pobyt ich w mieście miał trwać przez dwa dni co najmniej, chodziło o dokonanie studyów w wielkim zakładzie przemysłowym, gdzie używano przeważnie motorów dawnego systemu.
Po spożyciu obfitego posiłku, udali się obaj do wyż wspomnianej fabryki, dla rozpatrzenia się w funkcyonujących tamże maszynach jakie przerabiać mieli: a ku czemu według umowy z właścicielem, Paweł Harmant obowiązanym był przedstawić stosowne plany. Owidyusz spisywał szczegóły, dyktowane przez swego mniemanego kuzyna.
Wróciwszy do hotelu długo o tem rozmawiali.
— Trzebaby natychmiast zabrać się do roboty — mówił zięć Mortimera, — nie radbym długo tu pozostawać, popracujemy gdy trzeba będzie chociażby i w nocy.
— Jak zechcesz — odparł Soliveau — należałoby jednak wprzód czemś się posilić.
— Rozkażę podać wieczerzę tu do pokoju. Jedząc, będziemy mogli rozmawiać o tem co nas obecnie najżywiej obchodzi.
Owidyusz dziwnie się uśmiechnął.
— Właśnie chciałem ci przedstawić — rzekł — tęż samą propozycyę.
Jakób Garaud zadzwonił i wydał polecenie.
Wniesiono stół z nakryciem, ponieważ ten jaki się znajdował w pokoju, mechanik zachował sobie dla kreślenia planów. W czasie tym Soliveau wymknął się na chwilę. Wszedłszy do swego gabinetu, otworzył podróżny kuferek, dobył zeń flaszkę z wiadomym płynem i schował ją do kieszeni, poczem wrócił do sutego kuzyna.
— Teraz — pomyślał — trzeba tylko wynaleść sposobność do działania, która, że mi się nasunie, jestem tego pewny. I zasiadł do pracy ze swym zwierzchnikiem, zajęty nią aż do chwili, gdy wniesiono wieczerzę.
Umieścili się obaj przy stole naprzeciw siebie.
Jakób Garaud jedząc z apetytem, w myślach był pogrążonym. Zadanie mechaniczne jakie rozwiązać usiłował, pochłaniało całą jego uwagę.
Wieczerza odbyła się w milczeniu.
— Proszę nam podać czarną kawę, lecz bardzo mocną — rzekł Garaud do posługującego; — długo w noc pracować będziemy.
— Kawa, otóż wyborna sposobność; — pomyślał Soliveau.
Paweł Harmant rysować zaczął na papierze, podczas gdy Owidyusz zwinąwszy cygaretkę, palił takową z najzupełniejszą obojętnością na pozór.
Kelner postawił na stole gotującą się maszynkę od kawy, dwie filiżanki, cukierniczkę i butelkę koniaku, czego nie dostrzegł Jakób, zajęty kreśleniem figur geometrycznych i cyfr na papierze.
— Otóż i kawa kuzynie — wyrzekł Soliveau po odejściu kelnera.
— Dobrze — odparł Garaud, nie przerywając swej pracy. — Nalej mi w filiżankę, włóż cukru i siądź tu przy mnie.
— Natychmiast — wyrzekł Owidyusz — podczas gdy twarz mu zabłysła radością.
Paweł Harmant zajęty rysunkiem siedział zwrócony doń plecami, z czego korzystając paryżanin nalał kawę w filiżankę, a dobywszy flakon z kanadyjskim płynem, wpuścił łyżeczkę tegoż szybko do kawy. Schowawszy flaszkę, następnie ocukrował napój, zamięszał go i postawił na stole przed wspólnikiem Mortimera.
— Oto kawa — rzekł — pij, zanim wystygnie.
Garaud, ująwszy filiżankę, z roztargnieniem zbliżył ją do ust i połknął znaczną ilość napoju.
— Wlałeś koniaku, jak widzę? — zapytał po chwili.
— Tak, parę kropli zaledwie — odrzekł Soliveau — może wlać więcej?
— Nie, nie! — zawołał Harmant — alkohol jest wrogiem pracy. — I zwolna wypróżniał filiżankę.
— Nalej mi drugą — wyrzekł po chwili — poczem weźmiemy się do roboty.
Owidyusz, rozpromieniony radością, pochwycił maszynkę, napełnił powtórnie filiżankę i podał ją wraz z cukierniczką swemu kuzynowi, który wziąwszy parę kawałków cukru, wrzucił je w takową, nie przerywając rysowania.
Soliveau, przyrządziwszy dla siebie kawę z koniakiem, pił ją przy zapalonem cygarze, śledząc z pod oka Jakóba. — Oczekiwał skutków działania płynu; tyle zachwalonego przez kanadyjczyka.
Pokoje, zajęte przez obu francuzów, położone były na pierwszem piętrze we frontowej części hotelu. Znajdowali się tam sami, tak, iż gdyby nawet mówili głośno, nikt dosłyszećby ich nie zdołał, z czego cieszył się Owidyusz, widząc, iż los mu sprzyja.
Jedenasta wybiła na poblizkim zegarze, cisza zaległa całe piętro hotelu. Drzwi były zamknięte, pogaszone światła z wyjątkiem pokoju, w którym znajdowali się dwaj nasi znajomi. Garaud zachowywał głębokie milczenie. Schylony nad arkuszem papieru, z linią i cyrklem w ręku, rysował plany; Owidyusz robił, a raczej zdawał się robić coś podobnego.
Mówimy, zdawał się robić, gdyż w rzeczywistości gdzieindziej zwróconą była jego uwaga — Paweł Harmant pochłaniał ją całkowicie. Tm więcej upływało czasu, tem bardziej dziwił się Soliveau, nie widząc oczekiwanych skutków medykamentu.
Miałżeby skłamać ów kanadyjczyk? — Myśl ta zasępiła czoło paryżanina.
Wtem spostrzegł on Jakóba, przesuwającego ręką po czole, którego to gestu nigdy dotąd u niego nie zauważył, a jednocześnie powieki męża Noemi drgać nerwówo poczęły.
— Miałożby się to zaczynać? — pytał sam siebie Soliveau. Przyszło zbyt późno, wszak lepiej późno, niż nigdy.
I nie omylił się w tym razie. Skutki tajemniczego płynu objawiać się na zewnątrz poczęły. Nagle były nadzorca zerw7ał się z krzesła i rzucił cyrkiel oraz linię, które trzymał w ręku.
— Co ci to, kuzynie? — pytał Owidyusz — czujesz się słabym, być może?
— Pragnienie mnie pali — odrzekł zapytany, i jednym tchem wypróżnił stojącą przed nim filiżankę kawy, poczem zaczął przechadzać się po pokoju szybkiemi, nierównemi krokami. Dreszcz zimny wstrząsał jego ciałem, ręce mu drżały, twarz przybrała ciemno-czerwoną barwę, a oczy dziwnym blaskiem płonęły.
— Widocznie — zaczął Owńdyusz, udając niepokój — widocznie, kuzynie, ty jesteś chorym, chodzisz tu i tam, drżysz cały, masz minę obłąkanego, co ci jest?... trwożyć się poczynam...
Jakób nagle zatrzymał się w miejscu.
— Ha! ha! ha! — zawołał z wybuchem ostrego śmiechu — jam chory? zkąd i dlaczego miałbym być chorym?
— Zbyt wiele pracowałeś, potrzebujesz, być może, spoczynku? — mówił dalej z udanym niepokojem Soliveau.
— Ja potrzebuję spoczynku... ja? nigdy! — krzyknął zapytany — dla mnie nie istnieje znużenie! Daj mi się napić czego, pragnienie mnie pali! — dodał — daj, co znajdziesz najlepszego, nie patrz na cenę, jestem bogaty... mogę zapłacić!
I napełniwszy filiżankę do połowy koniakiem, połknął w oka mgnieniu tę wielką dozę alkoholu.

X.

— Nakoniec przecie się dowiem! — szepnął Soliveau. — Jesteś bogatym, tak! — dodał głośno po chwili — dzięki wynalazkowi, jaki zrobiłeś, a następnie sprzedałeś go dobrze.
— Który sprzedałem memu teściowi, Janowi Mortimer — odpowiedział Garaud.
— Nie o tem mówię — rzekł Owidyusz — lecz o maszynie wynalezionej przez ciebie w ciągu lat pięciu, podczas których nie widzieliśmy się z sobą.
Były nadzorca powtórnie dziwnym wybuchnął śmiechem.
— Ha! ha! ha! — zawołał — ty głupcze, głupcze! Czyliżem ja znał kiedy jakiego Owidyusza Soliveau?
I przystąpił ku swemu mniemanemu kuzynowi w groźnej postawie, z zaiskrzonemi oczyma. Owidyusz zerwał się zatrwożony, gotów do ucieczki.
— Czyż ja pochodzę z Dijon? — mówił Jakób dalej — czyż się nazywam Pawłem Harmant, ty głupi błaźnie? Paweł Harmant umarł, umarł w szpitalu. Ja byłem jego kolegą w fabryce; powierzył mi swoją książeczkę legitymacyjną, nakazując odesłać takową rodzinie; lecz gdy potrzeba mi było ocalić swą głowę, przybrałem nazwisko Pawła Harmant. I tyś nie odgadł tego? ty nędzny idyoto? I wierzysz ty ciemne zwierzę, ty wierzysz, że ja jestem twoim kuzynem, Pawłem Harmant?..
Konwulsyjnie drgające oblicze Jakóba przybrało wyraz przerażający; policzki mu nagle zapadły i z czerwonych stały się trupio blademi, na jego ustach widniały kłęby białej piany. Owidyusz uczuł dreszcz, przebiegający po ciele, niepokój jego w przestrach się zmienił.
— Czy nie wlałem mu zbyt wielkiej dozy tego płynu? — myślał z obawą — a skutkiem tego nie halucynacya, lecz grozi mu, być może, obłąkanie?
I stał nieruchomy, wpatrując się w tego, którego przed chwilą nazywał „swoim kuzynem.“
Garaud po raz trzeci wybuchnął śmiechem, lecz tym razem był on głuchym i ponurym, jak śmiech wybiegający z piersi obłąkańca.
— Ha! ha! ha! czyliż nie dobrze zrobiłem? — wołał, podchodząc ku cofającemu się z przestrachem Owidyuszowi; — czyż nie działałem, jak człowiek rozumny działać powinien? Podpaliłem fabrykę w Alfortville, gdzie byłem zarządzającym; zamordowałem inżyniera Labroue, mego pryncypała, ukradłem plany przezeń narysowane do nowej maszyny, zabrawszy razem z jego kasy sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków, co jest majątkiem! Podstępny, a chytry, rozważający wszystko, wróciłem na miejsce popełnionej zbrodni po dokonaniu kradzieży. Wzbudziłem podziw moim zapałem i odwagą, skoczywszy w płomienie dla uratowania kasy, którą już przed tem wypróżniłem... następnie w chwili gdy miał się zapaść dach pawilonu, wyskoczyłem oknem, na wieś wychodzącem. Ocalony zostałem wtedy, gdy sądzono mnie być zagrzebanym pod palącemi się zgliszczami, gdy wierzono, żem stał się ofiarą mego poświęcenia, a Joanna Fortier... Ha! ha! ha! — ta kobieta, na której zemścić się postanowiłem, została skazaną zamiast mnie, na dożywotnie więzienie!... Odtąd Jakób Garaud nie istniał już więcej; popłynąłem do Anglii pod nazwiskiem Pawła Harmant, mojem obecnem nazwiskiem, i wylądowałem w New-Jorku... Na okręcie „Lord-Major“ — mówił dalej przerywanym głosem — spotkałem pewnego głupca, Owidyusza Soliveau, w którego wmówiłem, że jestem jego kuzynem; dzięki mym rudym włosom, ufarbowanym na czarno, nie powziął ów błazen najmniejszego podejrzenia w tym względzie... Od niego to dowiedziałem się wielu szczegółów, dotyczących Mortimera i jego córki Noemi... Chytrością i podstępem zdołałem pozyskać sobie serce dziewczyny, zaślubiłem ją i zostałem wspólnikiem jej ojca. Ha! nie jest że to rozumne postępowanie? Dziś jestem nietylko milionerem, ale uczciwym człowiekiem, słowo honoru uczciwym, nad wyraz uczciwym!...
Tu przerwał opowiadanie.
— Dlaczego tak patrzysz na mnie ty... ty? — wołał po chwili ochrypłym głosem, biegnąc ku omdlewającemu prawdę z przestrachu Owidyuszowi; — wszak ty mnie nigdy nie widziałeś, nie znasz mnie wcale!... Joanna Fortier była jedynym świadkiem popełnionej zbrodni... ona zna tylko Jakóba Garaud! Czemu wpatrujesz się we mnie? Jakób Garaud zginął pod walącemi się gruzami fabryki Alfortville, zginął! Obecnie ja jestem Pawłem Harmant, wspólnikiem Mortimera!
Tu nędznik przyłożył nagle rękę do swych piersi; ból ostry przeszywał mu serce, czuł, iż pożerają go w7ew|iętrzne płomienie. Głucha skarga, rodzaj ponurego jęku wbiegła z ust jego i nagle, pochwycony nerwowym spazmem, zakręcił się wkoło, podniósłszy ręce w górę, i padł bez zmysłów na ziemię. Owidyusz przyskoczył ku niemu.
— Umarł! Boże... czyżby on umarł?! — zawołał z trwogą — dla mnie byłoby to nieszczęściem w samej rzeczy!
I położywszy z pośpiechem rękę na lewej stronie piersi Jakóba, uczuł się uspokojonym; serce gwałtownie uderzało.
— A więc nie umarł — zawołał z uśmiechem tryumfu; — to skutek płynu kanadyjskiego, skoro odzyska zmysły, o niczem pamiętać nie będzie. Ach! Jakóbie Garaud — mówił dalej — jesteś mistrzem w swej sztuce, zaprawdę, lecz i ja nie jestem głupiem zwierzęciem, jak mnie nazwałeś; od pierwszej chwili byłem pewien, że ty nie jesteś Pawłem Harmant. Masz wielki majątek, tem lepiej, ponieważ jakaś zeń cząstka i mnie się dostanie! Pochwyciłeś mnie w swe szpony... trzymałeś... teraz nawzajem ja trzymani ciebie! Wszystko to, co mi opowiedziałeś, wyryło się głęboko w mojej pamięci... zapisze sobie te szczegóły.. Pięknie spełniłeś swój obowiązek, ty podpalaczu, morderco! I ty, ty śmiałeś udzielać mi nauk moralnych, ty? — dodał — czekaj drogo mi zapłacisz za tę swoją moralność!
— Według objaśnień Cuchillin’a — mówił dalej Owidyusz, jest to omdlenie, które trwać będzie przez kilka godzin, nie przedstawiając zresztą żadnego niebezpieczeństwa. Położę na łóżku mego mniemanego kuzyna, a skoro się obudzi, porozmawiamy z sobą jak trzeba.
Tu podniósłszy leżącego bezwładnie na ziemi Jakóba, poniósł go, nakrył kołdrą, umieścił mu głowę na poduszkach i odszedł do swego pokoju, gdzie udawszy się na spoczynek, zasnął niebawem.
Nazajutrz, wstawszy równo ze świtem, udał się do chorego, i z progu spojrzał nań uważnie. Garaud nie poruszał się wcale, ciężki wszelako i chrapliwy oddech jego świadczył, że żyje.
Soliveau zbliżył się do łóżka, ujął zlekka rękę śpiącego, a położywszy palec na arteryi, zaczął puls śledzić z uwagą. Puls uderzał najregularniej.
— Zostawmy go w spokoju — rzekł, siadając przy stole, na którym znajdowały się papiery i plany, rozpoczęte wczoraj przez byłego nadzorcę.
Godzina upłynęła w milczeniu, gdy nagle szmer lekki zwrócił jego uwagę; — mniemany Paweł Harmant poruszył się. Soliveau podszedł ku śpiącemu, oczekując zupełnego jego przebudzenia, które nastąpiło za chwilę. Jakób otworzył oczy, poczem, zerwawszy się nagle, spojrzał niespokojnym wzrokiem wokoło siebie. Na razie umysł jego, zasnuty jak gdyby mgłą ciemną, nie zdołał zdać sobie sprawy, ani mu wyjaśnić, co znaczy ów pokój nieznany, w jakim się znalazł. Dwukrotnie potarł ręką czoło, jak gdyby usiłując rozproszyć ciemności, przysłaniające mu pamięć.
— Gdzie jestem? — nagle zapytał.
— W Kingston, w hotelu „Pod trzema gwiazdami“ — odrzekł Soliveau.
— Dlaczego ja śpię nierozebrany?
— Ha! ha! kuzynie — zaśmiał się nikczemnik — nic sobie zatem nie przypominasz?
— Przypominam sobie to tylko. żem pracował przy tym stole tam, obok ciebie — rzekł Garaud, siadając na brzegu łóżka.
— Dobrze pamiętasz, tak było... — odparł Owidyusz z półuśmiechem; — lecz siedząc tam, nagle powstałeś z osłupiałym wzrokiem, gestykulując jak szalony, prawiąc dziwne jakieś historye, klnąc mnie ze wściekłością w spojrzeniu, z pianą na ustach, z siniała twarzą: myślałem, doprawdy, żeś zmysły utracił.
Jakób skoczył na środek pokoju.
— Co to znaczy? ja... ja opowiadałem jakieś historye? — zawołał, drżąc cały.
— Tak, miałeś uderzenie na mózg — odparł spokojnie Owidyusz; — pracujesz zbyt wiele, nużysz, męczysz swój umysł i kiedykolwiekbądź zabić cię to może. Podobne ataki są nader niebezpieczne, szczęściem, że teraz zdrowym cię widzę.
Jakób przechadzać się zaczął w ponurem zamyśleniu.
— Czuję się bardzo osłabionym — rzekł — ręce i nogi mam jakby pogruchotane.
— Ha! nic dziwnego, na tyle gestów i wściekłych ruchów — odpowiedział Owidyusz — ręce, nogi i język biegały ci jak śmigi u wiatraka, poczem nagle upadłeś i zaniosłem cię na łóżko.
— Dlaczego nie przyzwałeś doktora? — pytał mniemany Harmant.
Owidyusz zawahał się z odpowiedzią.
— Dlaczego? — powtórzył.
— Tak, pytanie dlaczego? — Przezorność nie pozwalała mi tego uczynić.
— Nie rozumiem, mów jaśniej! — wołał z niepokojem były nadzorca fabryki.
— Mówiłeś, krzyczałeś, opowiadałeś straszne jakieś rzeczy; niepodobna mi było dozwolić, ażeby obcy człowiek to słyszał.


XI.

Garaud zbladł nagle.
— Mówiłem... krzyczałem?... — powtórzył.
— Tak jest, kuzynie.
— Cóż więc mówiłem?
— Eh! głupstwa... powtarzać nie warto!
— Ale cóż przecie? — zawołał opryskliwie wspólnik Mortimera.
— Mówiłeś o jakichś planach, maszynach, mnóstwo bez związku banialuków; obawiałem się ciebie, będąc przekonanym, żeś dostał obłąkania i wskutek tego nie chciałem sprowadzać doktora.
Mniemany Paweł Harmant ukrył głowę w dłoniach.
— Co ja mogłem takiego powiedzieć? — zapytywał sam siebie — zkąd przyszedł ten nagły obłęd... owo szaleństwo? — A nie znalazłszy na to odpowiedzi, usiłował rozpędzić przygniatające go myśli.
— Jak daleko postąpiła nasza praca? — zapytał po chwili.
— Zsumowałem kosztorys, przejrzyj go i podpisz; około południa będziemy mogli udać się do fabryki — odrzekł Soliveau.
Jakób, podszedłszy do umywalni, zlewał przez czas długi twarz i głowę zimną wodą, dla przywrócenia zmysłom równowagi, poczem zasiadł do pracy. Po załatwieniu interesu z właścicielem zakładu w Kingston, obadwa z Owidyuszem wracali koleją w stronę New-Jorku, dokąd w nocy przybyli. Soliveau nazajutrz wstał bardzo rano, a zamknąwszy się w swym gabinecie, w wielkim nieładzie utrzymywanym, zasiadł przed biurkiem, rozłożył ćwiartkę listowego papieru, wziął pióro i nakreślił te słowa:

„New-Jork, 23 czerwca 1862 r.
Dyrektorowi generalnego szpitala w Genewie.

Panie! Ufny w uprzejmość jego, pośpieszam prosić o wyświadczenie mi nader ważnej przysługi. Potrzebując poprzeć dowodami zgon mego krewnego Pawła Harmant, mechanika, nastąpiony w r. 1856-ym, w szpitalu, którego pan jesteś dyrektorem, proszę o nadesłanie mi kopii aktu jego zejścia, prawnie zlegalizowanej. Na koszta i wyniknąć mogące w tej sprawie poszukiwania, załączam sto franków, gdyby zaś powyższe wydatki nie dosięgnęły tej cyfry, pozostałość racz pan wnieść do kasy pomocy waszego dobroczynnego zakładu.

Druga ulica Nr. 55,Z wysokiem poważaniem
w New-Jorku.Owidyusz Soliveau.“

Odczytawszy ten list, włożył go w kopertę, a nakreśliwszy adres, udał się na pocztę, gdzie go wrzucił do skrzynki.
W końcu miesiąca otrzymał akt zejścia Pawła Harmant, zmarłego na suchoty w genewskim szpitalu w dniu 15 kwietnia 1856 roku.
— Ha! samozwańczy Pawle Harmant-zawołał Soliveau rozpromieniony radością-teraz nie ty mnie, ale ja ciebie trzymam w mych szponach!


∗             ∗

Lat dziesięć upłynęło od powyżej opowiedzianych wypadków. Nadszedł rok 1870, ów rok straszny. W dniu piątym grudnia, o godzinie jedenastej w południe, orszak pogrzebowy, wyszedłszy z probostwa de Chévry, skierował się w stronę kościoła tej wioski. Na czele szedł zacny ksiądz Langier, z nabrzękłemi od płaczu oczyma, drżącym głosem śpiewając „De profundis.“ Zwarty tłum ludzi postępował za niosącymi trumnę czarnem suknem nakrytą, z białym w pośrodku krzyżem.
Tuż po za trumną, oddzieleni od tłumu, szli dwaj mężczyźni; jeden z nich około lat trzydziestu pięciu mieć mogący, drugi podrostek czternastoletni w szkolnym mundurku.
Pierwszym był to znany nam malarz Edmund Castel, drugim Jerzy Fortier niegdyś, obecnie Jerzy Darier.
Odprowadzano na wiekuisty spoczynek matkę przybrana syna Joanny. Zacna siostra proboszcza Langier zmarła w siedemdziesiątym roku życia, po kilkodniowej chorobie. Kształcący się w jednem z kolegiów Paryża, a wezwany do Chévry w chwili obsaczenia wojskiem tegoż miasta, Jerzy, był obecnym przy śmierci tej tak godnej szacunku kobiety, przybranej swej matki, zgon której uderzył go w serce boleśnie.
Pomimo swoich młodocianych lat wieku, Jerzy nie był już dzieckiem; myślał i czuł wiele, pojmując, jaka próżnia ze śmiercią tej uwielbianej powszechnie kobiety otworzy się wokoło niego.
Po strasznej, pamiętnej wojnie nastąpił wreszcie pokój.
Edmund Castel, wypełniwszy swój obowiązek w gwardyi ruchomej Paryża, zawiózł Jerzego do kolegium Henryka IV-go, objąwszy na nowo w posiadanie swoją pracownię przy ulicy de Renne, cudem ocaloną przed napaścią prusaków.
Upłynął miesiąc od śmierci pani Darier; Edmund Castel wraz z Jerzym wrócili do Paryża, gdy dnia pewnego młody malarz odebrał list, nakreślony ręką Brygidy, starej służącej proboszcza, wzywający go ku jaknajśpieszniejszemu przybyciu do Chévry. Owładnięty smutnem przeczuciem, Edmund bezzwłocznie tamże pośpieszył.
Przybywszy na probostwo, poznał, że go przeczucie nie omyliło. Ksiądz Langier dotknięty został ciężką chorobą, obok czego jednakże zachował całą przytomność umysłu. Na widok wchodzącego młodzieńca, wychudła twarz chorego zajaśniała radością.
— Ostatnia chwila nadeszła — rzekł, wyciągając rękę ku Edmundowi. — Bóg, którego tyle kochałem, któremu służyłem ze wszystkich sił moich, wzywa mnie ku sobie. Niechaj się stanie wola Jego święta...
Edmund, tłumiąc łzy, gwałtem mu się do oczu cisnące, chciał coś przemówić.
— Zapomnij o mnie, me dziecię — rzekł proboszcz — a mówmy o Jerzym. Wezwałem cię tu do siebie, ponieważ przed śmiercią pragnę powierzyć ci ważne zlecenia. Siądź i posłuchaj mnie.
Młody malarz siadł w pobliżu łóżka umierającego.
— Wiadomo ci — zaczął ksiądz Laugier — iż moja siostra przekazała cały swój majątek Jerzemu, przybranemu przez nas synowi.
— Wiem o tem — odrzekł artysta.
— W testamencie naznaczyła mnie jego opiekunem; gdy zaś obecnie zbliżający się kres życia nie dozwuiła mi nadal wypełnić jej woli, tobie powierzam opiekę nad Jerzym, wraz z tem, co posiadam. Kochaliśmy tkliwie oboje z siostrą syna Joanny Fortier; otocz go, proszę, zarówno i ty swoją miłością, swojem przywiązaniem. Przyrzekasz-że mi to uczynić i wypełnić ściśle zlecenie, poruczone ci przez umierającego?
— Przyrzekam kochać Jerzego i czuwać nad nim jakby nad własnym bratem! — rzekł Edmund głęboko wzruszony.
— Dziękuję ci, stokroć dziękuję! — zawołał starzec; — znając twe serce, byłem pewien, iż nie odmówisz tej mojej prośbie ostatniej. Ciebie naznaczam wykonawcą mojego testamentu, jaki ci wręczę, a którego drugi egzemplarz znajduje się u notaryusza de Bossy-Saint-Leger. Oddam ci go wraz z listem, napisanym przezemnie do Jerzego, który zachowasz u siebie do chwili, gdy Jerzy ukończy dwudziesty czwarty rok życia. Dwudziestopięcioletniemu mężczyźnie należy wiedzieć szczegóły swego pochodzenia, znać prawdę całkowitą, zupełną. Mimo mych starań, nie zdołałem ocalić jego nieszczęśliwej matki, jak również nie mogłem tego dokonać, ażeby nazwisko Fortier, to nazwisko skalane krwią i mordem, nie zostało zamieszczonem w akcie adopcyi. Sądzę wszelako, że Jerzy, zostawszy człowiekiem dojrzałym, winien o wszystkiem wiedzieć. Gdyby bowiem, wbrew wszelkim pozorom, ludzka sprawiedliwość potępiła niewinną, nie byłożby natenczas obowiązkiem syna starać się o uwolnienie swej matki, jeśliby żyła jeszcze, o zdjęcie z niej tyle strasznego piętna hańby? — Chcę jednak, aby w dwudziestym piątym roku życia, Jerzy dopiero dowiedział się o owej fatalnej tajemnicy. Przyrzekasz mi więc to uczynić, Edmundzie, przysięgniesz? — pytał dalej chory, iż cokolwiekbądź nastąpićby mogło nie odkryjesz mu nic w tym względzie przed oznaczoną datą przezemnie.
— Przyrzekam, przysięgam! — zawołał artysta.
— Otwórz więc to biurko, proszę cię — rzekł proboszcz.

XII.

Edmund powstawszy, spełnił polecenie.
— W dolnej szufladzie, po prawej stronie, znajdują się dwie paczki papierów opieczętowane, podaj mi je, — mówił ksiądz Langier.
Młody artysta znalazłszy dwie duże koperty z pieczęciami, wręczył takowe choremu.
— To, to właśnie, — rzekł proboszcz.
Zamknąwszy biurko, Edmund powrócił do jego łoża.
— Jedna z tych kopert zawiera mój testament — ciągnął ksiądz Langier; — w drugiej mieści się list napisany przezemnie do Jerzego, jaki masz mu doręczyć w oznaczonym czasie. Zachowaj oba dokumenty u siebie drogi Edmundzie, a bądź dla tego biednego sieroty życzliwym przyjacielem, i mądrym doradcą. Jerzy, rozpełznie wkrótce lat piętnaście, byłem jego nauczycielem prawie od niemowlęctwa, znam go więc dobrze. Zdaje się on mieć powołanie do prawniczego zawodu, kształć go w nim, jeśli to powołanie nadal pozostanie. Obok tego przezorniej zarządź majątkiem, jaki oboje wraz z siostrą dlań przekazujemy. Nie wielka to wprawdzie fortuna, pozwoli ona mu jednak rozpocząć walkę z życiem, i urządzić się na początek przyzwoicie. Polecam twojemu sercu to przybrane dziecię mej siostry, kochany Edmundzie — mówił dalej chory; — mam silne przekonanie, że uczynisz zeń to, co jabym sam uczynił, poczciwego, zacnego człowieka. Młody malarz uścisnął rękę kapłana.
— Przysięgam — powtarzał — iż czuwać nad nim będę z wszelkiem staraniem, z miłością ojca i brata.
Dwie grube łzy spłynęły z oczu umierającego.
— Polecam ci sprzedać wszystko co tu się znajduje — mówił dalej, dawszy przeminąć milczeniu — z wyjątkiem biblioteki jaką zachowasz dla Jerzego, jak równie nakazuję ci zachować dlań małego, tekturowego konika z którym dziecię weszło tu do mnie raz pierwszy tuląc go do swych piersi naówczas gdy jego matka omdlała w progu z głodu i znużenia. Ta drobni zabawka stanowi relikwię dlań prawie. Jerzy na szczęście nie pamięta owych chwil smutnej przeszłości; sądzi, że konik ów został mu danym przez moją siostrę, zkąd wielce go ceni. Skoro wyrośnie na dojrzałego mężczyznę, i urządzi się u siebie, oddasz mu tą drobnostkę.
— Wszelkie życzenia twe opiekunie, zostaną do najściślejszych szczegółów spełnione — rzekł Edmund — masz-li co więcej jeszcze do polecenia?
— Nie! umieram spokojny o przyszłość Jerzego — odpowiedział ksiądz Langier — radbym jednakże przed wybraniem się w mą ostateczną podróż, ujrzeć jeszcze to dziecię. Czy nie mógłbyś jechać po niego do Paryża?
— Ach! wola twa opiekunie jest dla mnie rozkazem — zawołał artysta — dziś wieczór Jerzy stanie przy twojem łożu.
— Spiesz, bo czas nagli, życie ucieka — rzekł proboszcz.
Edmund ucałowawszy rękę kapłana wyjechał.
Przez upłynione lat jedenaście, młody ten człowiek pracował wiele; stal się poważnym artystą, artystą rzeczywistej wartości, którego dzieła sprzedawano po wysokich cenach. Na początku naszego opowiadania, widzieliśmy go przybywającym do Chévry na kilkodniowy wypoczynek, a razem dla wyszukania tematu do obrazu, któryby na jego nazwisko dotąd jeszcze nieznane, mógł zwrócić ogólną uwagę. Wiemy, że przyaresztowanie Joanny Fortier, w chwili, gdy rozłączano z dzieckiem tą nieszczęśliwą kobietę, nasunęło mu upragniony temat, jaki w pobieżnych rysach naszkicować pośpieszył.
Wróciwszy do swej pracowni w Paryżu, zaczął malować obraz sprawiający porywające wrażenie. Zamieszczona w nim postać Joanny Fortier i jej małego Jurasia, odznaczały się uderzającem podobieństwem. Najmniejszy szczegół nie został przez młodego artystę, nawet ów tekturowy konik znajdował się w ręku dziecka.
Obraz ten wystawiony w Salonie, zyskał niezwykłe uznanie; z przyczyny jednak, iż położone pod nim nazwisko Edmunda Castel nie było wiele znanem, nie znalazł nabywcy. Po ukończonej wystawie płótno wróciło do pracowni malarza, gdzie w ciemnym zakątku pod zielonem nakryciem zawieszonem zostało i Edmund zajęty innemi robotami, prawie o niem zapomniał. W następnym roku artysta otrzymał złoty medal, a w rok później, pierwszą nagrodę Salonu.
Od owej chwili młody malarz zyskał ogólną wziętość, a wraz i fortuna dotąd płochliwa doń się uśmiechnęła. Edmund, wiodący życie spokojne, regularne, a po nad wszystko ceniący niezależność, nie pomyślał dotąd o ożenieniu.
— Jak się to dziwnie rzeczy składają — mówił sam do siebie jadąc z Chévry do Paryża — obawiałem się ożenienia, a będę miał dziecię na opiece teraz, ja, który rzeczywiście tak kocham dzieci!
Przybywszy na miejsce, kazał się zawieźć do kolegium Henryka IV-go, gdzie umieszczonym był Jerzy, żądając bezwłocznego widzenia się z dyrektorem.
Na przedstawione sobie powody, ów kierownik zakładu wydał rozkaz, by dla młodego Barier przygotowano wszystko do podróży.
W pięć minut później wybiegł Jerzy ku przybyłemu.
— Co stało się panie Castel żeś przybył — wołał z niepokojem. — Miałżeby ukochany mój wuj być słabym?
— Tak drogie dziecię, jest chorym — odrzekł artysta.
— I mocno chorym? — pytał chłopiec z trwogą.
— Niebezpiecznie — rzekł Edmund.
Jerzy wybuchnął łkaniem.
— Boże, mój Boże! — wołał — ukochana — moja matka poszła tam pierwsza, miałżeby i wuj opuścić mnie zarówno?
— Odwagi lube dziecię — mówił artysta, tuląc chłopca do piersi — odwagi! Jedziemy natychmiast, twój wuj pragnie cię widzieć.
— Och! jedzmy co prędzej.
W trzy godziny później wysiedli obaj na probostwie de Chévry, które wkrótce nową miało się okryć żałobą.
Jerzy wbiegł szybko do pokoju księdza, w którego objęcia rzucił się płacząc. Chory zarówno niemógł powstrzymać łkania, jakie dusiło go prawie.
Przez parę sekund pozostali oba w niemym, serdecznym uścisku, aż wreszcie proboszcz zdoławszy pokonać wzruszenie:
— Jerzy — rzekł głosem złamanym — drogie, ukochane dziecię, jak twoja matka, ma siostra, tak i ja ten świat wkrótce opuszczę.
— Nie! nie! — szeptał syn Joanny Fortier, drżąc cały — ty nie umrzesz, mój opiekunie, nie umrzesz, ja nie chcę byś umarł!
— Daremna opierać się temu — rzekł smutno chory — podlegam jak wszyscy ogólnemu prawu. Bóg wzywa mnie; idę ku Niemu. Opuszczając świat, jednego tylko żałuję, a to, iż nie mogąc być tobie w życia przewodnikiem, nie będę widział, skoro w dojrzałych latach rozstrzygniesz o swojej przyszłości. Zanim to nastąpi, nasz dobry przyjaciel Edmund Castel zastąpi ci tych, których straciłeś. Przyrzecz mi drogie dziecię — kończył ksiądz Langier osłabionym głosem — że jak byłeś posłusznym swej ukochanej matce, a mej dobrej siostrze, jak mnie posłusznym byłeś, tak wskazanego sobie opiekuna we wszystkiem słuchać będziesz zarówno. Przyrzekasz mi to?
Jerzy dusząc się od łkania, jakie nie pozwoliło mu głosu z piersi wydobyć, poruszył głową na znak potwierdzenia i rzucił się w objęcia Edmunda plączącego cicho.
— Tak w latach młodocianych, jak w wieku dojrzałym — mówił chory dalej — bądź takim, jakim byłeś w dziecięcych chwilach życia, dobrym, ludzkim, miłosiernym. Przyszłość, być może, chowa dla ciebie wiele walk ciężkich i smutków, uzbrój się więc zawczasu w odwagę, i zaparcie się siebie, pomnąc, że człowiek wtedy silnym się staje, gdy go podtrzymuje sumienie. A teraz me dziecię — dodał przyciszonym głosem — klęknij tu przy mnie.
Jerzy padł na kolana przy łóżku umierającego.
Ksiądz Langier uniósł się z wysileniem po raz ostatni, wyciągnął obie ręce nad głową syna Joanny, jak to niegdyś nad jej czołem uczynił i rzekł:
— W imię miłosiernego Boga, ja ciebie błogosławię.
Były to ostatnie słowa zacnego kapłana; wysilenie wyczerpało resztki sił jego. Padł na poduszki, a bladą twarz otoczyły siwe włosy jak gdyby srebrzystą aureolą.
Jerzy pochwyciwszy ręce konającego, okrywał je pocałunkami.
W kilka minut później ksiądz Langier, ów człowiek, którego życie całe było jednem pasmem dobrzeczynienia, oddał Bogu czystą swą duszę.
W tydzień, okryty nową żałobą młody Darier, wracał do kolegium Henryka IV-go, rada familijna posłuszna woli testatora, mianowała Edmunda Castel głównym opiekunem pozostałego sieroty.
Podczas gdy się to działo na probostwie de Chévry, Noemi Mortimer umierała w New-Jorku, pozostawiając swemu mężowi, mniemanemu Pawłowi Harmant ośmioletnią córeczkę, wątłą i słabowitą.
Jakób Garaud mimo, iż był łotrom nikczemnym, kochał swą żonę do ubóstwienia, ztąd boleść jego nie miała granic; jedyną ulgę przynosił mu widok dziecięcia przypominającego matkę.
Jan Mortimer złamany tym strasznym ciosem me przeżył długo swej córki; zmarł, zostawiwszy zięciowi jeden z najrozleglejszych przemysłowych zakładów w Ameryce.

XIII.

Posiadłszy tajemnicę Jakóba Gerard, Owidyusz, strzegł pilnie swego mniemanego kuzyna, milczał jednakże przez lat dziesięć, życzliwość dlań bowiem Jakóba nie pozwalała mu użyć środka tego. Oddając się coraz więcej grom hazardownym, ów paryżanin tracił znaczne sumy jakie zań płacił zięć Mortimera. W takim stanie rzeczy brakło pozoru Owdyiszowi do wystąpienia z swą bronią.
Nieprzewidziany zbieg okoliczności złamał jego powściągliwość w tym względzie.
Pamiętamy, że właściciel fabryki w Alfortville zostawił syna powierzonego opiece pani Bertin, która za pomocą sum otrzymanych z Towarzystwa ubezpieczeń, zlikwidowała należytości po bracie pozostałe. Honor nazwiska zmarłego ocalonym został. Lucyan w spadku jednakże otrzymał tylko opustoszałe grunta ze zwaliskami fabryki, za które dawano bardzo nizką cenę.
— Kto wie — mówiła pani Bertin — czy mój siostrzeniec kiedyś nie będzie w możności odbudowania warsztatów, a gdyby to nastąpiło, grunt znajdzie gotowym, niech więc to wszystko jak jest pozostanie.
Zacna ta kobieta kochała Lucyana jak własnego syna, a myśląc o jego przyszłości postanowiła udzielić mu staranne wychowanie. Niejednokrotnie nadmieniał jej pan Labroue, iż życzyłby sobie, ażeby syn jego kształcił się w technicznym kierunku, i został kiedyś inżynierem; postanowiła więc zastosować się do tego; i skoro chłopiec ukończył dziesiąty rok życia przeniosła się wraz z nim do Paryża, gdzie go umieściła w kolegium Henryka IV-go.
Los tym sposobem połączył syna ofiary, z synem nieszczęśliwej skazanej za cudzą zbrodnię, i obaj chłopcy stali się wkrótce najserdeczniejszymi przyjaciółmi. Młodszy dwoma łaty od Lucyana Jerzy, znajdował się mimo to w jednej klasie z synem pana Labroue, kończąc z nim razem nauki. Przyszła jednakże chwila rozłączenia, gdy Lucyan po wyjściu z kolegium udał się na kursa szkoły Sztuk i Rzemiosł, który to rozdział chwilowy nie zerwał związków przyjaźni łączącej obu młodzieńców.
Pani Bertin posiadając jedynie wdowią dożywotnią swą pensyę, w ilości pięciu tysięcy franków, jaka służyła jej na utrzymanie wraz z siostrzeńcem, niepokoiła się przyszłością Lucyana, mogącego w razie jej śmierci znaleźć się bez środków do życia, z uwagi na co oszczędzała się w wydatkach, aby cośkolwiekbądź na bok odłożyć dla ukochanego chłopięcia.
Syna pana Labroue był pracowitym; gorąco pragnął on własną siłą zdobyć sobie stanowisko w społeczeństwie, a pewien, iż dopnie tego, pocieszał ciotkę w jej obawach.
Zacna kobieta zmarła, gdy jej siostrzeniec poczynał dwudziesty rok życia, przed zgonem jednak, opowiedziała mu o tragicznej śmierci swego brata, o majątkowym upadku wskutek tej śmierci, przekazując zarazem młodzieńcowi prawo własności do gruntów w Afortville. Wyjawiwszy Lucyanowi nazwisko kobiety skazanej na dożywotnie więzienie za zamordowanie jego ojca i podpalenie fabryki, opowiedziała mu wszystkie szczegóły tej tajemniczej sprawy, nie ukrywając, iż mimo wydanego przez sędziów wyroku, wątpiła ona, ażeby zbrodnia ta spełnioną być mogła przez Joannę Fortier. Mówiła zarówno o nadzorcy Jakóbie Garaud, którego mniemano być pochłoniętym przez pożar w czasie niesienia ratunku, nie wierząc samą bynajmniej w to jego poświęcenie i śmierć jaka stwierdzoną nie została. Według jej zapatrywań, Jakób Garaud był winnym, a Joanna męczennicą jedynie.
Lucyan słuchał tych opowiadań z uczuciem żywej boleści; słowa ciotki utkwiły w jego umyśle; zaprzysiągł rozjaśnić ciemności pokrywające śmierć ojca.
Po zgonie pani Bertin, zostawszy sam na świecie z podwójną energią zabrał się do pracy w kierunku specyalnych, technicznych studyów, ażeby prędzej dosięgnąć celu.
Opuściwszy go, wróćmy do Joanny Fortier.
Wiemy, iż nieszczęśliwa uległszy obłąkaniu w skutek gwałtownego zapalenia mózgu, spowodowanego posłyszanym Wysokiem, przeniesioną została do Salpêtrière, jak wiemy zarówno, iż lekarz oddziału obłąkanych po zbadaniu jej cierpienia powiedział:
— Ona może być uzdrowioną.
Nieprzewidziany wypadek przyśpieszył to uzdrowienie Joanny.
Było to w czasie oblężenia Paryża. Wojska niemieckie otoczyły miasto łańcuchem ognia i żelaza. Chcąc głodem zmusić do poddania się mieszkańców, prusacy ściskali coraz więcej linie oblężniczą, aż znużeni wreszcie oporem Paryżan, rozpoczęli bombardowanie, zasypując granatami najbliższą sobie część miasta, położoną na lewej stronie Sekwany.
Trzy bomby pękły w obrębie budynków Salpêtrière, jedna z nich zapaliła front, mieszczący w sobie obłąkanych, w których liczbie znajdowała się wdowa po Piotrze Fortier. Płomienie zewsząd mury ogarnęły, sięgały sklepień i dachów, a Krzyki przerażenia i dzikie wycia szalonych, podwajały grozę tej ponurej sceny.
Joanna błednemi oczyma, z rękoma uczepionemi do ryglów swej celi wpatrywała się w pożar, dokonywający dzieła zniszczenia. Zdumiewająca przemiana odbywała się natenczas w jej mózgu. Pożar w Salpêtrière, stał się dla niej pożarem fabryki w Alfortville. Pamięć wracała jej jednocześnie z wspomnieniem, rwała się, rozpostarta na umyśle zasłona, rozum odzyskiwał swe prawa. Pojąwszy niebezpieczeństwo, zamiast wydawać dzikie okrzyki, wzywała głośno pomocy.
Ocalona wraz z towarzyszkami, przeprowadzoną została do oddalonej części budynku, gdzie ukrywszy twarz w dłoniach zadumała głęboko.
Po upływie godziny, przeszłość, ta przeszłość dziesięcioletnia nie była już dla niej tajemnicą.
Przybyły w zwykłe odwiedziny doktór nazajutrz, znalazł chorą patrzącą jasnem, pogodnem spojrzeniem z ożywionym wyrazem twarzy.
Spostrzegłszy we drzwiach lekarza, pierwsza zbliżyła się ku niemu, pragnąc zapytać gdzie się znajduje, czuła albowiem, że jest uwięzioną, lecz gdzie, w jakiem więzieniu?
Podchodzącą ku sobie, doktór bystrem obrzucił spojrzeniem, zrozumiawszy, iż coś dziwnego, nieoczekiwanego zaszło w umyśle tej kobiety. Chciał pierwszy przemówić, uprzedziła go w tem Joanna:
— Pan jesteś doktorem, nieprawdaż? — spytała.
— Tak — odrzekł zdumiony.
— A zatem ja się znajduję w szpitalu?
Głos mówiącej był czystym i jasnym, wyrazy zwięźle wypowiedziane, co zwróciło uwagę lekarza.
— Zapytujesz czy jesteś w szpitalu? Tak! — odrzekł z wąchaniem.
— Dlaczegóż nie jestem w więzieniu, gdziem miała odsiadywać mą karę? — mówiła dalej.
— Znajdujesz się w Salpêtrière — rzekł doktór, coraz więcej zdumiony tym nagłym przewrotem cierpienia. — Salpêtrière jest zarazem więzieniem i szpitalem.
— W Salpêtrière? — zawołała wdowa, bledniejąc — ach! teraz wypełnia się próżnia, wytworzona w mej głowie! W Salpêtrière zamykają skazanych, dotkniętych obłąkaniem. Byłam więc waryatką!


XIV.

Doktór zawachał się z odpowiedzią.
— Tak! byłam wariatką — mówiła żywo wdowa po Piotrze Fortier — nie zaprzeczaj pan, to próżne! Byłam obłąkaną, lecz nią obecnie nie jestem. Ciemności, rozsnute nad moim mózgiem, nagle się przedarły. Noc rozproszyła się... Wszystko, tak... wszystko sobie przypominam. Skazano mnie na dożywotnie więzienie za morderstwo, podpalenie i kradzież! Usłyszawszy ów wyrok, wyrok niesprawiedliwy, przysięgam... omdlałam! Co działo się ze mną od owej chwili, nie wiem tego. Zdaje mi się, żem spała snem długim i ciężkim. O, powiedz mi pan... powiedz, błagam cię — mówiła z rozrzewnieniem w głosie, powiedz, jak długo byłam obłąkaną, od jak dawna przebywam w Salpétrière? ja muszę to wiedzieć!
— Aby ci ściśle oznaczyć czas — rzekł doktór — potrzebuję w tutejszych księgach sprawdzić datę twojego przybycia — i zwróciwszy się do nadeszłej dozorczyni, polecił przynieść sobie takowe.
— Przebywasz tu pani od dnia 14 marca 1862 r. — rzekł, przerzuciwszy księgę.
— A obecnie jaku rok mamy? — pytała.
— Tysiąc osiemset siedemdziesiąty pierwszy.
Joanna, zachwiawszy się, omal nie upadła.
— Lat dziewięć! — jęknęła, powściągając wyruszenie i przykładając rękę do czoła; — więc przez lat dziewięć byłam obłąkaną! — Nikt już zapewne o mnie nie pamięta i nikt nie przychodził tu do mnie, wszak prawda?
— Nikt! — odpowiedziała dozorczyni.
— A jednak miałam dwoje dzieci! — wołała nieszczęśliwa kobieta, wybuchając łkaniem — syna Jerzego i córkę Lucyę... Co stało się z niemi? Czy żyją aby jeszcze... czy żyją?
— Nic o tem nie wiem — rzekł doktór — napisz pani do osób, u których zostawiłaś swe dzieci, a otrzymasz dokładne objaśnienie.
— Tak! — zawołała uwięziona — napisze, napisze, chcę wiedzieć... Lecz co mnie teraz oczekuje?
— Przedewszystkiem zadam pani jedno zapytane — ozwał się lekarz — a skoro mi na nie odpowiesz, złożę raport, stwierdzający twe uzdrowienie. Niezaprzeczenie w tej chwili znajdujesz się pani w stanie zupełnej przytomności umysłu — mówił dalej — jak to długo potrwa jednakże, przyszłość okaże. Chciej mi powiedzieć, w jaki sposób odzyskałaś przytomność?
— Ja nie wiem — odpowiedziała Joanna-. — Na widok wspinających się po murze płomieni trwoga mnie ogarnęła... Przypomniało mi to pożar fabryki w Alfortville, zaczęłam przyzywać pomocy...
— Wstrząśnienie moralne zbudziło wspomnienia, skutkiem czego wróciła przytomność — rzekł doktór. — Nie po raz to pierwszy zdarza się nam stwierdzać coś podobnego.
— Sądzisz mnie pan zatem być uzdrowioną?
— Spodziewam się i wierzę w to!...
— Zechciej mnie więc objaśnić, o co prosiłam: jaki los czeka mnie teraz?
— Po złożeniu przezemnie raportu przeniesioną zostaniesz do więzienia, gdzie będziesz odsiadywała swą karę.
— Tak, dopóki żyć będę! — zawołała z goryczą; — a moje osierocone dzieci być może zmarły... zmarły z braku macierzyńskiej opieki. Ach! nieszczęście srodze we mnie uderza.
— Odwagi, biedna kobieto — rzekł doktór, wychodząc — odwagi!... Nie posiadasz dowodu, aby twe dzieci umarły, być może, Bóg je zachowuje dla twego szczęścia i dozwoli uścisnąć ci je kiedyś!
Wdowa po Piotrze Fortier wybuchnęła łkaniem. Po wyjściu doktora, zostawszy samą, Joanna uspokoiła się nieco i rozmyślać zaczęła nad swojem położeniem.
— Zostawiłam Jurasia u proboszcza wioski, nazywającej się, o ile pomnę, Chévry. Ów proboszcz był zacnym człowiekiem, pełnym dobroci i miłosierdzia. Przyrzekł, iż synem moim opiekować się będzie i jestem pewną, że dotrzymał słowa. Mój ukochany Jerzy, jeżeli żyje, ma już lat czternaście, a Łucya jedenaście. Jej mamka w Joigny, zdjęta litością, pewno ją wychowała. Och! moje dzieci, moje ukochane dzieli — wołała, rozpływając się we łzach — czyż ja was kiedy zobaczę? Tak — dodała po chwili — doktór miał słuszność, ufajmy w boskie miłosierdzie, może ja je kiedyś uścisnę jeszcze.
I ukojona tą myślą, udała się z prośbą do dozorczyni o potrzebne materyały do napisania listu.
— Niewolno nam udzielać takowych — odpowiedziała.
— Ależ ja już nie jestem obłąkaną — prosiła Joanna.
— To nic nie znaczy. Dla przyjętych tu reguł wyjątki nie istnieją. Jutro, podczas wizyty — mówiła — proś pani o to zarządzającej albo doktora. Być może, dostarczyć ci żądane I przedmioty pozwolą. Ja działać samowolnie nie mogę w tym razie.
Biedna kobieta płacząc, pochyliła głowę w milczeniu.
Nazajutrz poprzedniego doktora zastępował inny lekarz. Surowy pod względem przepisów, nie chciał uwzględnić żądania proszącej, jak również i zarządzająca zakładem, do której udawała się Joanna.
— A więc — wołała nieszczęśliwa matka, owładnięta rozpaczą — pozbawiają mnie nawet środków powiadomienia się, czy moje dzieci żyją lub zmarły?
Po złożonym raporcie przez doktora o uzdrowieniu wdowy Fortier, wydano rozkaz przewiezienia jej do Saint-Lazare, zkąd przeprowadzoną być miała do więzienia w Clermont. Wiadomość ta wzmocniła otuchą jej serce, spodziewała się bowiem, iż w więzieniu łatwiej jej może napisać pozwolą. Zawiodła jednak nieszczęsną nadzieja; i tam zarówno wszelka korespondencya najsurowiej więźniom wzbronioną została.
Było to w początkach roku 1871. Po ukończonej wojnie, skutkiem wewnętrznych zamieszek, nastąpiły mordy i pożary w Paryżu, tak, iż zaledwie w czerwcu zdołano przewieźć skazaną do Clermont, gdzie umieszczono ją w szwalni. Tu nareszcie, mimo surowej reguły więziennej, udzielono jej pozwolenie na napisanie listu. Wysłała je dwa razem: jeden do proboszcza w Chévry, drugi do mamki, u której pozostawiła swą córką w Joigny, oczekując odpowiedzi z łatwą do pojęcia trwogą.
W kilka dni potem dyrektor więzienia odebrał list od proboszcza w Chévry z oznajmieniem, iż jego poprzednik zmarł, a on nic nie wie o szczegółach żądanych. Na tę wiadomość biedną kobietę ogarnęła rozpacz, która zwiększyła się jeszcze, gdy jednocześnie prawie powrócił list wysłany do mamki w Joigny z napisanem na kopercie: Adresatka nieznana.
— Tak więc biedne me dzieci straconemi dla mnie zostały i — wołała nieszczęśliwa — nigdy ich nie zobaczę więcej! Nie, nie! — szepnęła zcicha po przejściu wyruszenia — ja chcę je widzieć i widzieć je muszę... choćby mi przyszło czekać lat dziesięć, wynajdę sposób wymknięcia się z tego domu, muszę je odszukać... Bóg mi je powróci!
Odtąd gorące pragnienie ucieczki opanowało umysł Joanny, nie dającej spokoju.
— Uciec... lecz w jaki sposób? — zapytywała siebie.
Gruby, podwójny mur opasywał więzienie, a wśród drogi pomiędzy temi murami, na piętnaście stóp wysokiemi, chodziło dwóch szyldwachów, dniem i nocą czuwając, zaś u drzwi, wychodzących na więzienne podwórze, stało dwudziestu żołnierzy.
Wewnątrz budynku rygor był niemniej surowym. O piątej godzinie latem, a o szóstej zimą, więźniowie wstawać musieli. Po krótkiej przechadzce w dziedzińcu, szli do warsztatów, pracując tam do jedenastej, w Którym to czasie rozdawano im obiad w refektarzu; o dwunastej wracali znów do swych zajęć w warsztatach, pozostając tam do wieczerzy, po spożyciu której, modłach wieczornych w kaplicy i krótkiej przechadzce, udawali się na spoczynek.
Reguła nakazywała uwięzionym bezwzględne milczenie. W takich warunkach czyliż podobna marzyć o ucieczce, o wyzwoleniu się wobec bezustannej nad sobą czujności nadzorców?
Joanna pojmowała trudność, a raczej niemożebność spełnienia podobnego zamiaru: nie rozpaczała jednakże i nie traciła nadziei; mijały wszelako miesiące, lata po latach następowały, a nadarzała się sposobność, tyle upragniona przez nieszczęśliwą.
W początkach siódmego roku od chwili uwięzienia, z uwagi na jej nienaganne zachowanie się, postanowiono ją przenieść do infirmeryi. Było to wielką łaską, nadzorczyniom bowiem przy chorych mówić wolno było, używały tam większej swobody, stosownie do reguł przepisanych i otrzymywały drobne osobiste wynagrodzenie.

XV.

Wdowa po Piotrze Fortier przyjęła tę wiadomość z nieopisaną radością, spodziewając się, iż nowa sytuacya dostarczy jej od tak dawna wyczekiwaną sposobność do spełnienia powziętego zamiaru. Infirmeryą zarządzały siostry miłosierdzia, ocenia lace oddawna ciche i spokojne zachowanie się uwięzionej. Po upływie roku Joanna została głownią dozorczynią w więziennym szpitalu. Dano jej oddzielną stancyjke, przytykającą do apteki, zostającej pod zarządem jednej z zakonnic świętego Wincentego à Paulo. Siostra ta zajmowała również gabinet obok apteki, lecz położony z przeciwnej strony mieszkania wdowy Fortier.
Obowiązki służbowa powoływały często główną dozorczynię do udawania się w różne części więzienia, bądź to do ogólnej dyrekcyi, bądź do wydziału ekonomicznego lub składów. Wolno jej było chodzić po wszystkich dziedzińcach. Czynność ta otwierała przed nią wszystkie wewnętrzne drzwi więzienia.
Oddział szpitalny położony był w prawem skrzydle gmachu, przy wejściu z głównego podwórza.
Smutny i ponury zwykle wyraz twarzy Joanny zmienił się dnia pewnego, fizyognomia jej nagle się ożywiła, rumieniec okrywał jej policzki, oczy dziwnym blaskiem płonęły, jak gdyby podniecane ukrytą gorączką. Znalazła nareszcie tak upragnioną chwilę. Przebywając w infirmeryi, zauważyła, iż w każdą niedzielę zakonnice po wysłuchaniu mszy świętej w miejscowej kaplicy, szły o szóstej zrana na nabożeństwo do parafialnego kościoła, zkąd około ósmej wracały. Zarządzająca apteką siostra Filomena, udając się tamże z innemi, wracała wcześniej nieco, ażeby być obecną w więzieniu przy wizycie doktora.
— Otóż, co mi posłuży za pozór, — szepnęła Joanna i zamiar, od tak dawna powzięty, w czyn wprowadzić postanowiła.
Posiadając nieco uzbieranych pieniędzy podczas przebywania w szpitalu więziennym, zamierzała użyć takowych po odzyskaniu wolności na koszta oczekującej ją podróży. Ileż potrzeba było jednakże zwalczyć przed tem trudności, ile zapór pokonać!
Nadszedł rok 1880. W dniu 18 stycznia, w sobotę wdowa po Piotrze Portier zamierzyła rozpocząć działanie nazajutrz.
Siostra Filomena, kobieta pięćdziesięcioletnia, cierpiąc oddawna na słabość żołądkową, według poleceń doktora, pijała co wieczór przed udaniem się na spoczynek kieliszek wina z chininą.
Joanna, znając ten szczegół, gdyż niejednokrotnie zakonnica w jej obecności przygotowywała sobie ów napój, odchodziła do swej stancyjki wieczorem, po odebraniu od siostry Filomeny poleceń względem dawania nazajutrz lekarstw i odwarów7 chorym, a zarazem przysposobienia arkuszów do zamieszczenia przepisów na dzień następny.
Od lat trzech pełniąc obowiązki w infirmeryi, wdowa znała tak wszystkie flaszki, umieszone na półkach porządkowo, jakoteż i własności lekarstw w nich zawartych. W chwili, gdy siostra Filomena udała się na obiad do refektarza, Joanna, wszedłszy do apteczki, zdjęła z półki flaszkę z napisem Laudanum i udała się z nią do pokoju siostry. Na stoliku stała butelka do połowy napełniona chinowem winem. Dozorczyni bez wahania wlała w tę butelkę połowę płynu Laudanum, mieszczącego się we flaszeczce.
— Będzie to dostatecznem — mówiła — dla przedłużenia snu siostry, nie przynosząc szkody jej zdrowiu.
Postawiwszy następnie flaszki na swojem miejscu, odeszła do chorych.
Wieczorne godziny dnia tego zdawały się jej wlec nieskończenie; czuła się być wzburzoną nerwowo, pożeraną przez gorączkę i trwogę.
Nakoniec uderzyła dziesiąta.
Joanna, zająwszy się, jak zwykle, przygotowaniem arkuszy dla doktora, przedłużała umyślnie owo zajęcie, by się naocznie przekonać, czy siostra Filomena wypije swe wino chinowe, jak to co wieczór czyniła.
O dziesiątej zakonnica weszła do swego pokoju.
Uwięziona, natężywszy uwagę, dosłyszała nalewanie wina z butelki i jednocześnie siostra Filomena ukazała się we drzwiach z kieliszkiem w ręku.
— Ukończyłaś już swą pracę, me dziecię? — spytała.
— Tak, siostro.
— A więc idź spoóźnij i ja toż samo uczynię, czuję się być nad wyraz znużoną. Jutro niedziela — dodała — trzeba iść na mszę do kościoła parafialnego, a skutkiem tego wstać rano. Dobranoc ci, a nie zapomnij obudzić mnie równo ze świtem.
— Dobrze — odpowiedziała wdowa — dobranoc.
Wypiwszy lecznicze wino do ostatniej kropli, zakonnica weszła do swego pokoju; dozorczyni, obszedłszy salę chorych, wróciła również do swej stancyjki, której okratowane okienko wychodziło na dziedziniec.
Pomimo, iż było to wśród zimy, a każdy pamięta, jak ciężką ona była w roku 1880-ym, młoda kobieta pod naciskiem wewnętrznego gorąca, dusiła się prawie. Wielkie krople potu spływały po jej skroniach. Otworzywszy okienko, wsparła rozpalone czoło na kracie żelaznej. Noc była ciemna, płatki śniegu unosiły się w powietrzu.
— Otóż piękna pogoda mi sprzyja — szepnęła z gorzkim uśmiechem.
Objęta mroźnym powiewem wichru, zadrżała, a zamknąwszy okno, zaczęła nasłuchiwać pod drzwiami siostry Filomeny.
— Oby narkotyk ten wydał skutek pożądany — szepnęła — i przedłużył jej sen o tyle, ile będzie potrzeba.
Słuchała dalej przez kilka minut, powstrzymawszy oddech.
— Cisza... — wyrzekła, odchodząc — zgasiła światło... śpi pewnie. Sen prędko przyszedł, czy jednak jutro zrana spać jeszcze będzie?
Odpowiedź na to niepodobną była, czekać należało.
Joanna, wróciwszy do siebie, rzuciła się na łóżko nierozbierając, i rozmyślać zaczęła nad sposobami wydostania się z więzienia. Noc upłynęła nareszcie. Uderzyła piąta na miejscowym zegarze.
Co niedziela o tej porze przychodził stróż otwierać drzwi infirmeryi na noc zamykane. Na odgłos jego kroków wdowa po Piotrze Portier szybko się zerwała, a zapaliwszy latarkę, weszła do pokoju siostry Filomeny.
Zakonnica, z rękami na piersiach złożonemi, spała tak głęboko, że zdała się być prawie umarłą. Joannę ogarnęła trwoga. Wiedziona gorącą chęcią uwolnienia się, czy mimowolnie nie popełniła występku?
Podszedłszy, położyła rękę na piersiach uśpionej. Ciało było ciepłe, serce uderzało. Dozorczyni z ulgą odetchnęła i nie tracąc chwili, udała się do pokoju przełożonej.
— Wielebna matko — wyrzekła, wchodzi — siostra Filomena przysyła mnie z powiadomieniem, iż zajęta przyrządzaniem bandażów dla chorych, nie będzie mogła teraz udać się do kościoła. Prosi, ażeby siostry na nią nie oczekiwały; przybędzie sama wkrótce, skoro ukończy robotę.
— Dobrze, moje dziecię — odpowiedziała przełożona — powiedz jej, że zaraz wychodzimy.
Joanna, wróciwszy do infirmeryi, znalazła zakonnicę pogrążoną w śnie tak głębokim, iż zdawał się on być prawie letargiem. Zdjąwszy więc szybko ubranie, przyodziała suknie siostry Filomeny, które doskonale na niej leżały, ponieważ zakonnica była tegoż samego wzrostu prawie; welon, przysłaniający twarz, nadawał jej pozór prawdziwej siostry miłosierdzia. Przy przebieraniu się nie zapomniała wziąść ani różańca, ani książki nabożnej, ani pęka kluczów, które zawiesiła u pasa.
W kącie leżało futro, szarem suknem kryte, z obszernym kapturem; uwięziona wdziała to futro, nakryła welon kapturem i wsunęła w kieszeń chustkę z węzełkiem, zawierającym jej drobni sumkę pieniędzy, z trudem przez lat kilka zbieraną.
— A teraz, w imię Boże! — szepnęła z gestem silnego postanowienia — w imię Boże, w drogę! — I wyszła.

XVI.

Dziesięć sióstr miłosierdzia pełniło usługi w więzieniu pod kierunkiem przełożonej. W każdą niedzielę zrana, jak wiemy, udawały się one razem na mszę do parafialnego kościoła. Obecnie wszystkie w liczbie dziewięciu zebrały się w sali od strony podwórza.
— Lecz gdzież jest siostra Filomena? — zapytała jedna z zakonnic — nie widzę jej pomiędzy nami.
— Prosiła, ażeby na nią nie czekać — odrzekła przełożona — zajęta jest przygotowywaniem bandażów, nadejdzie sama do kościoła; chciej nam otworzyć, mój przyjacielu — dodała — idąc z towarzyszkami ku odźwiernemu.
Klucz zaskrzypiał w ciężkim zamku żelaznym, brama się otworzyła. Zakonnice, wśród gęsto spadającego płatami śniegu, minąwszy podwórze, weszły w drugi dziedziniec, gdzie inny odźwierny drugą im bramę otworzył.
W dziesięć minut po ich odejściu dało się słyszeć stuknięcie od strony więzienia. Odźwierny wyszedł, spojrzał, a ująwszy za rygiel, ujrzał stojącą przed sobą zakonnicę.
— A! to siostra Filomena — rzekł — wiem o tem... Przeklęty czas — dodał, otwierając bramę — spadł śnieg na stóp kilka wysoko podczas nocy.
Zakonnica, której podniesiony kaptur okrywał twarz prawie zupełnie, skinęła głową w milczeniu, przeszła jedno podwórze, następnie drugie, poczem ostatnie drzwi więzienia za nią się zamknęły. Joanna była wolną. Czy jednak ta wolność na długo posłużyć jej miała? — przyszłość okaże.
Obecnie cofnijmy się wstecz o cztery miesiące czasu, by wrócić do New-Jorku dla połączenia się z Jakóbem Garaud, a raczej Pawłem Harmant, wielkim przemysłowcem Stanów Zjednoczonych, milionerem.
Były nadzorca fabryki w Alfortville dobiegał pięćdziesiątego trzeciego roku życia: córka jego Marya, którą otaczał niewysłowioną tkliwością, poczynała rok osiemnasty. Była ona uroczo piękną blondynką, matowa jednakże bladość jej policzków, jak równie sinawa linia w około powiek, wzniecały obawę, czyli to dziewczę nie nosi w sobie zarodu piersiowej choroby, jaka zabiła jej matkę, anielską Noemi, do której dziwnie była podobną.
Cierpienie to nie rozwinęło się jeszcze widocznie na wątłem ciele pełnej wdzięków dziewczyny, groziło jednak bezustannie, na którą to groźbę Paweł Harmant zamykał oczy, owładnięty trwogą. Wpływ Maryi na ojca był bez granic, dość było jej chcieć, aby zostać wysłuchaną i zyskać zadośćuczynienie, z czego korzystać nie zaniedbywała.
Pełnej kaprysów i dziwnych fantazyj, a prócz tego nadmiar pieszczonej jedynaczce, przychodziło na myśl zachceń tysiące, jakie wypełnionemi bez włócznie być musiały.
W chwili gdy przedstawiamy ją czytelnikom, siedzi wraz z ojcem przy stole w towarzystwie Owidyusza Soliveau, który po śmierci Mortimera stał się głównym kierownikiem zakładów, uznany w obec wszystkich za krewnego Harmanta.
Kończono spożywać śniadanie. Marya, krając na cienkie płatki ananas, polewała go maraskinem.
— Ojcze, posłuchaj mnie — wyrzekła — i odpowiedz na moje pytanie.
— Czego żądasz drogie dziecię? — odparł Garaud, ku córce się zwracając.
— Powiedz mi, jaką jest ogólna cyfra twego majątku po dzień dzisiejszy?
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie z zdumieniem.
— Dla czego nie odpowiadasz? — wołało niecierpliwie dziewczę — najpierw odpowiedz na zapytanie, a potem dziwić się będziesz. Nasz kuzyn Owidyusz wie o wszystkiem — dodała — nie mamy dla niego tajemnic; przy nim możesz wyjawić to, o czem chcę wiedzieć.
— Zkąd i dlaczego jednak pytasz mnie o to? — odważył się zagadnąć Garaud.
— Zkąd, zkąd, — powtórzyła z odcieniem gniewu — chcę, ponieważ podoba mi się chcieć i rzecz skończona! No, odpowiadaj — dodała.
— A więc drogie dziecię — odrzekł, pokonany jej wolą Garaud — posiadam, to jest posiadamy obecnie około pięciu set tysięcy liwrów dochodu.
— Co znaczy... kapitał? — pytała dalej.
— Blisko dwóch milionów.
— Czy fabryka wchodzi w powyższy rachunek?
— Nie.
— Jakąż wartość ona przedstawia?
— Wartość miliona; miałem nabywcę, który chciał mi tyle zapłacić.
— Trzeba ją było więc sprzedać — wyrzekła Marya rozkazująco.
Mniemany Paweł Harmant wraz z Owidyuszem spojrzeli powtórnie z zdumieniem.
— Jak to! ty chcesz abym ja sprzedał fabrykę? — zawołał Jakób.
— Ma się rozumieć.
— Lecz...
— Niema żadnego Bez. Jesteśmy dosyć bogaci!
Tu młode dziewczę pomimowolnie się uśmiechnęło, spojrzawszy na twarze obu obecnych, komicznie osłupiałe.
— Nie dosyć na tem — mówiła dalej — chcę, ażeby ta sprzedaż nastąpiła jaknajrychlej.
— Nic nas nie nagli — wybąknął Garaud.
— Przeciwnie, nagli i bardzo nagli — mówiła — mam projekt, który bezzwłocznie musi być wykonanym.
— Jakiż to projekt? — Zamieszkamy stale we Francyi.
— Obaj mężczyźni pomimowolnie zadrżeli.
— We Francyi?! — powtórzyli razem.
— Tak jest we Francyi, w rodzinnym ojcze twym kraju, i twoim zarówno kuzynie Soliveau. Twój kraj mój ojcze, jest moim, jestem francuzką. Uwielbiani Francyę, chcę ją poznać, w niej żyć i umrzeć!
— Ach! zkądże tobie mówić o śmierci, drogi ukochany skarbie? — wołał były nadzorca, obejmując jasnowłosą główkę dziewczęcia i tuląc ją ku sobie.
— Nie radabym, możesz być pewnym — odrzekła śmiejąc się Marya... aby tego uniknąć chcę jechać. Pozostawszy tu dłużej, umrę w młodym wieku, umrę, mam to przekonanie, Ameryka bowiem jest mi wstrętną. Paryż mnie nęci ku sobie. Paryż, to miasto cudów, pełne życia, rozrywek! Czuję, iż tam łatwiej oddychać mi przyjdzie, niż w tym obmierzłym New-Jorku, którego powietrze dusi mnie, zabija!
— Nic nam nie przeszkadza — odparł po krótkim namyśle Garaud wyjechać do Francyi, do Paryża, możemy tam pozostać przez parę miesięcy.
— Och! tylko bez żadnych podziałów, żadnych oznaczań czasu! — zawołała gwałtownie dziewczyna; — nie cierpię tego, nienawidzę! Chcę, ażebyś ojcze zlikwidował swoje interesa, zrealizował ¿majątek, i ażebyśmy bezpowrotnie wyjechali do Francyi na zawsze, chcę tego!..
— Jakto, sprzedać fabrykę, zakłady? — ozwał się niechętnie Soliveau — opuścić na zawsze Amerykę? Ależ to projekt szalony!
— Myśl jak chcesz kuzynie, wszystko mi jedno; — odpowiedziała. — Wolno ci pozostać w New-Jorku jak długo ci się podoba. Nic mi na tem nie zależy, ażebyś miał jechać wraz z nami; ja jednak chcę jechać, pojechać muszę, inaczej umrę tu, umrę!
— Znowu wspomnienia śmierci! — zawołał z nieudanym smutkiem były nadzorca fabryki. — Co się dziś z tobą dzieje me dziecię? — pytał — zkąd te myśli czarne, ponure?
— Ja sama nie wiem, tak! nie wiem. Czuję, że tutejsze powietrze zabija mnie, duszę się, ginę — wołała Marya, wybuchając łkaniem.
Jakób Garaud ujął ją w objęcia, i łza, łza niekłamanej ojcowskiej miłości spłynęła na czoło dziewczęcia z ócz tego nędznika.
— Uspokój się — wyjąknął po chwili, głosem złamanym — uspokój się proszę. Życzenia twoje spełnionemi zostaną. Pojedziemy do Francyi, do Paryża. Lecz cóż tam robić będziemy?
— Będziemy żyli jak nam na to pozwala twój ojcze wielki majątek. Kupimy pałac w najpiękniejszej części miasta. Będziemy mieli galeryę obrazów, powozy, konie, będziemy uczęszczali na widowiska i bale, przyjmując wytworne towarzystwo u siebie zarazem.
— Lecz wkrótce znudzi nas takie życie gorączkowe, bez celu.
— Nigdy — zawołała dziewczyna.
— Mnie zabije brak pracy, bezczynność — mówił Jakób dalej.
— Jakto, chciałbyś ojcze jeszcze pracować?
— Tak! dopóki żyć będę.
— Na co, dlaczego? Czyliżeś nie dość bogaty?
— Nie dla zbierania pieniędzy, bynajmniej — odrzekł — lecz praca, to moje istnienie, to dla mnie życie!
Marya spojrzała na ojca z uśmiechem.
— A więc skoro tak jest — zaczęła — mam sposób, który pogodzi wszystko.
— Jakiż to?
— Ażebyś ojcze sprzedawszy fabrykę, wybudował sobie nową we Francyi, zupełnie do tej podobną. Cóż, nie jest że to z mej strony wielka, genialna idea? — pytała żartobliwie. — Ty, wielki mechanik, jeden z najpierwszych wynalazców w Stanach Zjednoczonych, którego nazwisko sławnem się stało, dla czegóż nie miałbyś sobie wytworzyć podobnego stanowiska w rodzinnym swym kraju? Zdobyta tu chwila pójdzie wraz z tobą, i wkrótce staniesz się we Francyi tak głośnym, jak w Ameryce. Powinieneś starać się o to, choćby ze względu na swoją córkę, która dumną się być czuje, nosząc rozgłośne nazwisko Harmant!

XVII.

Jakób Garaud słuchał z zasępionem czołem, ze zmarszczonemi brwiami.
— Zbudujesz sobie we Francyi wspaniałą fabrykę mój ojcze, jak ta w New-Jorku — mówiła Marya dalej. — Będziesz mógł odstąpić im użytek drogom żelaznym swój nowy wynalazek, który ogólny podziw obudzi. Rząd zwróciwszy nań uwagę, udekoruje pierś twoją zaszczytnym znakiem Legii honorowej, co i mnie zarówno dumną uczyni! Postanowione więc i zatwierdzone, nieprawdaż? — pytała patrząc w ojcowskie oczy z przymileniem; fabrykę sprzedasz wprędce, skoro masz na nią nabywców, za tydzień będziemy już w drodze, ku czemu od dziś przygotowywać się zacznę. I ty pojedziesz z nami kuzynie Owidyuszu — dodała, zwracając się ku siedzącemu; — będziesz miał pod swemi rozkazami rysowników, mechaników i mnóstwo innych, jak w tej obecnie fabryce.
— Zobaczymy, zobaczymy — odparł Soliveau z szyderczym uśmiechem.
Oczy dziewczęcia ogniem gniewu zabłysły.
— Jak ci się zresztą podoba! — zawołała; — widzę z wyrazu twej twarzy, że gotów jesteś użyć wszelkich możliwych środków, ażeby odwieść mojego ojca od tego zamiaru. Czyń co chcesz, ja i bez ciebie dopnę mego celu. Chcę jechać do Francyi i pojadę. Powietrze tameczne jest potrzebnem dla mojego życia, gdyby ojciec niechciał mnie tam powieść, wkrótcebym zmarła! Jest to przyczyna, dla której nie odmówi mej prośbie; jedziemy w przyszłym tygodniu!
Tu młode dziewczę rozdrażnione napotkanym oporem wybiegło z jadalni, ocierając łzy obficie z jej oczu płynące.
Mniemany Paweł Harmant pozostał z Owidyuszem.
— Miałżebyś zamiar być posłusznym temu szalonemu żądaniu? — pytał ten ostatni.
— Znajdź sposób by tego nie uczynić; zachoruje i umrze — odparł Jakób Garaud.
— Wyjedziesz zatem w ciągu tygodnia?
— Tak, inaczej zrobić nie mogę.
— Człowieku! człowieku bez woli i siły — zawołał Soliveau, wzruszając ramionami — dać się jednej dziewczynie za nos prowadzić?..
— Ależ Marya ma słuszność — rzekł były nadzorca — dla czegóż nie mógłbym otworzyć fabryki w pobliżu Paryża, a tem samem dozwolić korzystać rodzinnemu krajowi z mych wynalazków i majątku mego zarazem? Jestem w sile wieku, mogę pracować wiele, i chcę pracować dla mojej córki, która jest dla mnie najwyższą radością, jedyną pociechą na ziemi!
— Słowa twe mogą być dla niej przyjemnemi, ale nie dla mnie — odparł opryskliwie Owidyusz.
— Powtarzam, Marya ma słuszność zupełną — mówił Garaud — nie zważając na wyrazy swego towarzysza. Dosyć zrobiłem dla Ameryki, niech kraj rodzinny korzysta teraz z mych prac i poszukiwań. Jadę do Francyi! Dawidson stręczy mi korzystnego nabywcę na moją fabrykę; przystąpię z nim do układów, oddam za ofiarowaną mi cenę, i przygotuję się do wyjazdu.
— Chciałbym z tobą pomówić kuzynie — zagadnął nagle Soliveau — wejdźmy do twego gabinetu.
— Odłóżmy handlowe interesu na dzień jutrzejszy, proszę — rzekł Jakób.
— Nie o handlowe interesa tu chodzi bynajmniej.
— O cóż więc?
— O rodzinne, domowe sprawy.
— Mów zatem.
— Lecz nie tu.
— Dla czego?
— Ponieważ nie chcę ażeby to, co ci mam powiedzieć było usłyszane przez kogobądź z obcych — odparł Soliveau, przyciszonym głosem. — Do tego pokoju służący wchodzą niespodziewanie, a oni mają słuch ostry...
Paweł Harmant spojrzał na mniemanego kuzyna podejrzliwym wzrokiem.
— Cóż tak ważnego masz mi do powiedzenia? — zapytał.
— Dowiesz się, lecz raz jeszcze proszę wejdźmy do gabinetu, nie będę cię tam długo zatrzymywał...
Weszli obadwa do całkiem oddzielnego pokoju.
— Oto jesteśmy sami, mów — rzekł Garaud.
— Zamknij drzwi na klucz.
— Już, słucham teraz.
— Zatem — począł Owidyusz, rozkładając się wygodnie na miękkiem, poręczowem krześle — zatem postanawiasz nieodmiennie opuścić Amerykę?
— Tak, nieodmiennie.
— Dobrze! — cóż ze mną zamyślasz zrobić natenczas?
— Pojedziesz wraz z nami.
— Nigdy! za nic w świecie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie mam ochoty wracać do kraju, w którym mógłbym się zetknąć z sprawiedliwością i sądem.
— Masz zapewne na myśli wyrok wydany niegdyś przeciw sobie? — rzekł Garaud; — nie obawiaj się, rzecz ta oddawna poszła w zapomnienie.
— Wiem o tem, lecz wolę pozostać w Ameryce.
— Ha, skoro życzysz, niech i tak będzie, położę za warunek mojemu nabywcy, ażeby cię zatrzymał przy tej samej pensyi. Zgadzasz się na to?
— Nie! — odparł Soliveau, zapalając cygaro.
— Czegóż więc żądasz?
— Chcę nabyć twoją fabrykę.
— Do pioruna! — zawołał Garaud głośnym parsknąwszy śmiechem — sądziłem żeś jest bez grosza, widząc cię codziennie prawie odwołującym się o pomoc do mej kasy na zapłacenie długów i nagle pojawiasz mi się jako milioner! Winszuję, winszuję kuzynie!
— Nie mam ani grosza w kieszeni, przysięgam — odparł Soliveau — wczoraj przegrałem dane mi przez ciebie ostatnie dwieście dolarów, a jednak zostanę właścicielem twojej fabryki.
— Wytłomacz mi tę zagadkę.
— Nie ma tu żadnej zagadki. Podpiszemy akt kupna i sprzedaży. Ty pokwitujesz mnie z odbioru miliona, prócz czego wręczysz mi gotówką czterdzieści tysięcy dolarów na początkowe prowadzenie zakładów.
— Żartujesz — rzekł Jakób z przymuszonym uśmiechem pod którym chciał ukryć wstrząsający sobą niepokój.
— Żartuję? bynajmniej — zaczął poważnie Soliveau — ta propozycya oznacza cenę, jaką nakładam za moje milczenie.
Garaud zerwał się jak tknięty iskrą elektryczą.
— Twoje milczenie? czyż ja go potrzebuję — zawołał — nic nie ukrywam, nie lękam się niczego.
— Jesteś więc pewnym siebie?
— Najzupełniej!
— Poszukaj dobrze kuzynie, poszukaj pilnie w swojej przeszłości — mówił z szyderczym uśmiechem Owidyusz — a spostrzeżesz, że twój powrót do Francyi jest możebnym jedynie w warunku, gdy ja milczeć będę.
Niespokojność przemysłowca w trwogę się zmieniła, mimo, iż nie rozumiał jeszcze co znaczyły groźby Owidyusza.
— Co mówisz? — zapytał drżącym z lekka głosem.
— Mówię — rzekł Soliveau z naciskiem — że Jakób Garaud gdyby był znanym, naraziłby się na niebezpieczeństwo, wracając do kraju gdzie pozostawił tyle świadectw zbrodniczych swych czynów.
Usłyszawszy wymienione nazwisko Jakóba Garaud, były nadzorca, nie będąc panem siebie, przyskoczył z wściekłością do mówiącego.
— Coś ty powiedział? — krzyknął, chwytając go za ramiona i wstrząsając nim silnie.
— Wymieniłem tylko twoje nazwisko — odrzekł niezmięszany Soliveau. — Proszę w obec mnie zrzuć te przybrane pozory, zdejm maskę! Nazywasz się Jakóbem Garaud — mówił dalej, patrząc śmiało w oczy, przed sobą stojącemu — podpaliłeś fabrykę w Alfortville, okradłeś i zamordowałeś swego pryncypała pana Juliana Labroue. Po dokonaniu znakomitych tych czynów stwarzasz sobie nową indywidualność, używając wpadłej ci w ręce wypadkowo książeczki legitymacyjnej, obszywając się w skórę Pawła Harmant, zmarłego w szpitalu w Genewie w dniu 15-tym Kwietnia 1856 roku.
Jakób przerażony cofnął się i zatoczył jak człowiek pijany.
— Kto śmie mówić coś podobnego? — zapytał stłumionym głosem.
— Ja! — odrzekł Soliveau.
— Na czem opierasz swoje twierdzenia?
— Ach! między innemi na akcie zejścia mojego kuzyna Pawła Harmant.
— Kłamstwo! — wykrzyknął Garaud.
— No, no, nie udawaj daremnie, proszę cię — mówił Owidyusz. — Ja wiem wszystko, słyszysz ty, wszystko! wiem całą prawdę! Mimo to — dodał — możesz jechać do Francyi bez obawy, jeżeli ja zachowam milczenie, gdyż wtedy nikt nie przypuści, żeś to ty popełnił cały ów szereg zbrodni, za które skazaną została nieszczęśliwa Joanna Fortier!
— Pojadę, nie potrzebuję kupować twego milczenia — odparł bezczelnie były nadzorca, odzyskuje zimną krew w obec grożącego sobie niebezpieczeństwa. — Pojadę! Nie obawiam się sprawiedliwości. Istnieją przedawnienia.
— Dobrze! — zawołał śmiejąc się Soliveau — kładziesz rękę w ogień aż po łokieć mój stary. Istnieją przedawnienia, być może, za podpalenie, kradzież i morderstwo, ale nie za przywłaszczenie nazwiska Pawła Harmant! Niechaj wniesioną zostanie skarga do prokuratora, obwiniająca cię o noszenie cudzego nazwiska, zobaczysz jak gorliwej sprawiedliwość zajmie się tobą, twoją przeszłością i teraźniejszością zarazem.
— I ty, ty śmiałbyś wnieść podobne przeciw mnie oskarżenie? — pytał Garaud, drżąc cały.
— Zależy to od okoliczności — mówił z lekceważeniem Owidyusz, puszczając kłęby dymu. — Tak, jeżeli się hojnym okażesz, — nie, jeżeli nie uczynisz tego, czego żądam. Wierzaj mi, nie żałuj zapłaty za mą życzliwość i milczenie. Czy wiesz, że ja posiadam te wszystkie o tobie wiadomości od chwili twoich zaślubin? A czyż mi ci to poznać? czy groziłem ci kiedy? Pracowałem w cichości obok ciebie, nie mieszając ci spokoju i dozwalając ci zebrać wielki majątek. Twa jednak sprawa już ukończona, starość się zbliża ku tobie, a z nią razem bezsilność, znużenie. Nadeszła chwila, gdzie tobie o mej przyszłości i spokoju dla mnie pomyśleć należy.

XVIII.

Jakób Garaud słuchał zasępiony, nie przerywając.
— Widzisz więc — ciągnął dalej Owidyusz — sam przyznaj, że dość długo byłem ci podwładnym. Chcę teraz nareszcie zostać pryncypałem; oddaj mi zatem fabrykę wraz ze czterdziestoma tysiącami dolarów, inaczej rozpowiem wszędzie, że Paweł Harmant, ów przemysłowiec otoczony powszechnym szacunkiem i poważaniem, jest najnędzniejszym z łotrów, nazywajjącym się Jakób Garaud, a kto nie zechce uwierzyć, przekonam go dowodami. Będzie to bardzo przyjemnem twej córce, nieprawdaż? Ach, jakże byłeś bezczelnym, ty dobry, zacny człowieku, prawiąc mi nauki moralne wtedy na okręcie, pamiętasz, między Southampton a New-Jorkiem — dodał z szatańskim uśmiechem. — Wiesz, iż z nas dwóch gorszym nędznikiem nie jestem ja, lecz ty nim jesteś! Mimo to wszystko zostańmy przyjaciółmi i kuzynami, jak przed tem; jeśli okażesz się dla mnie uprzejmym, dozwolę ci żyć w spokoju. Jedz do Francy i i wsławiaj się jako Paweł Harmant, cieszyć muże to będzie, abym ja tylko został nawzajem właścicielem głośnych zakładów w New-Jorku pod firmą „Jan Mortimer i współka.“
Jakób powstawszy przystąpił do Owidyusza z obłąkanemi oczyma, z zaciśniętemi pięściami.
— A gdybym cię też zabił?! — wyjąkał świszczącym głosem, drżąc cały.
Soliveau rozśmiał się głośno, z zimną krwią zwijając nową cygaretkę.
— Niewiele zyskałbyś na tem — odpowiedział. — Zabezpieczyłem się i na ten wypadek. Testament mój złożony jest u jednego z notaryuszów w New-Jorku; zawiera on twoją biografię wraz z dowodami. Nie umarłbym bez wyjawienia światu, kim jesteś.
— Ha! — zawołał Garaud z gestem rozpaczy — pochwyciłeś mnie więc w zasadzkę i trzymasz!...
— Fortuna kołem się toczy... przyszła na mnie kolej nareszcie, no! jak się decydujesz, mów!
— Chodź ze mną! — zawołał opryskliwie były nadzorca.
— Gdzie chcesz mnie prowadzić? — pytał Soliveau.
— Pójdziemy do Dawidsona, mego bankiera. Za godzinę, zostaniesz właścicielem fabryki i otrzymasz czterdzieści tysięcy dolarów.
— Brawo! postępujesz jak człowiek rozumny — wołał z radością paryżanin. A teraz, gdy nastąpiła ugoda pomiędzy nami, powiem ci, iż w rzeczy samej wyjazd twój jest koniecznym. Po rozdzieleniu się, każdy z nas pójdzie w swą stronę; mam jednak nadzieję, iż stosunki dobrej przyjaźni utrzymamy nadal przez korespondencyę, nieprawdaż?
Jakób nic nie rzekł na ironiczne te słowa.
— Pójdź ze mną! — powtórzył i — wyszedł z rozpromieniony radością Owidyuszem, który tegoż samego wieczoru został właścicielem fabryki.
W osiem dni później mniemany Paweł Harmant płynął wraz z córką do Hawru, a w końcu miesiąca zamieszkali oboje w jednym z najpiękniejszych gmachów Paryża w pobliżu parku Monceau.
Były wspólnik Mortimera miał liczne handlowe stosunki zamieszkałymi tu bankierami i wielkiemi przemysłowcami tak Francyi jak Ameryki. Znany powszechnie jego majątek, oraz nieposzlakowana uczciwość, otwierając dlań drzwi wszystkich salonów, sprowadzały zarazem wiele gości do jego domu. Wielkie wrażenie w przemysłowym świecie wywarła wiadomość, iż zamierzył zbudować olbrzymią fabrykę w okolicach Paryża, by w niej zużytkowywać wynalazki, jakie go zbogaciły w Ameryce, i w tym celu zaczął szukać odpowiedniej miejscowości. Znalazł w krótkim czasie nad brzegiem Sekwany w Courbevoie znaczną przestrzeń gruntu, jaką nabył bez wahania, i począł z architektem nakreślać plany przyszłych budowli, gdy nagle został mu wytoczonym proces o brak legalnych dowodów do prawa własności tej ziemi. By co najrychlej ukończyć tę sprawę, jaka przeszkadzała jego zamiarom, potrzebował wynaleźć zdolnego adwokata, któryby mu ją poprowadził. Dla pozyskania wskazówek w tym względzie udał się do bankiera, u którego złożył swe kapitały.
— Do takiej sprawy — rzekł bankier, gdy Jakób opowiedział mu wszystko — nie potrzebujesz pan szukać koniecznie wsławionego adwokata, który, być może, nie podjąłby się tak drobnego interesu, wystarczy panu odnaleźć pracowitego, inteligentuego i biegłego w swoim zawodzie młodego człowieka, jakiego panu mogę polecić, a który z powyższych przymiotów jest dobrze mi znanym. Udaj się pan do niego, adres z przyjemnością udzielę.
Tu bankier napisał na ćwiartce papieru: „Jerzy Darier, adwokat, ulica Bonapartego, Nr. 19.“
— Dziękuję, szczerze dziękuję! — odpowiedział były wspólnik Mortimera — jadę bezzwłocznie do niego.
I w pół godziny przybył pod numer sobie wskazany.
Jerzy, ów syn przybrany pani Klary Darier, powierzony przez proboszcza Langier opiece malarza Edmunda Castel, urzeczywistnił pokładane w sobie nadzieje.
Za kilka miesięcy dosięgnąć miał dwudziestego piątego roku życia. Był to piękny chłopiec, jasnowłosy, z ciemnemi, błękitnemi oczyma. Regularne jego rysy twarzy, nacechowane szczerością i otwartością charakteru, sprawiały najprzyjemniejsze wrażenie. Zapisany od dwóch lat na liście adwokatów Paryża, niejednokrotnie bronił zawiłych spraw wobec sądu. Tak jego koledzy, jak i zwierzchnicy, żywili dlań wiele życzliwości i szacunku, wróżąc mu świetną przyszłość.
Jerzy Darier zaminował mieszkanie na drugiem piętrze, w domu pod Nr. 19-ym przy ulicy Bonapartego. W jego gabinecie pracy, umeblowanym dębowemi rzeźbionemi sprzętami, zwracały uwagę dwa przedmioty, różniące się od reszty urządzenia. Pierwszym z nich była mahoniowa biblioteczka pełna książek, dar pamiątkowy zacnego księdza Langier; drugim hebanowca kolumna, w kącie gabinetu stojąca, z umieszczonym na wierzchołku tekturowymi konikiem, czarną krepą pokrytym.
Jerzy przechowywał tę drobną zabawkę jak relikwię, uważając ją za podarunek od swojej matki, pani Darier, w latach dziecięcych otrzymany.
Obiadując w domu u siebie, trzymał służącą, czterdziestopięcioletnią kobietę, doskonałą kucharkę; niekiedy szedł na obiad do swego opiekuna Edmunda Castel, który zarówno przybywał na obiady i do Jerzego.
Młodzieniec studyował właśnie potężny zwój aktów sądowych, gdy weszła służąca, wyręczając mu bilet wizytowy Pawła Harmant.
— Proś, niech wzejdzie — rzekł.
Jakób Garaud ukazał się we drzwiach gabinetu. Jerzy powstawszy, podszedł ku niemu.
Po latach dwudziestu ów nędznik, spraw7ca wszystkich nieszczęść Joanny Fortier, znalazł się wobec syna swej ofiary.
Morderca pana Labroue miał obecnie lat pięćdziesiąt. Nie farbował już włosów, które mu całkiem posiwiały. W początkach opowiadanych przez nas wypadków Jerzy, poczynający czwarty rok życia, nie mógł zachować w pamięci rysów twarzy byłego nadzorcy, skutkiem czego i obecnie nie poznał go wcale.
— Przybywam do pana — zaczął mniemany Pawreł Harmant — z rekomendacyi mego bankiera Edwarda Halbergera, będącego jednym z pańskich klientów.
— Czyni mi to zaszczyt — rzekł Jerzy.
— Jestem francuzem — mówił dalej Garaud — wracam z Ameryki, gdzie prowadziłem pierwszorzędną fabrykę budowy maszyn; zdrowie jedynej mej córki, oraz jej gorące życzenie zamieszkania we Francyi, skłoniły mnie do zlikwidowania interesów, a zarazem powrotu do rodzinnego kraju. Mimo, iż posiadam znaczny majątek, pragnę tu rozpocząć roboty, jakie prowadziłem w New-Jorku. ponieważ nie potrafiłbym żyć bezczynnie. W tym celu nabyłem przestrzeń gruntu w Courbevoie, lecz w chwili, gdym miał rozpocząć stawianie budowli, przerwano mi to zajęcie Wynalezieniem pewnych trudności.
— Trudności... jakiego rodzaju? — zapytał Jerzy.
Były wspólnik Mortimera podał kopię aktu młodemu adwokatowi.
— Jesteś pan w swem prawie — rzekł tenże; przejrzawszy papiery z uwagą; — wygrasz pan proces, mogę pana upewnić.
— Zatem obowiązujesz się pan przeprowadzić sprawcę?
— Najchętniej. Będę jednak potrzebował udzielenie sobie plenipotencyi.
— Racz ją pan przygotować — rzekł Garaud.
— Bezzwłocznie to uczynię, a pan podpiszesz. Obecnie proszę o podyktowanie pańskiego imienia, nazwiska, oraz miejsca zamieszkania.
— Paweł Aleksander Harmant — mówił były nadzorca — inżynier-mechanik, zamieszkały w Paryżu przy ulicy Murillo Nr. 27.
Po nakreśleniu pełnomocnictwa, Jakób podpisał je przybranem swojem nazwiskiem.
— Rozpocznę natychmiast działanie — rzekł Jerzy — i o biegu sprawy zawiadamiać pana nie omieszkam; wkrótce otrzymasz pan list odemnie.
— Byłoby mi nader przyjemnie, gdybyś pan raczył osobiście udzielić mi tę wiadomość — odpowiedział z grzecznością Garaud. Sposobność przyjęcia pana w mym domu szczęśliwym mnie nad wyraz uczyni.
— Nie zaniedbam skorzystać z uprzejmego pańskiego zaproszenia — odparł Jerzy, ku drzwiom odprowadzając przybyłego.
Bankier Halberger nie przecenił nad miarę zdolności, głębokiej nauki prawa, oraz pracowitości młodego adwokata. Po upływie miesiąca, przeciwnicy Pawła Harmant uznawszy, że ich oczekuje przegrana, zaniechali procesu i mechanik rozpocząć mógł stawianie budynków.
Jerzy dwukrotnie odwiedzał swojego klijenta w jego wytwornem mieszkaniu przy ulicy Murillo, gdzie został nadzwyczaj uprzejmie przyjętym tak przez ojca, jak, córkę.
Czynne życie Jakóba Garaud, dozorującego osobiście nowobudującej się fabryki, a zarazem prowadzącego rozległe handlowe interesa, zatrzymywało go przez większą część dnia po za domem; Marya więc pozostawała sama w bogato urządzonych apartamentach, gdzie nie nudziła się jednak, odwiedzana przez przyjaciółki, córki bankierów i przemysłowców, znajomych ojca swojego. Przyjmowała je u siebie, oddawała im wizyty, wyjeżdżała z niemi lub sama, niekiedy w towarzystwie swej garderobianej, używając swobody w całej pełni, według przyjętych w Ameryce zwyczajów.

XIX.

Powietrze Paryża nie zdawało się jednak sprzyjać młodemu dziewczęciu; dojrzewała w niej choroba, po matce nabyta. Silne rumieńce barwiły jej blade przedtem policzki, rozszerzały się niebieskawe linie pod powiekami. Krótki, suchy, a uporczywy kaszel wybiegał z jej piersi.
Przestraszony tem Jakób, zawezwał doktora, mimo oporu córki, żartującej z ojcowskiej trwogi. Po ścisłem zbadaniu chorej, lekarz rozproszył obawy, pozostawiwszy przepis, którego zastosowanie mogło, według niego, pokonać złe w zarodzie.
Marya wykonywała polecenia doktora, bardziej jednakże, by zadowolnić tem ojca, niźli z własnego przekonania, nie rada była albowiem dla kuracyi poświęcać zabaw i rozrywek, jakie jej tyle sprawiały przyjemności. Młode to dziewczę stroić się lubiło, a mogąc czerpać dowolnie w obficie zaopatrzonej ojcowskiej kasie, wybrała sobie jedną z najsłynniejszych szwaczek Paryża. Pani Augusta, tak nazywała się owa głośna modniarka, posiadała rozległą klientelę tak w arystokratycznym świecie, jak autystycznym i finansowym zarazem. Mając obszerną szwalnię przy ulicy Świętego Honoryusza, skutkiem zwiększania się z dniem każdym ilości klijentek, dawała roboty i szwaczkom, pracującym w domach a siebie, po za zakładem.
Jedna z takich najemnic szczególniej była przez nią lubiona. Pragnąc ją. zatrzymać u siebie, ofiarowała jej w swoim domu mieszkanie; Łucya jednakże, ceniąc nad wszystko niezależność, nie chciała opuścić swojej stancyjki na poddaszu, przy wybrzeżu de Bourbon, na wyspie świętego Ludwiki? Czy zamiłowanie tej niezależności było jedynym powodem odrzucenia ofiary pani Augusty przez młodą szwaczkę, wkrótce się przekonamy.
Łucya kończyła dwudziesty drugi rok życia. Było to dziewczę obdarzony zachwycającą urodą. Bujne blond włosy otaczały twarz uśmiechniętą łagodnie, a ciemno błękitne oczy dziewczęcia z lekko przymglonem spojrzeniem, patrzyły tkliwie i powabnie zarazem.
Głos jej był dźwięcznym i świeżym; sąsiadki z poddasza lubiły słuchać, gdy przy robocie śpiewała piosenki z operetek mających natenczas powadzenie w Paryżu. Ulubienica pani Augusty była ogólnie kochaną i poważaną. Kochaną, ponieważ była dobrą i uczynną; poważaną, gdyż od lat czterech, jak zamieszkiwała w jednym i tym samym domu, najbardziej złośliwe języki nie mogły nic zarzucić jej uczciwemu postępowaniu.
Nie poważono się jej podejrzywać, ażeby miała kochanka, ale mówiono zcicha, że ma narzeczonego.
— Łucya wkrótce wyjdzie za mąż — szeptały sąsiadki. — Zaślubi mieszkającego naprzeciw rysownika, Lucyana Labroue — dodawały.
— Lubiana to będzie para — mówiły dalej — piękny to chłopiec, uzdolniony i pracowity. Przesiaduje dnie całe nad rysunkami i często w noc późną pracuje, obok czego szalenie jest w Łucyi zakochanym.
Nie potrzebujemy objaśniać czytelników, że ów Lucyan Labroue, o którym mówiły sąsiadki młodej szwaczki, był synem inżyniera zamordowanego w Alfortville przez Jakóba Garaud. Po śmierci swej ciotki, pani Bertin, Lucyan, liczący natenczas dwudziesty piąty rok życia, został sam na świecie wraz z kilkoma tysiącami franków, po niej odziedziczonemu Pracowity nad wyraz, poświęcił się studyowaniu mechaniki, w czem dopomagał mu kapitalik, po ciotce w spadku otrzymany. Po ukończeniu prac w tym kierunku prowadzonych, pragnął otrzymać obowiązek w jakim przemysłowym zakładzie, gdzie mógłby zużytkować nabyte wiadomości. Na nieszczęście brakło mu stosunków, jakie dopomódzby mu mogły w tym razie. Gdziekolwiekbądź się udawał, znajdował miejsca zapełnione młodymi ludźmi, niedorównywającymi mu wprawdzie uzdolnieniem, lecz silnie popieranymi przez wpływowe osobistości. A jednak mimo to żyć trzeba było, żyć i opłacać podatek z gruntów w Alfortville, których nie chciał sprzedać.
Wobec takich warunków, postanowił wejść jako robotnik do fabryki, gdzie mógłby nabyć wprawy i zręczności w wykonywaniu różnych części maszyn. Nie znalazł tam wprawdzie zawistnych dla siebie współtowarzyszów, czuł się jednakże być uzdolnionym do czegoś więcej, niż kucia młotkiem żelaza lub stali. Obok prac zatem w warsztacie, z godną podziwu ścisłością wykonywanych, szukał roboty na zewnątrz.
Wkrótce zaczęto mu dawać rysunki do wykonywania na czysto i różne plany. Skoro te prace, coraz liczniej napływając, zdołały mu zapewnić byt materyalny, opuścił warsztat, w którym nic więcej nauczyć się nie mógł, a gdzie obcowanie z ludźmi bez wychowania, przykrem niewypowiedzianie dlań było. Wołał pracować u siebie. Traf zaprowadził go do domu, w którym Łucya zamieszkiwała, i gdzie wynajął sobie pokoi#.
Lucyan często spotykał na schodach swą, młodą sąsiadkę. Zrazu pozdrawiali się skinieniem głowy, mijając, następnie uśmiech począł towarzyszyć ukłonom, dalej, zatrzymywali się krótko, zamieniając z sobą kilka wyrazów, poczem rozmowa przedłużać się zaczęła, aż wreszcie miłość opanowała serca tych dwojga opuszczonych istot, miłość szczera, czysta, uczciwa.
— Kocham cię, Łucyo! — rzekł dnia pewnego do córki Joanny Fortier; — i skoro zdobyć zdołam lepsze stanowisko, pobierzemy się. Zechcesz-że zaczekać na ów dla mnie uśmiech fortuny?
— Kochając cię nawzajem — odpowiedziano dziawczę — czekać jestem gotową jak długo zechcesz. Powiedz mi jednak, dlaczego pragniesz koniecznie zdobyć majątek? Jesteś pracowitym i ja nie jestem leniwą; będziemy pracowali razem odważnie. Zdaje mi się, że gdy połączymy wspólnie nasze siły w tym kierunku, dobrobyt wejdzie do naszego domu.
Lucyan potrząsnął głową przecząco.
— Nie podzielasz mojego zdania? — pytała.
— Nie — odrzekł.
— Dlaczego?
— Z dwóch przyczyn: pierwszą z nich jest, iż wyszedłszy za mąż, będziesz musiała zajmować się gospodarstwem, nie mając czasu na szycie dla magazynów; drugą, iż mężczyzna, według mnie, winien zarobić tyle, iżby utrzymał swą żonę i dzieci.
Czekali więc od roku, lecz o ile Łucya była cierpliwą, o tyle Lucyana ogarniało zniechęcenie. Zarobek jego pozostał szczupłym jak poprzednio, nie przedstawiając widoku polepszenia bytu: gdyby w takich warunkach zaślubił Łucyę, nędza by ich oczekiwała.
Oboje narzeczeni opowiedzieli sobie nawzajem historyę swojego życia. Dzieje Łucyi były krótkiemi. Mamka nie odbierając zapłaty, oddała jednoroczną dziewczynkę do przytułku dla sierot, gdzie wyrosła, oto wszystko. Dziewczynką tą była córka Joanny Fortier.


∗             ∗

W kilka dni później, Łucya zapakowywała wykończony stanik, ażeby go odnieść do szwalni pani Augusty. Wziąwszy pakiet, wyszła, a zamknąwszy drzwi na klucz zastukała do mieszkania Lucyana, znajdującego się na tem samem piętrze.
— Proszę wejść — odpowiedział młodzieniec.
Wszedłszy tam dziewczę, zastało narzeczonego przy stole, zajętego rysunkami.
— Witaj mi, witaj! ukochana — wołał biegnąc ku niej rozradowany.
Córka Joanny Fortier w miejsce odpowiedzi, ujęła obie ręce biegnącego ku sobie i bacznie weń spojrzała.
— Jakżeś blady! — wyrzekła z wzruszeniem — znowu noc całą pracowałeś!
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz. Tak, czy nie, mów zaraz!
— A więc tak! — odpowiedział.
— Zakazałam ci czynić coś podobnego.
— Nie mogę być tobie posłusznym; pilne rysunki na dziś wieczór wykończyć muszę.
— Lecz się zabijasz tą pracą, tak licho wynagradzaną!
— Cóż począć? Nędznie jest wynagradza to prawda ale daje mi jednak chleb codzienny.
— Mógłbyś zarabiać sto raził więcej.
— Tak. gdybym miał sposobność ku temu. Wszędzie gdziekolwiek się udam, jedno wciąż słyszę: „Nie potrzebujemy obecnie nikogo, bądź pan cierpliwymi czekaj.“ Czekaj więc, czekam bez kresu, aż w końcu obawiać się poczynam, bo to, oczekiwanie nie przeciągnęło się równo z mem życiem.

XX.

Milczenie, które nastąpiło po tych wyrazach Łucya przerwała:
— Lucyanie — wyrzekła tkliwie — musisz przyjąć od mnie naganę.
— Naganę, za co, cóż uczyniłem? — pytał zaniepokojony.
— Wykroczyłeś ciężko.
— W czem, kiedy?
— Poczyna cię ogarniać zwątpienie, tracisz odwagę!
— Zkąd przypuszczasz coś podobnego?
— Widzę to! zamiast stawić mężnie czoło złej doli, chylisz głowę przed nią, tak jak przedemną w tej chwili; a jedna nasza wzajemna miłość winna cię uzbroić energią i siłą. Być może, iż nie kochasz mnie już więcej...
— Ach! — zawołał Lucyan, ranisz mi serce do głębi temi słowy. Wiesz dobrze, iż cię kocham z całej mej duszy, i kocham nadewszystko na świecie!
— NiC\e! ja nie wierzę temu — zawołała dziewczyna; gdybyś mnie kochał tyle jak mówisz, nie spędzałbyś dni całych i nocy, przy pracach wyniszczających twe zdrowie, a dających ci tak szczupły zarobek.
— Cóż chcesz więc bym czynił? — pytał z rozpaczą.
— To, co czynią inni nie godni porównać się z tobą, a jednak dochodzący do celu! Okaż swą zdolność, nie zniechęcaj się kołataniem do drzwi, jakie się niechcą otworzyć przed tobą. Próbuj dalej, muszą się one wreszcie otworzyć.
— Ależ to napróżno... stracę daremnie godziny; nie będę miał czasu na ów nędzny jak słusznie nazwałaś zarobek, który zapewnia mi jednak mój chleb powszedni — rzekł Lucyan.
— Wszakżem ci mówiła, że mam cokolwiek oszczędzonych pieniędzy; rozrządzaj niemi jak zechcesz. Oddaję je tobie jako narzeczonemu, jako przyszłemu memu mężowi.
— Nie przyjmę tej ofiary, nie, nigdy!
— Lucyanie! odmowa twoja, wielką mi przykrość sprawia — ozwała się córka Joanny Fortier; — pozbawiasz mnie rozkoszy przyjścia tobie z pomocą! och! to bolesne, nadmiar bolesne! Lecz wreszcie — dodała po chwili — masz kolegów, przyjaciół na stanowiskach, w których mogliby tobie być użytecznemi, dlaczego nie udasz się do nich o pomoc w tym razie?
— Żebrać? — zawołał Lucyan z oburzeniem.
— Ach! cóżeś wyrzekł mój kochany — mówiło dziewczę, tkliwem go obrzucając spojrzeniem — wyrazić pragnęłam aby ci dopomogli swemi stosunkami do pozyskania miejsca, w którym z fabrycznych zakładów. Masz więc tak niskie o mnie wyobrażenie, iż sądzisz mnie być zdolną do podobnie upakarzającego postąpienia?
— Wybacz mi droga — odrzekł, całując jej rękę; — co zaś do owych kolegów, przyjaciół, o których mówisz...
— To?
— Przyjęli mnie grzecznie, dopóki nie wyjawiłem, iż potrzebować ich będę, następnie unikać mnie zaczęli, a wkrótce drzwi pozamykali przedemną. Odszedłem z sercem zranionem głęboko!
— I wszędzie tak było?
— Wszędzie — rzekł Lucyan z ciężkiem westchnieniem.
— Nawet i ów młody człowiek, dla którego chowałeś głęboką życzliwość i tyle chwaliłeś przedemną jego zacne przymioty charakteru?
— Ach! Jerzy Barier, mój ukochany towarzysz z kolegium Henryka IV-go?
— Byłeś u niego?
— Nie!
— A dla czego?
— Niewiem gdzie mieszka, niespotkaliśmy się z sobą od lat sześciu.
— Być może mieszka w Paryżu?
— Niewiem tego.
— Jakiż on obrał sobie zawód?
— Kończył kurs prawa, chciał zostać adwokatem.
— Jeśli jest adwokatem, łatwo byłoby go odnaleść.
— Bezwątpienia, lecz na co się to przyda? Przyjmie mnie jak drudzy. Skoro się udam do niego, zyskam jedynie rozczarowanie i nową boleść dla siebie.
— Kto wie? — odrzekło, zamyślając się dziewczę — kto wie — powtórzyła po chwili — czy jego serce nie pozostało dla ciebie takiem, jak było niegdyś? Przeczucie moje ma mówi, że masz w nim prawdziwego przyjaciela. Jeśli mnie kochasz Lucyanie, staraj się go odnaleźć i pójdź do niego.
— Żądasz tego koniecznie?
— Proszę cię o to.
— A więc ukochana, spełnię twą wolę.
— Jak rychło zobaczysz się z nim?
— Dziś jeszcze.
— I nie dasz się owładnąć zwątpieniu, nie stracisz odwagi?
— Nie.
— Przyrzekasz mi to?
— Przysięgam!
— Och! — otóż obietnica, która mi ciężar zdejmuje z serca — zawołała Łucya rozradowana; — przytłaczał mnie on, teraz oddycham swobodniej! Weszłam smutna do ciebie, wychodzę prawie wesoła. Do widzenia mój luby — mówiła, podając mu rękę, idę do pracowni z nadzieją, że dziś wieczorem gdy się zobaczymy, oznajmisz mi dobrą wiadomość!
— Do widzenia Lucyo, droga, ukochana!
Dziewczę pochyliwszy się ku narzeczonemu, podało mu do pocałunku swe czoło, poczem wybiegłszy, jeszcze mu z progu przesłała od ust pożegnanie.
Pani Augusta owa sławna modniarka, mieszkała przy ulicy świętego Honoryusza.
Łucya biegnąc z pośpiechem, nie zatrzymując się ni przy sklepach, ni na przechodniów nie zwracając uwagi, przebyła wkrótce znaczną odległość dzielącą wyspę świętego Ludwika od ulicy Honoryusza.
Młode to dziewczę zamiast oczekiwać w szwalni jak inne pracownice, odnoszące robotę, miała szczególną łaską swojej zwierzchniczki, dozwolonem wejście do jej gabinetu i przyległych pokojów, w których ona sama pracowała. Na mocy tego weszła do salonu przeznaczonego do przymierzania ubiorów, gdzie pani Augusta znajdowała się ze starszą panną i miodem osiemnastoletnim nieznanem jej jasnowłosem dziewczęciem.
Z wyjątkowej grzeczności dla owej klijentki, pani Augusta sama brała jej miarę na jedwabną suknię balową, podczas której to czynności dosłyszawszy skrzypnięcie drzwi, zwróciła się w tą stronę.
— Ach! to ty Łucyo — wyrzekła z uśmiechem do wchodzącej — przybywasz w samą porę: chcę ci powierzyć pilną robotę, wymagającą wiele gustu i zręczności, suknię balową dla panny Harmant, na którą właśnie biorę miarę. Pragnę, ażeby jej wykonanie było arcydziełem.
Łucya spojrzała na dziewczę jakie ujrzała po raz pierwszy w życiu; jednocześnie i Marya na niej wzrok zatrzymała; spojrzenia obu dziewcząt nagle się skrzyżowały.
— A więc to pani będziesz szyła mi suknię? — wyrzekła córka Jakóba Garaud.
— Tak — odpowiedziała pani Augusta. — Łucya jest najzdolniejszą z moich pracownic, posiada ona gustu i wyprawy wiele. Ufam jej w zupełności. Nie będziesz pani potrzebowała trudzić się tu do nudnego tyle przymierzania, skoro suknia będzie gotową, Łucya przyniesie ją pani.
— Oczekiwać więc będę twojego przybycia panno Łucyo — wyrzekła Marya. — Zastaniesz mnie pani w przedpołudniowych godzinach w pałacu mojego ojca. Do widzenia zatem wkrótce, nieprawdaż?
— Tak pani — odpowiedziała córka Joanny Fortier.
Tu wyszła Marya, przeprowadzona aż ku drzwiom przez panią Augustę.
Łucya rozpiąwszy pakiet, dobyła z niego wykończony stanik.
— Cudownie, doskonale! — wołała właścicielka magazynu, po rozpatrzeniu się w robocie. — Ach Łucyo! ty jesteś prawdziwym skarbem, nie zasługujesz nigdy na najmniejszą naganę! Oto dla czego chcę tobie powierzyć odrobienie sukni dla panny Harmant, kapryśnego dziecka Które jest trudno zadowolnić. Czyś ją tu u mnie widziała już kiedy?
— Nie, pani.
— Jest to amerykanka, mająca ojca przemysłowca, milionera, który opuściwszy New-Jork przybył z nią do Paryża. Panna Marya jest jedną z mych klijentek, rozpieszczona to i fantastyczna istota. Biedne dziecię, nie jej w tem wina, pochodzi to z jej cierpienia.
— Byłażby słabą? — pytała Łucya.
— Jest cierpiała na piersi, wszak to widoczne. Te wypalone rumieńce na policzkach, ów suchy, drobny kaszel co chwila, zdradzają ukrytą a straszną chorobę. Młoda, piękna, bogata — mówiła dalej pani Augusta — posiadająca wszelkie do szczęścia warunki i takiej umierać, och! to bolesne i smutne nieprawdaż?
— Zapewne, to bardzo smutne — odparła Łucya w zadumie.
— Otóż to życie: Niemasz stałego szczęścia na święcie — ciągnęła dalej modniarka. — Moja Łucyo — dodała — skroją tę suknię jaka ma być zrobioną z blado różowej materyi, pokryta gazą i kwiatami. Gdy jutro z rana przybędziesz zabierzesz ją do powozu, dodam ci potrzebne do niej ozdoby, obok szczegółowych moich wskazówek.
— Dobrze pani, to na jutro robota... a dzisiaj?
— Dziś, pokryjesz mi futerko dla dziecka białym kaszmirem; czy znajdziesz czas ku temu?
— Jeśli potrzeba, popracuję w nocy by je ukończyć.
— Przejdź zatem do sali kroju, odbierz futerko, zapisz je w książkę i udaj się do kasy. Jestem z ciebie Łucyo bardzo zadowoloną. Oto dwa luidory gratyfikacyi.
— Dziękuję pani — wyrzekło rumieniąc się dziewczę — z serca dziękuję. Nie zasłużyłam na tyle łaski z jej strony.
— Zasłużyłaś na wdzięczność mą, drogie dziecie — mówiła pani Augusta — lecz weźże adres tej amerykanki.
Łucya dobywszy z kieszeni karnet i ołówek, czekała.
Panna Hurmant, ulica Murillo Nr. 19 — dyktowała właścicielka magazynu.
Po napisaniu tego, dziewczę udało się do sali kroju, następnie do kasy, poczem wróciła do swej stancyjki na ulicy de Bourbon, gdzie zasiadłszy do pracy oczekiwała na przybycie narzeczonego.

XXI.

Lucyan po spożyciu jak zwykle śniadania w mleczarni, poszedł odnieść wykończone rysunki mechanikowi zamieszkałemu przy ulicy Issy, gdzie otrzymał nową robotę. Następnie by dotrzymać danego Łucyi przyrzeczenia, postanowił udać się do sali sadowej pałacu Sprawiedliwości, by z umieszczonej tamże listy porządkowej adwokatów, powziąść wiadomość czyli Jerzy Darier zamieszkuje w Paryżu.
Wszedłszy tam, prosił pierwszego z napotkanych urzędników o objaśnienie w tym względzie.
— Pytasz pan o Jerzego Darier — rzekł zagadniony — ależ to jeden z najbardziej kochanych przezemnie kolegów, znam go doskonale i natychmiast adres panu udzielę.
To mówiąc, wyjął notatnik z kieszeni i przeczytał:
— Ulica Bonapartego nr. 19.
Podziękowawszy uprzejmie, Lucyan wyszedł z pałacu.
Zegar wieżowy wskazywał piątą.
— Powinienem zastać go w domu o tej porze — rzekł — ulica Bonapartego w pobliżu. Łucya ma słuszność; źle uczyniłem odsunąwszy się od tego, który mi tyle przyjaźni okazywał. Być może iż on wart więcej na|-innych, nie zmienił się jak tamci.
I ucieszony myślą zobaczenia towarzysza młodości, szedł w stronę ulicy Bonapartego.
Dnia tego Jerzy Darier na krótko ukazał się w pałacu Sprawiedliwości. Mając bronić sprawy w szóstej Izbie sądowej wrócił do swego mieszkania gdzie rozpatrywał akta, na mocy których miał wkrótce wnosić obronę. Dźwięk dzwonka przerwał mu jego pracę, a stara służąca oznajmiła przybycie Edmunda Castel.
Młody adwokat wybiegł z pośpiechem na spotkanie opiekuna, który był razem najlepszym jego przyjacielem.
Edmund nie był już owym młodzieńcem, jakiego widzieliśmy przed laty dwudziestu dążącego drogą ku probostwu de Chévry. Obecnie miał lat przeszło czterdzieści, lecz mimo iż włosy gdzie niegdzie mu posrebrniały, rysy twarzy zachowały dawną otwartość, wesołość i szczerość. Szczupły i zręczny, szedł z podniesioną głową patrząc w świat pogodnie. Przy wykwintnym sukiennym garniturze widniała mu w butonierce wstążeczka Legii honorowej.
— Jakiż gość rzadki, a upragniony! — wołał biegnąc ku niemu Jerzy — dwa tygodnie mój opiekunie niewidzieliśmy się z sobą.
— Nie miałem czasu — odrzekł artysta — wykończałem obraz, lecz ty mogłeś był przyjść do mnie, ulica Bonapartego nie jest zbyt odległą od ulicy Assas.
— Pragnąłem tego gorąco — rzekł młody adwokat — lecz byłem zarówno obarczony pracą.
— Przewidywałem to, a chcąc wynagrodzić owo długie niewidzenie się nasze, przychodzę do ciebie na obiad, jeżeli ci tem nie sprawię różnicy.
— Ach jak możesz mówić coś podobnego — zawołał Jerzy — dla przepędzenia z tobą chwil kilku, wszystko jestem gotów poświęcić.
— Rozkaż więc Magdalenie położyć dla mnie nakrycie, a razem i te ciastka z sokiem poziomkowym jakie ona przygotowywać tak wybornie umie.
Jerzy zadzwonił śmiejąc się wesoło. Stara służąca ukazała się w progu.
— Mój opiekun będzie dziś u nas na obiedzie — rzekł do niej.
— Biegnę więc przygotować leguminę z sokiem poziomkowym — mówiła uśmiechając się kobieta.
— Tak, tak, lecz pośpiesz proszę.
— Punktualnie o siódmej podam obiad i przyniosę dwie butelki tego starego wina, które pan Edmund tak lubi.
— Brawo, doskonale — zawołał Jerzy.
— A teraz — począł artysta gdy po odejściu służącej zostali sami — teraz skorom obłatwił się z pilniejszemi robotami, zasiądę do wykończenia obrazu namalowanego przed dwudziestu laty, do którego zaczerpnąłem temat w czasie mej bytności u twego nieodżałowanego wuja, proboszcza w Chévry.
— Obrazu stojącego na stalugach w kącie pracowni twej opiekunie, szarem płótnem nakrytego? — pytał Jerzy.
— Tak.
— Powiedz mi, dlaczego go ukrywasz?
— Nie ukrywam bynajmniej, nie pokazuję tylko, ot! wszystko. Jest to jedna z pierwszych prób moich w malarstwie, a ztąd w niektórych punktach niedokładną być może; właśnie chcę to wszystko poprawić, wyrównać, poczem niech oglądają. Ale — dodał po chwili — będę cię prosił o wyświadczenie mi małej przysługi.
— Rozkazuj proszę.
— Przechowywasz o ile mi wiadomo, ze czcią religijną, jako drogie wspomnienie lat dziecięcych, małego tekturowego konika?
— Tak, jest to pamiątka po mej ukochanej matce, obdarzyła mnie tą zabawką gdy byłem maleńkim — mówił Jerzy — chowam go zatem jak drogą relikwię. Stoi tam na kolumnie, pokryty krepą żałobną.
— Prosiłbym cię, abyś mi użyczył na czas krótki tej drogiej pamiątki.
— Potrzebujesz jej?
— Tak.
— Do czego?
— Do mego obrazu.
Młody adwokat stanął zdumiony.
— Cóż może przedstawiać ów obraz? — zapytał po chudli.
— Wzruszającą i dramatyczną scenę. Żandarmi przychodzą wyzwać młodą kobietę z domu, do którego się schroniła, oskarżona o zbrodnię. Grupa ułożona jest porywająco, otoczenie z licznych osób złożone. Na głównym planie znajduje się przyaresztowana kobieta, mer, żandarmi i strażnicy wiejscy; umieściłem zarówno na tem płótnie twą matkę, twego wuja i ciebie nakoniec, drogi mój Jerzy — opowiadał artysta.
— Mnie? — zapytał ze zdziwieniem syn Joanny Fortier.
— Tak, ciebie, który wyrokiem zdajesz się błagać sprawiedliwości o łaskę dla nieszczęśliwej.
— To się rzeczywiście zdarzyło? miało to miejsce?
— Tak.
— I ja tam byłem
— Byłeś.
Mówiąc to wszystko, Edmund Castel miał wzrok utkwiony w młodego adwokata, śledząc na jego twarzy Rażenie, wywołane temi słowy.
Jerzy słuchał wszystkiego ze zdumieniem, lecz obojętnie: nie drgnął żaden muskuł w jego twarzy.
— To dziwne! — wyrzekł — utrzymują powszechnie, że wrażenia, otrzymane w latach dziecięcych, niezatartemi pozostają. Ze mną wszelako inaczej się stało. Nic nie pamiętam z tego, co opowiadasz, nic... wszystko zniknęło. Ileż lat mogłem mieć natenczas? — zapytał po chwili.
— Pół czwarta roku.
— A więc dwadzieścia jeden lat upłynęło od owej chwili.
— Nic sobie nie przypominam z owego dziecięcego wieku.
— Sięgnij myślą wstecz, głęboko...
— Nadaremnie! panuje noc, ciemność, najzupełniejsza ciemność!
— Posłuchaj więc — zaczął Edmund Castel. W ogrodzie, gdzie odbywała się ta scena, stałeś przy swojej matce, trzymając w ręku konika, a ponieważ na obrazie pragnę zachować najściślejsze szczegóły tego zdarzenia, potrzebuję zatem pomienionej zabawki, by ją odszkicować z natury.
— Przyniosę ci ją sam — rzekł Jerzy.
— Wdzięcznym ci pozostanę.
— Sądząc po tem, co mi opowiedziałeś przed chwilą — zaczął młody adwokat — portret mojej matki, wuja i twój znajdują się na tym obrazie?
— Tak, i twój zarówno, mój Jerzy.
— Czy masz zamiar sprzedania go po wykończeniu?
— Dlaczego pytasz mnie o to?
— Ponieważ, nie posiadając żadnej z prac twoich, kupiłbym chętnie ów obraz, mający dla mnie wartość wyższą nad dzieło sztuki, bo pamiątkową wartość.
— Jesteś więc, jak widzę, bogatym — odrzekł u uśmiechem artysta; — wiesz bowiem, że ja swe prace bardzo wysoko cenię.
— Wiem o tem — odparł młodzieniec — lecz wiem obok tego i to także, iż w tym razie postąpisz ze mną jak z przyjacielem, względnym się dla mnie okażesz.
— Hm... hm... — mruknął Castel — będzie to obraz znakomitej wartości.
— Jak wszystkie twe prace, opiekunie.
— Hm... hm... cenię go wyżej... wyżej nad inne.
— Proszę więc, oszacuj go, chciałbym ci zań odrazu zapłacić, a gdyby było potrzeba, zakredytujesz mi cośkolwiek, wszak prawda?
— Ależ ten nabytek zrujnować cię może...
— Nie obawiaj się, siłą pracy potrafię zapełnić uczynioną w dochodach szczelinę.
— Ach, dziecko, ty dobre, prawdziwe dziecko! — zawołał artysta, wybuchając śmiechem. — Nie odgadujesz więc, że ów obraz przeznaczam dla ciebie, że jeśli go chcę wykończyć starannie, to jedynie w celu, aby go tobie ofiarować?
— Drogi, ukochany, najmilszy opiekunie! — zawołał uradowany młodzieniec, rzucając się w objęcia Edmunda.
— Chciałem ci zrobić niespodziankę — mówił tenże wesoło — i dobrze mi się to udało. W dniu, w którym go ukończę, obraz znajdzie się u ciebie. Przygotuj więc dlań miejsce w salonie.
— A rychło go ukończysz?
— Ściśle czasu oznaczyć nie mogę, zważ, iż nietylko nad tem pracuję; przypuszczam jednak, że mniej więcej za cztery lub pięć miesięcy.
— Pozwolisz mi jednak przed tem go zobaczyć?
— Ilekroć razy zechcesz odwiedzić moją pracownię.
— A zatem jutro...

— Dobrze, oczekiwać cię będę.

XXII.

Jerzy, pochwyciwszy ręce Edmunda Castel, uścisnął je z uczuciem gorącej wdzięczności.
— Ach, jakżeś dobrymi — wołał — jakiemiż słowy mam ci wyrazić moją serdeczną podziękę? Powiedz mi jednak — dodał po chwili — ta kobieta, o której wspomniałeś, przyaresztowana przez żandarmów u mego wuja na probostwie de Chévry, a zajmująca miejsce na pierwszym planie twego obrazu, w czem ona zawiniła?
— Oskarżono ją o potrójną zbrodnię: kradzież, podpalenie i morderstwo — odrzekł artysta.
— Och! nieszczęśliwa! oddano ją w ręce sprawiedliwości bezwątpienia?
— Tak.
— Jakiż wyrok na nią wydanym został.
— Skazaną została na dożywotnie więzienie.
— Musiała zatem w rzeczy samej być winną?
— Zdaje się, skoro sędziowie zebrane dowody uznali za dostateczne do jej potępienia.
— Czy znasz nazwisko tej nieszczęśliwej?
— Wiedziałem je kiedyś, dziś zapomniałem, nie dziw, tyle lat od tego czasu upłynęło.
W chwili, gdy Edmund to mówił, u drzwi zadźwięczał głos dzwonka.
— Jeżeli to klijent przybywa do ciebie w jakiej sprawie — rzekł — wejdę do przyległego pokoju wypalić cygaro.
— Zostań, dowiemy się kto przyszedł.
Jednocześnie Magdalena oznajmiła przybycie jakiegoś nieznajomego.
— Dał bilet swój wizytowy? — zapytał Jerzy.
— Nie, panie, nie miał go przy sobie, powiedział tylko, że się nazywa Lucyan Labroue.
— Lucyan Labroue! — zawołał młody adwokat z radosnem zdziwieniem.
— Labroue? — powtórzył malarz, kryjąc zmieszanie.
— Tak, dawny szkolny kolega, przyjaciel, którego nie widziałem od lat sześciu: czy znasz go, opiekunie? — pytał Jerzy.
— Nie... znanem mi jest tylko to nazwisko.
— Pozwolisz mi więc przyjąć go w swej obecności?
— Nietylko pozwolę, ale proszę o to.
Służąca wyszła, a w chwilę później Lucyan ukazał się wre drzwiach gabinetu.
Jerzy podbiegł ku niemu z otwartemi ramiony.
— Lucyanie! drogi, kochany Lucyanie! — wołał i obaj młodzieńcy z jednako głębokiem wzruszeniem bratersko się uścisnęli.
— Ach! jakżeś dobrze zrobił, żeś przyszedł, jakżem szczęśliwcu że cię widzę! — powtarzał z niekłamaną radością Darier.
— I ja niemniej się cieszę — odparł Lucyan, składając następnie ukłon Edmundowi.
— Mój opiekun i przyjaciel — rzekł Jerzy — pan Edmund Castel.
— Znany rozgłośnie artysta-malarz, którego talent podziwiam i uwielbiam — odpowiedział Lucyan z powtórnym ukłonem.
— Podbijasz mnie pan, uderzając w mą słabą, stronę — odrzekł malarz z uśmiechem.
— Artyści lubią pochwały i ja nie jestem w tym razie wyjątkiem.
— Zamieszkujesz w Paryżu? — pytał Jerzy swego niegdyś towarzysza.
— Tak, od dwóch lat.
— Miałeś nieprzeparte powołanie do mechaniki, stoisz więc zapewne na czele jakiego zakładu?
— Niestety, nie.
— Dlaczego? z twojemi zdolnościami, z twoją inteligencyą?
— Zalety, jakie mi przyznajesz, nie posłużyły ku czemukolwiekbądź. Wegetuję z dnia nadzień. Zmuszony jestem dla utrzymania życia kopiować modele maszyn i plany.
— Czy podobna?
— Tak jest, na nieszczęście! a jednak nie brak mi odwagi i chęci do pracy.
— Czemużeś się nie starał gdzie o pomieszczenie?
— Ilekroć razy! wszystko nadaremnie; zrozpaczony niepowodzeniem, postanowiłem udać się do ciebie.
— Należało ci to oddawna uczynić. Chłopiec tak jak ty uzdolniony, winien rozwinąć skrzydła do lotu, a nie pełzać jak żółw z dnia na dzień. Przypominam sobie, że miałeś ciotkę...
— Tak, siostrę mojego ojca, zacną, świętą kobietę; zmarła wkrótce po ostatniem widzeniu się naszem.
— Nic po niej nie odziedziczyłeś?
— Kilka tysięcy frantów zaledwie, które posłużyły mi do ukończenia studyów.
— A, mój kochany — rzekł Jerzy — żałuję, że tak późno zgłaszasz się do mnie. Zajmę się natychmiast twym losem, a zajmę, bądź pewien, na seryo.
— Masz-że coś dla mnie na widoku?
— Tak.
— Cóż takiego?
— Jak uważałbyś — mówił młody adwokat — posadę dyrektora w wielkiej fabryce budowy maszyn i mechaniki zastosowanej do kolei żelaznych?
— Ależ to przechodzi moje nadzieje!
— Zatem będę się starał o to miejsce dla ciebie.
— We Francyi?
— Tak, w pobliżu Paryża. Siadaj — dodał, wskazując krzesło — opowiem ci rzecz całą.
— Inżynier-mechanik francuz, zbogacony w New-Jorku, wrócił do rodzinnego kraju z zamiarem otworzenia w nim warsztatów na wzór tych, jakie posiadał w Ameryce. Ów inżynier jest moim klijentem. Oddawszy mu ważną przysługę, mam prawo żądać wzamian dla ciebie w jego fabryce pomieszczenia. Buduje on obecnie olbrzymie warsztaty w Courbevoie nad brzegiem Sekwany, do których wkrótce potrzebować będzie wyborowych rysowników, mechaników, odlewaczy i wielu innych, celem rozpoczęcia robót, które wsławiwszy jego nazwisko w Ameryce, wsławią je również we Francyi. Upewniam, iż posada dyrektora fabryki zostanie przed Mymi tobie przeznaczona przez właściciela, pana Pawła Harmant.
— Pawła Harmant? — powtórzył Lucyan — byłżeby to ów wspólnik Mortimera z New-Jorku.
— On sam; widzę, że to nazwisko jest ci znanem.
— Komuż jest ono dziś nieznanem? Paweł Harmant wynalazł milczące maszyny do szycia, maszynę udoskonaloną do giloszowania, której pierwotną ideę powziął niegdyś mój ojciec, jak mi to ciotka opowiadała.
— A więc staniesz się prawą ręką tego zdolnego człowieka.
— Ach, mój kolego, jeśli to dla mnie uczynisz, jakże wdzięcznym ci pozostanę! — wołał Labroue.
— Zdaje mi się, iż rzecz uważać możesz za dokonaną — mówił dalej Jerzy. — Wiem, iż żądania napływać będą, mam jednak nadzieję, iż moje utrzyma się przed innemi. Pozwól mi więc działać i ufaj. A teraz przedewszystkiem zostajesz u mnie na obiedzie.
— Lecz... — zaczął Lucyan.
— Żadnych wymówek! — przerwał Darier — wykluczam wszelkie tłumaczenia z twej strony. Jutro wynagrodzisz czas dzisiaj stracony. Zatrzymuję cię i rzecz skończona!
— Zgadzam się na to, drogi mój Jerzy, zgadzam z prawdziwą radością — rzekł Labroue.
Młody człowiek zadzwonił; służąca ukazała się w progu.
— Jedno nakrycie więcej, Magdaleno — rzekł do niej. — Powiększ liczbę potraw, a zarazem do poprzednio zadysponowanego obiadu dodaj dwie butelki szampana.
Po wyjściu służącej rozmowa zawiązała się nanowo.
— Mówiłeś pan przed chwilą, panie Labroue, że twój ojciec był wynalazcą? — zapytał Jerzy Castel.
— Tak, panie.
— Byłżebyś więc synem Juliana Labroue, właściciela spalonej fabryki przed dwudziestoma laty?
— Tak, mój nieszczęśliwy ojciec został zamordowany w czasie pożaru.
— Twój ojciec zamordowany? — zawołał Jerzy z zdziwieniem — nie opowiadałeś mi nigdy o tym strasznym wypadku...
— Ponieważ sam o nim naówczas nie wiedziałem. W latach mojego dzieciństwa i w pierwszych chwilach młodości ukrywano to przedemną, by nie wywoływać gwałtownego wstrząśnienia. Dowiedziałem się o strasznej tej prawdzie na krótko przed śmiercią mej ciotki. Pan znałeś mojego ojca? — zapytał, zwracając się do Edmunda.
— Nie widziałem go nigdy, słyszałem jednak, równie jak wszyscy natenczas, o ponurej tragedyi w Alfortville, a nazwisko powszechnie szanowanego Juliana Labroue w-yryło się w mojej pamięci.
Szczególny zaiste zbieg okoliczności — myślał w duchu artysta — czyniący syna ofiary najszczerszym przyjacielem syna morderczyni.
— Zbrodniarz więc został ukaranym? — zapytał Jerzy.
— Kobieta oskarżona o podpalenie i morderstwo skazaną została na dożywotnie więzienie — odrzekł Labroue.
— Kobieta?!
— Tak; po spełnieniu tych zbrodni uciekła z Alfortville, została jednak schwytaną na probostwie wioski, położonej o kilka mil od Paryża.
Jerzy rzucił na Edmunda Castel badawcze spojrzenie.
— W samej rzeczy — odrzekł artysta, zrozumiawszy ów gest. — Kobieta, o której mówi pan Labroue, jest tą samą, o której mówiłem ci przed godziną, tą, którą umieściłem na pierwszym planie obrazu dla ciebie przeznaczonego.
— A więc — zawołał żywo Lucyan — pan widziałeś tę kobietę?
— Nietylko widziałem, ale z nią mówiłem.
— Gdzie?
— Na probostwie de Chévry, u zacnego księdza Langier, wuja Jerzego.

XXIII.

— Jak ona wyglądała? — pytał Lucyan dalej.
— Była to piękna, sina kobieta, o wielce sympatycznem obliczu — odrzekł artysta. — Głębokie cierpienie wstrząsało nią natenczas do głębi.
— Zaprzeczała więc swej zbrodni?
— Jaknajsilniej; utrzymywała, że jest niewinną ofiarą fałszywych pozorów.
— Być może, iż nie kłamała — rzekł Lucyan.
Jerzy z Edmundem spojrzeli z zaciekawieniem na mówiącego.
— Mimo to skazano ją — ozwał się Castel.
— To nie dowód — odpowiedział Labroue; — w iluż wypadkach znajdujemy błędy ludzkiej sprawiedliwości?
— Wszystko składało się na jej obwinienie — mówił artysta — mnóstwo widomych faktów ją obciążało.
— A jeśli te fakta były kłamliwemi? — ciągnął Lucyan dalej; — czyś pan z uwagą czytał akta procesu?
— Czytałem, chcąc się przekonać, czy ta kobieta była winną w rzeczy samej.
— I po przeczytaniu, jakież powziąłeś przekonanie?
— Że mogła być winną.
— Mogła — powtórzył Lucyan, kładąc brzmieniem głosu nacisk na tym wyrazie. — Nie stwierdzisz pan jednak stanowczo jej winy i gdybyś należał do grona sędziów jestem pewny, że wydałbyś wyrok przeciwny temu, jaki wygłoszonym został.
— Być może — rzekł Edmund — to prawdopodobne.
— Ja panie czytałem akta tego procesu po kilkakroć razy — mówił Labroue — ciotka moja zachowała z owych czasów dzienniki, w których wszystko to szczegółowo opisanem było a jestem najmocniej przekonany, że oskarżona nie brała udziału w tej sprawie. Moja ciotka również mnie zapewniała iż wbrew wszelkim pozorom nie wierzy w winę Joanny Fortier.
— Ach! — ozwał się Jerzy — ta nieszczęśliwa nazywała się więc Joanną Fortier?
— Tak — odrzekł Lucyan, zwracając się do Edmunda — przypominasz pan sobie — dodał — na czem ona opierała swoją obronę?
— Pamiętam doskonale. Pewien nędznik, nadzorca fabryki w Alfortville prześladował ją swemi miłostkami, obiecując jej majątek pańskiego ojca, skoro mu będzie wzajemną, chciał z nią opuścić Francyę wraz z ukradzionemi pieniędzmi. Ów człowiek nazwiskiem Jakób Garaud, pisał list do niej, jak utrzymywała, list, w którym zajdował się niezaprzeczony dowód zbrodni długo naprzód przez niego obmyślanej i dokonanej. Listu tego jednakże dostarczyć nie była w stanie.
— To prawda — ozwał się Labroue — mimo to bądź pan pewnym, że list ów istniał. Nie ta kobieta, ale nadzorca Garaud był podpalaczem, mordercą, złodziejem.
— Zapominasz pan, że ów człowiek stał się ofiarą własnego poświęcenia...
— Gdzież na to pewnik, gdzie dowód? Ja w tę śmierć jego nie wierzę, równie jak moja ciotka nie wierzyła w nią bynajmniej.
— W pewnych razach przypuszczenia na pewnik przyjąć potrzeba.
— Nie, nie!— zawołał Lucyan żywo — w obecnym wypadku zaprzeczam temu; podzielam w tym razie przekonanie mej ciotki najzupełniej. Zaprzysiągłem odkryć prawdziwego mordercę mojego ojca, i oczyścić tą nieszczęśliwą istotę, tak niewinnie skazaną.
— Lecz na co to odkrycie obecnie przydać się może? — rzekł Edmund — dwadzieścia jeden lat upłynęło od chwili popełnienia zbrodni, istnieją przepisy, wobec których prawo bezwładnem się staje.
— To mnie nie obchodzi!.. Jeżeli sprawiedliwość ludzka nie przyjdzie mi z pomocą, obejdę się bez niej, sam karę złoczyńcy wymierzę.
— Lecz czy pan jesteś przekonanym, że Joanna Fortier dotąd żyje jeszcze?
— Nie wiem, zbadam to jednak.
— Ja ci w tem dopomogę — rzekł Jerzy. — Mając stosunki z osobistościami zajmującemi różne stopnie w hierarchii sądowej, łatwiej mi będzie w tym względzie pozyskać wiadomość.
— Wdzięcznym ci niewymownie pozostanę — odparł Labroue.
— Rzecz zatem ułożona i postanowiona.
— Tak, lecz dość już mówiliśmy o tem, co mnie zbliska obchodzi — mówił syn inżyniera — pomówmy nieco o tobie mój Jerzy. Jestżeś zadowolonym z obranego zawodu?
— O ile nim być można. Zacny opiekun mój jest zarazem najlepszym mym przyjacielem; klijenci nawiedzają mój gabinet dość często, pracuję z powodzeniem, czegóż życzyć mam więcej?
— Żony — rzekł żartobliwie Labroue.
— Żony — powtórzył Jerzy, śmiejąc się głośno — czas jeszcze ku temu. Zresztą zdaje mi się, że idąc śladem mego opiekuna, zostanę kawalerem. Potąd przynajmniej w celibacie nie przykrzy mi się bynajmniej. A jak tam z twem sercem Lucyanie?
— Co do mnie, rzecz inna — odparł Labroue, mocno zarumieniony — zanim pomyślę o małżeństwie potrzeba wprzódy zdobyć stanowisko.
— Pomimowolnie przyznaj jednakże, więzłeś w sidłach amora — zawołał Jerzy — spostrzegłszy zakłopotanie przyjaciela.
— No tak... skoro mnie badasz koniecznie.
— Do licha, możeś już narzeczonym?
— Nie przeczę, i to właśnie przyczyna jaka mi nakazuje znaleść grunt stały dla siebie. Łucya, to młode dziewczę, które kocham, jest równie jak ja ubogą; sierota, bez rodziny, została wychowaną w przytułku miłosierdzia. Dusza to jednak czysta, serce złote, a dobroć prawdziwie anielska; obok czego pracowitą jest jak pszczoła!
— Kochasz ją zatem?
— Całem sercem i duszą! bez niej nie istnieje dla mnie szczęście na świecie.
— Miej nadzieję, że miejsce wkrótce otrzymasz w fabryce i będziesz mógł urzeczywistnić swoje marzenia. Zapraszam się naprzód na twe zaślubiny.
W chwili tej, weszła Magdalena oznajmując, że obiad na stole.
Wszyscy trzej udali się do jadalni.
Przy wesołej pogadance obiad przeciągnął się blisko do jedenastej wieczorem.
— Nie trać odwagi i rachuj na nas — mówił Jerzy, żegnając uściśnieniem ręki towarzysza młodości.
Labroue wyszedł od młodego adwokata z sercem pełnem otuchy; wszak o ile on czuł się rozradowanym, o tyle Łucya była smutną. Siedząc schylona nad szyciem, oczekiwała powrotu narzeczonego niecierpliwie, a oczekiwanie to wreszcie w trwogę się zmieniło.
— Czyliżby jakie nieszczęście spotkać go miało — zapytywała siebie ze drżenie®, przerywając robotę.
Z uderzeniem w, pół do dwunastej, dzwonek zadźwięczał przy bramie, a jednocześnie stąpanie dało się słyszeć na wschodach. Kroki te zbliżały się szybko w stronę piętra przez nią zamieszkiwanego.
Podbiegła ku drzwiom.
— Czy to pan, panie Labroue? — zapytała zcicha.
Głos jej drżał, zaledwie z piersi dobyć go zdołała.
— Ja! droga Łucyo — odpowiedział.
Obawa dziewczęcia zniknęła.
— Ach! jakże byłam niespokojną, ileż się obawiałam...
— Zkąd, czego?
— Nigdy nie powracałeś tak późno, wyobrażałam sobie że spotkał cię jakiś straszny wypadek.
— Uspokój się droga, źle ci się zdawało, otóż przeciwnie, przynoszę pomyślniejszą wiadomość. Pozwolisz mi wejść do siebie, abym ci wszystko to opowiedział?
— Wejdź, będę słuchała cię, szyjąc.
— Pracujesz tak późno w noc — rzekł Lucyan — prosiłem cię ażebyś tego nie czyniła..
— Twoja w tem wina, musiałam się zająć czemśkolwiek, oczekując na ciebie. Lecz siadaj i opowiadaj. Widziałeś się z twoim dawnym kolegą panem Darier?
— Widziałem, przyjął mnie jak prawdziwy przyjaciel.
— I zatrzymał cię na obiedzie?
— Tak, wprost wracam od niego.
— Jakże... obiecał wynaleść jakie zajęcie?
— Przyrzekł, i jestem pewien, że dotrzyma słowa.
— Jak prędko ustąpić to będzie mogło?
— W ciągu miesiąca otrzymam miejsce dyrektora robót w fabryce pewnego bogatego przemysłowca, otwierającego wielkie warsztaty mechaniczne w pobliżu Paryża, z którym Jerzy żyje w stosunkach ścisłej przyjaźni.
Łucya klasnęła w ręce z radością.
— Ach! jakżem szczęśliwa — wołała z uciechą. — Miałam dobre przeczucie, namawiając cię, abyś się udał do pana Darier. A teraz rozejdźmy się, reszta pogadanki na jutro — dodała — pora spóźniona, nie należy nasuwać powodów do plotek naszym sąsiadom.
Lucyan wstał z krzesła. Łucya zbliżywszy się pochyliła czoło ku niemu.
— Dobranoc mój drogi — wyrzekła.
Młodzieniec dotknął ustami czoła dziewczyny.
— Dobranoc — odpowiedział — śpij myśląc o mnie.
— Przyrzekam ci to, do jutra zatem...
— Do jutra!
Tu rozdzielili się myśląc, iż jeżeli przyszłość ziści ich nadzieje, to wkrótce nierozłączą się z sobą już więcej.

XXIV.

Jerzy Darier, jak mówiliśmy, był człowiekiem zacnego serca. Ciężkie położenie Lucyana wielce go zasmuciło. Znając dobrze swego towarzysza z kolegium, jego inteligencyę, prawość charakteru, uznawał, iż byłoby zbrodnią niejprzyjść mu w tym razie z pomocą.
Opowiadanie o tragicznej śmierci Juliana Labroue zdwoiło chęć Jerzego w wyświadczeniu przysługi synowi zamordowanego. Nie tracąc czasu, nazajutrz rano udał się na ulicę Murillo, dla pomówienia z milionerem o swym protegowanym.
— Zastałem w domu pana Harmant? — pytał otwierającego mu drzwi kamerdynera.
— Nie ma go panie, wyjechał.
— Kiedyś powróci?
— Nie wiem, wszak panna Marya będzie mogła objaśnić pana w tym względzie. Czy mogę oznajmić jej o pańskiem przybyciu?
Jerzy dość często bywając w domu Harmanta, zauważył wpływ wywierany przez dziewczę na ojca, postanowił przeto wtajemniczyć ją w tą sprawę, pewien najlepszego skutku dla Lucyana Labroue.
— Jeżeli nie przeszkodzę pannie Harmant — odrzekł służącemu — chciej jej doręczyć mą kartę.
— Racz pan przejść do salonu, natychmiast oznajmię — odpowiedział sługa, wprowadzając przybyłego do małego saloniku przeznaczonego na codzienne przyjęcia.
Marya po odebraniu biletu, wkrótce się ukazała.
— Witam pana — poczęła uprzejmie, podając rękę Jerzemu — odwiedziny pańskie, mimo, iż jestem przekonany że nie dla mnie były przeznaczonemi, niemniej są mi jednak przyjemne. Spocznij pan, proszę.
— Jakże zdrowie pani? — zapytał Darier.
— Doskonale! nigdy lepiej się nie czułam jak teraz.
Gwałtowny atak kaszlu przerwał jej mowę.
— Ach! ten nieznośny kaszel — szepnęła, uspokoiwszy się nieco — dziwnie to uporczywie i denerwujące cierpienie, gdyby nie to, byłabym zdrową zupełnie...
Przy tych słowach ocierała chustką czoło potem zroszone.
— Winnaś się pani troskliwie pielęgnować — rzekł Jerzy, wiedząc dobrze jakiego rodzaju nieuleczalną chorobą młode dziewczę dotkniętem zostało.
— Czynię to — odpowiedziała — doktorzy okładają mnie lekarstwami, katar, rzecz tak łatwa do pokonania, a pomimo to... Nie mówimy jednak o tem, to fraszka, przeminie. Życzyłeś pan zapewne widzieć się z mym ojcem? — pytała.
— Tak pani.
— Wyjechał na trzy tygodnie, to znaczy, iż nie powróci, aż w początkach przyszłego miesiąca. Celem jego podróży są liczne zakupy dla fabryki, będzie w Belgii, w Mons, w Charleroi. Budynki w Courbevoi są na ukończeniu, ojciec jest pewnym, że w miesiąc po jego powrocie fabryka w ruch wprowadzona zostanie. Obecnie jak pan widzisz, sama tu pozostałam. Są chwile, wierzaj, gdzie ta samotność ciężyć mi poczyna. Cóż jednak sprowadza pana do mojego ojca? — ciągnęła dalej — koresponduję z nim ciągle, ztąd jeśli chodzi o jaką pilną sprawę, mogę mu tę rzecz listownie przedstawić...
— Dość będzie czasu gdy ojciec pani powróci — rzekł Jerzy — cieszę się ze sposobności jaka mi dozwala z panią pomówić, tem więcej, że mam ją prosić o pomoc w pewnym interesie.
— Najchętniej, o cóż chodzi?
— O udzielenie miejsca młodemu człowiekowi w fabryce pana Harmant, uczniowi szkoły Sztuk i Rzemiosł, zdolnemu rysownikowi i mechanikowi.
— Jest to pański przyjaciel zapewne?
— Tak, mój przyjaciel z kolegium. Boleśnie dotkniętym został tragiczną śmiercią swego ojca, któremu ukradziono cały majątek, a razem i śmiercią ciotki, jaką kochał tkliwie, lecz która będąc ubogą nic w spadku mu nie pozostawiła. Obecnie biedny ten chłopiec żyje jedynie z swej pracy.
— Zadość uczynić pańskiej prośbie jest naszym obowiązkiem — odpowiedziało dziewczę — możesz pan liczyć na mnie, użyję całego wpływu, ażeby pański protegowany został przyjętym, i naprzód za skutek poręczam. Mój ojciec powraca w dniu drugim przyszłego miesiąca, przeto ów młody człowiek niech zgłosić się tu zechce 3-go, a zaraz działać zaczniemy.
— Nie mam słów na okazanie pani mojej wdzięczności — rzekł Jerzy.
— Nie dziękuj mi pan, proszę — odpowiedziała po przeminięciu nowego ataku kaszlu, bardziej gwałtownego, niż pierwszy. — Dotąd nic jeszcze nie uczyniłam, zdaje mi się jednak, że pan możesz ztąd wynieść nadzieję. W najpierwszym liście doniosę mojemu ojcu, że widziałam się z panem, i że coś przyrzekłam w jego imieniu.
Jerzy powstawszy, podał rękę pannie Harmant.
— Niepozwalasz mi pani dziękować — rzekł — jestem posłusznym, oddalani się ztąd jednak z sercem przepełnionem wdzięcznością.
Marya uścisnąwszy mu rękę przyjaźnie, wyprowadziła do przedpokoju.
Wróciwszy do swego mieszkania, Darier wysłał list do Lucyana, zawiadamiający go o pomyślnym przebiegu tej sprawy. Synowi więc Juliana Labroue czekać obecnie tylko należało.


∗             ∗

Powróćmy do Joanny Fortier, którą pozostawiliśmy idącą wśród śniegu w ubiorze zakonnicy.
Odźwierny będąc pewnym, że otworzył drzwi więzienia siostrze Filomenie, dążącej na nabożeństwo do parafialnego kościoła, po zamknięciu takowych na rygle, wrócił do swojej stancyjki, by ogrzać się przy żywo płonącem ognisku.
Joanna uszedłszy kilka kroków drogą, wiodącą ku miastu, nagle zachwiała się, przyłożywszy rękę do serca. Poczucie wolności, obezwładniło ją chwilowo; drżała na całem ciele, podczas gdy grube łzy, łzy szczęścia i radości z jej oczu płynęły. Wkrótce jednakże minęło owo wzruszenie; wdowa po Piotrze Fortier zrozumiała, iż nie ma chwili do stracenia, że w ciągu kilku minut spostrzedz mogą jej ucieczkę i wysłać w pogoń za nią żandarmów, a za jaką bądź cenę wolną pozostać pragnęła, aby odnaleść swe dzieci.
Czerpiąc odwagę w tej myśli, skierowała się szybko ku miastu, gdzie zniknęła wśród ciemnych i. ciasnych ulic, przy których położone sklepy zamkniętemi były jeszcze o tak wczesnej porze.
Była odźwierna w Alfortville od dawna plan sobie wytknęli i ułożyła co czynić w razie uwolnienia. Idąc szybko przez kwandrans, zwolniła nieco kroku i spojrzała wokoło siebie.
Mleczarka z blaszanemi naczyniami w ręku zbliżała się ku niej.
— Którędy ztąd droga na stacyę drogi żelaznej, powiedz mi pani? — spytała nadchodzącej.
— Wprost przed siebie siostro — odrzekła zagadniona — staniesz tam w ciągu trzech minut...
— Dziękuję za objaśnienie.
Tu Joanna iść szybko zaczęła.
Przy brzegu ulicy otwierano sklep, który zwrócił jej uwagę. Był to skład bielizny i gotowych kobiecych ubiorów; dwa gazowe płomienie oświecały wnętrze tego sklepu.
Weszła tam.
— Czego żądasz siostro? — zapytała ją właścicielka, układając na półkach towary.
— Chciałabym kupić ciepłe ubranie dla pewnej ubogiej kobiety — odrzekła wdowa. — Jest ona równą mnie tuszą i wzrostem.
— Wyszukam coś odpowiedniego — rzekła kupcowa, przerzucając w ubiorach. — Oto właśnie spódnica miękka i ciepła w szarym kolorze, dodała po chwili, rozkładając takową.
— Kolor dobry, wezmę ją — rzekła Joanna — prosiłabym jeszcze o okrycie w podobnym rodzaju, czepek płócienny i chustkę wełnianą.
Właścicielka sklepu dostarczywszy żądane przedmioty i ugodziwszy się o cenę, zawinęła takowe.
— Widzę, że spieszysz się siostro — mówiła wydając resztę drobną monetą, podążasz być może na pociąg odchodzący do Paryża. Wyrusza on o siódmej minut czterdzieści. Pozostaje ci zatem kwandrans czasu — dodała spojrzawszy na zegar.

XXV.

— Pilno mi w samej rzeczy — odrzekła Joanna, czując, iż wypadało jej coś odpowiedzieć — lecz nie na pociąg się spieszę, ale na nabożeństwo. I wziąwszy pakiet wyszła ze sklepu, pozdrowiwszy właścicielkę.
— Kwandrans czasu tylko mi pozostaje — szepnęła — chciałabym zmienić ubranie, lecz gdzie, w jaki sposób?
I wciąż szła dalej.
Nagle ujrzała przed sobą otwarte drzwi jakiegoś domu, a w głębi tegoż ciemny Korytarz, na końcu którego rozeznać można było wschody. W wyższej części budynku głębokie panowało milczenie.
Wdowa przystanąwszy tu, zrzuciła welon, zdjęła z siebie futro, odpięła stanik rozwiązała spódnicę i w oka mgnieniu przywdziała kupione przed chwilą ubranie, okrywszy płóciennym czepkiem swą głowę. Następnie przyodziawszy się chustką wełnianą, zwinęła w pakiet ubranie zakonne, okryła go płótnem, w sklepie kupionem a wsunąwszy pod ramię, podążać zaczęła ku stacyi drogi żelaznej.
Obecny jej ubiór dawał jej pozór wiejskiej robotnicy.
Na kilkanaście kroków przed stacyjnym budynkiem posłyszała uderzenie dzwonu. Trwoga ją ogarnęła.
— Miałżeby to pociąg odchodzić?
Z pośpiechem wbiegła do sali.
— Pociąg do Paryża? — pytała zdyszana pierwszego z napotkanych, wskazując na okienko kasy.
— Tam, spiesz się pani — odrzekł — za chwilę odjeżdża.
Joanna przybiegła do okienka.
— Do Paryża — powtórzyła.
— Której klasy?
— Trzeciej.
— Oto jest, cztery franki, czterdzieści pięć centymów.
Wdowa położywszy sztukę pięciofrankową, zniknęła jak błyskawica, spiesząc ku drzwiom wychodzącym na piani kolejowy.
— Lecz odbierz pani resztę! — wołał urzędnik.
Napróżno jednak, Joanna siedziała już w wagonie obok trzech kobiet i młodego z matką jadącego dziewczęcia. Wsunąwszy się w kąt, umieściła starannie owinięty pakiet z ubraniem zakonnicy obok siebie.
Świsnęła lokomotywa, pociąg wyruszył w drogę.
Siedząc w milczeniu, rozmyślała nad owem zawiniątkiem, które mogło się stać niebezpiecznym dowodem jej ucieczki.
Pozbyć się go należało jaknajprędzej — lecz w jaki sposób to uczynić?
Zrazu chciała go wyrzucić niepostrzeżenie przez okno wagonu, lecz mimo całej ostrożności, mogłoby to na nią zwrócić uwagę, a w razie odnalezienia go przez kogoś, wskazać śledztwu jej ślady. Odniesionoby pakiet do komisarza policyi i w pogoni za uciekającą zatelegrafowano we wszystkich kierunkach dróg żelaznych.
Długo nad tem rozmyślając, ułożyła plan nowy, będąc przekonaną, iż wkrótce jej ucieczka odkrytą zostanie. I nie myliła się w tym względzie.
W szpitalnym więziennym oddziale zdziwiona służba tak długiem nieukazywaniem się dozorczyni, która zwykle bywała obecną przy uprzątaniu sal, sądziła, iż dłużej nieco zaspała.
Dla przekonania się o tem, jeden z nich udał się do stancyjki Joanny. Nie znalazłszy jej tam, przypuszczano, iż w jakim interesie wyszła do ekonomicznego oddziału. Jednocześnie nadeszła przełożona z nabożeństwa wraz z zakonnicami, a zaniepokojona nieobecnością w kościele siostry Filomeny, wydała rozkaz, aby sprawdzono, co się z nią dzieje.
Ujrzano siostrę Filomenę pogrążoną w śnie letargicznym, z którego dobudzić się jej niepodobna było. W jej pokoju, na miejscu zakonnego habitu, leżało ubranie wdowy Fortier.
Odźwierny, badany w tej mierze, zeznał, że otworzył drzwi siostrze Filomenie. Ucieczka Joanny natychmiast stwierdzoną została; powiadomiony o tem dyrektor więzienia, poszedł oznajmić o nastąpionym wypadku gdzie należało, ażeby uciekającą ścigano i przyprowadzono do domu poprawy.
W godzinę potem całe miasto Clermont wiedziało, że kobieta skazana na dożywotnie więzienie, uciekła przebrana za zakonnicę. Tak mleczarka, którą spotkawszy na drodze, zapytywała Joanna, jako też i właścicielka sklepu, u której kupowała ubranie, posłyszawszy o tem, co zaszło, pośpieszyły złożyć swoje zeznania. Z otrzymanych wskazówek powzięto przekonanie, że wdowa Fortier, zrzuciwszy ubranie zakonnicy, wyjechała drogą żelazną. Od chwili jej ucieczki jeden tylko pociąg odszedł do Paryża, mianowicie o kwadrans na dziewiątą rano; uciekająca znajdować się więc już mogła w bliskości tegoż miasta: Rozesławszy żandarmów na poszukiwania tak w mieście jak w okolicy, zatelegrafowano do Paryża, by nie dozwalać bez ścisłego śledztwa wysiadać tamże z pociągu osobom, posiadającym bilety z Clermont. Było trzy kwadranse na dziesiątą; gdy ta depesza nadeszła.
Pociąg z Clermont przybywał do Paryża o w pół do jedenastej.
Naczelnik policyi w towarzystwie dwóch agentów wsiadł do powozu, rozkazując woźnicy pędzić jaknajszybciej na stację północnej drogi żelaznej. W chwili, gdy wszyscy trzej wysiadali, nadszedł równocześnie pociąg z Clermont.
Na rozkaz naczelnika policyjnego oddziału, wszystkie osoby, posiadające bilety z Clermont do Paryża, zatrzymanemi zostały w oddzielnej sali. Było razem jedenastu podróżnych, między którymi trzy kobiety. Joanna jednak zręcznie uniknęła śledztwa; nie znaleziono jej pomiędzy przybyłemi trzema kobietami. Podróżne te stwierdziły tożsamość swych osobistości, utrzymując, że na stacyi Clermont nie widziały żadnej kobiety, której pozory zdradzićby mogły uciekającą.
Naczelnik policyi zatelegrafował, iż poszukiwania jego na stacyi północnej dróg żelaznych bezskutecznemi się okazały.
Oto w jaki sposób uchroniła się wdowa Fortier przed poszukiwaniem.
Na stacyi w Creteil wysiadły dwie jej towarzyszki podróży i ona w przedziale samą pozostała. W pięć minut później pociąg przebiegał w głębi tunelu. Korzystając z ciemności; wdowa Fortier wyrzuciła oknem wagonu pakunek, zawierający ubranie siostry Filomeny, co uczyniwszy, nasłuchiwała pilnie, ilekroć razy pociąg zatrzymał się na przystanku.
Skoro konduktor wymienił stacyę Saint-Denis, otworzywszy drzwi wagonu, wysiadła, udając się pieszo w drogę do Paryża, dokąd przybyła w ciągu godziny. Wielkie to miasto, całe śniegiem grubo nakryte, dziwnie ponury i smutny miało pozór, mimo, iż to była niedziela. Po ulicach rzadko snuli się przechodnie. Gromady robotników z łopatami w ręku odrzucały gęsty śnieg, oswabadzając trotuary.
Joanna, oddychając pełną piersią wśród odzyskanej wolności, nie czuła zimna, głód jednak dokuczać jej poczynał. Spotkawszy pierwszy zakład restauracyjny, weszła doń, by się pożywić bulionem; podczas czego starała się uporządkować swe myśli, od chwili uwolnienia rozpierzchnięte w nieładzie. Jedna wyłączna idea opanowała jej umysł.
— Niepowinnam zaznać spoczynku — mówiła sobie — dopóki nie odszukam mych dzieci. Dziś zatem pójdę do Chévry.
Po skromnem owem śniadaniu wsiadła do omnibusu, udając się do Vincennes, gdzie w czasie drogi powiadomiono ją, iż pociągi kursują co godzina do Brie-Comte-Robert, zkąd postanowiła dojść pieszo do Chévry.
Wsiadła do wagonu o pierwszej w południe.
— Ach! oby mnie tylko nie poznano — myślała z trwogą.
Biedna kobieta nie miała się czego obawiać. Przez lat dwadzieścia jeden zmieniła się do niepoznania. Włosy jej pobielały, a głębokie zmarszczki wyryły bruzdy na jej gładkiem i pięknem niegdyś obliczu. Niedziw — przecierpiała i przepłakała tyle! Była przez lat dziewięć obłąkaną, a obecnie dosięgała czterdziestego ósmego roku życia. Wystarczało to, by jej zupełnie nie poznano.


XXVI.

Jedna wszelako okoliczność przedstawiała dla niej groźne niebezpieczeństwo. Potrzebowała po drodze pytać się ludzi, by nie zabłądzić, a pytania te wzniecić mogły podejrzenia co do jej osobistości.
Niepodobna jej było zwracać się do kogoś z pełniących służbę na stacyi, bezzwłocznie albowiem natenczas przytrzymanąby zostać mogła. Otworzyłoby się przed nią nanowo więzienie bez nadziei uwolnienia, ponieważ dozór zostałby nad w zdwojonym. Myśląc o tem wszystkiem, nieszczęsna, przyrzekała sobie działać z rozwagą.
Przybywszy do Brie-Comte-Robert, spostrzegła oczekujący na stacyi omnibus, na ścianach którego wypisane były różne miejscowości, przez jakie przechodził, a między innemi wymienioną była i wioska de Chévry.
Wiele osób wsiadać doń zaczęło.
— Czy ten omnibus przechodzi przez Chévry? — spytała konduktora.
— Tak jest — odpowiedział.
— Przejeżdża około probostwa?
— Zatrzymuje się wpobliżu.
Joanna wsiadła. Powróz toczył się zwolna po drodze, grubo nakrytej śniegiem i zatrzymał się w Chévry nareszcie.
Stanąwszy w tej wiosce, konduktor pociągnął za dzwonek i otworzył drzwiczki, dozwalając wysiąść podróżnej.
W miarę jak zbliżała się ku probostwu opanowywało ją silne wzruszenie, serce jej uderzało w piersiach przyśpieszonem tętnem. Chévry przywiodło jej na pamięć tę straszną przeszłość, stawało przed oczyma dziecię, pozostawione na opiece księdza.
Za jednym rzutem oka poznała budynki plebanii, przypomniała sobie ów dzień, gdy wyczerpana znużeniem, umierająca z głodu, z dzieckiem na ręku, zadzwoniła do tych sztachet żelaznych, padłszy na progu zemdlona.
Przystąpiwszy ku nim, jak przed dwudziestu laty, zadzwoniła. Stara wiejska służąca, otulona chustką, wyszła jej otworzyć.
— Czego pani żądasz? — spytała.
— Chciałabym się widzieć z proboszczem — odpowiedziała Joanna.
— Proboszcz w tej chwili odprawia nieszpory w kościele; jeżeli pani pragniesz się z nim widzieć, idź i zaczekaj w zakrystyi.
— A czy tu nie pozwoliłabyś mi pani zaczekać? — szepnęła wdowa nieśmiało.
— Ksiądz proboszcz nie kazał mi wpuszczać nikogo z obcych, gdy nie ma go w domu — odpowiedziała służąca, mierząc przybyłą podejrzliwym wzrokiem. — Możesz pani zaczekać na drodze — dodała.
— Dobrze, dziękuję — odrzekła, wychodząc Joanna.
Nie mogąc jednak czekać przy drodze na śniegu bez ściągnięcia na siebie uwagi, udała się do kościoła. Wszedłszy tam bocznemi drzwiami, wsunęła się po za filar i uklękła przy krześle, zasyłając gorące modły ku Stwórcy.
Nieszpory wkrótce się ukończyły. Ludzie zwolna rozeszli się, nie spostrzegłszy obcej w kościele.
Proboszcz wszedł do zakrystyi wraz ze śpiewakami i służb! kościelną. Joanna śledziła ich wzrokiem. Wkrótce ukazali się znowu i odeszli. Proboszcz wyszedł ostatni. Był to mężczyzna, około lat pięćdziesięciu mieć mogący. Wychodząc, przyklęknął na stopniach ołtarza, odmówił krótką modlitwę, następnie podniósł się, przeżegnał i zwrócił ku drzwiom.
Wdowa zbliżyła się natenczas ku niemu.
— Wybacz, księże proboszczu... — szepnęła drżącym ze wzruszenia głosem.
Ksiądz spojrzał na nią.
— Czego żądasz, córko? — zapytał.
— Chciałabym pomówić z księdzem — odpowiedziała.
— Zdaje mi się, że nie należysz do tej parafii?
— Nie; jestem obcą, przybyłam umyślnie z Paryża, by osobiście pomówić z księdzem proboszczem w ważnym interesie.
— Jestem gotów cię słuchać, pójdź ze mną do zakrystyi.
Udała się za nim i wkrótce między obojgiem zawiązała się następująca rozmowna:
— Jestem zobowiązana przez pewną osobę — zaczęła wdowa Fortier — do uproszenia księdza proboszcza o udzielenie niektórych objaśnień.
— W jakim przedmiocie? — zapytał.
— Co do szczegółów, dotyczących poprzedniego proboszcza, który zarządzał tutejszą parafią w roku 1861-ym.
— A! mówisz o zacnym księdzu Langier, o tym, której ja zastąpiłem? Umarł on w pamiętnym roku 1871-ym i odtąd pełnię obowiązki plebana?
— Zatem ksiądz proboszcz go znałeś?
— Bardzo mało; widziałem go parę razy na krótko przed zgonem.
— Wszak on miał siostrę?
— Tak. Lecz ta przed nim umarła.
— Siostra ta wychowywała przy sobie dziecię?
— Swego syna, jak mi mówiono.
— To mój... mój Juraś! — pomyślała, zadrżawszy, Joanna.
— Czy nie wiadomo księdzu proboszczowi — odezwała się po chwili, powściągając wyruszenie — co się stało z tem dziecięciem? Właśnie, aby się o tem dowiedzieć, przybyłam umyślnie do Chévry.
Proboszcz potrząsnął głową.
— Nie jestem w stanie w tem cię objaśni — rzekł, gdym przybył tu dla objęcia parafii, opowiadano mi, że syn siostry proboszcza Langier przybył na pogrzeb swojego wuja i wkrótce potem wyjechał do Paryża z przyjacielem zmarłego. Prócz tego szczegółu, nie wiem nic więcej.
— Nazwisko tego przyjaciela?... radabym je wiedzieć...
— Nie wiem, jak on się nazywał.
— Mer tutejszy zna je, być może?
— Obecny mer ma lat dwadzieścia siedem, w owym czasie uczył się jeszcze w kolegium.
— Lecz dawny mer... ten z roku 1861?
— Umarł oddawna, dwóch po nim już było następców...
— A służąca niegdyś księdza Langier?
— Poprzedziła do grobu proboszcza i jego siostrę.
— Ta siostra była wdową, nieprawdaż? — pytała dalej Joanna.
— Tak, wdową.
— Jak więc nazywał się jej mąż?
— Być może, żem kiedyś wiedział o tem, lecz zapomniałem — odrzekł ksiądz.
— Czy ona tu w Chévry umarła?
— Tak mi się zdaje.
— Zatem jej nazwisko musi być zapisanem w aktach kościelnych, jak również w księgach u mera i na cmentarzu po nad mogiłą.
— Było tak, być może, lecz wszystko podczas wojny zniszczonem zostało. Potyczka wznawianą była w tej wiosce po kilkakroć razy, mieszkanie mera wraz z trzecią częścią domostw wieśniaczych spalone zostało, akta kościelne uległy zupełnemu zniszczeniu, nagrobki nawet wrogowie porozbijali granatami.
— A więc — szepnęła wdowa z rozpaczą — nic... nic się nie do wiem!...
Pytania jej wzbudziły podejrzenia w umyśle proboszcza, wzruszenie je z każdą chwilą widoczniejszem stawało się.
— Jakież pobudki osobiste popychają cię do zbadania tych szczegółów? — zapytał ksiądz, brzmieniem głosu, kładąc nacisk na wyrazie osobiste.
Joanna zadrżała. Zbyt była inteligentną, by nie zrozumieć, iż mogła podać się w podejrzanie. Prowadzić dalej ba dania było to wskazać policyi swe ślady w razie, gdyby takowej przyszło na myśl, iż zechce ona poszukiwać w Chévry swojego syna.
— Nie mogę, działać więcej w tej sprawie — pomyślała, nazbyt już wiele mówiłam.
— Wspominałam — wyrzekła po chwili, zwracając się do księdza, śledzącego ją badawczem spojrzeniem — iż nie dla siebie zadaję powyższe zapytania. Jedna z mych przyjaciółek gorąco mnie zobowiązała o dostarczenie sobie szczegółowych wskazówek względem dziecka, wychowującego się niegdyś u sióstr księdza Langier. Ztąd pragnęłam dowiedzieć się o jej nazwisku, by łatwiej osiągnąć wiadomość co do owego chłopczyny.
— Komuś więc wiele zależy na odnalezieniu go — badał proboszcz dalej.
Dźwięk głosu, z jakim te słowa wymówionemi zostały, przekonywał Joannę o wzrastającej nieufności pytającego.
— Nic nie wiem — odparła z lekkiem zakłopotaniem — po wierzono mi tę misyę, spełniłam ją, ot wszystko!
— Ja również nie wiem nic więcej nad to, com ci powie dział rzekł proboszcz. — Przejdź się wpośród wieśniaków, by może, znajdziesz kogoś, co ci udzieli lepsze objaśnienia. Niech cię Bóg prowadzi, me dziecię!...

XXVII.

Wyszedłszy po tych słowach z zakrystyi, a następnie z kościoła, ksiądz pozostawił wdowę Portier. Biedna, zrozpaczona kobieta padła na kolana.
— Boże, mój Boże! — wołała, wznosząc załamane ręce, nic więc, nic nie odnalazłam! — Wszystko jak gdyby się za mnie sprzysięgło! I ksiądz ów nawet, człowiek miłosierdzia, ścigał mnie podejrzliwym wzrokiem, słuchając zapytań, jakich obojętnie zadawać nie byłam w stanie. Gdybym poszła badać innych; jak jego zapytywałam, wzbudziłabym nieufność przeciw sobie i ci, do którychbym się udała, nie posiadając w sercach kapłańskiej dobrotliwości, wyrażaćby mogli głośno podejrzenia na moją zgubę. Co począć więc, co począć? — wołała.
— Boże wszechmocny, pełen dobroci i sprawiedliwości — jęczała ze łkaniem — wspieraj mnie, radź i prowadź! Ciemności zewsząd mnie otaczają, wskaż mi drogę, którą mam postępować. Jakiś człowiek uprowadził do Paryża mniemanego siostrzeńca księdza Langier, które jest mojem dzieckiem. Siostra proboszcza przyrzekła mi czuwać nad niem, zastąpić mu matkę... Dotrzymała obietnicy, jestem pewna... Lecz gdzie mego syna odnaleźć w Paryżu? Mam że iść do ludzi, którzyby mogli mnie oddać w ręce żandarmów, mamże powiedzieć im: „Jestem Joanną Fortier, tą, która uciekła z więzienia w Clermont... przytrzymajcie mnie!.... Ach! czemuż mi na myśl to wszystko nie przyszła. Pragnęłam uwolnić się, a teraz, gdym odzyskała swobodę, jestem zmuszoną ukrywać się jak przed dwudziestoma laty! Ścigają mnie... siałam się pastwą policyi i więzienia... to straszne! O czemuż nie pozostałam lepiej obłąkaną!
Nieszczęsna ukryła w dłoniach rozpalone czoło, głośno łkając.
— Nie! — zawołała po chwili podnosząc głowę, mimo to wszystko, nie uznam się być zwyciężoną! Z głębin ciemności, w jakie mnie wpycha fatalność, będę prowadziła poszukiwania bez wytchnienia; Bóg... może zlituje się nademną i pozwoli mi dojść do celu. Mój syn przebywa zapewne w Paryżu, tam więc szukać będę jego śladów, skoro się downem, jaki „os spotkał mą córkę.
Tu modlić się cicho zaczęła, a modlitwa ta wzmocniła jej siły i odwagę. Wyszła z kościoła uspokojona.
Mrok zapadał zwolna, smutny ponury. Joanna szła pieszo po śniegu ku stacyi drogi żelaznej Brie-Comte-Robert. O dziewiątej wieczorem była z powrotem w Paryżu. Pierszym pociągiem nazajutrz postanowiła jechać do Joigny, gdzie jak wiemy pozostawiła u mamki maleńką swą Łucyę.
Po skromnej wieczerzy udała się do pobliskiego zajazdu, przedstawiwszy się tamże za wiejską robotnicę, gdzie dano jej stancyjkę nie wymagając od niej żadnych legitymacyj. Równo ze dniem nazajutrz, wsiadła na pociąg jadący do Bourgogne. Przybywszy do Joigny poszła wprost do domu wdowy Fremy, wieśniaczki, której przed laty dwudziestu powierzyła swe dziecię. Wiedziała naprzód, iż nie odnajdzie tej kobiety, ponieważ list pisany z więzienia w Clermont zwrócono jej z napisem: Adresantka nieznana. Spodziewała się jednak otrzymać jakieś w tej mierze objaśnienia. Pojmiemy jej zniechęcenie i smutek, skoro ujrzała, iż stare domostwo wieśniaczki już nie istnieje. Na jego miejscu, tak jak i gruntach sąsiednich, wznosił się nowy obszerny budynek. Mimo to, przestąpiwszy próg owego domu, zwróciła się ku odźwiernej:
— Zechciej mnie pani objaśnić proszę — wyrzekła.
— W czem takiem?
— Od jak dawna wzniesiono ten nowy dom?
— Od lat sześciu.
— Czy pani pochodzisz z Joigny?
— Mieszkałam tam przez lat dwanaście.
— Znałaś więc być może wdowę Fremy, która przyjmowała dzieci na wykarmienie?
— Wdowę Fremy? — powtórzyła kobieta — ach! przypominam sobie; na jej to gruncie ów dom zbudowano. Sięga to czasów ostatniej wojny.
— Miała ona syna, nieprawdaż?
— Tak, chłopca, wielkiego hultaja, on to właśnie sprzedał grunt, odziedziczony po matce.
— Pozostaje on jeszcze w Joigny?
— Na cmentarzu.
— Jakto, umarł? — zawołała z przerażeniem Joanna.
— Umarł i nikt go nie żałuję. Roztrwonił lekkomyślnie kilka tysięcy franków z trudem przez matkę zebranych, sprzedał grunt, domostwo i wreszcie bez grosza, ni odzienia, odtrącany przez wszystkich, jako pijak, włóczęga, utopił się w rzece. Czy pani jesteś jego krewną? — pytała, spostrzegłszy smutek, malujący się na twarzy przybyłej.
— Nie pani, lecz chciałam powziąć wiadomość co się stało z małą dziewczynką, powierzoną jego matce na wykarmienie, a której rodzice odebrać nie mogli, będąc zmuszonemi nagle opuścić Francyę.
— Ha! otóż to dobrzy rodzice... — mruknęła odźwierna. — Jak dawno to było?
— Przed dwudziestu laty.
— Nie mieszkałam natenczas w Joigny — odpowiedziała. — Gdym poznała wdowę Fremy, nie przyjmowała już dzieci, widziałam przy niej tylko jej syna, tego ladaco.
— Nie wspominała ona pani kiedy, iż pozostawiono jej dziecię na wychowanie?
— Nie mówiła mi o tem, łatwo jednak będzie się pani dowiedzieć co się stało z tym malcem.
— W jaki sposób? — zawołała z radością Joanna.
— Wdowa Fremy nie odbierając zapłaty, a ztąd chcąc pozbyć się dziecka, rzecz prosta, powiadomiła władzę aby się zajęła jego wychowaniem... Zgłoś się pani do mera lub prefektury, a tam otrzymasz potrzebne objaśnienia.
— Do mera, do prefektury, do władzy! — pomyślała biedna matka z rozpaczą — przytrzymanoby mnie w jednej chwili! I tu więc zarówno jak w Chévry nic zrobić nie mogę bez udowodnienia kim jestem, jakiem prawem upominam się o to dziecię!
Odźwierna wpatrywała się ciekawie w zadumaną Joannę.
— Sądzę, iż pani mnie zrozumiałaś? — wyrzekła.
— Zrozumiałam i postąpię według udzielonej mi rady. Dziękuję pani za okazaną uprzejmość, wybacz zakłopotanie jakie ci sprawiłam — odrzekła przybyła.
— Z przyjemnością pośpieszyłam usłużyć pani. Mieszkanie mera znajduje się w wyższej części miasta, w pobliżu prefektury — mówiła wskazując kobieta. — Potrzebujesz pani tylko most przebyć, a znajdziesz się przed nim.
Joanna odeszła; pojmujemy wszelako, iż nie udała się ani do mera ni prefektury, ale pytała sąsiadów mniemając, iż cośkolwiek bądź może dowiedzieć się zdoła. Wszędzie jednakże otrzymywała też same odpowiedzi. Nie wiedziano o żadnem dziecku, nic sobie nie przypominano. Zniechęcona i zrozpaczona mówiła sobie, iż wszystko już się dla niej skończyło.
Nie wiedząc gdzie szukać swej córki, czyliż ją mogła odnaleść? Jerzy, ten był przynajmniej w Paryżu, tak sądziła, rozpocznie więc poszukiwania w tem wielkim mieście i gdyby Bóg raczył jej przyjść z pomocą, odnaleść go może będzie mogła.
Wsiadłszy na pociąg wychodzący w nocy z Joigny, o świcie przybyła do Paryża, smutna, złamana niepowodzeniem, gotowa jednak rozpocząć swe dzieło mimo tysiąca nasuwających się jej przeszkód.
Podczas drogi ułożyła sobie plan postępowania.
— W Paryżu — mówiła sobie — nie mogę zamieszkać w umeblowanym pokoju, gdzieby żądano odemnie legitymacyj. Dwie moje podróże do Chévry i Joigny zmniejszyły nieco mój fundusz. Za pozostałą resztę pieniędzy, wynajmę stancyjkę gdzie na poddaszu, kupię łóżko żelazne, krzesło i stolik, podam nazwisko jakiebądźkolwiek i pocznę szukać roboty. Roboty, lecz jakiej, szycia? Igłą kobiety tak mało zarabiają i praca ta zajmuje im dzień cały, a ja potrzebuję wychodzić za odszukaniem moich dzieci... Zdajmy się na wolę Stwórcy... On może jaką dobrą myśl mi ześle. Główną jest rzeczą urządzić się nateraz w jakibądź sposób, aby policya mnie nie schwytała.
Gdy wysiadła na stacyi, miasto okrywał jeszcze zmrok ranny. Nie mogąc o tak wczesnej godzinie chodzić za wyszukaniem mieszkania, Joanna udała się na ulicę św. Antoniego do mleczarni, której drzwi właśnie otwierano.
Gdy po spożyłem tamże śniadaniu wychodziła, powietrze się ociepliło, śnieg topniał na ulicach i Paryż począł przybierać zwykłą ruchliwą swą powierzchowność. Słońce z poza chmur wyjrzało, jak gdyby wróżbę lepszej przyszłości niosąc jej sercu, czem orzeźwiona, nie tracąc czasu, udała się za odnalezieniem dla siebie schronienia.

XXVIII.

W okręgu Bastylii zdawało się jej, iż nie wynajdzie taniego mieszkania, udała się więc ku Marais, lecz i tam nic nie znalazłszy, przebyła Pont-Neuf, wchodząc w ulicę Mazarini’ego, a następnie Sekwany.
Tu wywieszona na bramie karta zwróciła jej uwagę.
Napis brzmiał:
Pokoik i gabinet zaraz do wynajęcia.
— Tu nie będzie drogo zapewne — wyrzekła, spojrzawszy na dom ubogi, i wszedłszy do korytarza zbliżyła się do okienka odźwiernej.
— Pani masz pokój do wynajęcia — spytała.
— Tak, pokój i gabinet na szóstem piętrze.
— Jaka cena tego mieszkania?
— Rocznie sto czterdzieści franków.
— Można je zobaczyć?
— Owszem, lokal jest wolnym, zaprowadzę panią.
I wziąwszy klucze odźwierna udała się z Joanną na facyatę.
— Podoba mi się to mieszkanie — wyrzekła wdowa. — Przybywszy ze wsi do Paryża by szukać tu pracy, nie radabym wydawać pieniędzy w zajeździe. Chciałabym je zająć, pójdę natychmiast za kupnem sprzętów.
— Dobrze, należy mi jednak panią uprzedzić, że u nas komorne kwartalnie płaci się z góry.
— Zaraz je zapłacę.
— Więc zgoda. Mam upoważnienie właściciela domu do przyjmowania zapłaty, na którą kwit pani wydam.
Obie kobiety zeszły na dół. Po zapłaceniu trzydziestu pięciu franków, odźwierna pokwitowała Joannę z odbioru, otrzymawszy od niej sztukę pięciofrankową za swoją fatygę.
— Pośpiesz się pani z zakupnem sprzętów — mówiła — pomogę ci w ustawieniu takowych.
— Gdzie mogłabym znaleść skład używanych mebli? — pytała wdowa.
— Bardzo blisko, na ulicy Jakóba, czwarty dom po lewej stronie. Powiedz pani, że przybywasz z rekomendacyi odźwiernej Perrin, w domu nr. 24, a dobre ci meble wybiorą.
Udawszy się pod adres wskazany, za nizką stosunkowo cenę, Joanna wybrała sprzęty, jakie nieodzownie potrzebnemi jej były, polecając przynieść sobie takowe w jak najkrótszym czasie. Następnie kupiła nieco bielizny, trochę ubrania i wróciła do wynajętej stancyjki oczekując na dostarczenie sprzętów.
Przed czwartą po południu, ubogie to umeblowanie nadesłanem jej zostało, ogień płonął w piecyku, oświetlając poddasze. Wdowa uklękła do modlitwy, dziękując Bogu za widoczną nad sobą opiekę i prosząc, aby ją nadal nie opuszczała łaska Wszechmocnego. Uspokojona i rzeźwiejsza na duchu, chcąc wiedzieć ile funduszu jej jeszcze pozostało, wysypała z woreczka na stół pieniądze. Niestety, fundusz ów nader się szczupłym okazał.
— Aby nie umrzeć z głodu — wyrzekła — trzeba co rychlej jakąś pracę sobie odnaleść. I wyszedłszy ażeby pożywić się czemśkolwiek, spostrzegła w ulicy sklep noszący na tablicy napis: Gospoda piekarzów.
Weszła tam bez wahania.


∗             ∗

Od dnia w którym Lucyan Labroue odebrał list od Jerzego, powiadamiający go o skutku przedsięwziętych starań, a razem naznaczający mu dzień następnego miesiąca na spotkanie z Pawłem Harmant, młodzieniec odżył zupełnie. Pracując z zapałem, oczekiwał chwili, w której zaopatrzony rekomendacyą młodego adwokata, spotka się z milionerem.
Przy powtórnem widzeniu się z Lucyauem, Jerzy opowiedział mu szczegóły swojej bytności u panny Harmant, oraz przyrzeczoną pomoc z jej strony. Syn więc Juliana Labroue nie wątpił o pomyślnym skutku tej sprawy! Posłuszny zleceniu swego towarzysza, nie mówił nikomu o powziętej nadziei z wyjątkiem Łucyi jedynie, nie wymieniając jej wszakże nazwiska właściciela zakładów, w których miał znaleść zapewniające sobie dobrobyt zajęcie. Łucya nie badała go wcale w tym razie. Wystarczało jej spełnienie danego przyrzeczenia przez Jerzego Darier, które miało przyspieszyć upragnioną chwilę zaślubin obojga zakochanych. Widząc narzeczonego swobodnym, wesołym, odzyskała wrodzoną swą żywość i chęć do pracy.
W obecnej chwili widzimy dziewczę wykończające pierwszą część roboty powierzonej sobie przez panią Augustę.
Suknię gotową prawie zupełnie upina ona kwiatami, aby osądzić, o ile harmonijnie ta całość przedstawiać się będzie; co ukończywszy rozpostarła kawał białego muślinu, opiąwszy nim suknię delikatnie, aby się nie pogniotła.
Była dziewiąta rano.
— Trzeba zjeść prędko śniadanie — wyrzekła — inaczej bowiem mogłabym zostać bez posiłku dzień cały. Przymierzanie potrwa długo zapewne, amerykankę tę bowiem trudno zadowolnić, jak mówiła pani Augusta, obok czego będę musiała szukać gazy i atłasu, których mi zabrakło, i okazać całość mojej zwierzchniczce.
To mówiąc rozpaliła maszynkę by odgrzać sobie na niej resztki wczorajszego obiadu.
— Ach! — zawołała nagle — otóż nie mam chleba, roznosicielka nie przyniosła mi go dziś, być może pozostawiła dla mnie u odźwiernej, zejść na dół potrzeba...
I nakrywszy stolik serwetą, postawiła na nim karafkę z wodą, pół butelki wina i pudełko sardynek.
— Szkoda, że Lucyan wyszedł — dodała z uśmiechem — zaprosiłabym go na śniadanie. Następnie poprawiwszy ogień W maszynce, szybko jak gazela zbiegła z szóstego piętra do odźwiernej.
— Czy roznosicielka nie zostawiła u pani dla mnie chleba? — spytała.
— Nie panno Łucyo. Tak dla pani, jak dla mnie nie przyniosła dziś wcale. Nieład jak widzę panuje w piekarni. Nie podobna nadal liczyć nam na nich, zmieniają wciąż roznosicielki i ztąd nieporządek się wkrada.
— Ach! to nieznośne w rzeczy samej — zawołało dziewczę — nigdy nam na czas nie dostarczają, a mnie tak pilno, mam odnieść robotę, chciałabym jaknajprędzej spożyć śniadanie i biegnąć.
— Kupiłam sobie funt chleba naprzeciwko w piekarni — wyrzekła kobieta — mogę pani kawałek udzielić, jeżeli zechcesz?
— Przyjmę z wdzięcznością — odpowiedziała Łucja.
Odźwierna otworzyła szafkę, a wydostawszy chleb odkroiła kawałek, podając go szwaczce.
Jednocześnie wysoka, szczupła i brzydka dziewczyna zastukała do drzwi stancyjki odźwiernej, trzymając w koszyku kilka bochenków chleba.
— Otóż roznosicielka! — zawołała Łucya — patrz pani, znów nowa...
I pośpieszyła otworzyć.
— Ależ to nie do wytrzymania! — mówiła wychodząc ku przybyłej odźwierna — skończy się na tem, że całkiem chleba przysyłać nam nie będziecie. Innej piekarni poszukać nam wypadnie!..
— Nie moja wina! — mruknęła z gniewem roznosicielka — zastępuję tę, którą wydalono wczoraj, nie znam jeszcze dobrze klienteli.
— Proszę o bochenek dwu funtowy — Łucya wyrzekła — i jeśli pani nadal roznosić będziesz, to przychodź na górę do mego mieszkania. Płacę natychmiast przy odbiorze.
— Nie będę roznosiła nadal — odpowiedziała kobieta — mam inne zajęcie. Właścicielka szuka nowej roznosicielki.
— Piękna nadzieja! — mruknie odźwierna — przez kilka dni zatem do południa na chleb czekać będziemy.
Łucya zapłaciwszy należność, wróciła spiesznie do siebie, a w kwandrans spożywszy śniadanie, wzięła ostrożnie pakiet owinięty płótnem na zewnątrz, wsiadła w powóz jaki znalazła w pobliżu, rozkazując się wieść do pałacu przy ulicy Murillo, według udzielonego adresu.
Córka Pawła Harmant była od kilku dni mocniej słabą. Napady kaszlu, rozrywającego jej piersi, stawały się częstszemi i uporczywie się przedłużały. Cierpienie to drażniło organizm dziewczęcia. Po gwałtownych atakach nerwowych, następowało osłabienie. Głęboki smutek Maryę ogarniał natenczas, gorzko płakała sama nie wiedząc czego. Wtedy to stawała się łagodną, tkliwą, uczuwającą litość dla nieszczęśliwych.
— Jestem bogatą — mówiła — powinnam dobrze czynić wokoło siebie, tak... wiele dobrego czynić powinnam, to ulgę przynieść mi może w cierpieniu!..

XXIX.

Siedzącej w zadumie córce milionera oznajmiono, iż jakaś młoda dziewczyna, przysłana ze szwalni, chce się z nią widzieć.
Marya wydała polecenie wpuszczenia przybyłej.
— Cóż panno Łucyo — pytała wchodzącej żartobliwie — dokonałaś pani cudu, według słów pani Augusty?
— Starałam się — odpowiedziała szwaczka — wywiązać jak najlepiej z powierzonej sobie roboty, niewiem wszelako, czy pani będziesz zadowoloną?
— Przynosisz mi suknię już wykończoną?
— O! nie, przygotowaną dopiero, radabym przymierzyć ją pani.
— Dobrze, ale czy oznaczyłaś, w jaki sposób spódnica i stanik mają być przyozdobione kwiatami?
— Oznaczyłam, natychmiast pani pokażę.
Tu szwaczka zdjąwszy pokrycie rozłożyła suknię na kanapie.
— Ślicznie, przecudnie — wołała córka Pawła Harmant. Sposób jej przystrojenia jest nader oryginalnym.
— Ja to wymyśliłam — rzekła z naiwną dumą robotnica.
— Winszuję pani, szczerze winszuję. Masz gust wytworny.
Marya powoli odzyskiwała wesołość. Zniknęła bladość jej twarzy, mimo, że drobny, suchy kaszel napastować jej nie przestawał.
— Biedne dziecię — myślała Łucya — ona rzeczywiście jest chorą.
I ta uboga dziewczyna całem sercem żałowała milionerki.
— Zaczniemy przymierzać więc — poczęła Marya.
— Jestem na rozkazy pani.
— Czy mam przywołać pokojówkę?
— To nie potrzebne, ja ją chętnie zastąpię.
Rozpoczęło się przymierzanie, owa tak ważna czynność znana dobrze naszym czytelniczkom.
Marya pociągniona sympatycznym wyrazem twarzy robotnicy zawiązała z nią rozmowę.
— Jak dawno pani pracujesz w zakładzie pani Augusty? — pytała.
— Od piętnastu miesięcy...
— Zdaje się, że ona panią bardzo lubi?
— W rzeczy samej okazuje mi wiele życzliwości.
— Wspominała mi kiedyś, iż życzyła sobie, byś pani u niej zamieszkała.
— Tak jest, wolę jednak pracować u siebie.
— Mieszkasz zapewne przy rodzicach lub krewnych?
— Nie mam wcale rodziny — Łucya smutno odrzekła.
— Jesteś więc sierotą?..
— Nic nie wiem. W pierwszym roku mojego życia oddaną zostałam do przytułku dla niemowląt.
— Do przytułku dla porzuconych dzieci? — powtórzyła Marya.
— Tak pani.
— Zatem twój ojciec i matka opuścili cię?.. ach! to okropne...
— Smutne w rzeczy samej — odpowiedziała dziewczyna — czuję albowiem, iż kochałabym tkliwie mą matkę. Nigdy jednakże na myśl mi nie przyszło złorzeczyć jej za to. Przyszedłszy z wiekiem do zastanowienia, wytłomaczyłam sobie, iż ona nie była winną, że być może głód, nędza, zmusiły ją do tego postąpienia, nad którem zapewne wiele cierpiała.
— Masz słuszność — odparła córka Pawła Harmaut — chociaż co do mnie, wołałabym umrzeć raczej z głodu, niźli rozłączyć się z dzieckiem. W tym razie matka twoja w części zasługuje, być może na uniewinnienie, lecz ojciec twój... ojciec?..
— Mój ojciec może umarł... matka wdową być mogła...
— To prawda.
— Zresztą — dodała Łucya — czyż mało znajduje się nieszczęśliwych, uwiedzionych dziewcząt, pozostawionych wraz z dzieckiem?..
— I w tem masz słuszność zupełną — szepnęła Marya w zadumie. — A czy nie powiedziano ci kiedy w przytułku, w jaki sposób zostałaś tamże oddaną? Czyli nie pozostawiono jakiego znaku, wskazówki, po których mogłabyś kiedyś odszukać swą matkę?
— Pytałam o to, przyszedłszy do dojrzałego wieku.
— I cóż ci odpowiedziano?
— Że jednocześnie z oddaniem mnie tam, pozostawiono coś, co pozwoliłoby mej matce kiedyś mnie odnaleźć?
— Cóż to było takiego?
— Przepisy zakładu wzbraniają wyjawiania miejscowych tajemnic.
— Czyż podobna? ależ to bezrozumne postanowienie!
— I ja to uznaję zarówno, lecz z drugiej strony obawiają się może, ażeby opuszczone dzieci, wprowadzone na fałszywą drogę źle zrozumianemi wskazówkami.. nie wnosiły zamięszania i niepokoju do rodzin powszechnie szanowanych. Zresztą dochodzenie ojcostwa jest wzbronionym...
— Do czego więc służy ów znak, pozostawiony przy oddaniu dziecka?
— Pozwala on rodzicom upomnieć się kiedyś o opuszczone dziecię, jeżeli sumienie popchnie ich ku temu, lub zmiana położenia da im możność zajęcia się jego wychowaniem. Dzień i godzina, w których dziecię w przytułku umieszczonem zostało, zapisanemi są w księgach regestrowych. Jednocześnie notują tam szczegółowo ubranie dziecka, znaki na jego bielźnie, jeśli takowe istnieją, jakieś drobne wskazówki, umieszczone przy niem, któreby je w przyszłości poznać dozwoliły. Każde z dzieci oznaczone jest numerem. Ja miałam numer dziewiąty, do tego numeru dołączają imię dziecka, tworząc tym sposobem listę niejako stanu cywilnego opuszczonych dzieci, z której mogłyby korzystać one w dalszem swem życiu.
— Wszystko to dziwnym mnie smutkiem przejmuje — wyrzekła córka milionera — smutne to i straszne zarazem... Jak dawno oddaną zostałaś do tego przytułku? — spytała po chwili.
— Przed dwudziestu laty. Tam zostałam wychowaną i nauczyłam się pracować. Gdym poczynała rok szesnasty życia, umieszczono mnie w szwalni, u pewnej zacnej kobiety, która, nie szczędząc mi rad, ani przestróg uczciwych, prawdziwą, była mi matką. Zgon jej oblałam gorącemi łzami. Miałam natenczas lat dziewiętnaście. Mogłabym była znaleźć miejsce w przytułku jako robotnica, wołałam jednak sama u siebie pracować. Zebrawszy nieco zaoszczędzonych pieniędzy, kupiłam sobie sprzęty, wynajęłam pokoik i udałam się do znakomitszych magazynów, prosząc o robotę. Jedna z modniarek, u której przez rok pracowałam, wyjechała na obczyznę, natenczas pani Augusta przyjęła mnie i dotąd u niej pozostaję.
— Ileż lat masz, Łucyo, obecnie — pytała Marya — wszak pozwolisz mi się tem imieniem nazywać, nieprawdaż?
— Najchętniej — odpowiedziało dziewczę; — uważam to za dowód wysokiej życzliwości dla siebie ze strony pani i jestem ci wdzięczną.
— Powiedz mi zatem, ile masz lat obecnie?
— Zaczęłam rok dwudziesty drugi?
— Dlaczego, posiadając tyle gustu i zręczności, nie otworzyłaś na własną rękę magazynu?
— Ponieważ do tego potrzeba dwóch rzeczy, których nie posiadam.
— A mianowicie?
— Najprzód klijenteli, a następnie kapitału na pierwsze urządzenie zakładu.
— Zdaje mi się, że posiadając podobnie korzystną zdolność, łatwoby ci było znaleźć męża, jeśli nie bogatego, to w każdym razie z pewną sumką pieniędzy, która posłużyćby mogła na urządzenie szwalni, klijentela zaś wkrótceby się potem znalazła.
Na wspomnienie męża Łucya się zarumieniła.
— Ej! ja zgaduję — zawołała Marya z uśmiechem, spostrzegłszy zakłopotanie dziewczyny — ty masz już narzeczonego...
— Tak... w rzeczy samej — odrzekła zapytana.
— I rychłoż nastąpią zaślubiny?
— Nic nie wiem. Ten, którego kocham, nie posiada majątku, oczekujemy więc, gdy przy staraniach zdoła pozyskać odpowiednie dla siebie miejsce. Po wyjściu za mąż szyciem sukien zajmować się nie będę, żąda on bowiem, bym w zupełności poświęciła się domowemu gospodarstwu.
— Niesłusznem mi się to wydaje — odrzekła Marya — lecz w każdym razie żona do woli męża stosować się powinna. W dniu twoich zaślubin, droga Łucyo — dodała — przyjemnie mi będzie przysłużyć ci się jakąś drobną sumką na pierwsze zagospodarowanie, pod warunkiem jednakże, iż twój mąż dla mnie wyjątkowo pracować ci pozwoli.
— Będę go o to prosiła — wyrzekło dziewczę z uśmiechem — i mam nadzieję, że nie odmówi, skoro opowiem mu o życzliwości, jakiej ze strony pani doznałam.
Przez cały czas tej rozmowy trwało przymierzanie; całość balowej sukni okazała się bez zarzutu. Łucya, złożywszy ją starannie, okryła muślinem, dopomagając następnie swej klijentce przywdziać ciepły błękitny negliż flanelowy.
— Na kiedy pani będzie potrzebowała tej sukni? — spytała.
— Na przyszły czwartek. Jestem zaproszoną w tym dniu wraz z ojcem na tańcujący wieczór do jego przyjaciół.
— Będzie wykończoną na czwartek nieodmiennie; chciałabym jednak prosić, byś mi pani pozwoliła ubrać cię w nią mnie samej. Gdyby się okazały potrzebnemi jakie drobne poprawki, uskutecznię je na poczekaniu.
— Dziękuję ci z całego serca, przyjemnie mi będzie mieć cię obok siebie w owej chwili. Mam zamówić u pani Augusty kilka dla siebie kostiumów, zobowiążę ją więc, ażeby zleciła tobie odrobienie takowych. Pragnę odtąd jedynie przez ciebie być ubieraną.
— Szczęśliwą się uczuję, mogąc dla pani pracować — odpowiedziała Łucya.


XXX.

— Gdzie mieszkasz, drogie dziecię? — pytała dalej milionerka.
— Przy skręcie ulicy Bourbon Nr. 9.
— Gdzież to jest ulica Bourbon?
— Na wyspie Świętego Ludwika.
— Dobrze, zapiszę sobie twój adres. Czy zauważyłaś — mówiła dalej Marya — iż to jest ten sam numer, pod którym zostałaś zapisaną w przytułku dla opuszczonych dzieci?
— Tak, jest to traf, wypadek...
— Bywasz niekiedy w przytułku dla odwiedzania znajomych?
— W pierwszym roku, po wyjściu, bywałam tam niekiedy, przepisy zobowiązywały mnie do tego, dziś, gdy jestem starszą, zaniechałam tych odwiedzin, nie mając zresztą czasu ku temu.
— Do widzenia zatem, Łucyo, we czwartek.
— Do widzenia, pani. Dzięki serdeczne składam za twoją dla mnie życzliwość — wyrzekło dziewczę, odchodząc.
Z ulicy Murillo Łucya kazała się zawieźć do pani Augusty, która ją pochwaliła za dokładne wykonanie roboty.
Po odejściu młodej szwaczki Maryę ogarnął smutek. Usiadłszy przed płonącem ogniskiem kominka, myślała o niej.
— Biedna sierota bez ojca i matki — szepnęła. Opuszczona przez tych, którzy ją kochać byli powinni i otoczyć tkliwą opieką! Smutneż to takie życie, zaprawdę! A jednak pomimo wszystko jest ona szczęśliwą! Nie cierpi tyle, ile ja cierpię... nie zna nudy, zniechęcenia... Żyje pełnem życiem, pracuje... wierzy w przyszłość i kocha! Kocha!... — powtórzyła po chwili milczenia. — Ach! słodką być musi ta miłość, gdy pozwala zapomnieć o smutkach i cierpieniach! Kocha i jest kochaną... a ja? ja będąc bogatą, czyż zaznam kiedy, co to jest miłość?...
Gwałtowny atak kaszlu purpurą okrył oblicze dziewczęcia. Przyłożyła chustkę do ust, a skoro ją odjęła, ukazały się plamy krwi. Marya pobladła.
— Krew! krew... — szepnęła — zkąd i dlaczego? W piersiach mnie pali... czuję, jak gdyby tam ktoś nasypał rozżarzonych węgli.
Dwie łzy spłynęły na jej policzki. Podniosła się, ażeby wziąć łyżkę lekarstwa, poczem wróciwszy, usiadła przed ogniskiem.
— Ach! jakżebym chciała kochać jak ona... — wyrzekła z westchnieniem, zatapiając się w dumaniu.


∗             ∗

Sklep korzenny, nad którym widniał napis: Gospoda piekarzów, a do którego weszła wdowa Fortier, aby się posilić czemśkolwiek, znanym był w tej okolicy miasta. Było to miejsce schadzek czeladzi piekarskiej, terminatorów, oraz roznosicielek chleba w tym cyrkule. Większość ich przychodziła tu na śniadania, obiady i wieczerze. Zakład ten składał się z czterech pokojów: sali, w której znajdował się wielki stół w kształcie biurka, gabinetu oświetlonego gazem, gdzie dwanaście osób mogło się pomieścić wokoło okrągłego stołu, wielkiej drugiej sali, zapełnionej małemi stolikami dla przybywających konsumentów, i wreszcie kuchni, w której właścicielka królowała, pośród błyszczących rondli miedzianych, w otoczeniu trzech dziewcząt służących.
Każdy z kwartałów Paryża zawiera w sobie jeden lub dwa takie domy, przeznaczone na miejsce zebrań dla pracujących w piekarskiem rzemiośle. Rozmowy bywają tu nader ożywione, wszyscy się znają nawzajem, każdy opowiada sąsiadowi osobiste swe sprawy.
Do tej to właśnie wielkiej sali, na wpół zapełnionej przybyłymi, weszła Joanna Portier. Spostrzegłszy obiadujących, słysząc ich głośne opowiadania, przeplatane wybuchami wesołego śmiechu, ku drzwiom się cofnęła.
Przechodząca natenczas służąca zbliżyła się ku niej.
— Możesz pani wejść — wyrzekła — znajdzie się miejsce dla ciebie.
— O! jest, jest miejsce — zawołał dwudziestoletni chłopiec piekarski, spostrzegłszy wąchanie przybyłej — tu proszę, tu przy mnie. Jesteśmy wszyscy piekarze — mówił dalej — a choćbyś pani do nas nie należała, to nic nie szkodzi, przyjmiemy cię gościnnie.
Joanna, uśmiechnąwszy się, siadła obok chłopca, który posunął się, ażeby więcej zrobić jej miejsca.
— Co pani mam podać? — pytała służąca, wymieniając potrawy.
Joannna wybrała sobie kilka dań, prosząc o przyniesienie takowych.
— Słuchaj no, Tourangeau — zawołał nagle chłopiec, przy którym miejsce zajęła, spoglądając w stronę siedzącego nieco dalej swego towarzysza — odnalazłem środek, który uleczy moją majstrową z nerwowych ataków, a majstra powstrzyma, iżby nie leciał do niej z obcęgami...
— Jakiż to środek? odrzekł zapytany.
— Potrzeba im dobrej roznosicielki chleba.
— Ba! — zawołał, śmiejąc się, Tourangeau — znajdź taką! Jest to biały kruk między dzisiejszymi roznosicielkami, zwłaszcza w zimowej porze, wśród mrozu i śniegu. Kładą się do łóżek jedna po drugiej i nie chcą pracować. W ciągu dwóch tygodni u mojej majstrowej pięć ich się zmieniło.
— Ha! ha! — to u nas jeszcze lepiej — zaśmiał się pierwszy; — przez dwa tygodnie sześć ich przyjęto i odprawiono! Kupujący uskarżają się i grożą, iż chleb brać będą gdzieindziej, co we wściekłość wprawia majstra i majstrową. Jutro od rana własna ich służąca chleb roznosić będzie, znasz dobrze jej ślamazarność, nie skończy czynności tej do wieczora. Gdyby się jaka porządna kobieta trafiła obecnie, otrzymałaby trzy franki dziennej zapłaty i dwa funty chleba — mówił dalej. — Cóż, Tourangeau — dodał — nie znasz ty takiej? mógłbyś nam ją, przysłać...
— Nie, nie znam — odparł zapytany.
Joanna słuchała całej tej rozmowy z łatwą do zrozumienia uwagą. Po spożyciu obiadu czekała. Stoły zwolna się opróżniały. Chłopiec, siedzący obok niej, wziął dziennik i czytać go zaczął. Po upływie kwadransa wypił resztę czarnej kawy ze stojącej przed nim filiżanki, schował swój dziennik do kieszeni i podniósł się, by odejść.
Joanna powstawszy, zbliżyła się ku niemu.
— Wybacz pan, że go zatrzymuję — wyrzekła.
— Czem mogę służyć, matko? — zapytał.
— Mówiłeś pan przed chwilą, że twój pryncypał potrzebuje roznosicielki chleba...
— Tak jest, miałażbyś mieć kogoś do tego? A może sama chcesz przyjąć ten obowiązek, hę?
— Chętniebym go przyjęła...
— Pełniłaś kiedy tę czynność?
— Dotąd nigdy jeszcze. Zdaje mi się jednak, że to nie jest zbyt trudnem. Potrzebując zapracować na swe utrzymanie, pilniebym się temu oddała i wkrótce obeznała z klientelą. Jestem pewną, że ci, którzy mnie przyjmą, będą ze mnie zadowoleni.
— Widzę, żeś roztropną i inteligentną, uprzedzam cię jednak, że mimo, iż ta czynność łatwą być się zdaje, jest ona utrudzającą.
— Mam siłę, posiadam chęć do pracy i odwagę!..
— Będziesz musiała, matko, przez pięć godzin dziennie ciężko pracować z koszem na plecach, lub pchać przed sobą zamknięty wózek w razie deszczu lub śniegu. A ileż pięter przejść będziesz musiała dziennie! To gorzej niż wdrapać się dwanaście razy na szczyt kolumny Bastylii! — zaśmiał się we— Powtarzam, jestem silną, potrzebuję na życie zarobić — odrzekła wdowa.
— Znasz dobrze Paryż?
— Nie wiele; wasi klienci jednakże zamieszkują zapewne w tym samym cyrkule?
— Mamy ich w calem mieście.
— Gdzie mieszka pryncypał?
— Przy ulicy Delfinatu.
— Znam tę ulicę.
— Mamy kupujących wzdłuż i wszerz miasta, aż ku ulicy de Marais — ciągnął dalej chłopiec.
— W jednym dniu obeznam się z tem wszystkiem, nóg swoich oszczędzać nie będę. Sądzisz pan, iż pryncypał mnie przyjmie, skoro mu się przedstawię? — pytała.
— Rzecz pewna. Od trzech dni poszukuje pilnie kobiety do roznoszenia chleba. Powiem majstrowi, że pani przyjdziesz jutro zrana porozumieć się z gospodynią, gdyż pani Lebret wyłącznie się tem zajmuje.
— Proszę, uczyń mi pan tę przysługę, Bóg cię za to wynagrodzi!
Brzmienie głosu mówiącej wzruszyło serce piekarskiego terminatora.
— Upewniam panią, że zrobię, o co prosisz, wyglądasz bowiem na dzielną i uczciwą kobietę. Jutro zrana przychodź do sklepu, objaśniwszy, iż przybywasz z rekomendacyi lugdańczyka, pod tem to bowiem nazwiskiem wszyscy mnie znają; przyjdź, a zastaniesz tam gospodynię.
— O której godzinie mam przyjść?
— Pomiędzy siódmą a ósmą zrana.
— Na ulicę Delfinatu?
— Tak, numer 15-ty, piekarnia Lebreta, wszyscy ją znają, tam ja pracuję. Zatem do widzenia, mateczko — kończył wesoło — bądź spokojną, zaręczani ci, iż otrzymasz to miejsce. Lecz jeszcze słowo — dodał, wracając się odedrzwi — trzeba ci będzie obeznać się z różnemi gatunkami bułek i chleba, oraz pamiętać ich nazwy, ażebyś nie myliła się przy dostarczaniu takowych.
— Dużo jest tych gatunków?
— Niezbyt wiele. Kulki okrągłe, rozłupane, placuszki, rogale, grajcarki wiedeńskie, angielskie świąteczne fujarki, chleb bielszy, śniadszy, plecionki, strucle, benedyktynki; zapiszę ci to wszystko dla pamięci. Ale... jakże się matko nazywasz?
— Eliza Perrin — odpowiedziała Joanna.
— Dobrze, to nam wystarcza...
Tu lugduńczyk wyszedł z restauracyi, podążając w stronę piekarni.

XXXI.

Joanna, zapłaciwszy za obiad, wróciła do swego nowego mieszkania.
— Roznosicielką chleba... — powtarzała, idąc na najwyższe piętro. — Pięć godzin pracy codziennie... Zarobię trzy franki i bochenek chleba. Przez resztę godzin jednak wolną pozostanę i będę mogła użyć tego czasu na odszukanie mojego syna. O! jak mi ta zwłoka do jutra długą się być wydaje!
Wczesnym wieczorem udała się na spoczynek, a mimo doznanych wzruszeń, sen nią wkrótce owładnął. Wstawszy nazajutrz równo ze świtem, uczuła się znacznie pokrzepioną na siłach. Punktualnie o siódmej poszła do piekarni na ulicę Delfinatu. Zastała tam gospodynie, zajętą gatunkowaniem bułek i chleba. Lugduńczyk nie zapomniał danej obietnicy. Skoro tylko wdowa ukazała się w progu, pani Lebret, oczekująca na roznosicielkę z najwyższą niecierpliwością, powitała ją uprzejmym uśmiechem.
— Pani to jesteś zapewne, o której mówił nam wczoraj nasz terminator? — spytała.
— Tak, ja to właśnie.
— Chcesz pani objąć miejsce roznosicielki?
— Życzyłabym sobie...
— Czyś pani dotąd nie pełniła tego obowiązku?
— Nigdy jeszcze. Mam jednak nadzieję, że dobra wola zastąpi wprawę; będę się starała usilnie, ażeby panią zadowolnić.
— Myślę, iż zobopólnie będziemy z siebie zadowolone.
— Przyjmujesz mnie więc pani? — pytała Joanna.
— Przyjmuję... choćby czasowo, na próbę. Gdzie pani mieszkasz?
— Ulica Sekwany, numer 24. Przybyłam ze wsi, gdzie cd bit trzech zamieszkiwałam.
— Jesteś pani zamężną?
— Jestem wdową.
— To objaśnienie jest dostatecznem. Powierzchowność pani starczy mi za wszelkie poświadczenia. Nazwisko pani?
— Eliza Perrin.
— Zatem, Elizo, od jutra zaczniesz pełnić swój obowiązek. Dziś moja służąca oprowadzi cię po mieszkaniach klientów, według udzielonych adresów, ażebyś wiedziała, którzy biorą na kredyt, płacąc miesięcznie, a którzy natychmiast przy odbiorze chleba należność uiszczają. Przy dobrej chęci i bystrości umysłu, jakie widzę, że posiadasz, wkrótce obeznasz się z tą całą manipulacyą.
— O której godzinie mam do sklepu przychodzić?
— O szóstej rano.
— Będę przybywała raczej wcześniej, niż później.
— Mimo, że niektórzy z naszych konsumentów mieszkają daleko, będziesz musiała przychodzić tu jeszcze o 9-ej godzinie dla zdania mi rachunku. Następnie po raz drugi musisz przyjść o piątej wieczorem, ponieważ mamy w tym obrębie miasta domy i restauracye, gdzie wcześniej wydają obiady. Ta robota jednak nie potrwa długo, zajmie ci ona najwyżej około dwóch godzin.
— Dobrze, pani.
— Pobierać za to będziesz trzy franki dziennie i dwa fanty chleba; to cena przez nas dla roznosicielek ustanowiona.
— Zgadzam się na nią.
— Przyjdź zatem dzisiaj w południe, moja służąca zaprowadzi cię do klientów, którzy kupują chleb rano i do tych, którzy potrzebują go wieczorem.
— Przyjdę w południe nieodmiennie.
— Oto — wyrzekła pani Lebret, dobywając z szufladki sztukę dziesięciofrankową — przyjmij odemnie na szczęśliwy początek.
Joanna, zarumieni wszy się, podziękowała i odeszła uradowana.
W południe przybyła do piekarni, gdzie miejscowa służąca już na nią oczekiwała. Poszły razem i wdowa Fortier notowała sobie w pamięci wszystkich klientów, odbierających chleb rano. Następnie poszła powtórnie wieczorem z taż samą suchą i gniewliwą dziewczyną, którą widzieliśmy przybywającą do odźwiernej domu, gdzie Łucya zamieszkiwała, poczem, odebrawszy od pani Lebret polecenia na dzień następny, wróciła do siebie. Joanna nie mogła w domu obiadować; całodzienna praca, oraz zamierzone poszukiwania, nie pozwoliły jej kuchnią się zajmować. Widząc, iż w Gospodzie piekarzów potrawy nie były nazbyt drogiemi, tam stołować się postanowiła. Spotkawszy lugduńczyka, dziękowała mu gorąco za udzieloną sobie pomoc w tej sprawie.
— Nie uczyniłem nic tak wielkiego — mówił chłopiec — cieszy mnie, żem ci mógł być użytecznym, matko Elizo.
I odtąd nazwa matki Elizy została nadaną Joannie w piekarni, gdzie uważano ją jako jedną ze swoich.
Nazajutrz rano, o oznaczonej godzinie, wdowa była na stanowisku. Czas był pogodny, lecz zimny. Nowa roznosicielka wołała wziąć pudło z chlebem na plecy, niż pchać przed sobą wózek, i przyodziana długim fartuchem z błękitnego płótna, z nożem wiszącym u pasa, rozpoczęła obchód swych konsumentów. W książce adresowej wpisała sobie drogowskaz, aby jaknajmniej tracić czasu na poszukiwania. Ulica Bourbon była najbardziej oddaloną, zostawiła ją więc sobie na ostatek. Przybyła tam o w pół do dziewiątej.
— Otóż znów nowa roznosicielka! — zawołała, ujrzawszy ją odźwierna.
— Tak jest — odrzekła z uśmiechem Joanna; — miej pani jednak nadzieję, że ta długo pozostanie...
— Będziemy zadowoleni, jeżeli codzień tak punktualnie, jak dzisiaj chleb dostarczycie.
— Będę się starała; a teraz proszę wskazać mi piętra, na które mieszkańcom mam zanosić pieczywo.
Po otrzymanem objaśnieniu zaczęła obchodzić klientów.
Przybywszy na szóste piętro, ujrzała dwoje drzwi naprzeciw siebie, a nie widząc napisu, przystanęła rozmyślając, w które zapukać, gdy nagle Łucja ukazała się w progu.
— Ach! zapewne to chleb przynosisz mi pani? — spytała.
— Tak jest — odrzekła Joanna, olśniona pięknością dziewczęcia. — Bochenek dwufuntowy, nieprawdaż?
— Właśnie dwufuntowy, proszę, wejdź pani, zaraz zapłacę.
Wdowa weszła do stancyjki, w której porządek i czystość zwróciły jej uwagę. Przystanąwszy, wsparła się o poręcz krzesła, ciężko oddychając po przebyciu tylu pięter z ciężarem na plecach.
— Utrudziłaś się pani — wyrzekła Łucya, dając jej pieniądze.
— Tak, nieco. Długą przestrzeń przebyłam; jest to czynność, którą wykonywam raz pierwszy.
— Proszę, chciej pani usiąść na chwilę.
— Dziękuję, śpieszyć mi trzeba — odpowiedziała; — muszę zdać w sklepie rachunek, poczem powrócę do siebie.
Mówiąc to, Joanna jednak nie odchodziła; stała w miejscu, jak gdyby dziwną przykuta siłą, nie mogąc wzroku oderwać od uroczej1 postaci dziewczęcia.
— Nie przyzwyczaiłaś się pani jeszcze do rzemiosła roznosicielki — mówiła Łucya dalej.
— Tak, lecz wkrótce nawyknę do tego, mam nadzieję, iż nie zbraknie mi siły. Do widzenia!
— Do widzenia!
Wdowa, postąpiwszy parę kroków, zatrzymała się przy drzwiach, czuła, iż nogi jej jak gdyby wrosły w to miejsce... spojrzała wokoło po stancyjce. Dostrzegła maszynę do szycia i rozrzucone kawałki jedwabnych materyi.
— Pani jesteś szwaczką? — spytała.
— Tak, igłą na życie zarabiam.
— Co do mnie, nie potrafiłabym szyć sukien z tak drogich jedwabiów, jakie tu widzę. Pracujesz pani zapewne dla osób bogatych?
— W samej rzeczy — odpowiedziała Łucya — co nie przeszkadza mi i dla ubogich zarówno pracować po niższej cenie.
— Ach! pani jesteś dobrą, jak widzę.
— Rzecz najzwyklejsza... sądzę, iż każdy by to uczynił.
— Zatem pani codziennie chleb mi przynosić będziesz — spytało dziewczę, zmieniając rozmowę.
— Dopóki będę roznosicielką u pani Lebret, a mam nadzieję, że to potrwa dłużej.
— Jeżeli chodzenie po wschodach utrudza panią — mówiła szwaczka — zechciej zostawiać chleb u odźwiernej, która pani za niego zapłaci. Przechodząc, wezmę go sobie. Potrzebujesz pani powiedzieć tylko, że to chleb dla panny Łucyi.
Na wymówione to imię Jooanna pobladła, serce gwałtownie bić jej zaczęło.
— Ach! — szepnęła — pani nazywasz się Łucya...
— Tak.
— Piękne imię... imię, które lubię nad wyraz!
Jednocześnie Lucyan Labroue, posłyszawszy rozmowę w pokoju Łucyi, wyjrzał i wszedł. Spostrzegłszy go, Joanna się cofnęła.
— Do widzenia jutro! — wyrzekła — obrzucając dziewczę pełnem życzliwości spojrzeniem.

XXXII.

Przez gałą drogę, wracając do piekarni na ulicę Delfinatu, roznosicielka chleba myślała o pięknem dziewczęciu.
— Łucya! — powtaczała z cicha — ona nazywa się Łucya, jak moja córka! Ach! ileż wspomnień bolesnych obudzą we mnie to imię! Widok tej młodej szwaczki dziwę sprawia na mnie wrażenie... Dźwięk jej głosu, spojrzenie, przyśpieszają — bicie mojego serca... Córka moja byłaby w jej wieku obecnie, i równie piękną jak ona... Czyż ja ją kiedy zobaczę? Co się z nią stało? Gdybym choć wiedzieć mogła, czy żyje? Jakież straszne męki ja znoszę, nie mogąc bez narażenia się zwrócić ku tym, którzyby mnie objaśnić zdołali w tym względzie. Badanoby mnie, dlaczego pytam o to, w jakim celu? Przytrzymanoby mnie niechybnie, a wówczas na zawsze, bez odwołania! Nie, nie!... na siebie samą tylko i traf szczęśliwy liczyć mi należy. Będę odwiedzała, wszelako to młode dziewczę, codziennie jej chleb jej przynosząc, sprawi mi to ulgę; ach! ona mi tak przypomina mą córkę!...
Tak rozmyślając, wdowa Fortier przybyła do piekarni, gdzie właścicielka nie szczędziła jej pochwał za okazaną punktualność i gorliwość, ciesząc się, iż odnalazła nareszcie kobietę, godną zaufania. Nazajutrz, jak i dni następnych, Joanna, zamiast zostawiać chleb u odźwiernej przy ulicy de Bourbon, wchodziła na szóste piętro, aby go osobiście Łucyi doręczyć.
Dziewczę czuło się być coraz więcej pociąganem dziwną, niewytłumaczoną sympatyą ku tej kobiecie, wykonywującej z taką odwagą ciężką swą pracę.
Zwykle na tym domu kończyła roznosicielka swój obchód, starając się choć przez kilka minut pozostać w pokoju szwaczki. Widząc Łucyę siedzącą przy pracy, pochłaniała ją oczyma, odchodząc z sercem, pełnem radości. Biedna kobieta zadawalniała się tem niemem uwielbieniem, nie ośmieliwszy się pytać dziewczyny o jej przeszłość. Na cóż bo wreszcie przydać jej się to mogło, w jakim celu by ją zapytywała? Szwaczka nosiła wprawdzie imię jej córki, lecz ileż młodych dziewcząt tak się nazywa?... Czynić przypuszczenia, iż Łucya była jej córką, równałoby się szaleństwu. Często w czasie swego przybycia Joanna widywała Lucyana u jego narzeczonej: ani pomyślała jednakże, że ów młody, nieznany jej człowiek był synem Juliana Labroue, o którego zamordowanie niewinnie oskarżona, tyle wycierpiała!


∗             ∗

Zbliżał się oznaczony dzień powrotu mniemanego Pawła Harmant, którego Lucyan oczekiwał z łatwą do pojęcia niecierpliwością, czując, iż chwila ta rozstrzygnie o jego przyszłości. Przybycia milionera oczekiwano w drugim dniu noworozpoczętego miesiąca.
Przypomnij my sobie, iż Marya przy widzeniu się z Jerzym Darier powiedziała:
— Niech pański protegowany przyjdzie przedstawić się memu ojcu trzeciego.
W dniu pierwszym Lucyan otrzymał list od swego przyjaciela, w którym młody adwokat zapraszał go nazajutrz do siebie na śniadanie. Labroue przybył doń o oznaczonej godzinie.
— Wczoraj odebrałem list od panny Harmant — rzekł Jerzy, witając wchodzącego.
— W którym oznajmia, być może, iż nic zdziałać nie zdoła w tej sprawie? — przerwał Lucyan z niepokojem.
— Przeciwnie, donosi mi, iż mnóstwo silnie popieranych żądań względem otrzymania miejsca, o jakie ty się starasz, napływa ze wszech stron; córka pana Harmant przyrzeka mi jednak gorąco wstawić się za tobą, obok czego żąda, bym napisał od siebie list protekcyjny; pójdziesz więc w dniu jutrzejszym około dziesiątej rano na ulicę Murillo i zażądasz osobistego widzenia się z panną Maryą, która wydała już rozkazy, aby cię wpuszczono, poczem sama zaprowadzi cię do swego ojca.
— Dziękuję ci z całego serca, mój Jerzy — rzekł Labroue — ty jesteś opiekuńczym mym duchem.
— Przygotowałem już list do panny Harmant — rzekł Darier — oto jest.
— Niezapieczętowany?
— Umyślnie. Chcę, ażebyś go przeczytał i przekonał się o prawdzie słów moich.
— Ależ ja ci wierzę w zupełności.
— Przepytaj, proszę! Lucyan, otworzywszy list, czytał co następuje.

Kochany panie Harmant!

„Niejednokrotnie wspominałeś mi pan, iż życzyłbyś sobie znaleźć sposobność do wyświadczenia mi jakiej przysługi. Sposobność ta nadarza się obecnie, wskutek czego zwracam się do ciebie z mą prośbą. List ten zostanie ci wręczonym przez jednego z moich przyjaciół z kolegium, byłego ucznia szkoły rzemiosł, znakomitego mechanika i rysownika zarazem. Gdy jednak zdolność sama przez się nie popłaca wiele, przyjaciel mój, skutkiem przebytych wielkich nieszczęść rodzinnych, znajduje się obecnie bez miejsca, w położeniu, z którego przez wzgląd na jego zdolność wyswobodzić go nam należy. Upraszam przeto, chciej pan powierzyć memu szkolnemu koledze, Lucyanowi Labroue, obowiązek dyrektora robót w swojej fabryce, a upewniam, iż będziesz z niego zadowolonym. Mając nadzieję, iż nie odmówisz mej prośbie, z wyrazem wdzięczności łączę zapewnienie mego

szacunku i poważania.
Jerzy Darier.“
Po przeczytaniu tego listu Lucyan uścisnął rękę przyjaciela.

— Dziękuję, stokroć dziękuję — rzekł wzruszonym głosem.
— Podziękujesz mi, gdy rzecz dokonaną; zostanie — odpowiedział młody adwokat. — Włóż teraz list w kopertę, następnie schowaj go do pugilaresu i jutro o dziesiątej zrana zadzwoń do pałacu przy ulicy Murillo.
Nazajutrz Labroue ubrał się nadzwyczaj starannie, chcąc jaknajkorzystniej przedstawić się córce milionera. Nie czynił tego skutkiem lekkomyślnej chęci podobania się jej, lecz dla zyskania względów dziewczęcia, które mu tak potrzebnemi były.
Przed wyjściem wstąpił na chwilę do Łucyi. Dziewczę siedziało pogrążone w smutnej zadumie.
— Odchodzisz? — spytała.
— Tak, ukochana...
— Gorące moje życzenia towarzyszyć ci będą.
— Wiem o tem. Lecz powiedz mi, dlaczego tak smutną cię widzę?
— Miałam przerażający sen tej nocy.
— Sen? — powtórzył z uśmiechem młodzieniec.
— Tak... dręczą mnie żałobne jakieś przeczucia, jestem prawie pewną, iż to się nie uda...
— Czemu się zmieniasz w złowrogie ptaszę, me dziecię? — mówił Labroue — i to wówczas, gdy idę pełen nadziei... idę, ażeby otrzymać sposobność do pracy, która ma zapewnić wspólne nasze szczęście? Powodując się snami, wątpisz o skutku, któremu tyle znaczenia nadać powinnaś! To źle... źle, ukochana!
— Nie moja wina — odparło dziewczę, usiłując się uśmiechnąć — silniejsze to od mojej woli. Chciałam wszystko ukryć przed tobą, niepodobna mi jednak. Wyczekiwałam z upragnieniem tej chwili, w której miałeś zostać przedstawionym właścicielowi fabryki, a skoro nadszedł ów moment, drżę cała...
lękam się czegoś! Zdaje mi się, iż z tego wszystkiego wyniknie dla nas obojga jakieś straszne nieszczęście.
— Skutkiem snu twego, nieprawdaż?
— Tak.
— Wszak nie masz innych powodów obawy?
— Nie, nie mam.
— Uspokój się więc, proszę, twój sen zwodzi cię w tym razie. Jakim sposobem mogłoby wyniknąć coś złego z mojej wizyty u przemysłowca, milionera, mającego otworzyć we Francyi wielkie warsztaty, które go zbogaciły w Ameryce i nazwisko jego okryły sławą w całym świecie...
— Jak on się nazywa? — spytała.
— Jerzy prosił mnie o zachowanie tajemnicy — rzekł Lucyan — przed tobą jednak mieć jej nie chcę. Nazywa się Paweł Harmant...
Łucya spojrzała na mówiącego ze zdumieniem, zasępiona jej twarz nagle się rozjaśniła.
— Co? Paweł Harmant, mieszkający w pałacu przy ulicy Murillo?
— Tak, lecz zkąd wiesz te wszystkie szczegóły?
— Znam jego córkę, pannę Maryę Harmant; dla niej to wykończyłam ostatnio tę suknię balową, która ci się tak podobała.
I dziewczę ze smutku przeszło nagle do radości prawie.
— O! teraz nie obawiam się już! — wołała — mój sen bredził, widzę to jasno. Skoro poznasz pannę Maryę, przekonasz się, jak jest dobrą, miłosierną i tkliwą. Posiada wszelkie najwyższe przymioty charakteru, ojciec takiej córki musi być również zacnym człowiekiem. Nie... nie... nie obawiam się już niczego — powtarzała; — idź, idź i nie myśl wcale o mych przeczuciach dziecinnych.
Lucyan, ucałowawszy narzeczoną, udał się w arystokratyczną stronę miasta, przez park Monceau. Przybywszy na ulicę Murillo, zadrżał pomimowolnie, przykładając rękę do dzwonka, umieszczonego przy kratach żelaznych, otaczających pałac.
Na dźwięk ten otworzyły się drzwi, umieszczone w pobliżu okrętowania i Lucyan wszedł na dziedziniec.

XXXIII.

— Co pan żądasz? — zapytał go odźwierny.
— Chcę widzieć się z panną Harmant? — odrzekł Labroue.
— Pani nie przyjmuje nikogo.
Odpowiedź ta zmięszała nieco Lucyana.
— Przybywam od pana Darier, adwokata pana Harmanta — dodał, przypomniawszy sobie polecenie Jerzego.
Na słowa te dumny służalec przybrał w oka mgnieniu uśmiechnięty wyraz twarzy.
— A! to rzecz inna, panie — odpowiedział; — wiem, pani uprzedziła mnie o tem; racz pan przejść dziedziniec i wejść na główne schody pałacu, ja zaraz powiadomię pana Teodora.
I podczas gdy Lucyan zwracał się ku marmurowym schodom, odźwierny zadzwonił. Mężczyzna nader starannie ubrany, w białym krawacie, ukazał się w przysionku. Był to ów pan Teodor, kamerdyner milionera. Stanął w milczeniu przed Lucyanem.
— Chcę widzieć się z panną Harmant w interesie pana Jerzego Barier — odrzekł Labroue na nieme jego zapytanie.
— Racz pan udać się za mną, pani jest w salonie.
I poprzedzając przybyłego, kamerdyner prowadził go przez kilka pokojów, bogato umeblowanych, aż do wspomnianego salonu.
— Pani — rzekł, unosząc nieco aksamitną portierę — osoba przysłana przez pana Darier, przybyła.
— Proś! — odpowiedziała Marya.
Kamerdyner usunął się, aby zostawić wolne przejście. Córka Pawła Harmant siedziała w salonie, w gustowny negliż przybrana. Po nocy spokojniej niż zwykle spędzonej, mniej chorobliwie wyglądała; była piękną, powabną.
Skoro wszedł Lucyan, ukłon jej składając, postąpiła naprzeciw niego; dość było jednego spojrzenia dziewczyny, by spostrzedz jego zręczne i eleganckie obejście, twarz sympatyczną i inteligentną. Podobał się jej widocznie.
— Zostałeś mi pan poleconym gorąco przez pana Jerzego Darier — mówiła z uśmiechem.
— Tak, pani... Jerzy jest moim najlepszym przyjacielem towarzyszem lat młodocianych — rzekł Lucyan.
— Oczekiwałam na pańskie przybycie.
— Głęboko czuję się wzruszonym zaszczytem, jaki mi pani czynisz, przyjmując mnie u siebie — mówił Labroue; — Jerzy mnie powiadomił, iż pani nie odmawiasz łaskawego wstawiennictwa ze swej strony do pana Harmant, do którego list właśnie przynoszę od mego przyjaciela.
Lucyan mówił to poważnie; sposób jego wdrażania się nie zawierał w sobie nic upokarzającego, nic poniżającego; prosił o wyświadczenie przysługi jak człowiek, umiejący cenić swą godność.
Marya pomimowolnie przymknęła powieki pod pieszczotliwem brzmieniem głosu mówiącego.
— Racz pan spocząć — wyrzekła, wskazując krzesło — porozmawiamy chwilkę.
Lucyan zajął miejsce.
Pan Darier mówił mi — zaczęła panna Harmant — iż pan posiadasz wiele talentu i wiele odwagi, że miłujesz pracę, a dotąd z braku stosunków jedynie nie zdołałeś rozwinąć swoich zdolności, oraz że pragniesz znaleźć pomieszczenie w Wielkiej fabryce, którą mój ojciec zamierza otworzyć?
— Tak, pani... miejsce to zapewmiłoby mi przyszłość...
— Powiadomiłam pana Darier — mówiła Marya dalej — iż mimo, że starających się o posadę dyrektora jest nader wielu, będę czyniła wszystko, ażebyś pan otrzymał pierwszeństwo. Do tego jednak potrzeba, ażebyś się widział z mym ojcem. Dotąd nie mięszałam się w interesa fabryki i nie sądziłam, iż kiedyś potrzeba mi będzie mieć jakąś łączność z przemysłem; dla pana jednak, który jesteś przyjacielem pana Darier i zasługujesz na poparcie, użyję całego mego wpływu, jeśli takowy istnieje — dodała żartobliwie — by skłonić ojca do udzielenia ci tego miejsca.
— Dziękuję z głębi serca... — odparł Lucyan wzruszony.
— Były chwile — dodał — gdy opanowywało mnie zniechęcenie; sądziłem, iż zły los do końca życia prześladować mnie nie przestanie. Dzięki pani, odzyskuję nadzieję!...
Marya słuchała z rozkoszą słów młodego człowieka; wzrok jej spoczywał z przyjemnością na pogodnem i szczerem obliczu syna Juliana Labroue.
— Będę czyniła wszystko, co odemnie zależy — powtórzyła; — pragnęłam, abyś pan wyszedł ztąd upewnionym, na nieszczęście jednak... jest to niepodobnem...
— Niepodobnem! — powtórzył zaniepokojony.
— Niepodobnem... ponieważ mój ojciec dotąd nie powrócił. Wczoraj odebrałam od niego telegram, w którym oznajmia, iż musiał nieco dłużej zatrzymać się w Belgii i że przybędzie dopiero dziś wieczorem.
Lucyan odetchnął.
— Drobne to opóźnienie — rzekł — nie oznajmia nic złego; dzień dzisiejszy zaliczam do szczęśliwych, gdyż pozwolił on poznać mi panią i wynurzyć się przed nią.
— Dobrze pan poprowadziłeś swą sprawę — odparła Malwa, rumieniąc się zlekka. Wobec mnie wygrałeś ją zupełnie, liczę więc, że pan Darier wraz ze mną wygrać ją również u ojca potrafię; lecz będziesz pan musiał przyjść do nas jutro powtórnie — dodała.
— O którym czasie?
— Między dziewiątą a dziesiątą zrana, ponieważ mój ojciec będzie się śpieszył z wyjazdem do Courbevoie dla obejrzenia robót przy budowaniu fabryki. Chciałabym, abyś pan najpierwszy się z nim zobaczył, dlatego też, tak, jak dziś, będę oczekiwała na pańskie przybycie.
— Zastosuję się ściśle do godziny. Do jutra zatem, pani — rzekł.
— Do jutra! — odpowiedziała Marya, powstając: — Lecz jeszcze słóweczko... nie znam pańskiego nazwiska...
— Lucyan Labroue — odpowiedział młodzieniec.
— Lucyan Labroue... — powtórzyła — będę pamiętała. Bądź pewien, panie Lucyanie, że już niejako należysz do naszego domu...
Młodzieniec, skłoniwszy się, z sercem pełnem radości wyszedł z salonu. Marya, stanąwszy w oknie, śledziła go wzrokiem, gdy przechodził dziedziniec. Przy wejściu po za sztachety żelazne Lucyan odwrócił się i pożegnał ją ukłonem. Spojrzenia ich się spotkały. Marya odpowiedziała nawzajem gestem pozdrowienia, poczem cofnęła się w głąb salonu.
— Lucyan... — powtórzyła półgłosem — czyni zaszczyt panu Darier — oblicze jego wdraża uczciwość i szczerość... Widziałam go po raz pierwszy, a zdaje mi się, jak gdybyśmy znali się oddawna. Jestem pewna, że on podoba się memu ojcu... Trzeba, żeby ojciec powierzył mu kierunek robót w fabryce... tak... trzeba... ja tego chcę i tak być musi!
Tu siadła przed ogniem kominka, pogrążając się w zadumie.
Pawreł Harmant powrócił tego wieczora, jak o tem doniósł telegramem. Marya, pragnąc coprędzej z ojcem się zobaczyć, wyjechała naprzeciw niego na stacyę północnej drogi.
Ujrzawszy swą córkę, milioner uderzony został boleśnie zmianą w jej fizyognomji, jaka zaszła podczas jego podróży. Wiemy, iż ów nędznik, pomimo wszystko, uwielbiał swe dziecię. Po raz pierwszy ujrzał niebezpieczeństwo, jakiego dotąd nie spostrzegał. Po gorącem powitaniu, pytał córkę, co zaszło podczas jego nieobecności. Dziewczę objaśniło w kilku słowach, nic jednak nie wspominając o Lucyanie Labroue.
Milczenie to było wynikiem planu, który wkrótce poznamy.
— Mów mi przedewszystkiem o sobie, drogie dziecię — rzekł Harmant — okrywając córkę pieszczotami; widzę, że jesteś więcej cierpiącą niż przed moim wyjazdem...
— Zdaje ci się, mój ojcze — odparła wesoło. — To pewna, że podczas twojej nieobecności czas wlókł mi się nieskończenie wolno, nuda ta jednak nie wywarła na mnie szkodliwego wpływu. Nie jestem cierpiącą, przeciwnie, czuję się być swobodną, uradowaną i zapewniam cię, iż moje zdrowie jest w doskonałym stanie.
Na nieszczęście, nagły atak kaszlu zadał kłam słowom dziewczęcia, napełniwszy Jakóba Garaud boleścią i niepokojem.


KONIEC TOMU II-go.



CZĘŚĆ II.

TOM III-ci i IV-ty
METAMORFOZY OWIDIUSZA.



TOM TRZECI

I.

Kareta wioząca ze stacyi milionera wraz z córką, przybyła na ulicę Murillo w południowej godzinie. Mniemany Paweł Harmant wszedł do gabinetu, ażeby tam zmieniwszy podróżne swoje ubranie, zejść następnie na obiad.
Marya znajdowała się w doskonałem usposobieniu. Wesołość dziewczęcia i jej pochlebne pieszczoty wywoływały uśmiech na usta przemysłowca.
— Czy widziałaś się z Jerzym Barier? — zapytał nagle podczas rozmowy.
— Raz jeden.
— Cóż on chciał?
— Pomówię jutro ojcze z tobą o przyczynie jego wizyty.
— Dlaczego nie teraz?
— Ponieważ owładnięta radością widzenia ciebie, nie chcę przerywać jej rozmową o interesach. Bardzo wcześnie jutro wychodzisz? — pytała.
— O! wcześnie! Po trzytygodniowej niebytności potrzebuję przekonać się jak daleko postąpiły roboty w budowlach fabryki. Odebrałem listy od architekta w których donosił mi że, wszystko dobrze idzie; obiecuje mi on wykończyć budynki w ciągu tego miesiąca, nic jednak zastąpić nie jest w stanie własnego mego nadzoru.
— A o której godzinie wyjedziesz jutro z rana?
— Dlaczego pytasz mniej) to?
— Ponieważ chcę wiedzieć — odparła Marya z żartobliwym uśmiechem.
— Oznajmiłem budowniczemu, że przybędę w południe.
— Zatem, nie wyjedziesz ztąd przed jedenastą godziną?
— Mylisz się me dziecię — rzekł Harmant — przed udaniem się do Courbevoi, mam ważne interesa do załatwienia.
— O której więc przyjdziesz na śniadanie?
— Śniadanie w mieście spożyję.
— Nie... ty nie zasmucisz mnie ojcze — mówiła z przymileniem, nie zasmucisz o tyle, bym w pierwszym dniu po twym powrocie miała być osamotnioną. Odłożysz swe interesa na po południu. Siądziemy do stołu jak zwykle o dziesiątej a potem wyjedziesz. Wszak prawda, że zrobisz o co proszę?
— Mógłżebym tobie odmówić w czemkolwiek? — odrzekł mniemany Paweł Harmant, okrywając córkę pocałunkami — lecz powiedz mi — dodał — zkąd i dlaczego ów kaprys z twej strony?
— To tajemnica.
— Nie mógłżebym poznać jej teraz?
— Nie! jutro c niej się dowiesz.
— Lecz proszę.
— Mówmy o czem innem — wyrzekła Marya niecierpliwie; — jestżeś zadowolony ojcze ze swej podróży?
— W zupełności. Mam kilka ważnych, obstalunków do wykonania w fabryce. Potrzeba mi będzie jednocześnie wynaleść zdolnych rysowników.
Dziewczę z uwagą nasłuchiwać poczęło.
— Nie czekając na wykończenie budowli — mówił przemysłowiec dalej — urządzę tymczasową pracownię rysunkową, tu obok mego mieszkania, na piętrze, w pobliżu biblioteki, tym sposobem będę miał pod ręką pracowników.
— Otrzymałeś ojcze zapewne liczne prośby o miejsca w fabryce?
— Bardzo liczne... Sam je osobiście rozdzielę, przekonywując się co do wiarogodności dowodów.
— Nie podobna ci jednak będzie dozorować mularzów i rysowników a jednocześnie być w Paryżu i Courbevie.
— Ma się rozumieć — odrzekł milioner z uśmiechem — nie posiadam daru wszędobytności. Oprócz nadzorców będę potrzebował jakiego młodego człowieka, poważnego, inteligentnego i biegłego w mechanice, któremu mógłbym powierzyć kierunek robót i zastąpienie mnie samego w nadzorze.
— Co znaczy drugiego ciebie nieprawdaż?
— Tak.
— Miałżebyś kogoś już na widoku? — badała dalej.
— Dotąd nikogo jeszcze, a wybór będzie trudny ponieważ tu chodzi o osobistość godną zupełnego zaufania. Poszukawszy dobrze jednakże...
— Znajdziesz... jestem pewna.
— A być może masz jakiegoś protegowanego? — pytał śmiejąc się Harmant.
— Być może — odparło dziewczę filuternie. — Lecz jesteś zmęczonym mój ojcze — dodała po chwili — idź, spocznij, a jutro dłużej porozmawiamy.
Tu oj ciec z córką rozeszli się, on zaciekawiony dwuznacznemi półsłówkami dziewczyny, ona zadowolona, iż co do miejsca upragnionego przez Lucyana Labroue, nie nastąpiła dotąd żadna jeszcze decyzya ze strony właściciela fabryki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lucyan po ostatniej bytności w pałacu przy ulicy Murillo, udał się do Jerzego Darier, aby ma zakomunikować szczegóły widzenia się z Maryą.
— Ach! — zawołał młody adwokat, wysłuchawszy go ¿uwagą — jeżelim przed tem lękał się o rezultat, nie wątpię o nim teraz. Co kobieta chce, Bóg chce! Posada dyrektora robót jest ci zapewnioną.
Wróciwszy do siebie syn inżyniera, opowiedział Łucyi wszystko szczegółowo.
— Nie omyliłam się więc co do panny Harmant — zawołało dziewczę, rozpromienione radością; jest to anioł dobroci, co obiecała, dotrzyma.
Nazajutrz, o wczesnej, rannej godzinie Paweł Harmant siedząc przed biurkiem w swej bibliotece, porządkował papiery i rozdzielał korespondencye. Pomiędzy przesyłkami nadeszłemi w czasie jego nieobecności, znajdował się list z marką Stanów Zjednoczonych. Otworzył go z niepokojem, poznawszy na kopercie pismo Owidyusza Soliveau.
List zawierał kilka następujących wierszy:

„Kochany Kuzynie!

Od chwili twego wyjazdu walczę z ciękiemi przeciwnościami, los jak gdyby zawziął się na mnie. Interesa tyle głośnych zakładów Jan Mortimer i spółka, zmniejszają się z dniem każdym. Twój wyjazd zadał cios straszny fabryce, i jeśli potrwa tak dłużej grozi mi to zupełną ruiną. Żałuję, żem nie wyjechał wraz z tobą do Francyi, choćby ze względów finansowych, pominąwszy łączące nas związki pokrewieństwa. Z dniem każdym uczuwam coraz więcej, iż niepodobna mi żyć zdała od ciebie. Zatem, kto wie? być może iż zobaczymy się rychlej niż sądzisz. Twój na zawsze drogi mój Pawle całkiem tobie oddany.

Owidyusz Soliveau.“

Przeczytawszy ów list, Jakób Garaud zbladł nagle i zmiął go gniewnie w swych palcach.
— A więc — wyszepnął głosem jaki świszcząc wychodził mu przez zaciśnięte zęby, a więc ów nędznik chce doprowadzić do ruiny i tę nową moją fabrykę podobną do tamtej jaką mi wydarł. Dom Mortimer i współka chwieje się... to widoczne. Owidyusz dąży do bankructwa!.. Ależ w tak prędkim czasie, jakim sposobem, dlaczego? Ha! namiętność jego do gry wyjaśnia mi wszystko! Głupiec ten przegrywa i traci.Karty w jego ręku skruszyłyby w proch królewską fortunę. Wkrótce zostanie nędzarzem, jak wprzódy... Fabrykę Jana Mortimera jeden z najpotężniejszych zakładów w Stanach Zjednoczonych, stopił na zielonym stoliku! I w chwili gdym się być sądził na zawsze zwolnionym od tego łotra, on mi zagraża przybyciem. Pisząc: Być może zobaczymy się rychlej niż sądzisz. Rzecz jasna... Jeśli to mówi, katastrofa jest bliską! W kilka miesięcy przepuścił milion! Ach! gdybyż sobie w łeb palnął przed przybyciem do Francyi, lub gdyby który z Yankesów kulą roztrzaskał mu czaszkę. Lecz nie... to nie nastąpi... zły los ścigać mnie poczyna. Przyjedzie, aby mi na nowo stawiał bezwstydne swe propozycye!
Tu mniemany Harmant rzucił w ogień list Owidyusza i zabrał się do pracy, ponure myśli jednakże oblegały mu umysł.
Marya w dniu tym zarówno wcześnie powstała, ubrawszy się z pośpiechem, zadzwoniła na kamerdynera.
— Osobę, która była tu wczoraj z listem od pana Darier — rzekła do służącego, stojącego u drzwi z poszanowaniem — a która dziś przyjdzie, aby się widzieć z mym ojcem, wprowadzisz do małego salonu, gdzie oczekiwać będę.
— Dobrze pani.
— Powiadom o tem odźwiernego.
— Natychmiast.
Z uderzeniem dziewiątej córka Pawła Harmant udała się do salonu.
Pół godziny upłynęło a protegowany się nie ukazywał.
Maryę niecierpliwić to zaczęło. Zamiast usiąść przed ogniem kominka, jak to zwykle czyniła, stanęła w oknie, wychodzącem na dziedziniec, zkąd widać było sztachety, otaczające pałac, jego drzwi i ulicę. Czuła jak gdyby całe wieki dzieliły ją od chwili, gdy te drzwi otwarłszy się dadzą przejście Lucyanowi Labroue.
Zdawałaż ona sobie sprawę z tego uczucia jakie rodzić się zaczęło w jej sercu? Niewierny. Starania jednak szczególniej łożone przez nią w dniu dzisiejszym około ubrania, niecierpliwość w oczekiwaniu, nie dozwalają nam temu zaprzeczyć.

II.

O kwandrans na dziesiątą zadźwięczał dzwonek przy kratach pałacu i Marya ukryta po za koronkową firanką, ujrzała Lucyana wchodzącego w dziedziniec. Jednocześnie drugi dzwonek poruszony ręką odźwiernego, oznajmił przybycie odwiedzającego i kamerdyner Teodor ukazał się na wschodach by go przeprowadzić.
Marya przyłożyła rękę do serca, ku któremu uczuła nabiegający gwałtowny napływ krwi, a razem silny kaszel począł rozrywać jej piersi. Zmuszoną była usiąść, aby pochwycić oddech.
Dwie minuty upłynęły, po których Lucyan ukazał się we drzwiach salonu.
Marya z wysileniem postąpiła ku niemu.
— Mój ojciec powrócił, panie Labroue — poczęła drżącym, przytłumionym głosem — mogę pójść z panem zaraz do niego.
— Czy pani mówiłaś mu już coś o mnie — zapytał Lucyan.
— Nie... dotąd nic jeszcze. Przekonałam się tylko, iż nie przyrzekł nikomu jeszcze tego miejsca o jakie pan się starasz. Chcę działać w pańskiej obecności — dodała — i oto chwila w której nam szturm przypuścić należy.
— Nie wyobrazisz pani sobie jak jestem zaniepokojony — rzekł Labroue, przykładając rękę do czoła.
— Czyżbyś się pan obawiał?
— Tak.
— Ależ czego?
— Iż to może się nie udać... Ach! racz pani wspomnieć, że cała ma przyszłość na los rzuconą zostaje.
— Uspokój się pan — mówiła Marya z uśmiechem — masz we mnie wiernego sprzymierzeńca i za skutek dobry poręczam.
Przy tych słowach podała mu drobną swą rękę, która w jego dłoni zadrżała.
— Pójdźmy — ozwała się — bądź pan spokojnym, licz na mnie.
To mówiąc, wyszła z salonu, prowadząc za sobą młodzieńca w stronę pokoju, przytykającego do biblioteki.
— Zaczekaj pan tu chwilkę — wyrzekła — i miej w pogotowiu list od pana Darier.
Drżenie nerwowe opanowało Lucyana.
Dziewczę puknęło z lekka do drzwi biblioteki, a następnie tam weszło.
Przemysłowiec jak wiemy, zajęty porządkowaniem na biurku papierów, zwrócił się w tą stronę.
— Ach! to ty drogie dziecię — zawołał — cóżeś tak rano dziś wstała?
— Rano... mówisz ojcze? czyliż podobna spać o wpół do dziesiątej...
— Już wpół do dziesiątej?
— Jeżeli nie dziesiąta — mówiła z uśmiechem.
— Przyszłaś zapewne wezwać mnie na śniadanie? — pytał Harmant.
— Nie; siądziemy doń dzisiaj po dziesiątej, przyszłam ażeby pomówić z tobą ojcze o interesach.
— O interesach? mówisz to tak poważnie... Być może potrzebujesz pieniędzy na sprawunki dla siebie, mów, a natychmiast ci je wyliczę.
— Nie potrzebuję pieniędzy.
— A więc — rzekł żartobliwie milioner — chodzi tu zapewne o ową tajemnicę, jakiej nie chciałaś mi wczoraj wyjawić.
— Tak właśnie?
— Mów zatem, słuchać cię jestem gotów.
Marya usiadła obok ojca.
— Wyobraź sobie... — poczęła — że przyszedł mi pewien kaprys... zachcenie.
— O! ty miewasz je często, lube, rozpieszczone dziecię.
— Tak... lecz ten, nie jest podobnym do innych. Przyrzecz mi naprzód, mój ojcze, że uczynisz o co prosić cię będę.
— Wiesz dobrze, że jeżeli tylko rzecz jest możebaą do wykonania, zadość uczynię twemu żądaniu. Czyliż ci kiedy w czem odmówiłem?
— To prawda. Otóż więc przyszedł mi kaprys, fantazya, ażeby pierwszy z oficyalistów, jakiego przyjmiesz do swej fabryki, został ci przedstawionym przezemaie.
— To znaczy — rzekł uśmiechając się Harmant — że wzięłaś kogoś pod swoją wysoką protekcyę i pragniesz mi go przedstawić?
— Doskonale ojcze odgadłeś... tak... w samej rzeczy. Wspomniałeś mi, że wkrótce potrzebować będziesz dyrektora do robót w fabryce. — mówiła dalej — kierownika do rysunkowych warsztatów jakie chcesz tu w mieszkaniu tymczasowo utworzyć. Potrzeba ci będzie do tej czynności naukowego, inteligentnego i praktycznego człowieka, na którym mógłbyś się oprzeć z calem zaufaniem... Mówiłeś to, nieprawdaż?
— Tak i powtarzam obecnie. Miałażbyś wypadkiem odnaleść podobnego feniksa?
— Odnalazłam go! — zawołało dziewczę — a sądzę, iż możesz ojcze w tym razie poprzestać na mojej i pana Darier rekomendacyi.
— A! zatem i adwokat popiera zarówno twego protegowanego.
— Tak, mnie on polecił wniesienie przed twój wyrok tej sprawy i wygranie jej. Zresztą działamy tu oboje z panem Darier w twoim, mój ojcze interesie. Osobistość, którą ci przedstawiamy przewyższa twoje nadzieje, nigdy nie zdołałbyś odnaleść kogoś lepszego... kogoś zacniejszego... nie! — nigdy!..
— Jakże gorąco bronisz tej sprawy! — zawołał Harmant, bacznie wpatrując się w swą córkę — znasz zatem tego o którym mówisz.
— Znam ojcze... Pan Darier mówił mi o nim, przysłał Eli go tu następnie. Widziałam go, rozmawiałam z nim, poznałam jego wysoką wartość; jestem pewną, że się nie mylę w tym razie.
— Zatem jest to przyjaciel Jerzego Darier?
— Szczery, serdeczny przyjaciel, towarzysz z kolegium; pan Darier poręcza za nim jak sam za sobą. Powierzając mu ojcze to miejsce, mam przekonanie, że wniesiesz szczęście do twego nowego przedsiębiorstwa, obok czego, spełnimy dobry uczynek, ów bowiem protegowany pana Jerzego został dotkiętym ciężkiemi rodzinnemi nieszczęściami, odgadłam to z kilku słów jakie mu się pomimowolnie wymknęły; potrzebuje on zdobyć stanowisko odpowiednie zacnemu swemu charakterowi, i swym wysokim zdolnościom, stanowisko to ty mu udzielisz u siebie... nieprawdaż?
— Ależ ty jesteś biegłą jak widzę uczennicą mojego adwokata — rzekł Harmant, całując swą córkę, bronisz sprawy z tak silnem przekonaniem, iż zdolną byłabyś wygnać wszystkie procesy...
— A tenże wygram? — zapytała żywo.
— Zobaczymy me dziecię... Nie należy dawać sercu przewagi nad głową. Osobistość która ma zostać mą prawą ręką, mym alter ego, winna być obdarzoną rzadkiemi, specyalnemi przymiotami. Pragnąłbym zadość uczynić życzeniu Darier’a a nadewszystko twojemu, obok tego jednakże, chcę się upewnić, czy wzmiankowana osoba jest zdolną do wypełniania czynności, jakie z zupełnem zaufaniem chcę złożyć w jej ręce i czy mogę bez obawy i niebezpieczeństwa oddać mu mą władzę? Napisze przeto bezzwłocznie do twego protegowanego, ażeby przybył dla widzenia się ze mną.
— To niepotrzebne, mój ojcze.
— Jakto... dlaczego?
— Ponieważ on oczekuje w drugim pokoju — mówiła, śmiejąc się, Marya — z listem rekomendacyjnym od pana Darier...
— A więc to zmowa na mnie, jak widzę — wołał żartobliwie milioner.
— Zmowa, w której i ty, ojcze, udział wziąć musisz — odpowiedziała z przymileniem — ponieważ jestem pewną, iż nie odmówisz zobaczenia się z najlepszym przyjacielem swego adwokata.
— Naturalnie, że go przyjmę, a ztąd rozmowa, jaka miała mieć miejsce jutro, nastąpi zaraz.
Marya uradowana pobiegła ku drzwiom.
— Wejdź pan, wejdź, panie Lucyanie! — wołała — mój ojciec cię oczekuje.
— Labroue, pełen obawy, z listem w ręku, przestąpił próg gabinetu. Harmant obrzucił go bystrem spojrzeniem. Wynik tego pierwszego egzaminu musiał być dla przybyłego pomyślnym, ponieważ nachmurzona twarz przemysłowca nieco się rozjaśniła.
— Przynosisz mi pan list od Jerzego Darier? — zapytał.
— Tak, panie, oto jest...
To mówiąc, podał kopertę.
— Jesteś pan jednocześnie poleconym mi i przez moją córkę — mówił Harmant — co skłania mnie do uwzględnienia pańskiej prośby; interesa wszelako, mimo to, są interesami, cierpieć one wr niczem nie mogą, pan dobrze wiesz o tem, ztąd niepodobna nic stanowczego orzec w tym razie, dopóki w wielu szczegółach bliżej z panem nie pomówię.
— Uwaga pańska jest najzupełniej słuszną — rzekł Lucyan — chwila rozmowy, którą chcesz mi pan udzielić, gorąco jest przezemnie upragnioną, ważność albowiem oczekujących mnie obowiązków nie należy do liczby tych, któreby jedynie w drodze łaski otrzymać można było.
— A! jak on to dobrze powiedział — pomyślała Marya i zwracając się do Harmanta, wyrzekła: — Ojcze, zostawiani cię z tym panem, będę oczekiwała niecierpliwie pomyślnego rezultatu z twej strony.
— Dobrze, idź, moje dziecię...
Dziewczę wychodząc, rzuciło spojrzenie, w którem widniała zachęta do odwagi i nadziei dla młodego człowieka. Lucyan skłonił się jej z uszanowaniem.
Po odejściu córki przemysłowiec wskazał ręką krzesło przybyłemu i Labroue, owładnięty wzrastającem wzruszeniem, w miarę, jak zbliżała się chwila, mająca rozstrzygnąć o jego przyszłości, zajął miejsce naprzeciw milionera.

III.

— Pragniesz pan otrzymać miejsce dyrektora robót w moich warsztatach? — zapytał Harmant.
— Tak, panie — rzekł Labroue — i zapewnić cię mogę, iż pojmuję wysoką ważność w całej rozciągłości, jaka jest przywiązana do tego obowiązku. Przed tem jednakże — dodał — racz pan przeczytać list, który mam zaszczyt doręczyć. Napisany on został przez osobę znającą mnie zbliska, ztąd służyć może niejako za dowód...
Jakób Garaud, odebrawszy list, otworzył go i przebiegł pierwsze wyrazy, poczem położył takowy na biurku przed sobą.
— Jerzy Darier — rzekł — poleca mi pana jako człowieka zasługującego na najzupełniejsze zaufanie, pisze mi o panu w sposób poważny... Byłeś więc wychowańcem szkoły sztuk i rzemiosł?
— Tak, prócz tego oddawałem się studyom specyalnym w mechanice zastosowanej do dróg żelaznym, która to kwestya, sądząc z ogłoszeń w dziennikach, zdaje się być głównym celem otwarcia pańskiej fabryki. Me poprzestając na teoryi — mówił Lucyan dalej — starałem się wykonywać ją w praktyce. Mogę stanąć przy warsztacie z pilnikiem i młotem w ręku, aby pokazać robotnikom, w jaki sposób którą ze sztuk wykonywać i jak ją następnie obrobić.
— Świadczy to wysokiej pańskiej inteligencyi, którą pochwalam — rzekł przemysłowiec; — nie potrzebuję więc pytać — dodał — czy jesteś rysownikiem?
— Gdybym nim nie był, nie śmiałbym przedstawiać się panu — odparł Labroue. — Znajdując się obecnie bez zajęcia, wykonywam rysunki i piany dla domu Simon i spółka w St.-Ouen.
— A! — rzekł mniemany Harmant, wpatrując się powtórnie w młodzieńca — pan wykonywasz rysunki dla domu Simon i współka?
— Tak, panie.
— Ileż lat masz obecnie?
— Dwadzieścia siedem.
— Zamieszkujesz w Paryżu?
— Tak.
— Jesteś więc paryżaninem.
— Niezupełnie, ponieważ urodziłem się w Alfortville.
Wyraz Alfortville padł jak strumień zimnej wody na skronie mniemanego Harmanta. Usłyszawszy tę nazwę, drgną! nagle i z podwojoną uwagą wpatrywać się zaczął w mówiącego.
— Czy ojciec pański żyje? — zapytał po chwili.
— Nie, panie.
— A matka?
— I matki nie mam, zmarli oboje. Matka przy wydaniu mnie na świat... ojciec, gdym był jeszcze maleńkim.
Niepokój Jakóba Garaud wzrastał do tego stopnia, iż stawał się prawie widocznym.
— A! zatem pan nie masz rodziny — wyjąkał, usiłując pokryć zmięszanie.
— Nie mam, panie, nikogo.
— Czem się zajmował pański ojciec? — pytał dalej Garaud.
— Mój ojciec był zdolnym, znanym powszechnie inżynierem, posiadał wielką fabrykę w Alfortville.
Harmant zbladł jak widmo.
— Jakże się pan nazywasz? — pytał przytłumionym głosem.
— Lucyan Labroue — odrzekł młodzieniec.
— Lucyan Labroue!... — powtórzył milioner, czając, iż dreszcz wstrząsa nim całym, a włosy stają mu na głowie.
— Tak, panie — odparł zagadniony, patrząc ze zdziwieniem na osłupienie przemysłowca. — Czyś pan znał mojego ojca?
Pytanie to, zamiast onieśmielić i zmięszać Jakóba, wróciło mu odrazu całą przytomność umysłu, nakazując stawić czoło odważnie położeniu, w jakiem się znalazł wobec syna ofiary, którą okradł i zamordował.
— Tak jest — rzekł śmiało — znałem pańskiego ojca, zostawałem z nim w stosunkach handlowych i przyjacielskich zarazem, pamiętam, że się nazywał Julian Labroue.
— Tak, panie.
— Pojmiesz więc moje chwilowe wzruszenie, spowodowane nagłą wiadomością, że jesteś synem człowieka, którego wysoce poważałem, kochałem i o którego tragicznym zgonie dowiedziałem się z gazet w New-Jorku.
— Ach! zatem pan znasz szczegóły śmierci mego nieszczęśliwego ojca?
— Znam, panie... został zamordowanym w swej własnej fabryce, podczas pożaru... — szeptał Jakób Garaud, drżąc cały. — Rzecz dziwna... — myślał jednocześnie — groźne być może losu zrządzenie, które sprowadza do mnie jako proszącego syna mojej ofiary.
Zachwiawszy się chwilowo pod ciosem nieprzewidzianym, mniemany Paweł Harmant zwalczyć się jednak nie dozwolił. Obliczywszy w oka mgnieniu wyniknąć mogące następstwa, powziął stałe postanowienie.
— Zamordowanym został... tak! — powtórzył Lucyan z westchnieniem — zamordowanym w podpalonej fabryce ręką zbrodniarza...
— Jeśli mnie pamięć nie myli — mówił Garaud z przerażająco zimną krwią — zbrodniarką była kobieta, odźwierna fabryki...
— Sędziowie uwierzyli dowodom, skazując Joannę Fortier za potrójną zbrodnię. Co do mnie, ja w jej winę nie wierzę! — odparł Labroue.
Jakób zadrżał powtórnie.
— Dlaczego pan nie wierzysz? — zapytał — sądzisz więc, iż tę kobietę niesprawiedliwie skazano?
— Tak, panie.
— Zda mi się jednak, o ile pamiętam, że dowody zebrane przeciw niej, aż nadto stwierdzały jej winę.
— Pozory niejednokrotnie w błąd sprawiedliwość wprowadzają.
— Zkąd i dlaczego pan to przypuszczasz? — pytał milioner dalej.
— Ponieważ otrzymałem w tym względzie zeznania mej ciotki, która mnie wychowała, a zkąd wypływa, iż ktoś inny miał cel w zadaniu śmierci mojemu ojcu.
— Kto inny? — powtórzył przemysłowiec, opanowany nanowo wzrastającą trwogą. — Któżby więc?
— Nadzorca fabryki — rzekł Lucyan — człowiek ambitny a chciwy. Mój ojciec, mając szczególne zaufanie do tego człowieka, powierzył mu tajemnicę swych nowych wynalazków, dla przywłaszczenia sobie których on spełnił potrójną zbrodnię!
— Jakże się nazywał ów nadzorca? — pytał stłumionym głosem Harmant.
— Nazywał się Jakób Garaud.
— Jakób Garaud! — powtórzył nikczemnik — tak, przypominam sobie to nazwisko... Lecz o tym człowieka mówiono, że zginął w płomieniach, stawszy się ofiarą swego poświęcenia.
— Ja nie wierzę ani w poświęcenie, ani w śmierć jego — zawołał żywo młodzieniec — lecz jedynie w łotrowską komedyę, jaką odegrał ten nędznik!
— Posiadasz pan na to dowody? — zapytał mniemany Harmant, owładnięty trwogą.
— Na nieszczęście nie, panie. Jakób Garaud pisał jednakże do Joanny Fortier, w której był zakochanym, ważny list, zawierający wyznanie, a raczej zeznanie swej zbrodni.
— Czemuż więc Joanna Fortier wobec sądu nie użyła tego listu na swoją obronę?
— Ponieważ nie posiadała go już natenczas... pożar go pochłonął.
Mniemany Harmant w zadumie pochylił głowę.
— Wszystko to ważnem być może — rzekł — ale spoczywa jedynie na przypuszczeniach.
— Tak... — odparł Lucyan — istnieją jednak przeczucia, które nie mylą synowskiego serca. Światło prędzej, czy później rozproszy tę ciemność. Nadejdzie dzień kary na zbrodniarza. Ja pomszczę, pomścić muszę śmierć mojego ojca!
Zimny pot oblał czoło mordercy. Rodzaj zawrotu, opanowawszy mózg jego, mięszał w nim myśli. Siłą woli jednakże starał się odzyskać przytomność i równowagę.
— E! — zawołał po chwili — cóż możesz pan teraz uczynić? Dwadzieścia dwa lata upłynęło od spełnienia tych zbrodni w Alfortville. Przypuściwszy, że Jakób Garaud nawet je dokonał i żyje, przedawnienie okrywa go bezpieczeństwem.
— Co dla mnie znaczy przedawnienie? — zawołał Labroue. — Gdyby Jakób Garaud żył dotąd, a los dozwolił mi się z nim spotkać, nie od prawa natenczas zażądałbym sprawiedliwości... Ów łotr zbogacony przez zbrodnię, zmienił zapewne nazwisko i wytworzył sobie rodzinę. Zdemaskowanie go wobec najbliższych, a ztąd okrycie go hańbą, zadowolniłoby mą zemstę.
Milioner wstał żywo, a pochwycony strasznym niepokojem, gorączkowo przechadzać się zaczął wzdłuż i wszerz biblioteki. Po kilku minutach zatrzymał się wreszcie.
— Nie ganię — rzekł — pańskiej gotowości do pomszczenia śmierci swego ojca, wątpię jednakże byś dosięgnął celu. Lecz wróćmy — dodał — do naszej pierwotnej rozmowy. Obecnie więc znajdujesz się pan bez rodziny, bez zajęcia, bez majątku?
— Tak, panie.
— Pragniesz otrzymać w mym domu miejsce, któreby ci zapewniło byt nietylko obecnie, lecz i w przyszłości?
— Tak.
— A zatem powierzam ci obowiązek dyrektora w mojej fabryce.
— Ach! panie... — zawołał Labroue — i w uniesieniu wdzięczności pochwycił rękę Jakóba Garaud.
Ręce te były zlodowaciałemi.
Milioner cofnął się, chcąc uniknąć podziękowań:
— Posiadasz — rzekł — głęboką naukową wiedzę, jesteś zdolnym, o czem świadczą twe prace, wykonywane dla domu Simon i spółka, przyjmuję cię więc. Staniesz się drugim muą w fabryce. Twój tytuł dyrektora robót zapewni ci absolutną władzę nad warsztatami. Będziesz sam wybierał i przyjmował rysowników, nadzorców, robotników, którzy zostawać będą pod twemi rozkazami. Nie trać więc czasu ani chwili. Chcę, ażeby w ciągu trzech dni warsztat rysunkowy został czasowo urządzonym i otwartym tu, w mojem mieszkaniu, przywiozłem bowiem z podróży roboty, które wykonane być musza w jaknajkrótszym czasie. Będziesz mi potrzebnym w każdej godzinie dnia, a ztąd wypadnie ci mieszkać tu przy mnie.
— Jestem gotów zastosować się do pańskiego żądania.
— Przeznaczam ci na początek dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi. Uważasz-że to za wystarczające dla siebie?
— W zupełności, panie... nie marzyłem o tak wysokiej cyfrze.
— Przyjmujesz więc?
— Z głęboką wdzięcznością — odrzekł Labroue.

IV.

— Rzecz zatem ułożona — ciągnął dalej mniemany Harmant; — od jutra poczniesz czuwać nad urządzeniem zakładu w wielkiej sąsiedniej sali, przytykającej do biblioteki, która pomieści w sobie dwunastu rysowników. Dziś jadę obejrzeć budowle w Courbevoie, zabiorę cię z sobą, ażebyś powziął wyobrażenie o ważności mojej fabryki.
— Pobiegnę na śniadanie i wrócę natychmiast — rzekł Lucyan.
— To niepotrzebne, zjesz z nami śniadanie.
— Panie... to nadmiar łaski... — odparł młodzieniec. — Dzięki tobie, przyszłość, która tak ponuro rozwijała się przedemną, jasno mi teraz świeci. W jakiż sposób zdołam wyrazić mą wdzięczność za to, coś dla mnie uczynił?
— Podziękuj raczej mej córce, swemu przyjacielowi Darier, oraz własnym zdolnościom — rzekł milioner z powagą. — Rzecz już ułożona, powtarzam, a teraz wiesz zapewne drogę do salonu?
— Wiem, panie.
— Zechciej więc zaczekać tam na mnie w towarzystwie mej córki. Powiedz jej, że za pięć minut przybędę, oraz że zostajesz u nas na śniadaniu.
To mówiąc, były nadzorca otworzył drzwi biblioteki.
Labroue wyszedł upojony radością, zwracając się w stronę, salonu.
Po jego odejściu Jakób Garaud upadł na krzesło złamany, zgnębiony. Przez kilka sekund siedział tak bezsilny, owładnięty trwogą, poczem podniósł nagle głowę. Twarz jego była, purpurową, wzrok dziki, błędny.
— Lucyan Labroue! — wyszeptał stłumionym głosem — syn zamordowanego przezemnie człowieka... Chłopiec, który powinienby być bogatym, przywiedziony do nędzy przez moją zbrodnię... I on... on przyszedł prosić mnie o robotę!... I moja własna córka go proteguje... pod jej opieką przedstawionym mi został! Czyliż fatalność go tu sprowadza lub ręka Opatrzności? Lucyan Labroue, tutaj... w mym domu?! Lucyan Labroue, wierzący w niewinność Joanny, w zbrodnię Jakóba Garaud! Lucyan Labroue, pragnący po dwudziestu dwóch latach pomścić śmierć swego ojca skandalem... wyjawieniem wszystkiego publicznie, wszystkiego, co zniesławićby mogło me dziecko i odrazu zgruchotać gmach tak pracowicie przezemnie w ciągu lat tylu wyniesiony! Nie... nie! — wołał, zrywając się nagle — to nastąpić nie może, to nie nastąpi! Ten młody człowiek już mnie nie opuści, opuścić nie powinien... mym obowiązkiem jest zatrzymać go przy sobie, ażebym mógł znać wszystkie jego czyny, śledzić myśli jego... a w ostatnim razie powstrzymać go, jakem powstrzymał jego ojca, gdy przyzywając pomocy, chciał odkryć, że Jakób Garaud, był podpalaczem, mordercą!...
Po strasznym tym monologu, ów nędznik gotów do nowej zbrodni, gdyby ta potrzebną się okazała do jego ocalenia, upadł powtórnie na krzesło bezsilny, pogrążony w głębokiem milczeniu.
Lucyan, wszedłszy do salonu, znalazł tam Maryę. Dziewczę oczekiwało z niepokojem rezultatu rozmowy pomiędzy nim a ojcem.
Spostrzegłszy go wchodzącego« obliczem rozradowanem, podbiegła szybko ku niemu.
— Wszak wszystko dobrze, nieprawdaż? — pytała.
— Tak — odrzekł — od dziś stanowię część personelu nowej fabryki, otrzymałem miejsce dyrektora robót.
Marya ze zbytku wzruszenia, zachwiawszy się nagle zmuszoną była wesprzeć się o krzesło.
Lucyan poskoczył, chcąc ją podtrzymać.
— Pani jesteś cierpiąca? — szepnął.
— Nie... nie! to nadmiar radości... czuję się być tak szczęśliwą...
— Lecz pani pobladłaś!
— To wkrótce przeminie... wybacz pan temu chwilowemu wzruszeniu. Jam tak gorąco pragnęła, ażeby ojciec pańskiej prośbie zadość uczynił... Oto widzisz pan — dodała — minęło już osłabienie, jest mi dobrze zupełnie. I przybrawszy pozorny spokój, usiadła.
— Pozostaje mi teraz wyrazić pani najgłębszą moją podziękę za twą szlachetną protekcyę — mówił Lucyan dalej; — dzięki jej, otrzymałem skutek pożądany. Nie zapomnę o tem nigdy i wdzięcznym pani przez całe życie pozostanę.
— Zobaczymy, czy pan pamiętać będziesz! — odpowiedziała z uśmiechem, podając mu rękę.
Syn Juliana Labroue ujął tę drobną rączkę, wyciągniętą ku niemu i do ust ją poniósł, składając na niej pocałunek, pełen uszanowania. W chwili tej dziewczę uczuło nagłe wstrząśnienie serca.
— Ach! ja go kocham — pomyślała — kocham, czuję to, czuję! — Zatem wkrótce zapewne zaczniesz pan pełnić swój obowiązek? — pytała, siłą woli powściągając wzruszenie.
— Od jutra, pani.
— Ależ budynki jeszcze niewykończone.
— Pan Harmaut oddaje mi wielką salę obok biblioteki na urządzenie w niej tymczasowo pracowni dla rysowników.
— A dziś, co pan robić będziesz?
— Mam z ojcem pani jechać do Courbevoie.
— A więc zostaniesz pan u nas na śniadaniu?
— Tak, pani: pan Harmant polecił mi o tem panią uprzedzić.
— Doskonale! — zawołała uradowana — biegnę wydać rozkazy; przebacz pan, iż na chwilę pozostawię cię samym.
I wyszedłszy z salonu, rozkazała kamerdynerowi położyć jedno nakrycie więcej do śniadania, poczem udała się do biblioteki dla złożenia ojcu podzięki.
Były nadzorca siedział w postawie, w jakiej go opuściliśmy. Spostrzegłszy wchodzącą córkę, wstał i podszedł ku niej.
— Jakże? — zapytał — rozmawiałaś ze swym protegowanym? jestżeś zadowoloną?
— Och! tak, mój ojcze! — wołało dziewczę, rzucając mu się w objęcia — więcej zadowoloną niż sądzisz... kocham cię za to stokroć razy więcej!
Garaud spojrzał ze zdumieniem na twarz dziewczyny, łzami zroszona Nachmurzył czoło i jednocześnie myśl straszna, przerażająca, zawładnęła jego umysłem.
— Pójdźmy na śniadanie — rzekł, pokonywając obawę.
— Tak, pójdźmy — odpowiedziała Marya — a nawet towarzyszyć ci będę do Courbevoie.
— Jak to, chcesz tam jechać?
— Chcę tego.
— Dobrze więc, pojedziemy.
Ojciec wraz z córką, połączywszy się z Lucyanem w salonie, przeszli następnie do jadalni.
Podczas śniadania Harmant wypytywał nowego dyrektora o szczegóły jego rzemiosła. Syn Juliana Labroue odpowiadał w sposób, dający poznać zdolność i głęboką wiedzę w jego specyalności. Marya była rozpromienioną. Po śniadaniu kamerdyner wszedł z oznajmieniem, iż povróz oczekuje przed pałacem. Odjechali we troje do Courbevoie, gdzie bawili kilka godzin, oglądając roboty około budowli i urządzenia fabryki, o czwartej powrócili do Paryża. Lucyan pożegnał ojca i córkę, otrzymawszy polecenie przybycia nazajutrz o dziewiątej rano. Młodzieniec odetchnął, czając się wolnym nareszcie, a tym sposobem mogąc powiadomić o wszystkiem Jerzego Darier, a następnie Łucyę, swą narzeczoną, zaniepokojoną może długą jego nieobecnością. Chwilowo zapragnął pobiedz przedewszystkiem na ulicę Bourbon; obawiał się jednak, czy w spóźnionej porze zastanie w domu Jerzego: poszedł więc najprzód na ulicę Bonapartego. Młody adwokat tylko co z sądów powrócił. Była to godzina, w której zwykle klijentów przyjmował u siebie, ztąd Lucyan zmuszony był czekać, aż ci wyszli nareszcie, poczem wszedł do gabinetu.
— Przychodzisz z pomyślną wiadomością — rzekł Jerzy, podając mu rękę.
— Zkąd wiesz o tem? kto ci powiedział?
— Wyraz twej twarzy.
— A więc nie zawiodło cię to tym razem. Jestem uszczęśliwiony, dzięki ci, mój Jerzy; przychodzę, aby ci wynurzyć głęboką mą wdzięczność.
— A! i ja cieszę się wraz z tobą — rzekł Darier. — Twa radość płaci mi stokrotnie za to, co uczyniłem. Opowiedzże ml proszę, wszystko jak było.
Liucan powiadomił szczegółowo przyjaciela o życzliwem przyjęciu ze strony przemysłowca, oraz o wszystkiem, co uczyniła Marya dla, poparcia jego prośby.
— Osądziłem, więc dobrze to dziewczę — rzekł Jerzy; — nieoceniona to istota, serce zacne, szlachetne, pełne najwznioślejszych przymiotów!
— Tak, rzeczywiście, to anioł! — poparł Labroue.

V.

— Otóż więc pozyskałeś tyle upragnione stanowisko — mówił dalej młody adwokat — kto wie, czy nie zostaniesz kiedyś wspólnikiem Harmanta.
— Nazbyt unosi cię wyobraźnia — odrzekł, śmiejąc się, Lucyan: — nie żywię tak wysokich ambicyj. Jedynem mojem pragnieniem jest, bym corocznie mógł coś zaoszczędzić, a z tej podźwignąć zwaliska warsztatów, odziedziczonych po ojcu na gruntach w Alfortville, wtedy to czułbym się w zupełności zadowolonym.
Obaj przyjaciele wkrótce się pożegnali. Lucyan wsiadł powozu, by jaknajrychlej przybyć na ulicę Bourbon, gdzie przewidywał, iż Łucya oczekuje go z niepokojem. Młode dziewczę tym razem me było samem w stancyjce, Joanna Fortier, roznosicielka chleba, którą wszyscy w piekarni zwali matką Elizą, znajdowała się przy niej.
Na godzinę przed tem, wdowa, którą dziwny, nieprzełamany instynkt ku Łucyi prowadził, zastukała do drzwi mieszkania młodej szwaczki z zawiniątkiem w ręku.
— Ach! to wy, matko Elizo! — zawołało dziewczę, drzwi otwierając, chyba że nie przynosisz mi chleba?
— Nie! moja droga panienko — odrzekła Joanna — przyszłam cię prosić o wyświadczenie mi małej przysługi.
— Wszystko uczynię dla ciebie matko najchętniej, spocznij tu. proszę — dodała — podczas gdy będę wykończała tę suknię, która ma być na jutro gotową, opowiesz mi co cię tu do mnie sprowadza.
Wdowa usiadłszy, zatrzymała pełne miłości spojrzenie na młodem uroczem dziewczęciu.
— Przybywam z prośbą do ciebie, panno Łucyo — poczęła — ośmielona twą obietnicą, iż przy wolnym czasie uszyjesz mi suknię.
— Z całego serca... masz pani potrzebne ku temu materyały?
— Właśnie przechodząc przed magazynem nowości, kupiłam bardzo tanio resztkę wełnianego towaru, którą przynoszę... patrz pani.
Tu roznosicielka chleba odwiązywać paczkę zaczęła.
— Dobrze... połóż to pani na stoliku — odrzekło dziewczę, robotą pilnie zajęte — skoro ukończę ten stanik, wezmę pani miarę... Wszak możesz chwilkę zaczekać?
— Jak najchętniej; ukończyłam już dzienny mój obchód, jestem wolną do jutra rana, nie spiesz się więc, proszę.
— Lubię szyć prędko — Łucya odparła. I szybko migając igłą, rzucała od czasu do czasu ku drzwiom spojrzenie, wsłuchując się w najmniejszy szelest na schodach.
Ta natężona uwaga dziewczęcia i niepokój widoczny w całej jej postaci nie uszła baczności Joanny.
Chcąc poznać tego przyczynę, badać dziewczę należało, a czyliż służyło jej prawo do czegoś podobnego? Poprzestała więc na zadaniu kilku zapytań.
— Jak dawno pani zajmujesz się szyciem? — zapytała nagle, pragnąc dowiedzieć się czegoś z przeszłości młodej robotnicy.
— Od lat sześciu, matko Elizo.
— Uczyłaś się tego w Paryżu?
— Tak, pierwszą naukę szycia udzielano mi w przytułku, gdzie zostałam wychowaną.
Na te słowa Joanna zadrżała.
— Zostałaś wychowaną w przytułku? — powtórzyła żywo.
— Tak — odrzekło smutnie dziewczę. — Nie znałam ni mego ojca, ni matki. Oddano mnie niemowlęciem do przytułku dla opuszczonych dzieci.
— W Paryżu? — pytała drżącym głosem roznosicielka.
Pochylona nad szyciem Łucya, nie dostrzegła silnego wzruszenia, jakie widniało w obliczu przybyłej.
— W Paryżu — odpowiedziała.
— Jak dawno to było?
— Dwadzieścia jeden lat temu.
— Dwadzieścia jeden lat — powtórzyła Joanna, której odległa ta data nasuwała tyle wspomnień bolesnych.
— A ileż panno Łucyo masz lat obecnie?
— Według tego, jak mi powiadano, zdaje się, że zaczęłam dwudziesty drugi rok życia.
— Czy nie mówiono ci, gdzie spędziłaś pierwszy rok, do chwili umieszczenia cię w przytułku?
— Nic mi o tem nie mówiono.
— I nie wiesz, czyli zostałaś tam oddaną przez rodziców lub krewnych?
— Nie wiem.
— Lecz o tem w przytułku wiedzieć powinni?
— Być może, iż wiedzą... wszak to nie powód, ażeby mnie o tem powiadamiano.
— Dlaczego?
— Ponieważ reguła zabrania wyjawiania dzieciom tajemnicy ich urodzenia. W razie żądania jej odsłonięcia, osoba, która złożyła dziecię, lub druga przez nią upoważniona, winna oznajmić dzień i godzinę, w którem dziecko do zakładu oddanem zostało, oraz wyjawić wskazówki, dołączone na bieliźnie, lub ubraniu niemowlęcia, dla ułatwienia poszukiwań.
— Zatem — ciągnęła dalej wdowa — pani nie wiesz zarówno, czyli te drobne wskazówki istniały obok ciebie.
— Istniały, wiem o tem.
— Gdybyś wiec poznać je zapragnęła?
— Nie objaśnionoby mnie, jestem przekonaną.
— Lecz i to imię Łucyi jakie ci nadano? — mówiła z drżeniem Joanna.
— Imię to żadnego nie stanowi dowodu, zostałam oddaną do przytułku w dniu świętej Łucyi, ztąd to, być może tak mnie nazwano.
— A zatem ona wypadkowo nosi to imię — myślała ze ściśnionym sercem nieszczęśliwa kobieta — a ja tak ślepo wierzyć poczynałam, znikły więc moje nadzieje!
— Oto już ukończyłam stanik — wyrzekła Łucya, składając robotę. — Wezmę ci teraz miarę, matko Elizo.
Jednocześnie szybkie kroki dały się słyszeć na wschodach. Łucya podbiegła ku drzwiom, a schyliwszy takowe, nasłuchiwać poczęła.
Kroki idącego ucichły na trzeciem piętrze.
— To nie on — szepnęło dziewczę, wracając z nachmurzoną twarzą.
Joanna spostrzegła ów nagły smutek dziewczyny.
— Pani oczekujesz kogoś? — spytała.
— Tak, matko Elizo, kogoś, którego i ty znasz zarówno.
— Kogóż takiego?
— Pana Lucyana, widziałaś go tu u mnie kilkanaście razy.
— A! tego młodego człowieka mieszkającego naprzeciw.
— Tak, mego narzeczonego... oczekuję go z niepokojem, który zrozumiesz, skoro ci powiem, że dzisiejszego rana miał on otrzymać stanowczą decyzyę względem miejsca o jakie się stara, a od którego nasze przyszłe szczęście zawisło. Gdyby otrzymał ów obowiązek, zaślubi mnie w tym roku, Lucyan mi to przyrzekł.
— Pojmuję teraz twoją obawę, drogie dziecię, pojmuję — rzekła roznosicielka — nie trzeba jednak zbyt się niepokoić. Jeżeli opóźnia się twój narzeczony z przybyciem, to niezawodnie jakaś ważna sprawa zatrzymać go musiała... nadejdzie wkrótce, bądź pewną, pośpieszy z dobrą wiadomością.
— Ach! aby nie ze złą tylko — smutno zawołała dziewczyna.
— Czemu trapić się przedwcześnie?
— Czemu? — powtórzyła Łucya z westchnieniem — zły los od tak dawna nas ściga!..
— Zły los?.. ja ci zaręczam że wiadomość tym razem będzie pomyślną.
— Oby Bóg dał!.. ostatnia to moja nadzieja! Pójdź pani — dodała — wezmę ci miarę.
To mówiąc, poczęła rozmierzać tasiemką objętość ramion, pleców, piersi i rąk przybyłej.
Kroki powtórnie dały się słyszeć na wschodach.
— Ach! teraz ja się nie mylę!.. — zawołało dziewczę, drżąc i bledniejąc z wzruszenia... — to on!
Zaledwie wymieniła te słowa, syn Juliana Labroue, jak wicher wpadł do stancyjki. Twarz jego jaśniała radością.
— Zwycięztwo! ukochana Łucyo — wołał rozpromieniony — zwycięztwo!
— Otrzymałeś więc to miejsce? — szepnęła, patrząc z załzawionemi oczyma w mówiącego.
— Otrzymałem wszystko, czego pragnąłem, o co się starałem, pan Harmant wraz z córką zatrzymali mnie u siebie na śniadaniu... jeździłem wraz z nimi obejrzeć budynki w Courbevoie. Wróciwszy ztamtąd, pobiegłem do Jerzego Darier aby mu o wszystkiem opowiedzieć i nakoniec spieszę do ciebie ukochana niosąc ci szczęście, jakie wkrótce wspólnem naszem szczęściem się stanie!

VI.

Radość od tak dawna nieznana, zapromieniła wstancyjce ubogiej robotnicy.
— Widzisz jak zwodniczym był sen twój — wołał Lucyan, ująwszy ręce dziewczyny i okrywając je pocałunkami. — Pozyskałem miejsce dyrektora robót, z dwunastoma tysiącami franków rocznej pensyi!
— Z dwunastoma tysiącami franków?! — powtórzyła łucya, zaledwie mogąc temu uwierzyć. — Ach Lucyanie, to majątek... bogactwo!
— Jeżeli nie majątek, to wstęp ku niemu — odrzekł, śmiejąc się wesoło. — Od jutra rozpoczynam mą czynność, a w ciągu roku ukochana Łucya zostanie mą żoną, zaś, za pięć lub sześć lat, przy wspólnej naszej oszczędności, rozwinę własne me skrzydła, będąc w możności odbudowania części spalonych warsztatów na gruntach Alfortville, pozostałych po drogim mym ojcu.
— Joanna usłyszawszy to, zadrżała, jak zadrżał tegoż rana, na te wyrazy mniemany Harmant.
— Ojciec pański zamieszkiwał w Alfortville? — spytała przytłumionym głosem.
— Tak — odrzekł.
— Jakże się nazywał? — badała dalej.
— Julian Labroue; zginął pod morderczym ciosem zabójcy przed dwudziestu jeden laty w czasie pożaru fabryki...
Wdowa uczuła, iż nogi chwieją się pod nią, niewypowiedziana trwoga ogarnęła ją całą. Ona, niewinna, lecz osądzona za potrójną zbrodnię, ona, ta zbiegła z więzienia w Clermont, znalazła się naprzeciw syna Juliana Labroue, ofiary swego morderstwa według sądu ludzkiej sprawiedliwości!.. Gdyby Lucyan odkrył jej prawdziwe nazwisko, uwierzyłby w jej winę.
— Śmierć mego nieszczęśliwego ojca — mówił dalej młodzieniec — głośną była w swym czasie. Czy pani słyszałaś co o tym strasznym wypadku?
— Tak... przypominam sobie — odpowie roznosicielka.
— Pamiętasz więc pani zapewne, iż za te zbrodnie kobieta została skazaną.
— Pamiętam...
— Sąd zawyrokował ją na dożywotnie więzienie, lecz czyliż ta nieszczęśliwa była winną w rzeczy samej? Czy nie stała się ofiarą fałszywych pozorów i strasznego błędu pod względem prawa? Jest to dla mnie zagadką, dla rozwiązania której zaprzysiągłem rozproszyć ciemności, i dozwolić światłu zabłysnąć.
— Wierzysz pan zatem w niewinność skazanej? — pytała z wzruszeniem Joanna.
— W nic dotąd jeszcze nie wierzę... błądzę wśród powątpiewań, które trwać będą, dopóki nie spotkam się z człowiekiem, o jakim twierdzą, że zginął jako ofiara własnego poświęcenia, a który według mnie odegrał łotrowską komedyę, by zyskać czas do ucieczki, i używać w spokoju ukradzionego majątku.
Wdowa, omal, że nie zdradziła się w tej chwili, miała już na ustach nazwisko Jakóba Garaud, siłą woli jednakże powstrzymała się, zamilkła. Rozsądek nakazywał jej to uczynić. Czyż bowiem mogła powiedzieć:
— Tak, prawdziwym, jedynym zbrodniarzem jest Jakób Garaud, a ja, Joanna Fortier osądzona niewinnie za jego zbrodnię, uciekłam z więzienia w Clermont!..
Niepodobna jej było tego wyjawić, bez posiadania dostatecznych dowodów w swym ręku, a dowodów tych jej brakowało, jak w dniu wydania wyroku. Mimo jednakże konieczności, jaka zamykała jej usta, czuła się być ogarnioną nagłą, niespodziewaną radością. Syn jej pozornej ofiary, nie wierzył w zbrodnię z jej strony.
— Cobyśpan uczynił — spytała po krótkiem milczeniu — w razie odnalezienia zabójcy?
— Przedewszystkiem, upewniłbym się, czyli on w rzeczy samej jest mordercą mojego ojca — rzekł Lucyan — wtedy odpłaciłbym mu, jak należy za jego zbrodnię i żądał zrehabilitowania biednej męczennicy, lat tyle cierpiącej niewinnie.
— Być może ona umarła? — szepnęła Joanna.
— Tak... to być może... lecz wkrótce o tem się dowiem.
— Jakim sposobem?
— Jeden z moich przyjaciół, młody adwokat, używający wielkiej wziętości i poważania, przyrzekł mi, iż się powiadomi w jakim więzieniu została zamkniętą wdowa Fortier... Jeżeli żyje, pojadę sam osobiście z nią się zobaczyć. Chcę z jej ust posłyszeć zeznanie, jakie kiedyś złożyła przed sądem. Dziś, niepotrzebując się ona już niczego obawiać, nie skłamie! Przyrzeknę jej, iż wszelkich wpływów użyję, by zyskać dla niej uwolnienie i dotrzymam słowa, gdyż moje przeczucie mi mówi, że rychlej czy później odnajdę prawdziwego zabójcę mojego ojca. Bóg jest sprawiedliwym! nadejdzie dzień, w którym ów zbrodniarz wyjdzie bezwiednie z cienia w jakim się ukrywa i sam się odda w me ręce. Dzień ten nadejdzie! — powtarzał Lucyan z silnem wewnętrznem przekonaniem — a kto wie... może on jest bliskim.
Powtórnie Joanna omal się nie zdradziła. Chciała zawołać:
— Ta, której szukasz Lucyanie, nie umarła! Ona jest blisko ciebie... Tą kobietą ja jestem!..
Drżenie wstrząsnęło jej ciałem i okrzyk zastygł jej na ostach, najmniejsza nieostrożność w takim razie wystarczyćby mogła aby ją odprowadzono do więzienia, a wtedy należałoby się pożegnać ze wszelką nadzieją odnalezienia swych dzieci. Było więc potrzebnem milczenie z jej strony, nawet przed Lucyanem Labroue, który myślał o jej uwolnieniu.
— Wszakże ta nieszczęśliwa kobieta miała dzieci jak sobie przypominam — odważyła się powiedzieć Joanna.
— Tak, mówiła mi o tem moja ciotka — odparł młodzieniec.
— Co się z nimi stało?
— Nic niewiem.
Wdowa lękając się pytać o więcej, opuściła głowę w milczeniu.
— A więc kochana Łucyo jesteś zadowoloną? — rzekł Labroue do narzeczonej, zmieniając przedmiot rozmowy.
— Ach! szczęśliwą... powiedz... niewysłowienie szczęśliwą!.. zawołało dziewczę.
— Będziemy jednak musieli rzadziej się widywać.
— Dlaczego? — pytała drżąc pomimowolnie.
— Pan Harmant postanowił utworzyć czasowo pracownię rysunkową we własnem mieszkaniu, zaprowadzić w7niej administracyę i skompletować personel. Obecność więc moja pojmujesz, będzie potrzebną tam od rana do wieczora, obok czego pryncypał, chcąc mieć mnie pod ręką, pragnie, ażebym mieszkał w pobliża ulicy Murillo..
— Rozumiem... rozumiem — odrzekła Łucya z westchnieniem — obecność twoja jest konieczną w rzeczy samej... A zatem opuścisz dotychczasowe zamieszkanie?
— Jest to niezbednem... nie smuć się jednak...
— Przykrem to dla mnie będzie nad wyraz, gdy wszakże chodzi o wypełnienie obowiązku, pomijam własną niedolę. Pierwsze dni naszego rozłączenia w straszny sposób uczuć mi się dadzą. Znajdziesz jednakże wszak prawda kilka minut czasu codziennie, aby tu przybiedz na chwilę, zaś w każdą niepoświęcisz mi już dzień cały.
— Ach! Bóg widzi z jaką rozkoszą! — zawołał Labroue.
— Będę tu żyła nadzieją, do chwili, w której nie rozłączymy się już więcej.
— A ja przyspieszać będę ze wszystkich sił moich nadejście dnia tego.
— Wiem... i nie wątpię o tobie.
— Jakżem rad, iż widzę cię ukochana, tak rozsądnie godzącą się z losem — zawołał uszczęśliwiony młodzieniec — nadzieja podtrzymywać nas będzie i czas ten szybko przeminie.
— Choćby przeminął najrychlej — szepnęła Łucya z westchnieniem, czuć się będę ku smutną i samą!.. Za otwarciem się drzwi mego pokoju, naprzód wiedzieć już będę, iż nie ujrzę, w nich ukochanego oblicza.
— Jak prędko wyprowadzasz się ztąd panie Lucyanie? — zapytała Joanna.
— Jutro zapewne zmuszonym to będę uczynić.
— Zatem pańskie mieszkanie wolnem pozostanie?
— Tak.
— Jak drogo pan płacisz?
— Rocznie sto pięćdziesiąt franków, za kwartał obecny zostało już ono z góry zapłaconem. Będę zmuszonym ponieść tę stratę, jeśli odźwierna nie wynajdzie wprędce nowego lokatora.
— Chciałabym wziąć pańskie mieszkanie — wyrzekła wdowa.
— Na seryo, matko Elizo? — zawołała Łucya z radością.
— Tak, drogie dziecię, radabym mieszkać przy tobie. Nie wyobrazisz sobie, jak cię kocham wraz z Lucyanem. Najszczęśliwszą będę, mogąc ci mówić o nim po dniach całych.
— A zatem przybywaj tu pani coprędzej zastąpić mnie. Z mniejszym smutkiem ztąd się wydalę, pozostawiwszy cię przy mej narzeczonej. Będziesz mówiła jej o tym, który ją kocha z całej duszy i żyje dla niej jedynie!
— Ach! jakaż dobra myśl błysnęła ci, matko Elizo — powtarzało dziewczę; — mniej samotną uczuwać się będę w tym domu!
— A zatem — rzekł Lucyan — sprawa załatwiona; wyznać wam jednak muszę, że sprawa dzisiejsza obudziła we mnie wilczy apetyt. Gdyby moja Łucya zechciała okazać się uprzejmą, zaprosiłaby mnie do siebie dzisiaj na obiad — dodał — wraz z tobą, matko Elizo.
Dziewczę klasnęło w ręce wesoło.
— Będę uprzejmą! — zawołała; — zajmę się nakryciem, podczas, gdy nasza dobra przyjaciółka wyjdzie w celu dostarczenia prowizyi.
Joanna zapłakała z radości. Po tylu latach ciężkich, gorzkich smutków, uczuła się być szczęśliwą. Dziwne szczęście zaiste, któremu dozwolonem było jedynie objawić się łzami!

VII.

Wdowa Fortier pobiegła za kupnem żywności i wkrótce we troje zasiedli do stołu, przy którym Łucya pełniła obowiązki gospodyni domu, nie domyślając się, że obiaduje ze swą matką, jak również Lucyan, że siedzi obok kobiety, oskarżonej o morderstwo jego ojca. Dziwny zaprawdę zbieg okoliczności! Tegoż samego dnia rano młodzieniec spożywał śniadanie z prawdziwym zabójcą!
Mamyż potrzebę objaśniać, że skromna ta uczta, ożywiona poufną rozmową, przeciągnęła się do godziny dziewiątej wieczorem? Nazajutrz, jak było postanowionem, Lucyan objął swój obowiązek u Pawła Harmant.
W towarzystwie Maryi, wyszukującej pozorów, aby się zbliżyć ku niemu, zmieniaj w pracownię rysunkową wielki salę, przytykającą do biblioteki, poczem udał się celem wyszukania rysowników, zpośród których znał kilku uzdolnionych młodych ludzi, oraz poszedł za wynalezieniem sobie mieszkania wpobliżu Monceau. Znalazłszy trzy pokoiki na czwartem piętrze przy ulicy Miromesnil, zajął je niebawem, podczas gdy Joanna Fortier urządzała się w poprzedniem jego mieszkami szczęśliwa, iż traf pozwolił jej umieścić się obok Łucyi, ku której wiodło ją instynktowne przywiązanie.
Lucyan, obarczony pracą, nie zdołał odnaleźć chwili, ty pójść do narzeczonej, u której nie był od czasu wyprowadzenia się z ulicy Bourbon. Oczekiwali niecierpliwie oboje niedzieli która miała być dla nich dniem szczęścia.
Przyjęcie Lucyana do domu Harmanta wprowadziło wraz z nim nowy żywioł w jednostajnem dotąd życiu Maryi. Od dnia, w którym Labroue przebywać począł stale u milionera, zdrowie dziewczęcia widocznie poprawiać się zaczęło. Zmiana ta nie uszła czujnej baczności byłego nadzorcy; przekonał się iż nie myliło go przypuszczenie o budzącej się miłości w sercu jego córki dla syna mechanika z Alfortville. Śledził tę miłość, a raczej mogące z niej wyniknąć następstwa, z przestrachem i trwogą, w oczekiwaniu chwili, kiedy Marya, której stanowczość była mu znaną, przyjdzie o swych uczuciach złożyć wyznanie.
W ciągu miesiąca nie zaszła żadna ważniejsza zmiana w stosunkach znanych nam osób. Marya jednakże coraz więcej kochała Lucyana, który spostrzegać zaczął ową niezwykłą dla siebie uprzejmość ze strony młodego dziewczęcia. Szczególne te względy, w odgadnieniu celu których mylić się było niepodobna, stawiały częstokroć w kłopotliwem położeniu młodzieńca, kochającego gorąco swą Łucyę, której miłości nie oddałby za miliony.
Licząc na rychłe otwarcie warsztatów w Courbevoie, a tem samem i rzadsze przebywanie w domu Harmanta, był pewien, iż z jego usunięciem się, znikną zarazem i poufniejsze między obojgiem stosunki.
— Gdy mnie widywać nie będzie, zapomni o swej fantami — powtarzał.
Przeciwnie jednak się stało. Otwarcie fabryki, a zarazem i usunięcie się od Maryi Lucyana, nietylko, że nie stłumiło miłości w sercu dziewczyny, ale ją podnieciło tem więcej. Labroue rzadko kiedy ukazywał się teraz w pałacu przy ulicy Murillo; dozór nad robotami wymagał bezustannej jego obecności w Courbevoie. Marya cierpiała skrycie na tem rozłączeniu i niejednokrotnie pod rozmaitemi pozorami jeździła tamże niby dla widzenia się z ojcem, a w rzeczy samej, aby na krótką choć chwilę zobaczyć Lucyana, zamienić z nim słów kilka. Z tych rzadkich i krótkich odwiedzin wynosiła nieco szczęścia dla siebie.
W pewną sobotę syn Juliana Labroue odebrał list od Jerzego Darier, w którym tenże zapraszał go do siebie nazajutrz na śniadanie, dodając, iż chce mu osobiście zakomunikować pewną wiadomość. Ponieważ nie wypadało odmówić żądaniu przyjaciela, Lucyan tegoż wieczora po zamknięciu warsztatów udał się do Łucyi na ulicę Bourbon, ażeby jej oznajmić, iż nie będzie mógł nazajutrz, jak zwykle w niedzielę, spędzić z nią dnia, ponieważ wypadnie mu udać się do Jerzego.
Mimo, iż powyższa wiadomość mocno zasmuciła dziewczynę, nie chciała sprzeciwiać się temu projektowi.
— Nie zezwoliłabym nigdy — wyrzekła — ażebyś miał obrażać odmowa przyjaciela, który tyle dla ciebie uczynił. Idź do niego, a na obiad powracaj do mnie; godziny pogadanki naszej będą krótszemi, lecz niemniej, jak zwykle dla mnie, drogiemi.
Nazajutrz w oznaczonym czasie Labroue przybył.na ulicę Bonapartego. Zastał u Jerzego malarza, Edmunda Castel, który już otrzymał wiadomość o pozyskanem przez Lucyana miejscu w fabryce.
— Winszuję panu, szczerze winszuję — rzekł — panie Labroue, stanowiska, którego jesteś godnym; świetna przyszłość obecnie otwiera się przed tobą.
— Wierzę w nią i nie ukrywam, iż mam ważne nadal zamiary.
— Jakież, jeśli zapytać wolno?
— Rozwinąć kiedyś do lotu własne swe skrzydła, pracować nie dla drugich, ale dla siebie samego.
— Miałżebyś pan zamiar kiedyś odbudować warsztaty po swoim ojcu w Alfortville?
— Tak właśnie. Jest to obowiązkiem, który wypełnić postanowiłem. Skoro tylko zaoszczędzę sumę, potrzebną na rozpoczęcie robót, zacznę je wykonywać. Pamięć mojego ojca będzie mnie podtrzymywała w tej pracy.
— Zacne, szlachetne postanowienie — zawołał Darier — postanowienie godne dobrego syna i wielkiego serca. Ambicya, w ten sposób pojęta, jest najwznioślejszem z ludzkich dążeń. A teraz, skoro weszliśmy na drogę wspomnień przeszłości — dodał po chwili — zdam ci rachunek ze starań, przedsięwziętych przezemnie względem odszukania owej kobiety, skazanej za zbrodnię podpalenia i morderstwa.
— A! względem Joanny Fortier?
— Tak właśnie.
— Winna, czy niewinna, nieszczęsna ta wycierpiała wiele — rzekł Lucyan.
— Jak cierpią wszyscy skazani — ozwał się Edmund Castel.
— O! znacznie więcej... — rzekł Jerzy. — Po wydaniu wyroku popadła w obłąkanie.
— W obłąkanie! — zawołał Lucyan.
— Tak, w którem pozostawała przez dziesięć lat osadzona w Salpêtriére.
— Czy odzyskała jednak zmysły?
— Odzyskała.
— Jakim sposobem?
— Pożar, wzniecony granatami podczas oblężenia, ogarnął pawilon, gdzie była zamkniętą wraz z innemi choremi; groza tej sytuacyi obudziła w niej pamięć, wróciła przytomność umysłu wraz z przypomnieniem przeszłości.
— Cóż potem nastąpiło?
— Przewiezioną została do centralnego więzienia w Clermont, gdzie według wyroku pozostawać miała do końca życia.
— Umarła więc tam? — zapytał żywo Labroue.
— Nie! przed dwoma miesiącami wymknęła się z pod nadzoru i uciekła w przebraniu jednej z zakonnic z infirmeryi.
— Uciekła?! — zawołał Edmund Castel — i nie odnaleziono jej?
— Dotąd nie jeszcze, lecz wątpię, ażeby długo mogła na wolności pozostawać. Rysopis jej wraz z listami gończemi został rozesłanym we wszystkich, kierunkach kraju i rychlej, czy później nieszczęśliwa schwytaną zostanie.
— Ach! biedna kobieta... — wyszeptał Labroue — słusznie mówiłeś, Jerzy, że ona wiele wycierpiała! Kto wie, czy w takich okolicznościach zdołam się z nią kiedy zobaczyć, a tak pragnąłem z mą pomówić! Zkąd jednak przyszła jej myśl ucieczki?
— Różne przypuszczenia istnieją w tym względzie — odparł Darier; — zdaje się wszakże według otrzymanych wskazówek, że pragnęła jedynie dowiedzieć się, jaki los spotkał dwoje jej dzieci, z którymi ją rozłączono w chwili przyaresztowania. Starania, czynione przez nią co do tego, dotąd bezskutecznemi pozostały; przypuszczają przeto, iż uciekła, pragnąc sama odnaleźć swą córkę i syna. Zdradzi się przy ich odnalezieniu, wierzą w to silnie w prefekturze policyi.
— Nieszczęsna istota! biedna, biedna matka! — powtarzał Lucyan — mówiono mi o niej właśnie przed kilkoma dniami.
— Kto mówił? — zapytał Jerzy.
— Kobieta, która niegdyś powiadomioną była o tej całej sprawie. Mówiła mi ona, że istotnie Joanna Fortier miała dwoje dzieci.
— Jakaż to kobieta panu o tem opowiadała? — pytał ciekawie Edmund.
— Roznosicielka chleba, którą w całym okręgu ulicy Delfinatu zowią matką Elizą, a która w rzeczywistości nazywa się Elizą Perrin.
Nastała chwila milczenia, przedmiot rozmowy zdawał się wyczerpanym zupełnie.
— Kiedy przyjdziesz do pracowni zobaczyć mój obraz? — pytał Jerzego artysta.
— W przyszłym tygodniu.
— Powiadom mnie o tem dniem naprzód, ażebym był w domu obecnym.
— Dobrze. A mały mój konik jakże wygląda na obrazie?
— Zobaczysz i osądzisz. Pragnę ci zrobić niespodziankę.
Tu zwrócili uwagę na szczegóły malarstwa. Śniadanie odbyło się wesoło. Lucyan, pamiętając, iż przyrzekł Łucyi wcześnie powrócić, pożegnał niezadługo Jerzego, udając się na ulicę de Bourbon.

VIII.

Łucya oczekiwała narzeczonego w towarzystwie nieodłącznej teraz swej towarzyszki, matki Elizy, która usiłowała stać się użyteczną młodemu dziewczęciu. Uprzątała codzień starannie dwa pokoiki, zajmowane przez młodą szwaczkę, załatwiała dla niej sprawunki, by tym sposobem dać dziewczęciu więcej czasu do pracy. Młoda robotnica ze swej strony coraz silniej przywiązywała się do swej sąsiadki. Objawy tej czy stej miłości dziewczęcia niejednokrotnie łzy gorzkie wyciskały z oczu Joanny na wspomnienie własnej jej córki.
Spostrzegłszy wschodzącego Lucyana, chciała odejść, by nie przeszkadzać rozmowie dwojga narzeczonych.
— Zostań, dobra matko — rzekł Labroue — dziś dzień uroczysty dla naszej kochanej Łucyi, chciejże w nim wziąć udział.
— Ach! jakże pan jesteś dobrym! — zawołała z rozrzewnieniem Joanna — kochasz prawdziwie naszą panienkę, lecz i ja kocham ją tyleż. Jedynem mojem pragnieniem jest nie rozłączyć się z nią już nigdy!
— Spełnić się to może...
— W jaki sposób?
— W sposób najprostszy w świecie. Po zaślubinach naszych Łucya posiadać będzie mieszkanie, wymagające starannego porządkowania. Gdybyś mateczko zechciała u nas zamieszkać, zajęłabyś się tą czynnością.
— Gdybym zechciała! — powtórzyła z radością Joanna — ależ nie ma nic bardziej przezemnie upragnionego!
— Przyjmujesz więc moją propozycyę? — pytał Labroue.
— Przyjmuję, całem sercem przyjmuję! — wołała wdowa uradowana — i jestem ci nieskończenie wdzięczną, panie Lucyanie.
— Ach! jakąż dobrą myśl powziąłeś — odezwała się Łucya — jeżeli kocha mnie matka Eliza — ja niemniej kocham ją nawzajem, zdaje mi się, żem odnalazła w niej matkę, której nigdy nie znałam.
— Drogie, ukochane dziecię! — zawołała Joanna, chwytając dziewczę w objęcia i tuląc w do siebie.
Była to chwila niewysłowionej roskoszy dla obu tych kobiet, nie wiedzących, jak bliskie węzły krwi łączyły je z sobą.
— Matko Elizo — rzekł Lucyan po chwili — przypominasz sobie, jak przed trzema tygodniami rozmawialiśmy o tej nieszczęśliwej kobiecie, skazanej za zbrodnię, której, przekonany jestem, że nie popełniła.
Wdowa Fortier zadrżała.
— Tak... przypominam... — odpowiedziała.
— Mówiłem wtedy, że się o niej coś dowiem.
— To prawda.
— A więc dowiedziałem się dzisiaj...
Joanna pobladła.
— Dowiedziałeś się pan? — spytała zaledwie dosłyszanym głosem.
— Tak, przy pomocy mego przyjaciela, Jerzego Darier, adwokata, dowiedziałem się, w jakiem więzieniu Joanna Fortier osadzoną została.
— A zatem? — pytała dalej, zaledwie głos wydobywając.
— Ta nieszczęśliwa kobieta — mówił Labroue — uległszy obłąkaniu, w którem przez lat dziesięć pozostawała, umieszczoną była początkowo w Salpêtrière, zkąd, gdy odzyskała zmysły, przewieziono ją do więzienia w Clermont.
Wdowa uczuła, że krew zastyga w jej żyłach: by się nie zdradzić, musiała przywołać całą energję, całą siłę woli.
— Pozostaje więc ona w Clermont? — szepnęła.
— Nie, uciekła z więzienia przed dwoma miesiącami.
— Uciekła? — po wtórzyła Łucya — jest więc wolną?
— Tak... lecz nie na długo, według wszelkiego prawdopodobieństwa, przypuszczają bowiem, że uczyniła to w celu odszukania swych dzieci i liczą, że nieroztropność w tym razie z jej strony rychlej, czy później odda ją w ręce sprawiedliwości, zkąd wróci do więzienia.
Joanna drżała; dreszcz febryczny wstrząsał jej ciałem; odwróciła się ku oknu, by ukryć swoje zmieszanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W ów niedzielny poranek, gdzie widzieliśmy Lucyana, obecnego na śniadaniu u Jerzego Barier, córka Pawła Harmant wstała wcześniej niż zwykle. Dziwnie była ponurą i smutną dnia tego. Pozostała w swoim pokoju aż do śniadania, myśląc o Lucyanie, którego widoczna obojętność niepojętą jej być się wydawała. Dziewczę cierpiało ciężko, boleśnie. Pierwsza miłość w tem miodem sercu, szybko wzrastała, Marya ze swojem zachowaniem się rozpieszczonego dziecka, wychowana wśród wolnych obyczajów amerykańskiego flirtu, postępowała w sposób, z jakiego Labroue łatwo mógł odgadnąć wznieconą miłość ku sobie. Dlaczego więc, zdawał się tego nie spostrzegać, lub gardzić miłością dziewczęcia? Oto pytanie, jakie sobie po tysiąc razy zadawała, nie będąc wystanie rozwiązać owej zagadki.
Syn Juliana Labroue, jak objaśniliśmy, spostrzegł uczucie dziewczyny, jednak pomimo, że kochał Łucyę nad wszystko na świecie, nigdy myślby mu nie przyszła marzyć dla siebie o córce milionera. Olbrzymi majątek Pawła Harmant, stawiał nieprzepartą zaporę pomiędzy nim a Marya. Z dwojakich zatem powodów uzbrajał się w obojętność względem córki przemysłowca.
Oziębłość ta ze strony Lucyana, dziwiąc i drażniąc Maryę, sprawiała jej boleść ukrytą, co pogarszało zachwiany stan jej zdrowia. Choroba pokonana na razie wzmagać się silnie poczęła.
— Kocha mnie on być może — mówiła — nieposiadając wszakże majątku, nie śmie marzyć o połączeniu się ze mną... Walczy sam z sobą, starając się pokonać tę miłość... Tak... ja odgadłam! To jest przyczyną obojętności, jaką się okrywa. Trzeba to zbadać — dodawała — poznać mu dać należy, iż nadzieja jest dlań dozwoloną... że jeżeli zechce, poślubić mnie może. Zostać żoną Lucyana, to jedyne moje marzenie... to życie dla mnie... gdyby to nastąpić niemogło, ja umrę.
Rozmyślanie to Maryi, przerwała pokojówka, oznajmiając, iż śniadanie na stole.
Niedziela w domu Harmanfa zwykle poświęcaną była wypoczynkowi. Znużony całotygodniową pracą przemysłowiec, pragnął zapomnieć przez te kilka godzin o swych interesach.
Po południu wyjeżdżał z Maryą na przechadzkę i cały wieczór zwykle przepędzał w jej towarzystwie. Jedyną radością tego nędznika było znaleść się sam na sam z swem dzieckiem.
Dziewczę wyszedłszy ze swego pokoju, pośpieszyło połączyć się z ojcem w małym salonie.
Ujrzawszy wchodzącą, Harmant podszedł ku niej.
— Przychodzisz dziś później niż zwykle — rzekł — byłażbyś cierpiącą me dziecię?
— Tak... nieco... — odpowiedziała — nie z tego powodu jednak pozostałam dłużej u siebie.
— Cóż cię więc zatrzymało?
— Rozmyślałam... dumałam...
— Idźmy do stołu, opowiesz mi przy śniadaniu o przedmiocie swych marzeń.
Poszli razem do jadalni.
— Otóż — zaczął Harmant, siadając — powiedz mi teraz, nad czem tak rozmyślałaś?
— Mówiłam sobie, iż więcej jest w życiu cienia, niż słońca, więcej cierpienia, niźli radości.
— Nie rozumiem cię! — zawołał milioner z zdziwieniem — cień nie istnieje dla ciebie, która potrzebujesz jedynie wyrazić życzenie, ażeby było spełnionem; co zaś do cierpień życia, zbyt jesteś młodą, byś je zaznać mogła. Czegóż ci do szczęścia brakuje?
— Pozwolisz mi ojcze być szczerą?
— Nie tylko pozwalam, lecz o to proszę...
— Wyznam więc... szczęśliwą jestem przy tobie, czując się być otoczoną twoją tkliwością, miłość ojca jednakże nie wystarcza na zawsze sercu młodej dziewczyny.. Nie jestem ojcze już dzieckiem... wkrótce ukończę lat dziewiętnaście, nie pomyślalżeś, iż kiedyś wypadnie ci za mąż mnie wydać? Były nadzorca zadrżał na te słowa.
— Wydać cię za mąż... rozłączyć się z tobą... jedyna moja pociecho?.. — wyszepnął, tuląc dziewczę ku sobie — ach! czyliż nie wiesz, że twoja obecność jedynie nadaje mi czynność, energię, odwagę? Gdybyś nie znajdowała się ta przy mnie, wszystkoby od razu runęło. Wtedy to Skończyłoby się me życie, ujrzałbym śmierć tylko przed sobą!
I mówił prawdę. Od czasu powrotu swego do Francy! pożerały go straszne wyrzuty sumienia, jakie jedynie tylko obecność Maryi rozproszyć była w stanie. Ona to tylko nadawała mu siłę do walki ze strasznemi wspomnieniami widmami przeszłości.

IX.

Chwila milczenia nastąpiła po ostatnich słowach Harmant’a.
Ależ to ty ojcze kaczej wytwarzasz sobie czarne myśli bezpotrzebnie — ozwała się Marya. — Dlaczego patrzysz jedynie w smutną stronę życia?
— A czyliż dla mnie inna istnieje? — pytał milioner.
— Bez wątpienia. — Biegłabym wyjść za mąż, a nie rozłączać się z tobą.
— Nie lepiej byłożby zostać przez czas jakiś jeszcze tak, jak jesteśmy?
— Mówisz jak samolub mój ojcze, wybacz mi... lecz to źle z twej strony, Wszak powinieneś był nieraz pomyśleć o tem, że nadejdzie dzień, w którym me serce nietylko do ciebie należeć będzie...
— Myślałem o tem wielekroć razy, a zawsze z ciężką boleścią. Mówiłem sobie, że kiedyś oddasz większą część swojego serca obcemu! Wiem to, i czuje, iż owa fatalna chwalą nastąpić musi, lecz staram się ją jak najdalej odsunąć, obok czego wymarzyłem coś sobie...
— Cóż takiego?
— Majątek jaki zbieram dla ciebie, dozwala mi sięgać ku związkom z najznakomitszemi rodzinami kraju. Gdyby się. tobie podobało zaślubić księcia, znalazłbym go gotowym do udzielenia ci swej mitry w zamian za miliony. Pragnę dla ciebie męża, zajmującego wysokie stanowisko w społeczeństwie, męża, którego nazwisko chwałą okryłoby mnie i ciebie zarazem.
— Czy jednak to przyniosłoby mi szczęście? — przerwała Marya żywo. — Tytuł kupiony za miliony, jak to wyrzekłeś, ojcze, przeć® chwilą, jak wszystko co się kupuje za pieniądze, nie zadawalnia serca, nie przynosi mu prawdziwej radości. Ja marzę ojcze zarówno, lecz nie o księciu, ale o mężu, któryby mnie kochał prawdziwie, wiedząc dobrze, że każdy z tych wielkich panów zaślubiając mnie dla majątku, przyniósłby mi w darze obojętność.
— A któżby cię nie ukochał? — zawołał Harmant.
Mary a pochyliła głowę w milczeniu, oczy jej nabiegły łzami, myślała o Lucyanie Labroue.
— Dyskutujemy jednak o dalekiej przyszłości — zaczął na nowe przemysłowiec — wszakże nie myślisz wydać się za mąż... nie kochasz jeszcze nikogo?
— W kwestyi małżeństwa, mam wyprost przeciwne twoim zapatrywania, mój ojcze — odrzekło dziewczę, podnosząc głowę. — Świetnych związków niepragnę dla siebie wcale, nie wymagam, ażeby człowiek, którego zaślubię posiadał majątek. Chcę w nim widzieć jedynie trzy najważniejsze zalety: szczerość, stanowczość i odwagę. Z tem, posiada się wszystko co trzeba, by zdołać zostać czemś na najskromniejszem nawet stanowisku. Sercu udzielam pierwszeństwa przed tytułem i przed wtorkami złota — mówiła dalej. — Nazwiesz mnie może niepraktyczną marzycielką, wiem o tem... jak wiem zarówno, iż wiele kobiet dzisiejszych, śmiechem by przyjęło to moje twierdzenie. Mniejsza z tem... zdania mojego nie zmienię i jeśli kiedy wyjdę za mąż, to tylko według mych własnych idei.
Harmant słuchał swej córki obojętnie, z uśmiechem pobłażania, jak się słucha dziecka, wysnuwającego dziwne, niepraktyczne rojenia: w głębi rzeczy jednakże rozumiał, iż wszystko co mówiła, odnosiło się do człowieka, którego kochała, do Lucyana Labroue. Być może, iż owa miłość nie dosięgnęła jeszcze tego punktu, gdzie wszystko ustępuje przed namiętnością, istniała już ona jednak widocznie, a to jej istnienie napawało trwogą Jakóba Garaud.
Tak, mimo całej nikczemności charakteru tego nędznika, przerażała go myśl oddania swej córki Lucyanowi. Czuł, iż krew mu w żyłach lodowacieje ni wspomnienie złączenia ręki swego dziecięcia z dłonią Człowieka, któremu ojca zamordował.
— Dobrze zrobiłam — myślała Marya jednocześnie, nie odgadując tego, co się działo w duszy jej ojca — tak... dobrze uczyniłam, wyprowadziwszy na jaw tę kwestyę; wiem teraz, co ojciec mój dla mnie projektuje... Przed jego wolą wszelako, pierwszeństwo mieć musi ma wola. Jeżeli przekonani się, że Lucyan mnie kocha, powiem: Ja chcę! i musi to zostać spełnionem.
Długie milczenie nastąpiło po ostatnich słowach dziewczyny; ojciec i córka siedzieli w zadumie, nie nie mówiąc do siebie, aż wreszcie Harmant przemówił pierwszy.
— Czy wyjedziemy gdzie dzisiaj?
— Jak chcesz mój ojcze... Możemy wyjechać dla oddania wizyt znajomym. Radabym nawet zobaczyć się z córką pani Wiliamson, mieszkającą wraz z rodzicami przy ulicy Bonapartego.
— Najchętniej! Podczas gdy bawić będziesz u swej przyjaciółki, ja odwiedzę Jerzego Darier, z którym nie widziałem się jeszcze po moim powrocie.
— Lecz czy zastaniesz go ojcze w domu, w niedzielę?
— Bezwątpienia... powiedział mi, iż zwykle w niedzielę nigdzie nie wychodzi.
— A więc i ja wraz z tobą pojadę do niego — zawołała Marya, ożywiając się na myśl, iż Jerzy będzie zapewne mówił o Lucyanie.
— Czyliż to jednak wypada? — odważył się zaprotestować Harmant.
— Czemu nie? — odpowiedziała — córka w towarzystwie ojca, może iść wszędzie.
— Dobrze... razem więc pojedziemy. Darier pisał do mnie przed trzema dniami, nie miałem dotąd czasu na list jego odpowiedzieć.
— Dziękował ci ojcze zapewne, za przyjęcie pana Labroue...
— Tak, lecz w tym razie, nie on mnie, ale ja jemu winienem być obowiązanym.
— Jakto?
— Ponieważ Jerzy Darier oddał mi prawdziwą przysługę, rekomendując swego przyjaciela.
— Jesteś więc zadowolonym z pana Labroue?
— Bardzo... jest to chłopiec niepospolitych zdolności, przytem zna swoje rzemiosło doskonale!
— A obok tego tak dobrze wychowany, uprzejmy, szlachetny, prawdziwy dżentelmen — dodała z zapałem. — Widzisz więc ojcze, żem się nie omyliła, odkrywszy w nim te wszystkie zalety przy pierwszem widzeniu.
Harmant bacznie spojrzał w swą córkę.
Mówiąc to, dziewczę mocno się zarumieniło i przez chwilę wyrzucała sobie, iż za zbyt może dozwoliła owładnąć się uniesieniu, wkrótce jednakże przybrała spokojność.
— Może to i lepiej — myślała — iż dorozumiewa się, że ja kocham Lucyana. Gdy chwila walki nadejdzie, łatwiejszem mi będzie zwycięztwo.
Były nadzorca wydał rozkaz aby zaprzęgano do powozu.
— Idź, ubierz się, drogie dziecię — rzekł — i ja się również przygotuję.
— Za kwandrans powrócę — odpowiedziała, udając się do swego pokoju.
W pół godziny potem, elegancki powóz zaprzężony w parę doskonale dobranych anglo-normandzkich biegunów, unosił ojca i córkę ku ulicy Bonapartego.
Była blisko druga godzina, gdy wysiadali przed mieszkaniem młodego adwokata, a powziąwszy wiadomość od odźwiernego, że lokator był w domu, weszli na drugie piętro.
Przed dziesięcioma minutami Lucyan Labroue wyszedł od swego przyjaciela.
Jerzy rozmawiał wesoło z Edmundem Castel, gdy nagle dzwonek przy drzwiach zadźwięczał, a jednocześnie Magdalena weszła z oznajmieniem, iż pan Paweł Harmant wraz z córką znajdują się w salonie.
— Ach! — zawołał Jerzy — otóż niespodziewana wizyta... dziś, nadewszystko, mój opiekunie — rzekł do Edmunda Castel — wyjdź wraz ze mną, przedstawię cię temu kolosowi przemysłu naszej epoki, jest to pryncypał Lucyana Labroue.
— Radbym go poznać.
Tu oba udali się do salonu.
— Witam pana... witam! kochany panie Harmant i panią, panno Maryo — wołał Jerzy, ściskając rękę milionera — łaskawe odwiedziny państwa, sprawiają mi niewymowną radość.
— Przybywam drogi mój adwokacie — rzekł przemysłowiec — ażeby odpowiedzieć na twój list, doręczony mi przed kilkoma dniami.
— Zawstydzasz mnie pan — odparł Jerzy — zamiast listownie, powinienem był osobiście złożyć ci moje podziękowanie, jak również i pannie Maryi, za uprzejme przyjęcie mego protegowanego. Miałem to uczynić, lecz nawał pracy przeszkodził mi w dopełnieniu tego obowiązku. Racz mnie pan przeto mieć za usprawiedliwionego i pozwól zarazem przedstawić sobie jednego z najlepszych moich przyjaciół, opiekuna mojego, pana Edmunda Castel, którego nazwisko jak mniemam, jest dobrze ci znanem.
— Nie tylko znam nazwisko pana Castel, lecz i wysoki jego talent, który uwielbiam — Marya odpowiedziała.
— Jak i ja również — dodał Harmant. — Słyszałem bowiem pochwały; oddawane przez znawców pracom pana Castel.
Edmund w krótkich słowach wyraził swą wdzięczność za tak uprzejmą ocenę.
— W tym roku dajesz pan co do Salonu? — pytała Marya.
— Nie pani — odrzekł artysta — od lat dwóch wystarcza mi zaszczyt należenia do grona sędziów Wystawy.
— Nie umiem panu wyrazić panie Harmant — mówił Jerzy — o ile uczęśliwiła mnie wiadomość, że mój przyjaciel Labroue został przyjętym do pańskiej fabryki... Dozgonnie panu za to wdzięcznym pozostanę.
— My to... my raczej — odparła Marya — wdzięcznemi być panu winniśmy, ponieważ mój ojciec twierdzi, że w panu Labroue prawdziwy dla siebie skarb znalazł.
— W rzeczy samej — rzekł przemysłowiec — w pańskim protegowanym, szacownego odnalazłem współpracownika.
— Spodziewałem się tego — mówił Darier — a nawet mogę powiedzieć, iż pewien byłem zadowolenia z pańskiej strony, znając wysokie zalety mego towarzysza. Jest on panu wielce obowiązanym, uważając cię jako swego dobroczyńcę, w czem ma słuszność zupełną, gdybyś pan bowiem nie podał mu ręki, chłopiec ten oddałby się był rozpaczy.
— Rozpaczy? — powtórzyła Marya, drżąc pomimowolnie.
— Tak, zwątpił on już o sobie samym i o swej przyszłości... Zwątpienie wiedzie ku zniechęceniu, a to ostatnie do rozpaczy prowadzi. Lucyan wiele wycierpiał w swem życiu, niezasłużenie; należało mu się teraz nieco szczęścia dla zabliźnienia ran, ciężką dłonią losu zadanych.


X.

Po powyższych słowach Jerzego, przez chwilę zaległo milczenie, z czego korzystając Harmant podniósł się, chcąc pożegnać młodego adwokata, wszelka albowiem rozmowa dotycząca przeszłości syna inżyniera Labroue, jak łatwo pojmujemy, niemiłą dlań była.
Marya jednakże, którą przeciwnie, każdy szczegół odnoszący się do Lucyana żywo zajmował, zwróciła się do Jerzego.
— Pan Labroue nie ma rodziny... wszak prawda? — pytała.
— Tak pani, popełniona zbrodnia uczyniła go sierotą od lat młodocianych.
Dziewczę zadrżało.
— Zbrodnia?.. — zawołała — a on mi nigdy nic o tem nie mówił... Ojcze — dodała — zwracając się ku Harmantowi — czy ty wiesz o tem? Czy wspominał ci kiedy o owym strasznym wypadku?..
— Tak... cośkolwiek — mruknął milioner — niechciałem ci jednak powtarzać tej krwawej historyi.
— Dlaczego... powiedz, dlaczego? Pan Lucyan jest mym protegowanym, ztąd radabym poznać nieszczęścia, przez jakie przechodził, ażeby starać się dać mu o nich zapomnieć.
— Dzielna dziewczyna! — pomyślał Edmund Castel, spoglądając na ojca i córkę.
— Mówisz więc, panie Darier — ciągnęła Marya dalej — że jakiś czyn zbrodniczy uczynił sierotą pana Labroue?
— Tak, pani, przerażający dramat pozbawił go ojca, matkę utracił jeszcze w niemowlęctwie.
— Opowiedz mi pan szczegóły tego wypadku.
— W krótkości go pani przedstawię. Ojciec Lucyana, pan Julian Labroue, powracał z krótkiej podróży. Przybywszy wśród nocy do Alfortville, ujrzał w płomieniach swoją fabrykę i został podedrzwiami swego mieszkania zamordowanym.
— Ależ to przerażające! — zawołała Marya, wstrząsana dreszczem febrycznym; — przerażające! nieprawdaż, mój ojcze?
Jakób Garaud, walcząc z ogarniającą go trwogą, zaledwie głos z piersi dobyć był w stanie.
— Tak... w rzeczy samej... — wyjąkał z cicha.
— Któż jednak był owym mordercą i podpalaczem? — pytała dalej dziewczyna.
— Jeżeli wierzyć mamy wyrokowi sądu, kobieta.
— Kobieta?!
— Odźwierna fabryki; skazaną została za te zbrodnie na dożywotnie więzienie.
— Ależ to potwór, nie kobieta! — wołała Marya, przejęta zgrozą.
— Jeżeli nie była męczennicą za cudzą winę — odparł Darier.
— Co pan mówisz? — zawołało dziewczę — proszę, chciej mi to jaśniej wytłumaczyć.
— Na zasadzie niektórych objaśnień, dostarczonych Lucyanowi przez siostrę jego ojca — mówił młody adwokat dalej — osobę godną najwyższego szacunku, która go wychowała, powątpiewanie zrodziło się w umyśle mego przyjaciela co do winy wspomnianej kobiety...
— Czyliż tych powątpiewań sąd nie podzielał?
— Nie, pani. Zebrane dowody ciężko ją obwiniały.
— Jak więc pan Lucyan wobec tego może powątpiewać?
— Dowody te nie są dlań przekonywającemi. Wierzy w błąd sędziów w tej sprawie, jak się to często zdarza, niestety! Spodziewał się otrzymać od nieszczęśliwej skazanej ustne objaśnienia, któreby go naprowadziły na ślad prawdziwego zbrodniarza, niepodobna mu jednak obecnie odnaleźć owej kobiety.
Mniemany Harmant uczuł, iż zimny pot oblewa mu czoło.
— Jakto? — zapytał nagle, wszak osądzona musi się znajdować w więzieniu?
— Nieszczęściem, przed dwoma miesiącami zbiegła z domu poprawy w Clermont — odrzekł Darier.
— Zbiegła! — powtórzył Garaud, bledniejąc.
— Przypuszczają, iż wkrótce pochwycić ją będzie można — mówił dalej Jerzy — jeżeli nie zamrze gdzie z głodu i nędzy. Dziś rano Lucyan nic jeszcze nie wiedział o ucieczce Joanny Fortier; ja o tem powiadomiłem go przy śniadaniu, ponieważ prosił mnie o objaśnienie względem tego. Zmartwił się tem bardzo, ponieważ wiele sobie rokował z rozmowy z tą kobietą.
— Mimo to wszystko — zaczął Garaud, ochłonąwszy z przerażenia — gdyby nawet przeczucia pana Labroue uzasadnionemi zostały, nic on zrobić nie zdoła kryminaliście, osłoniętemu prawem przedawnienia.
— O! panie — zawołał Darier — wiele on zrobić może. Jeżeli zbrodniarz za pomocą ukradzionych pieniędzy wytworzył sobie znakomitą pozycyę w społeczeństwie, żyje otoczony szacunkiem i poważaniem, Lucyan wobec najbliższych publicznie okryje go hańbą. W niektórych wypadkach podobna rana równa się wyrokowi sądu, nie pozostawiając winnemu innej drogi wyjścia nad samobójstwo.
— Ach! — zawołała Marya — straszna byłaby to sprawiedliwość! Oby Bóg dopomógł panu Lucyanowi — dodała — w jego szlachetnym zamiarze i pozwolił mu pomścić śmierć ojca.
Jakób Garaud zachwiał się, uczuł, że siły go opuszczają; pod wyrokiem własnej swej córki pochylił głowę zgnębiony.
— Lucyan miał pięć lat zaledwie w chwili spełnienia tej zbrodni w Alfortville — mówił Darier. — Gdy dorósł, pozostała mu jedynie jego nauka i grunta małej wartości ze zwaliskami spalonej ojcowskiej fabryki. Marzy obecnie, ażeby siłą pracy i oszczędności mógł zebrać potrzebną sumę na odbudowanie choć części warsztatów w Alfortville; stałby się wtedy rzeczywiście twórcą własnego majątku.
— Ach! jakiż to cel zacny, szlachetny — zawołała Marya z uniesieniem. Pan Labroue posiada wiele energii w charakterze i silę woli, jaka rzadko spotykać się daje. Zasługuje, ażeby mu los urzeczywistnić ten zamiar pozwolił, powodzenie z czasem nadejdzie. Ależ ty, gdybyś zechciał, mój ojcze — dodała — mógłbyś mu przyjść w tym razie z pomocą...
— Jak to? — zapytał przemysłowiec.
— Mówiłeś mi przed kilkoma dniami o wysokiej wartości robót, przez niego wykonanych... Mówiłeś, iż wkrótce będziesz potrzebował wybudować drugą fabrykę, a Courbevoie przeznaczyć jedynie na materyały dla dróg żelaznych.
— To prawda.
— Pan Labroue kierowałby doskonale tą nową fabryką.
— Właśnie, myślałem o nim.
— Uczyń go więc swoim wspólnikiem.
Jerzy wraz z Edmundem Castel słuchali z natężoną uwagą słów młodej dziewczyny.
— Ależ... — bąknął były nadzorca z zakłopotaniem.
— Nie ma tu żadnego ale — przerwała żywo. — Jesteś, mój ojcze, tyle bogatym, iż zysk pieniężny nęcić cię nie powinien. Pan Lucyan posiada zdolność, młodość i odwagę, a obok tego i grunt po spalonej ręką zbrodniarza fabryce, to w każdym razie coś znaczy... Wspomnij my, że bogactwa nasze wkładają na nas obowiązek przyjścia z pomocą synowi pana Labroue do odzyskania stanowiska, ku któremu powołuje go przeznaczenie.
— Dzielne, zacne serce! — pomyślał powtórnie Castel.
— Myśl to wysoce szlachetna, która zaszczyt pani przynosi — rzekł Jerzy; pojmuję jednakże, iż nad tak ważną decyzyą ojciec pani zastanowić i rozmyślić się musi.
— Nad czem tu rozmyślać? — odparła żywo Marya — pan Labroue ze względu na swoją zdolność, zasługuje, aby został księciem w dziedzinie przemysłu; współka z nim przeto korzyść tylko przynieść może. A zatem, ojcze, głoś wyrok...
Mniemany Harmant usiłował się uśmiechnąć.
— Zawyrokować zaraz w tej sprawie, jak żądasz — odpowiedział — byłoby to działać lekkomyślnie, co nie jest moim zwyczajem. Każda idea potrzebuje zostać do głębi zbadaną; nie odtrącam twego projektu w zasadzie: przyznają, iż pan Labroue zasługuje, ażeby się jego losem zajęto i nad tem pomyślę.
To mówiąc, Garaud podniósł się z krzesła, zmuszając niejako swą córkę, aby toż samo uczyniła. Obciął jak najrychlej przerwać rozmowę, męczącą go niewypowiedzianie.
— Pan już nas opuszczasz, tak prędko?
— Co począć? śpieszyć nam trzeba; mamy jeszcze kilka wizyt do złożenia, a jest już późno.
— Przed odjazdem zaniosę jeszcze prośbę do pana, panie Castel — mówiła Marya, zwracając się ku artyście. Pragnęłabym utworzyć sobie małą galeryę obrazów i dlatego zwracam się do pana, żądając jego pomocy w dwóch szczegółach...
— Racz pani rozkazać — rzekł Edmund z uśmiechem — w czemże służyć mogę?
— Najprzód pragnęłabym otrzymać dla siebie jedną z prac pańskich, a następnie proszę nie odmówić mi swej rady w wyborze innych obrazów.
— Będę szczęśliwym, mogąc pani usłużyć. Racz przeto odwiedzić moją pracownię wraz z ojcem, a wybierzesz sobie obraz według upodobania. Co zaś do prac moich współkolegów, będę się starał być pani wiernym przewodnikiem.
— Dzięki stokrotne — odpowiedziała. — Wszak ojcze, towarzyszyć mi zechcesz do pracowni pana Castel? — nieprawdaż?
— Najchętniej — odrzekł Harmant — a jeżeli panu Castel uda się zrobić ze mnie znawcę malarstwa, powiem, że cudu dokonał.
— A więc spróbuję, panie — odrzekł artysta z uśmiechem.


XI.

Ojciec wraz z córką opuścili mieszkanie adwokata.
— Wiesz opiekunie — zaczął ten ostatni, skoro sami pozostali — zrobiłem pewne odkrycie podczas wizyty pana Harmant.
— Cóż takiego? — zapytał Edmund.
— Urocza córa milionera broni nazbyt gorąco sprawy Lucyana, tam więcej coś istnieje nad przyjaźń...
— I ja to również zauważyłem — rzekł malarz.
— Wejście jego do domu przemysłowca sprowadzi zmian wiele w życiu tego dziewczęcia, ona go kocha, to widoczne... Jak sądzisz?
— Potwierdzam twe zdanie.
— Zdaje mi się, że Lucyan mógłby ją zaślubić?...
— Nie, to nie nastąpi — rzekł Edmund.
— Dlaczego?
— Podczas gdy rozmawialiście, obserwowałem Harmanta. Przymuszał się on... był zakłopotanym, chwilami zdawało się nawet, jak gdyby tracił przytomność. Słowa jego córki widocznie boleść mu sprawiały.
— Cóż ztąd wnosisz?
— Rzecz prosta, że przemysłowiec ma inne zamiary; nie podziela zdania swej córki; jest to człowiek bez serca.
— A jednak kocha bardzo swe dziecię.
— Tak... na swój sposób. Harmant czyni na mnie wrażenie zimnego egoisty, samoluba.
— Nie zyskał więc współczucia u ciebie?
— Nie! Być może, błądzę w mym sądzie’ o tym człowieku, widząc go raz pierwszy; wierzę wszelako, że takie wrażenia bywają niezawodzącemi. Ja w całem mem życiu niemi się rządziłem, a pierwszem wrażeniem, jakie on wywarł na mnie, był wstręt... wstręt niepokonany. Może on być biegłym mechanikiem, zdolnym przemysłowcem, ale że nie jest szczerym, przysiągłbym. Przyszłość okaże, że mam słuszność, przekonasz się o tem. Lecz może wyszlibyśmy gdzie na przechadzkę? — dodał zmieniając rozmowę.
— Najchętniej — rzekł Darier.
Wziąwszy więc kapelusze i zapaliwszy cygara, udali się do Luksemburskiego ogrodu.
Jednocześnie Harmant wraz z córką jechał w stronę swego mieszkania. Oboje przez całą drogę zachowywali milczenie. Marya wyrzucała sobie, iż nazbyt żywo, być może, dozwoliwszy owładnąć się uczuciu, czyniła ojcu propozycye względem Lucyana Labroue. Były nadzorca zostawał pod wpływem zdziwienia i trwogi, wywołanej wiadomością o ucieczce wdowy Fortier.
— Joanna wolną! — myślał — może przybyć do Paryża, spotkać mnie... poznać... otóż co przedstawia obecnie groźne niebezpieczeństwo! Bezustannie więc ściga mnie niepokój i obawa! Któżby mógł przewidzieć, że po dwudziestu dwóch latach zmuszony będę jeszcze drżeć przed tą kobietą... drżeć... przed Lucyanem Labroue? A gdyby mnie ona spotkała, dlaczegóż zarówno nie mogłaby spotkać Lucyana? Wszak traf nieprzewidziany zbliżył go ku mnie... Marzy on o zemście... zaprzysiągł ją sobie, gdyby więc odkrył, że Paweł Harmant ukrywa Jakóba Garaud, cały gmach niej pracy, z takim trudem wzniesiony, runąłby odrazu! Zostałbym zgubiony wraz z córką!
Podczas, gdy powyższe myśli oblegały umysł nędznika, pot zimny wilżył mu skronie; spoglądał na Maryę bojaźliwie.
Dziewczę, przymknąwszy oczy, tonęło w marzeniach przyszłości...
— Joanna Portier zostanie schwytaną — myślał Garaud dalej — tak się spodziewam... jestem pewny tego... Oby to jednak nastąpiło przed katastrofą! Gdyby zaś przedtem zdołała mnie spotkać i poznać... ach! zabezpieczyć się przeciw temu należy!
Tu powóz zatrzymał się, Harmant podał rękę swej córce, pomagając jej wysiąść.
Do obawy, jaka ogarniała Jakóba Garaud na wspomnienie o uwolnieniu Joanny i obecności Lucyana Labroue, przybywała trwoga, wywołana bliskiem, być może, przybyciem do Paryża Owidyusza Soliveau. który, jak pamiętamy, zakończył swój list remi słowy: Kto wie, czy się wkrótce nie zobaczymy. To właśnie kto wie oznajmiało w sposób przerażający zamiar paryżanką zbliżenia się nanowo do człowieka, którego znając przeszłość, mógł czerpać z jego kasy dowolnie. Jakażby inna przyczyna skłonić mogła Owidyusza do napisania listu?
W rzeczy samej, łotr ten, zostawszy właścicielem fabryki, oddał się grze w karty z całą namiętnością szulera. Wiemy, iż los mu nie sprzyjał, wygrywał rzadko, nigdy prawie. Pieniądze, pozostawione mu na początkowe prowadzenie warsztatów przez zięcia Mortimera, wprędce się ulotniły i Owidyusz zmuszonym był długi zaciągać. Był on, jak wiemy, zdolnym mechanikiem, lecz nie potrafił prowadzić interesów, nie znając się na tem wcale, brak mu było inteligencyi do utrzymania sławy znanego szeroko niegdyś zakładu, oraz energii do prowadzenia walki ze współzawodnikami.
Mimo to fabryka przez kilka miesięcy funkcyonowała regularnie, skutkiem wprawy poprzednio nabytej; — zwolna jednakże bieg jej opóźniać się zaczął, wszystko źle iść poczęło, upadek ostateczny nieuchronnym zostawał. Zrozumiał to Owidiusz, a pragnąc za byle co pozbyć się zakładu, przed ostatecznym ciosem, jaki weń miał uderzyć, ogłosił sprzedaż fabryki. Znaleźli się na nią nabywcy; przewidując jednak konieczność sprzedaży, ofiarowali nader niskie ceny. Soliveau postanowił trzymać się do ostatka; traf jednak nieprzewidziany znaglił go do odstąpienia jej na w pół darmo prawie. Przegrał w karty podczas jednej nocy pięćdziesiąt tysięcy dolarów, poręczając wypłatę takowych słowem honoru.
Należność tę uiścić potrzeba było nazajutrz, a kasa stała pustkami. W tem kłopotliwem położeniu Owidyusz udał się do swego bankiera, który wszelako, wiedząc o złym stanie jego interesów, odmówił udzielenia pożyczki. Za jakąkolwiekbądź cenę potrzeba było wydobyć się z tego położenia. Przyjął więc na kilka dni przed tem ofiarowywaną sobie sumę, zapłacił dług karciany, jako też i inne należytości i został posiadaczem sześćdziesięciu tysięcy franków jedynie. Wówczas to napisał list do Harmanta, znany już naszym czytelnikom. Gdy donosił, że źle idą jego interesu, był już kompletnie zrujnowanym, a fabryka przeszła w obce ręce. Mimo to wszystko, nie stracił w przyszłość nadziei. Szuler, gdy mu pozostaje choć cośkolwiek do rzucenia na stawkę, nie rozpacza.
— Z sześćdziesięcioma tysiącami franków — mówił sobie Owidyusz — mogę jeszcze zdobyć fortunę przy zielonym stoliku. Zresztą — dodawał — nie martwię się tem bynajmniej. Jeśli nie będzie wiele, w każdym razie coś będzie. Źródło moich dochodów nie wyschło, nie zaginęło. Trzymam mego ukochanego kuzyna skrępowanego tak silnie, że mi się wymknąć nie zdoła. Kasa jego jest niewyczerpaną, mogę z niej brać ile mi się podoba.
I polegając na tem, grać począł nanowo.
Przez kilka nocy rezultat pomyślnym się okazywał, los sprzyjać mu zaczął. Wygrana dosięgnęła wkrótce pięknej cyfry stu tysięcy dolarów. Podniecony tym uśmiechem fortuny, grać począł zapamiętale i wszystko przegrał. Podczas jednej nocy zniknęła nietylko wygrana, lecz i cała pozostałość ze sprzedaży fabryki. Nad ranem Uszedłszy z szulerni, znalazł się na bruku bez grosza.
— Trzeba jechać do Francyi — powiedział sobie. — I nie tracąc chwili, sprzedał zegarek, nieco biżuteryi, a zebrawszy potrzebną kwotę na zapłacenie przejazdu w drugiej klasie okrętu, kupił podróżny kuferek, zapakował weń trochę bielizny i ubrania, a dołączywszy do tego bagażu butelkę płynu, kupionego u kanadyjczyka, wsiadł na statek jadący do Hawru.
Przez czas podróży rozmyślał w milczeniu.
— Nie mam się czego obawiać, przedawnienie tej głupiej sprawy okrywa mnie bezpieczeństwem, mogę więc rozpocząć śmiało partię z mym drogim kuzynem. Ha! ha! ha! — zaśmiał się — pokręci głową ujrzawszy mnie u siebie.
Za przybyciem do Hawru, zostało mu tylko tyle, ile potrzeba było na spożycie skromnego obiadu i zapłacenie przejazdu z Hawru do Paryża, dokąd pociąg przybywał o godzinie piątej rano.
Owidyusz wiedział z dzienników, że mniemany Paweł Harmant, otworzył wielką fabrykę maszyn we Francyi i że zamieszkiwał w pięknym pałacu w pobliżu Monceau.
Wysiadłszy zatem w Paryżu, postanowił udać się natychmiast do swego mniemanego kuzyna.

XII.

Przyjazd Owidymsza Soliveau nastąpił w kilka dni po wizycie Harmanta wraz z córką u młodego adwokata.
Jakób Garaud, dręczony trwogą i niepokojem, szukał dla siebie w pracy roztargnienia. Marya oczekiwała przyjaznej chwili na dokonanie przedsięwziętego zamiaru.
Lucyan Labroue, obarczony pracą, dawał przykład rzadkiej czynności i odwagi.
Oprócz specyalnych robót mechanicznych dla dróg żelaznych, zajmowano się w Courbevoie budową maszyn parowych, dla okrętów.
Nazajutrz po dniu, w którym Soliveau wsiadał w Hawrze na pociąg jadący do Paryża, miano na jednym ze statków pomniejszych próbować maszyny, zbudowanej według nowego modelu, jaka wydawać miała znakomite rezultaty. Wróciwszy do siebie wieczorem, Harmant prosił Lucyana, aby go obudził o szóstej godzinie rano nazajutrz, dla udania się wraz z nim na próbę pomienionej maszyny. Labroue, pilnując się ściśle godziny, odjechał rano z pryncypałem.
Soliveau postanowił właśnie dnia tego przedstawić się rano w pałacu przy ulicy Murillo, rano, jednak nie znaczyło u niego przededniem.
Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, wstąpił do jednego z tak licznych składów win, w około stacyi, rozkazawszy tam podać sobie, chleba, sera i butelkę białego wina.
Szczupłość jego funduszów, nie pozwalała mu na obfitsze pożywienie. Oczekiwał godziny pójścia do swego jak go nazywał ukochanego kuzyna. Był on dość przyzwoicie ubranym, podróż wszelako, zmięła świeżość jego odzienia, prócz czego wskutek ciągłego przebywania w tawernach, nabrał rubasznego sposobu zachowania się, co widniało z całej jego postaci.
Przybywszy na ulicę Murillo o godzinie siódmej z rana, pociągnął za dzwonek. Drzwi się otwarły, wszedł na dziedziniec.
Odźwierny pośpieszywszy naprzeciw niego, śledził nieufnym wzrokiem tego nieznajomego, którego postać podejrzaną mu się być wydala.
— Co pan chcesz... do kogo idziesz? — ostro zagadnął.
Paryżanin przybrał o ile mógł najsłodszą fizyognomię.
— Pan Paweł Harmant tu mieszka? — zapytał.
— Tak... tu.
— Mogę z nim się widzieć?
— Co... o siódmej z rana? — zawołał odźwierny.
— Wiem, iż to jest cokolwiek zawcześnie ze względów na światowe zwyczaje, chodzi tu jednak o pilną sprawę... sprawę nader ważną, panie kochany... Zresztą, znany jestem dobrze panu Harmant, rad będzie mnie widzieć...
— Mimo to wszystko, pan z nim się tu nie zobaczysz dziś rano.
— Dlaczego?
— Ponieważ wyjechał.
— Jakto... tak wcześnie?
— Wyjechał o szóstej godzinie.
— Lecz wróci?
— Bezwątpienia.
— A kiedy?
— Nic nie wiem. Być może w południe, a może wieczorem. Jeżeli pan masz interes dotyczący mechaniki, lub przychodzisz w celu otrzymania pracy, zgłoś się do fabryki?
— Gdzież jest ta fabryka?
— W Courbevoie, w pobliżu Neuilly, kursuję tam tramwaje, możesz pan jechać.
— Dziękuję za objaśnienia. Lecz czy tam znajdę pana Harmant?
— Zastaniesz go pan niewątpliwie.
To mówiąc odźwierny wyprowadził po za bramę przybyłego, zamknąwszy za nim takową.
— Prostak... gbur! — mruknął Soliveau, znalazłszy się na ulicy. Powierzchowność moja nieufność w nim wzbudzić musiała, rzecz pewna iż nie wyglądam na milionera. Pomimo wszystkiego, muszę się widzieć z Jakóbem Garaud. Mógłbym był kazać się zaprowadzić do mojej kuzynki Maryi, lecz nie na wiele toby się przydało. W New-Jorku, niezbyt była dla mnie łaskawą, nieobecność moja nie powiększyła zapewne jej dla mnie sympatyj. Lepiej udać się do fabryki w Courbevoie. Mam jeszcze tyle, iż mi wystarczy na tramwaj... dalej więc w drogę!
Wysiadłszy w godzinę później, szedł pod nad brzegiem Sekwany, rozglądając się po nader ożywionej w tym punkcie okolicy.
Wielkie fabryki ciągnące się długim szeregiem, wznosiły ku niebu wysokie ceglane kominy, rozsypując z nich kłęby dymu. Spostrzegłszy przechodzącego robotnika, zwrócił się Owidyusz ku niemu.
— Proszę... objaśnij mnie pan — zapytał — gdzie leży fabryka pana Harmant?
Robotnik podniósł rękę w górę, wskazując.
— Tam dalej... — rzekł — ot! widzisz pan te nowe budynki.
— Dziękuję.
Robotnik odszedł. Soliveau wędrował dalej.
Niezadługo przybył przed wielką bramę budowli, po nad którą na mosiężnej tablicy wyryte było nazwisko:

PAWEŁ HARMANT.

a poniżej:

Warsztaty bodowy maszyn.

— Do czarta! — mruknął Soliveau, — ten dom przedstawia się okazale. Zobaczmy wewnątrz.
Skierował się ku drzwiom bocznym, noszącym napis:

Wejście.

Zadzwonił tam.
Drzwi się otwarły, i jak w pałacu przy ulicy Murillo wyszedł odźwierny ku przybyłemu.
— Co pan żądasz? — zapytał.
— Chcę widzieć się z panem Harmant.
— W celu otrzymania roboty?
— Nie, w interesie.
— Handlowym?
— Osobistym.
— Zatem życzysz pan sobie mówić z samym panem Harmant.
— Tak.
— Udaj się pan więc do biura, tam w głębi... po lewej.
Soliveau poszedł w stronę wskazaną. Zdala, po nad różnemi częściami budynku, mającemu, do stu metrów długości, widniały napisy:

Warsztaty rysunkowe. Kasa. Biuro dyrektora robót.
Gabinet dyrektora.

— Tu powinienem go znaleść — mówił, czytając napisy. Idźmy więc śmiało. Zdaje mi się, iż nawet spostrzegam jego szacowną głowę. Śmiech naprzód mnie porywa na wspomnienie tej niespodzianki.
Przyśpieszył kroku. Drzwi biura były zamknięte.
Nacisnął sprężynę.
Jeden z urzędników pośpieszył otworzyć.
— Co pana sprowadza? — zapytał.
— Chcę widzieć się z panem Harmant w osobistym interesie.
— Musisz pan zaczekać... Pan Harmant obecnie odbywa naradę z dyrektorem robót.
— Zaczekam, skoro potrzeba.
— Spocznij pan proszę.
Owidyusz usiadł.
Harmant zamknąwszy się z Lucyanem Labroue, naradzał się z nim nad pewnemi ulepszeniami w maszynie, próbowanej tego rana. Rozmowa ich trwała blisko pół godziny. Korzystając z tego czasu Soliveau układał plan swojej kampanii.
Nareszcie otwarły się drzwi gabinetu. Wyszedł Lucyan Labroue, trzymając w ręku papiery. Spojrzał na Owidyusza, a potem zwracając się do chłopca posługującego:
— Proszę nieprzeszkadzać — rzekł — panu Harmant obecnie pod żadnym pozorem, jest on zajętym... pracuje. Poczem oddalił się.
— Słyszałeś pan? — wyrzekł urzędnik do Owidysza — musisz zaczekać jeszcze.
— Zaczekam, nie pilno mi wcale.
I rozłożywszy się na krześle siedział w milczeniu. Pół godziny tak upłynęło, poczem z sąsiedniego pokoju dobiegł głos dzwonka.
Posługujący pobiegł ku drzwiom gabinetu.
— Czy to pryncypał dzwoni? — pytał Soliveau.
— Tak panie.
— Powiedz mu, że ktoś pragnie się z nim widzieć w osobistym interesie.
— Pańskie nazwisko?
— To nie potrzebne... pan Harmant mnie nie zna.
Dzwonek zabrzmiał po raz drugi, bardziej gwałtownie niż poprzednio.
Służący pobiegł do gabinetu.

XIII.

— Dzwoniłem dwa razy... czemu nie przychodzisz? — wołał z gniewem Harmant.
— Racz pan wybaczyć... zostałem zatrzymany przez jakiegoś nieznajomego, który chce widzieć się z panem osobiście. Oczekuje on już blisko godzinę.
— Jak się nazywa?
— Pytałem go o to, mówił, iż pan go nie zna.
— Niech wejdzie — rzekł były nadzorca — to odnieś panu dyrektorowi robót — dodał, podając chłopcu arkusze, zapisane cyframi.
Służący wziąwszy papier wyszedł, oznajmiając przybyłemu, że pryncypał go oczekuje.
Soliveau uchylił drzwi gabinetu, czego z razu nie dostrzegł Harmant, zajęty zamykaniem na klucz kasy żelaznej, stojącej pomiędzy dwoma oknami. Na odgłos kroków wchodzącego zwrócił się i zbladł, wydawszy okrzyk trwogi. Widok Owidyusza stojącego przed nim z rękoma w kieszeniach, w kapeluszu na głowie, z miną szyderczo uśmiechniętą, naparł go przerażeniem.
— Dzień dobry kuzynie!.. Jakże twe zdrowie? — pytał paryżanin, śmiejąc się z wywołanego wrażenia.
— Ty! tu... tu... u mnie? — zawołał Garaud.
— Ja sam kuzynie... w mej własnej żyjącej postaci... Lecz do pioruna, masz minę głupią dyabelnie, jak gdybyś widmo ujrzał przed sobą! Nie biegniesz ku mnie z uściskiem... nie podajesz nawet mi ręki! Przyznasz, iż podobne przyjęcie, zaszczytu nie przynosi ci wcale!
Harmant drżał cały jak w febrze. Obecność Owidyusza pozbawiała go prawie przytomności. Przybycie tego człowieka zdawało mu się być wróżbą strasznej katastrofy.
Po kilku minutach zdołał zapanować nad sobą i podszedłszy ku przybyłemu, podał mu rękę.
— Dlaczego wracasz do Francyi? — zapytał.
— Ponieważ w New-Jorku pozostać dłużej nie podobna mi było.
— A w jakim celu do mnie przychodzisz?
— Prosić cię o robotę...
— Zatem potwierdza się co pisałeś mi w liście...
— Tak... tak, niestety!
— I fabryka, którą pozostawiłem ci w tak kwitnącym rozwoju...
— Rozproszyła się z przerażającą szybkością!.. Już ona do mnie teraz nie należy. Cóż chcesz mój dobry kuzynie... — mówił siadając Soliveau — nie posiadałem twoich wysokich zdolności, jakie są niezbędnemi do prowadzenia takiego interesu... To mnie zgubiło.
— Mów raczej gra cię zgubiła, przy zielonym stoliku.
— Grałem... nie przeczę... posiadam tę obrzydłą wadę, wiem o tej lepiej, niż inni, że jestem graczem z profesyi, poprawić mi się jednak z tego niepodobna!
— Przepuściłeś na karty w kilku miesiącach ogromne sumy.
— Tak w rzeczy samej... zły los jak gdyby uwziął się na mnie... Lecz na co przydać się mogą obecnie te uwagi, nie powrócą mi one straconych pieniędzy. Wyjechałem z New-Jorku ze szczupłą kwotą, która mi starczyła zaledwie na podróż. Obecnie posiadam jedyne dwadzieścia sous w kieszeni, i to co na mnie tu widzisz. Kpię sobie jednak ze wszystkiego, jestem spokojny o moją przyszłość, ponieważ o ilem ja ubogi, ty za to jesteś bogatym. Zbudowałeś fabrykę, głośną w całym przemysłowym świecie... Warsztaty twoje są wspaniałemi... żądaniom i zamówieniom nastarczyć niejesteś w stanie. Masz znakomity roboczy personel, tak tu, jak w Ameryce, spodziewam się więc, że znajdziesz miejsce — dodał z ironicznym uśmiechem — dla swego biednego kuzyna Soliveau, którego kochasz, a który wypłaca ci się tak dobrze za twOją życzliwość!...
Jakób Garaud zadrżał od stóp do głowy.
— Miejsce dla ciebie tu, w mojej fabryce? — odpowiedział. — Nie, to niepodobna!
— Dlaczego? — pytał Owidyusz.
Karmaut zawahał się. Wyznać prawdy nie mógł, nie mógł powiedzieć: — Ponieważ się znajduje syn zamordowanego przezemnie człowieka, a gdybyś żył w pobliża niego, jedna drobna nieroztropność z twej strony zgubićby mnie mogła.
Milczał przeto, rozmyślając nad odpowiedzią.
— Dlaczego? — powtórzył natarczywie Owidyusz.
— Dlatego, że nie chcę; — zawołał opryskliwie Garaud. — Zresztą nie mam żadnego względem ciebie obowiązku, nie ci dłużny nie jestem! W Ameryce uległem twym wymaganiom, dałem ci w ręce majątek. Mojaż to wina, żeś go nie umiał zachować? Jesteś zrujnowanym, czyń co chcesz teraz!
— Daremne słowa! wyrazy na wiatr rzucone! — odparł Soliveau. — To, coś uczynił, zrobić musiałeś, ponieważ nie widziałeś innego sposobu wyjścia dla siebie. Jak obróciłem temi pieniędzmi, to cię nie obchodzi, lecz cię obchodzić powinno, że jestem teraz bez grosza. Ty nie pozwolisz żyć w nędzy tak bliskiemu krewnemu, kochającemu cię tyle — dodał z ironią — który od tak dawna wiedząc o wszystkiem...
— Chcesz mi dać poznać — przerwał Garaud — że od twojej łaski zależę! Przykładasz znów nóż do gardła, jak w New-Yorku!
— Tst! tst! szkaradne słowa, kuzynie — zawołał, śmiejąc się, Owidyusz. Nie mam zamiaru grozić ci w ten sposób... Przywołuję jedyme wspomnienia...
— Tak, chcesz mnie trzymać w zależności przez resztę mojego życia... Powiedziałeś sobie: Posiadam jego tajemnice, drży zawsze przedemną, a z bojaźni uczyni to, co zechcę...
— No, no — kochany kuzynie — odrzekł Soliveau — istnieje może coś podobnego... przyznaję, wszakże zależy od ciebie, aby nie istniało. Pojedz wszelako, czy nie mam słuszności w tym razie?
— Mówię, że twoje postępowanie jest łotrowskiem, nikczemnem! — zawołał Harmant — że czynisz mnie ofiarą obrzydłego szantażu.
— Znowu te słowa prostacze! pfe... wstydź — się — odrzekł Soliveau: — powietrze Francyi, dziwnie cię gburowatym zrobiło. Byłeś bez porównania grzeczniejszym w Ameryce, zatraciłeś w sobie nawet uczucia rodzinne.
Głuchy gniew ogarniał Jakóba Garaud.
— Przestań tych żartów idyotycznych! — krzyknął świszczącym głosem; — mniej jestem zależnym od ciebie niż sądzisz!
— Doprawdy, kuzynie? no! jakim sposobem?
— Tak! możesz mnie zgubić jednym wyrazem, lecz na coby ci się to przydało? Sądzisz więc, że ja żyjący zniósłbym podobny skandal? y — Za pierwszym rozgłosem tej sprawy wpalę sobie w skroń z rewolweru, a wtedy nie dostaniesz ani grosza z mego majątku, gdyż on w całości należy do mej córki. Twoim więc interesem jest mnie oszczędzać. Wszystko, co uczyniłbyś przeciw mnie, uczynisz przeciw samemu sobie.
Soliveau pojął słuszność uwag Harmanta. Popchnąwszy go do rozpaczy, zamknąłby dla siebie na zawsze jego kasę żelazną, z której czerpać miał nadzieję. Z tych więc powodów zmienił nagle ton mowy.
— Znam twoje zacne serce — rzekł najsłodszym głosem — wiem, iż nie pozostawiłbyś w nędzy swego biednego krewniaka.
— Ma się rozumieć, iż cię nie pozostawię bez środków do życia — rzekł Garand.
— Dasz mi zatem miejsce w fabryce?
— Nie!
— Cóż więc zrobisz zemną?
— Pozwolę ci żyć bez pracy wygodnie.
— Zdała od ciebie?
— Tak. Z warunkiem, ażebyśmy się widywali o ile można najrzadziej.
— Nie jest to grzecznie, ani uprzejmie; wszakże będąc dobrym chłopcem, nakażę milczenie memu sercu i na wszystko się zgodzę. Pozwolisz mi jednak przyjść do pałacu przy ulicy Murillo dla powitania mojej kuzynki, którą szalenie kocham, bez wzajemności jednak z jej strony, niestety!
— Później, później!
— Niech i tak będzie, przybędę skoro mi na to pozwolisz A teraz jakież masz względem mnie zamiary?
— Wyznaczę ci pensyę.
— W ilości?
— Dwunastu tysięcy franków rocznie.
— To znaczy tysiąc franków miesięcznie — rzekł Soliveau, wykrzywiając usta, choć w głębi był z tego zadowolonym. — Fundusz to nader skromny — dodał — trzeba jednak ograniczyć swoje wydatki i być z tego zadowolonym. Przyjmuję więc, proszę jednak o wyliczenie mi pewnej kwoty, ponieważ jestem bez grosza, a potrzebuję kupić nieco sprzętów, trochę bielizny, wszystkiego mi braknie albowiem.
— Wyliczę ci zaraz pięć tysięcy franków7 na pomienione wydatki, dołączywszy do tego pierwszą ratę twój pensyi, której pobierać nie przestaniesz, dopóki żyć będę.
— Może zechcesz na piśmie stwierdzić powyższe zobowiązanie?
— Na co? dlaczego? to niepotrzebne.
— W rzeczy sarnię — odparł z uśmiechem Soliveau — znam dobrze twą słowność. Dostanę zatem obecnie sześć tysięcy franków i każdego pierwszego dnia w miesiącu będę przychodził tu po bilet tysiącofrankowy.
— Nie, nie, nie tutaj! — zawołał żywo Garaud.
— Gdzież więc?
— Odsyłać ci będę pieniądze pod wskazany adres.
— Zatem wprost do mnie, do mieszkania, jakie wynajmę. Zostaw mi jednak nadzieję, że jeśli nie pozwalasz mi przyjść do swojego pałacu, w jako życzliwy krewny przyjdziesz uścisnąć mi rękę w mojem mieszkaniu.
— Przyjdę — odrzekł Harmant.
— Więc zgoda pomiędzy nami?
— Tak, ale pamiętaj, że uczyniłem dla ciebie wszystko, co mogłem uczynić; a gdybyś stawiał nowe wymagania i grozić mi się poważył, zginęlibyśmy oba.
— Bądź spokojnym — rzekł śmiejąc się Soliveau.

XIV.

Harmant usiadł przed biurkiem, a otworzywszy szufladkę, dobył z niej paczkę biletów bankowych, z której sześć odłączywszy, podał takowe byłemu swemu wspólnikowi.
— Dziękuję, — kuzynie! — zawołał Owidyusz, chowając z pośpiechem bilety bankowe do kieszeni. — A teraz mam jeszcze prośbę do ciebie...
— Jeszcze? — zapytał Garaud.
— O! nie o pieniądze tu chodzi.
— O cóż więc?
— Chcę prosić, ażebyś zjadł ze mną śniadanie; podobną uroczystość kilkoma kieliszkami wina uświetnić należy.
— Dziś jest mi niepodobna zadość ci uczynić.
— Dlaczego?
— Mam czas zajęty; mnóstwo interesów do załatwienia w różnych dnia godzinach.
— Przykrą mi jest tw7oja odmowa; przyrzeknij jednakże, iż w innym dniu przyjmiesz moje zaproszenie.
— Gdy się urządzisz w mieszkaniu, pokażesz mi natenczas swoje gospodarstwo.
— Zgoda! zostańmy dobrymi przyjaciółmi, a nie będziesz się na mnie uskarżał. Tak, przyjaciółmi — dodał — do śmierci! Gdybyś mnie wypadkiem zapotrzebował, pomnij, że jestem na twoje usługi.
W tej chwili dało się słyszeć lekkie puknięcie do drzwi i posługujący w biurze wszedł do gabinetu.
— Co chcesz? — odezwał się Harmant.
— Pan Lucyan Labroue zapytuje, czy może z panem pomówić?
Usłyszawszy to nazwisko, Owidyusz zadrżał i w chwili, gdy syn inżyniera przestępował próg pokoju, pożerał go oczyma.
— Odchodzę... nie przeszkadzam — rzekł — panie Harmant, liczę na pańską obietnicę.
— Nie zapomnę o tem — rzekł przemysłowiec.
Soliveau wyszedł, złożywszy głęboki ukłon obecnym. Jakób Garaud pozostał z Lucyanem.
— Jak to dobrze, że ów chłopiec wymienił przy mnie nazwisko Labroue — mówił sobie Owidyusz, idąc w stronę tramwaju — inżynier zamordowany przez Jakóba Garaud, nazywał się również Labroue. Miałżeby syn ofiary zostawać w służbie u zabójcy swojego ojca? ot! czego dowiedzieć mi się potrzeba! A! — dodał po chwili, uderzając się w czoło — otóż przyczyna, dla której mój kuzyn nie chciał mnie przyjąć do fabryki. Skoro on zatrzymał przy sobie tego młodzieńca, ma jakieś plany, to widoczne. Lecz co zamyśla uczynić? Nic nie wiem... Wkrótce jednakże odkryć to muszę, nie zaniedbawszy z tego wyciągnąć dla siebie odpowiednich korzyści.
Niespodziewane wejście Lucyana do gabinetu Harmanta nie pozwoliło temu ostatniemu, rozważyć następstw przybycia Owidyusza do Paryża, gdy jednak odszedł Labroue, przemysłowiec upadł na krzesło, objąwszy obiema rękami rozpalone czoło.
— Szatan widocznie miesza się w tę sprawę! — wyszeptał zcicha. — Wszystko się łączy, aby mi mówić o przeszłości, aby mi stawiać te widma straszliwe! Lucyan Labroue! Owidyusz! Joanna Fortier! — wołał, jak owładnięty szałem; — niosą mi szatę śmierci!... Szata ta pali me ciało... pożera kości do szpiku! I ten, ten nędznik Soliveau — mówił po chwili milczenia — on śmiał przyjść tu do mnie znów... i chciał się umieścić w mojej fabryce, znajdować się codziennie w stosunkach z Lucyanem Labroue, z którego wydobywszy szczegóły tej sprawy, odkryłby mu całą prawdę. Jedno słowo, powiedziane przezeń Lucyanowi, wystarczyłoby, aby mnie zgubić... I człowiek ten żyje na moje udręczenie... O! czemużemgo nie zabił, nie zgniótł jak trującą gadzinę?! W Ameryce za pomocą złota zamknąłem mu usta, wraca uboższy niż kiedykolwiek i grozi mi!... A ja... ja mam mu być posłusznym, obawiam się go... tak, ja go się obawiam! Och! te trzy istoty, których egzystencya jest dla mnie bezustannem niebezpieczeństwem, gdybym je mógł zgładzić!
Przez kilka sekund Jakób Garaud siedział milczący, jak gdyby przytłoczony ciężarem przechodzącym jego siły, poczem zerwał się nagle, wyprostował i podniósł głowę.
— Dlaczego rozpaczać! — zawołał — Owidyusza trzymam za pomocą pieniędzy... Lucyan widzi jedynie we mnie dobroczyńcę, błogosławiąc los, który go przywiódł do mnie... Joanna Fortier prędzej czy później schwytaną zostanie. Straszę sam siebie jak dziecko! Nic nie ma zagrażającego zresztą, będąc o wszystkiem powiadomiony, czuwam i czuwać nie przestawię.


∗             ∗
Soliveau, przybywszy do Paryża, zaczął szukać dla siebie mieszkania. Po trzech dniach bezustannych poszukiwań, odnalazł w Batignolles za przystępną cenę mały pawilon w ogrodzie. Wynajął go, kupił meble i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin urządził się przyzwoicie. Ukończywszy to, napisał do swego pseudo-kuzyna:
Kochany Pawle!

„Znalazłem prześliczne gniazdko w Batignolles, pod numerem 92, w pobliżu Clichy. Pragnę w niem przyjąć cię z rozkoszą. Uprzedź mnie w wigilję dnia, w którym odwiedzić mnie zechcesz, a zamówię śniadanie w restanracyi Ojca Lahire, gdzie swobodnie pogawędzić będziemy mogli.

Twój na zawsze tobie oddany
Owidyusz.“

Harmant, odebrawszy list, spalił go po wypisaniu sobie adresu. Aby uchronić się przed oblegającemi go ponurem; myślami, przepędzał dnie całe na pracy w fabryce, opuszczając Barana pałac przy ulicy Murillo, w którym Marya, pozostawiona w samotności, nudziła się śmiertelne. Przypomniawszy sobie o zamiarze odwiedzenia pracowni Edmunda Castel, wybrała się tam dnia pewnego ze swą przyjaciółką.
Artysta ustąpił jej jedno ze swoich płócien i wyszukiwał dla niej obrazów do utworzenia zamierzonej galeryi. Przez cały ciągłego czasu, raz tylko widziała Lucyana i okazywała mu tyle uprzejmości ze swej strony, że młodzieniec, coraz więcej tą widoczną dobrotliwością zakłopotany, skarał się unikać spotkania z górką milionera.
Biedne dziewczę fizycznie i moralnie cierpiało. Jej miłość niepoznana, a raczej wzgardzona, rozdzierała jej serce, zwiększając bardziej jeszcze cierpienia. Marya z dniem każdym bledszą się zdawała, niknąć w przerażający sposób, tak, iż Harmaut, zapomniawszy o własnych swych troskach, zawezwał porady doktorów. Lekarze, nie zmieniając wydanych poprzednio poleceń, dodali w zaufaniu Harmantowi:
— Wydaj pan za mąż swą córkę, być może, iż jakieś cierpienie moralne, ukryte w jej sercu, pogarsza staniej zdrowia.
Owóż Jakób Garaud znalazł się nagle pomiędzy dwiema ostatecznościami: wydać za mąż Maryę najrychlej lub ją utracić.
Pewnego rana dziewczę, czając, iż nie zdoła cierpieć dłużej w podobnej niepewności, postanowiło wymierzyć cios oddawna przygotowany.
Znajdowała się w swoim pokoju, dokąd Harmant przychodził uścisnął ją zwykle przed odjazdem, gdy rano wybierał się do fabryki. Zapukał tam zlekka.
— Proszę wejść — odpowiedziała Marya.
Przemysłowiec ukazał się we drzwiach.
Dziewczę już było ubrane, lecz w ów poranek zimny i szary, czując się więcej cierpiącą z powodu zmiany atmosfery, co na nią silnie oddziaływało, siedziała w pół leżąc na szezlongu pod oknem, zatopiwszy w obłokach swe smutne spojrzenie. Spostrzegłszy wchodzącego ojca, uśmiechnęła się zlekka. Bladość jej oblicza była przestraszającą, a na tych bladych policzkach dziewczęcia rysowały się gorączkowe rumieńce. Oczy jej błyszczały światłem podnieconem. Za pierwszem spojrzeniem Harmant odgadł owe złowróżbne symptomy i serce boleśnie mu się ścisnęło. Usiadłszy przy córce, ucałował ją, a ująwszy jej ręce, uczuł, że są rozpalonemi.
— Masz nieco gorączki — wyrzekł ze wzruszeniem.
— Tak... trochę — odpowiedziała.
— Źle spałaś, dzisiaj?
— Bardzo źle.
Przy tych słowach suchy kaszel począł rozdzierać piersi dziewczyny.
— Ty cierpisz! — zawołał Harmant.
— Tak, cierpię, ojcze, mocno cierpię!
Dwie łzy spłynęły z oczu nędznika, w którego duszy, wyzutej z wszelkich uczuć ludzkich, ojcowstwo jedynie pozostało.
— Gdzie źródło twego cierpienia? — wyjąkał z cicha.
— Tam i tu! — odpowiedziała, przykładając rękę kolejno do piersi i czoła.
— W głowie więc i w piersiach? — zapytał.
— Nie, w sercu tylko.
Morderca Juliana Labroue zadrżał.
— W sercu? — powtórzył.
— Tak, ojcze, w sercu.
— A nigdy nie mówiłaś mi o tem... ani mnie, ani doktorom?
— Ponieważ to od niedawna istnieje.

XV.

— Doświadczasz zatem bicia serca? — pytał z niepokojem Harmant.
— Nie, jest to niepozwalające określić się cierpienie. Czuje, jak gdyby jakaś ręka, wsunąwszy się w głąb moich piersi, uciskała mi serce. Ojcze — dodała po chwili przyciszonym głosem — chcę przed tobą złożyć wyznanie... wyjawić ci całą prawdę...
— Mów, ukochana...
— Najwyższem mojem cierpieniem — mówiła, ujmując rękę Harmanta i zwracając ku niemu oczy napełnione łzami — jest obawa zasmucenia ciebie. Pojmuję, iż marzyłeś dla mnie o tem, co nazywają świetnem małżeństwem, to się znaczy o związku z bogatą rodziną, z tytułem, z nazwiskiem... wszak prawda?
— Tak, marzyłem dla ciebie o tak wysokich koligacyach którychby ci zazdrościły wszystkie kobiety.
— A więc zaprzestań już marzyć o tem, ponieważ urzeczywistnienie tych snów jest niepodobnem. Jedno, jedyne tylko małżeństwo mogłoby mnie uszczęśliwić. Jeżeli to spełnić się nie da, nigdy za mąż nie wyjdę. Ojcze! od dwóch miesięcy cierpię niewypowiedzianie, zmuszoną będąc ukrywać przed tobą tajemnicę, jaka przytłacza mą duszę. Od dwóch, miesięcy ja kocham kogoś...
Jakób Garaud zadrżał.
— Lucyana Labroue... nieprawdaż? — zawołał.
— Wiesz zatem — wyrzekło dziewczę, tuląc ku piersiom ojca swą głowę.
— Odgadłem to...
— A więc tak... ja jego kocham... kocham go nad życie... kocham go nad wszystko na święcie!..
Harmant zachwiał się i pobladł.
— Lecz biedne dziecię — wyjąknął po chwili — jest to bezrozumna, szalona miłość!..
— O! nie mów mi tego... nie mów!.. — zawołała Marya; wybuchając łkaniem; — nie staraj się mnie przekonać rozumowaniem, bo to daremne! Nic w świecie nie zdoła wyrwać z mego serca owej miłości, stanowiącej część mojej egzystencyi! Zresztą dla jakich powodów miałaby to być bezrozumna miłość? Lucyan Labroue jest ubogim, a my jesteśmy bogaci... to prawda... Lecz cóż to znaczy? Lucyan Labroue nie pochodzi z książąt, ni hrabiów, lecz czyliż i my zarówno mamy prawo liczenia się do arystokracyi? Dla pozyskania tytułu mamże sprzedać me serce? Ach! gdybym się czuła być zdolną do podobnej podłości, gardziłabym sama sobą! Lucyan posiada zdolność do pracy, odwagę, silną wolę, wszystko, czego potrzeba dla zdobycia sobie przyszłości... Kocham go!.. I gdyby nawet nie posiadał powyższych zalet, kochałabym go zarówno. Ty nie chcesz ojcze — mówiła dalej — abym rozłączyła się z tobą, uczyń Lucyana swoim wspólnikiem, a nie opuszczę cię więcej. Utworzymy jedną rodzinę: będziesz kochanym przez Lucyna jak jesteś przezemnie, zyskasz dwoje dzieci, w miejsce jednego... Czyż wszystko to nie jest więcej warte, po nad tytuły?
Jakób Garaud siedział w milczeniu.
— Wszak kochasz mnie ojcze? — zawołała dziewczyna.
— Czy cię kocham — odrzekł — ach! pytasz mnie o to, uwielbione dziecię.
I zabójca Juliana Lobroue przycisnął córkę do swego serca z uczuciem najtkliwszej ojcowskiej miłości.
— Zatem nie chciałbyś widzieć mnie umarłą?
— Ciebie... umarłą... Ach! oddałbym własne me życie, ażeby twoje ocalić!
— Nie chodzi tu o oddanie życia lecz o przyjęcie Lucyana za syna... Od ciebie zależy teraz aby me zdrowie wróciło... Jeśli odmówisz... zabijesz mnie... zabijesz!
Paweł Harmant objął swą głowę rękoma, zdawało ma się, że ból rozsadzi mu czaszkę.
— Boże... mój Boże! — jęknął — ileż wycierpieć mi dajesz!..
— Cierpieć? — zawołało dziewczę z obawą — ależ dlaczego? To, o co cię proszę, jest tak małą rzeczą.
— Maryo!.. dziecię ukochane... — jęknął z wysileniem, nie żądaj tego odemnie...
— Dlaczego?
— Ponieważ Lucyan Labroue nie może zostać twym mężem...
— Nie chcę innego... nie chcę!.. — wołała z rozpaczą.
— Zapomnisz o nim...
— Nigdy!.. umrę raczej... — szepnęła głosem taksłaWm jak powiew wiatru, przyciskając rękę do serca i przechyliwszy się w tył, padła zemdlona.
Harmant przestraszony, oszołomiony trwogą, ukląkł przy nogach córki.
— Maryo!.. najdroższe dziecię... — wołał — wróć do przytomności... nie umieraj! Wszystko wypełnię co żądasz... przyjmuję wszelką ofiarę... Wysłuchaj mnie... wysłuchaj, odpowiedz... Zostaniesz żoną Lucyana.
Marya nie odpowiadała, jej twarz była trupio biada, oczy zamknięte.
Jakób Garaud szalał z przerażenia. Pochwycił ręce dziewczyny, były zlodowaciałemi.
— Umarła! — wołał jak w obłędzie — umarła!.. Ja ją zabiłem. I poskoczywszy w stronę kominka chwycił za sznur od dzwonka szarpiąc nim gwałtownie.
Na głos ten wbiegła pokojówka.
— Moja córka umiera! — zawołał chrypliwym głosem, wskazując na dziewczę leżące bezwładnie.
Służąca z okrzykiem trwogi poskoczyła ku młodej swej pani.
Jednocześnie Marya z lekka się poruszyła.
— Wraca do przytomności... — wyszepnął Harmant z odblaskiem szczęści w spojrzeniu. Boże! miej litość nademną — wyjęknął — nie zabieraj mi jej... nie zabieraj!
I uniósłszy zemdloną zaniósł ją na łóżko.
Kilka kropel krwi ukazało się na ustach dziewczęcia.
Garaud cofnął się z przerażeniem.
Marya uniósłszy powieki spojrzała w około siebie.
— Lucyan... och! Lucyan — z cicha szepnęła.
— Uspokój się... — rzekł Harmant — pochylając się ku niej, będziesz żyła aby go kochać.
Te wyrazy jak iskrą elektryczną ożywiły chorą. Objąwszy rękoma głowę ojca, ucałowała go w oba policzki.
— Dasz mi go zatem? — wyszeptała z cicha.
— Tak... tak!
— Naprawdę?
— Przysięgam!
— Ach! jakżem szczęśliwą! — wyrzekła — radość powraca mi siły... wkrótce wyzdrowieję... ja nie chcę... nie chcę umierać!
Ucałowawszy swe dziecię, Jakób Garaud wyszedł z pokoju, poleciwszy ją staraniom pokojówki. Z progu zwrócił się raz jeszcze, obrzucając pełnem miłości spojrzeniem tę bladą twarz dziewczęcia, dotkniętą już prawie pocałunkiem śmierci.
— Do widzenia me dziecię — rzekł — bądź spokojną... w wieczór się zobaczymy.
Przed pałacem czekał zaprzężony powóz. Wskoczył weń przemysłowiec rozkazując wieść się do Courbevoie.
Głowa mu ogniem płonęła, ból rozsadzał piersi. Przestraszająca walna toczyła się w duszy tego człowieka, chodziło tu o ocalenie życia jego jedynego dziecięcia.
— Niech się co chce stanie! — zawołał z postanowieniem — małżeństwo to do skutku przyjść musi... życie Maryi od tego zależy... dla ocalenia jej, gotów jestem poświęcić sam siebie! Tu zamilkł.
— Kro wie, czy to nie najlepszy sposób odwrócenia zemsty Lucyana — dodał po chwili — po dokonanem małżeństwie nie śmiałby okryć hańbą człowieka, którego córkę zaślubił. Tak! to widoczne... Marya jest moim dobrym aniołem! Ów związek napełniający mnie trwogą, zbawieniem dla mnie być może!
Przybywszy do fabryki, zaczął przedewszystkiem załatwiać bieżące interesu, następnie korespondencye, poczem zwiedzał warsztaty z młodym dyrektorem robót, Lucyanem Labroue, prosząc go, ażeby wszedł wraz z nim do gabinetu.
Mimo wrodzonej swojej zręczności, Garaud czuł się być wielce zakłopotanym wobec palącej kwestyi jaką mu przychodziło wyjawić, co w rzeczy samej nie było łatwem do spełnienia, jak bowiem ofiarować rękę dziewczęcia o którą nie proszono wcale?
Przyponmiawszy sobie wszelako w jaki sposób działał Mortimer, na okręcie w czasie wspólnej podróży do Ameryki, również postąpić postanowił.
— Dziwnym trafem — myślał sobie — zbieg okoliczności jest tenże sam prawie. Co uczynił niegdyś względem mnie Mortimer, ja dziś zrobić mogę.
— Prosiłem pana, kochany panie Lucyanie — rzekł nagle, zwracając się ku młodemu dyrektorowi — abyś wszedł do mnie na chwilę, ponieważ w nader ważnym przedmiocie chcę z tobą pomówić.
Labroue zaciekawiony, słuchał z uwagą.
— Jestżeś zadowolonym ze stanowiska jakie tu zajmujesz? — pytał Harmant.
— W zupełności — odparł młodzieniec. — Dzięki hojności pańskiej wynagrodzenie jakie pobieram nie tylko iż mi wystarcza na przyzwoite utrzymanie, ale pozwala zarazem coś na bok odkładać. Po upływie lat kilku, będę mógł zebrać pewną kwotę...
— O jakiej marzysz?
— Tak...
— I która pozwoli ci urzeczywistnić swe plany najszlachetniejsze ze wszystkich w życiu człowieka.
Lucyan patrzył ze zdumieniem w mówiącego.

XVI.

— Dziwną cię być może me słowa — rzekł Harmant po chwili milczenia — usprawiedliwisz je wszakże usłyszawszy. że wiele o tobie mówiłem przed kilkoma dniami z panem Darier. Dowiedziałem się od niego, że najgorętszem twojem pragnieniem jest odbudowanie sobie warsztatów po ojcu pozostałych w Alfortville.
— Tak panie — odrzekł Labroue — jest to jedynym celem mojego życia, mam — przekonanie, iż działając w podobny sposób, najlepiej uświęcę pamięć mojego ojca.
— Myśl wysoce szlachetna# szczytnie pojęty obowiązek — odparł przemysłowiec.
— Aprobujesz to więc pan?
— W zupełności... Uwielbiani twoje postępowanie, w dowód czego chcę ci dać możność rychlejszego osiągnięcia celu.
— Pan?
— Tak... ja sam.
— W jaki sposób?
— W najprostszy w świecie. Sam widzisz mój chłopcze — mówił z niezwykłą dobrotliwością Garaud — iż obecna nasza fabryka pomimo znacznej liczby robotników, nie jest witanie wystarczyć licznym zamówieniom jakie z dniem każdym zwiększać się będą. Wszak to zauważyłeś, nieprawdaż?
— Tak, przypominam sobie, żem nawet zwracał pańską uwagę, iż przyjdzie chwila, gdzie będziesz zmuszonym nabyć grunt nowy, dla wystawienia drugich warsztatów.
— I miałeś słuszność... chwila ta właśnie nadeszła.
— Masz pan jaki grunta na widoku?
— Tak... twoje.
— Ależ ja nie chcę ich sprzedać! — zawołał żywo Labroue.
— Ja ci też nie proponuję kupna... bynajmniej...
Lucyan patrzył zdumiony w mówiącego.
— Po długiem i głębokiem rozmyślaniu, zgłębianiu za i przeciw — mówił Garaud — wypadło, iż chcąc nadać rozwój przynależmy mojemu przemysłowi, potrzeba mi zdolnego a doświadczonego człowieka na mojego wspólnika. Wspólnika tego wybrałem... Ty nim będziesz.
— Ja?! ja pańskim wspólnikiem — zawołał Lncyan, oszołomiony tą propozycyą, w którą nie mógł uwierzyć.
— Tak... ty! powtarzam.
— Lecz panie... moje grunta w Alfortville nie przedstawiają w tysiącznej części wartości Bańskich warsztatów i materyałów...
— Wiem o tem... i nie troskam się tem wcale. Posłuchaj mojej propozycyi panie Labroue. Na gruntach jakie posiadasz w Alfortville, każę moim kosztem zbudować tak wielką jak ta, fabrykę i aktem notaryalnym uczynię ciebie jej właścicielem... Fabryka ta stanowić będzie połowę współki z twej strony. Oba te zakłady jednocześnie będą funkcyonowały i corocznie dochodami w równej połowie dzielić się będziemy. Widzisz, że nic bardziej prostego. Jakże uważasz tę propozycyę?
— Zdaje mi się panie, słuchając ciebie, że śnie, że marzę...
— Nie, to nie marzenie... ofiaruję ci to w rzeczywistości.
— Lecz panie... ja przyjąć nie mogę...
— Dlaczego?
— Ponieważ nie zasłużyłem na podobną ofiarę...
— A czy wiesz w jaki sposób ja doszedłem do majątku? Czy wiesz jak skromny, ubogi mechanik, jakim ja byłem, posiadający jedynie zdolność i odwagę, stałem się wspólnikiem Mortimera? — mówił Harmant.
— Siłą pracy?..
— Zapewne... lecz nie w tem znaczeniu jak ty pojmujesz. Ów wielki amerykański przemysłowiec, odkrywszy we mnie specyalne mechaniczne zdolności, zrobił mnie wspólnikiem, ofiarując mi rękę swej córki.
Lucyan zbladł i zadrżał.
— Dlaczegóż nie miałbym pójść za przykładem Mortimera — mówił Garaud dalej — dlaczego miałbym się okazać mniej wspaniałomyślnym? Część majątku, jaką ci proponuję, stanowiłaby posag mej córki...
— Panna Marya miałaby zostać mą żoną? — jąkał Lucyan zmieszany.
— Tak jest... — odpowiedział były nadzorca z przymuszonym uśmiechem. — Moja córka wyróżniła ciebie z śród wielu, oceniła rzeczywistą twą wartość... wyznała mi to dzisiaj. Zgadzam się na jej wybór, ponieważ poważam cię i kocham prawdziwie, byłbym przeto szczęśliwym mogąc cię nazwać swym zięciem.
— Panie... — zawołał żywo Labroue — ofiara, jaką chcesz dla mnie uczynić, dowodzi poważania i życzliwości z twej strony, dumny z niej jestem, ale powtarzam, przyjąć jej nie mogę.
— Dlaczego? — zapytał Garaud niespokojnie.
— Zbyt wielki to zaszczyt dla mnie...
— To nie przyczyna...
— Przyjm ją pan za usprawiedliwienie...
— To wybieg z twej strony... Widzę, że mnie nie zrozumiałeś. Mówiąc, że Marya wyróżniła cię z śród wielu, powinienem był powiedzieć raczej, że ona cię kocha. Tak, biedne to dziecię kocha cię całem sercem, kocha... ze wszystkich sił swoich...
— Panie Harmant — rzekł Lucyan ze wzruszeniem. — Otwartość pańska, szczerym być mi nakazuje. Byłbym nikczemnym, gdybym nie uczuwał dla pana wdzięczności, ale z tem niestety łączy się smutek głęboki...
— Jakto? — zapytał Garaud.
— Zmuszony jestem zasmucić pana odmową...
— Bezrozumną, nie opartą na żadnej słusznej zasadzie! — zawołał przemysłowiec.
— Przeciwnie... na najsłuszniejszej z pośród tych, jakie istnieją... Sercem mojem już rozporządzać nie mogę...
— Kochasz więc kogoś?..
— Tak, młode dziewczę, którę przyrzekłem zaślubić... i nic w świecie nie znagli mnie do złamania tej przysięgi!..
— Dziewczyna bez majątku zapewne...
— W rzeczy samej, jest ona ubogą.
— Mój Lucyanie... miłość przemija... pieniądz pozostaje.
— Miłość moja dla niej nigdy się nie zmieni, majątek jest dla mnie niczem, wobec rozkoszy serca.
— Rozmyśl się...
— Rozmyślanie nie zmieni mego postanowienia...
— Wspomnij, że Marya cię kocha...
— Wszakże pan powiedziałeś przed chwilą: Miłość przemija...
— Ach biedne to dziecię jest silnie zagrożonem... ona może umrzeć wskutek twej odmowy...
— Skromność nie pozwala mi w to wierzyć... Błagam cię panie, nie nalegaj więcej!
— Nie będę nalegał... ale powtarzam, rozważ to dobrze... Całą swą przyszłość stawiasz na kartę... pamiętaj!
Lucyan podniósł się z krzesła.
— Zastanów się — powtórzył znacząco Harmant.
Młodzieniec skłoniwszy się, wyszedł.
Skoro drzwi zamknął, Garaud zaczął przebiegać gabinet szybkiemi krokami.
— Kocha więc... — mruknął ponuro — kocha ubogą dziewczynę bez majątku. Nie chce zaślubić mej córki... a ta jego odmowa śmiercią stać się dla niej może! Nie, nie. — zawołał po chwili milczenia — tak nie będzie... nie... nigdy! Pierwszeństwo mej córce... ona przed innymi! Tę kobietę, która opanowała Lucyana, ja odnaleźć muszę, a jeśli stawać mi będzie przeszkodą, skruszę ją, w proch zetrę... Niechaj świat ginie, aby tylko żyła ma córka!


∗             ∗

Marya oczekiwała na przybycie ojca, z łatwym do zrozumienia niepokojem. Po przeminięciu omdlenia zasnęła; sen ten, trwający kilka godzin, pokrzepił znacznie jej siły. Po południu dnia tego kazała się zawieść do pani Augusty, swojej modniarki. Jednocześnie z nią prawie Łucya tam przybyła.
— Ach! jak to dobrze, że cię spotykam — wyrzekła panna Harmant — zasłużyłaś na ciężką naganę.
— Ja na naganę... ze strony pani? — odrzekła szwaczka ze zdumieniem.
— Tak, tak!
— Z jakiego względu?
— Nie przyszłaś mnie odwiedzić...
— Nie mając roboty do odniesienia, nie śmiałam naprzykrzać się pani.
— Źle mówisz, obecność twoja w każdym razie sprawia mi przyjemność; proszę więc, przychodź, ile razy znajdziesz wolną chwilę. Chcę właśnie zamówić u pani Augusty kilka dla siebie kostiumów, Będziesz więc musiała przychodzić dla przymierzania mi takowych.
— Chętnie to uczynię.
— Wiesz, Łucyo — mówiła Marya dalej — przyszedł mi pewien kaprys w tej chwili.
— Cóż takiego, pani?
— Przyjadę do ciebie... chcę cię odwiedzić.
— Rzecz to dla pani łatwa do spełnienia — odpowiedziała szwaczka z uśmiechem. Znajdziesz pani u mnie skromny pokoik na szóstem piętrze, w którym z całą serdecznością przyjętą zostaniesz.
— Nie wątpię o tem, podaj mi swój adres.
Łucya nakreśliła na kartce papieru ulicę i numer domu, w którym zamieszkiwała.
— Przyjadę zatem do ciebie w niedzielę — mówiła Marya, chowając adres w pugilaresik.
Młoda szwaczka już miała odpowiedzieć: Zastaniesz pani u mnie prawdopodobnie mojego narzeczonego, Lucyana Labrue, jednego z pracowników w fabryce twojego ojca — gdy nagle wejście pani Augusty wstrzymało jej słowa. Modniarka poleciła Łucyi pójść przymierzać suknię jednej z przybyłych klientek, dziewczę, skłoniwszy się córce milionera, szybko wybiegło.
Marya, ażeby sobie czas zająć czemśkolwiek, wybierała wzory kostiumów w salonie pani Augusty, następnie kazała się zawieźć do lasku Bulońskiego, poczem wróciła na ulicę Murilko.
Była natenczas piąta. Należało jej oczekiwać na powrót ojca jeszcze dość długo. Harmant, przewidując to niespokojne ze strony córki oczekiwanie, umyślnie opóźnia! przybycie, zapytując z trwogą sam siebie, co on odpowie na jej badania.
Nadeszła siódma godzina, powracać trzeba było koniecznie. Wysiadłszy z powozu, przybrał spokojny wyraz twarzy i wyszedł do pokojów Maryi. Dziewczę wybiegło na jego spotkanie, rzucając mu się w objęcia.
— Jakżem szczęśliwy — rzekł — widząc cię zdrową.
— O! tak, zupełnie, mój ojcze... Po twoim odjeździe zasnęłam, a po przebudzeniu uczułam się zdrową prawie zupełnie. Dla rozerwania się pojechałam do mojej modniarki, aby zamówić u niej kostiumy. Szczęście, że jesteś bogatym — dodała żartobliwie — rachunek bowiem pani Augusty będzie zawierał cyfry kolosalne. Po tej wizycie przejechałam się wzdłuż alei i powróciłam, oto sprawozdanie z dnia całego... No, a ty ojcze — pytała dalej — jakąż mi przynosisz wiadomość, radość albo przynajmniej nadzieję?
— Tak, przynoszę ci nadzieję — odrzekł bez wahania Harmant.
— Mówiłeś Lucyanowi, że go kocham?
Przemysłowiec usiłował się uśmiechnąć.
— Do czarta! — zawołał — biegniesz zbyt prędko! A przyzwoitość, drogie me dziecię? Zapominasz, iż to nie wypada...
— Nie, ojcze! pamiętam o tem dobrze — słowo to wybiegło pomimowolnie z ust moich! Nie wykraczając jednak przeciw przyzwoitości, mogłeś dać poznać Lucyanowi, że byłby dobrze przyjętym...
— Uczyniłem to właśnie. Pokierowałem zręcznie rozmowę na przedmiot jego gruntów, które posiada w Alfortville, dodając, że fabryka, na tych gruntach zbudowana, stanowiłaby posag mej córki.
— Ach! — zawołała Marya — jak to było dobrze pomyślane, jak zręcznie, mój ojcze... niechże cię za to ucałuję!

XVII.

— Cóż na to odpowiedział Lucyan? — pytała dalej, okrywając ojca pieszczotami.
— Labroue jest człowiekiem pełnym delikatności i honoru — odrzekł milioner — nie chciał zrazu uwierzyć, ażeby moje propozycye były stawiane na seryo. Przypuszczenie go do wspólnictwa, a zarazem i związku z tobą, uważał za niepodobne ze względu na swe obecne położenie.
— Lecz przyjął nareszcie, przyjął? — pytała Marya gorączkowo.
— Tak, przyjął, lecz z tą wrodzoną delikatnością, jaka cechuje jego postępowanie, a o której mówiłem ci przed chwilą. Położył jednak pewien warunek ze swej strony...
— Jaki? — zapytała drżąca.
— Lucyan jest badaczem w przemyśle, lubi śledzić, szukać, dochodzić. Obok robót, prowadzonych przezeń w fabryce, wynalazł maszynę, która może mu przynieść wiele pieniędzy. Pragnie więc przed ziszczeniem naszych projektów wprowadzić w czyn wspomniony wynalazek. Dochód z niego chce wnieść jako fundusz do naszej współki, by tym sposobem jego miłość własna upokorzoną nie została.
Nic bardziej nie mogło być prawdziwego nad powyższe słowa, wymówione spokojnie, tonem zupełnie naturalnym. Marya nie mogła podejrzewać żadnego kłamstwa.
— Postanowienie jego w tym razie cechuje duszę szlachetną — odpowiedziała; mimo, że ono opóźni me szczęście, pojmuję i zgadzam się na to zupełnie. Ale o jednej, a najważniejszej rzeczy nic jeszcze, ojcze, dotąd mi nie powiedziałeś... Vzy Ducyan mnie kocha?
Pytanie to, tak ważne dla młodego dziewczęcia, było dla Harmanta niezmiernie kłopotliwem. Zniewalało go ono do kłamstwa, jeżeli nie chciał zranić serca swej córki.
— Któżby cię nie kochał, mój skarbie? — odrzekł nieco chwiejnym głosem.
— To nie odpowiedź! — zawołała żywo: — pytam, czy on mnie kocha?
— Powinnaś zrozumieć — rzekł przemysłowiec poważnie — iż wobec przepaści, jaka was dzieli ze względów majątkowych, nie śmiał dotąd marzyć o tobie i nawet przed samym sobą, być może, ukrywał tę miłość. Widzę, że on jest bojaźliwym. Nie złożył mi więc wyraźnego wyznania, z rozpromienionego wszelako jego oblicza i blasku jego spojrzenia wnoszę, że tak być musi.
Marya pobladła.
— Jestżeś tego pewien? — pytała.
— Najzupełniej. Wyraz jego twarzy omylić mnie nie mógł; zresztą — dodał po chwili — skoro się zgadza na to małżeństwo, kochać cię musi. Lucyan bowiem nie jest człowiekiem, któryby się sprzedał dla majątku.
— Wierzę w to wraz z tobą, mój ojcze. Lecz powiedz, jak długiem ma być to oczekiwanie.
— Nie mogłem mu przecież wyznaczać terminu. Na urzeczywistnienie wynalazku Lucyana będzie zapewne potrzeba kilku miesięcy.
— Dobrze, będę cierpliwą... Lecz on częściej nas odwiedzać będzie... okaże, iż mnie kocha?
— Powtarzam ci, że Lućyan jest bojaźliwym, nieśmiałym...
— Lękliwość kochać nie przeszkadza... Zresztą, widując się z nim częściej, sama go do tego ośmielę... Obecnie, skoro należy prawie do naszej rodziny, możesz go, ojcze, traktować już nie jako współpracownika, lecz jako przyszłego zięcia swego.
— Właśnie, tak postępować postanowiłem.
— Ach, jakżem szczęśliwą! — wołała Marya uradowana — będę czekała dopóki będzie potrzeba, ale ty, ojcze, staraj się skrócić o ile można owo oczekiwanie.
— Przyrzekam ci to. Radbym również, by jaknajrychlej doszło do skutku to małżeństwo.
— Jakżeś dobrym! — wołała, okrywając go pieszczotami. — Dzięki tobie, córka twa będzie najszczęśliwszą z kobiet!
Tu przeszli oboje do jadalni.
Przemysłowiec zapytywał z trwogą sam siebie, w jaki sposób zdoła wydobyć się z położenia, w które wszedł czyniąc kłamliwe obietnice swej córce. Nagle myśl mu jakaś zabłysła, rozjaśniając zasępione czoło.
— To małżeństwo ocali ją! — rzekł sobie — trzeba więc, ażeby się spełniło.
Marya podczas obiadu była niezwykle wesołą, zmieniła się do niepoznania, ślady choroby zniknęły.
Harmant nazajutrz miał udać się bardzo rano do Courbevoie, ażeby czuwać nad przesyłką wielkich części mechanicznych do Bellegarde, gdzie budowano fabrykę nad brzegiem Rodanu. Główny mechanik oraz dwóch robotników, mieli towarzyszyć konwojowi temu i ustawić na miejscu maszyny. Nieobecność ich miała się przeciągnąć do trzech tygodni.
Było to w sobotę. Termin przesyłki drogą żelazną oznaczony został na poniedziałek. Przybywszy do fabryki, Garaud znalazł Lucyana na stanowisku, doglądającego robotników. Powitał go życzliwie, podając mu rękę. Labroue, spodziewając się oziębłego przyjęcia po ostatniej rozmowie, został tem nieco zmieszany.
— Wykończasz pan roboty do Bellegarde? — zapytał przemysłowiec.
— Tak, panie.
— Jak duże jeszcze brakuje do ostatecznego uzupełnienia.
— Bardzo mało. Za godzinę, zaczniemy pakować.
— Skrzynie przygotowane?
— Pójdę zobaczyć do warsztat stolarzów.
— Trzeba, ażeby jutro o pierwszej godzinie transport znajdował się na stacyi drogi żelaznej.
— Będzie tam nieodmiennie.
— Uprzedziłeś pan dwóch mechaników i nadzorcę, że mają jechać dla ustawienia maszyn?
— Wyjada w poniedziałek zrana.
— Jednocześnie z nimi wyślesz pan pośpiesznym pociągiem części potrzebujące dokonania robót murarskich, aby przybyły na miejsce przed nadejściem pociągu.
— Wszystko już przewidziałem i wydałem ku temu stosowne polecenia.
— Niechaj przywiozą z Bellegard plany nowej konstrukcyi, mam bowiem myśl pewną... przydatnem mi to być może... pańska obecność tam, panie Labroue — dodał — byłaby dla mnie wielce pożyteczną.
— Jeżeli pan sobie życzysz, mogę jechać — rzekł Lucyan.
— Radbym... Chodzi tu o utrzymanie stosunków z domem, z którym będziemy prowadzili interesa na olbrzymie sumy pieniężne. Przyzwoiciej więc byłoby, ażebyś mnie pan tam niejako reprezentował. Jakże pan uważasz, panie Labroue?
— Zdanie pańskie jest mojem zdaniem — rzekł Lucyan. Kiedyż mam wyjechać?
— W poniedziałek, razem z mechanikiem, nadzorcą i robotnikami.
— Dobrze.
— Dziś po południu dam panu ostateczne rozporządzenia. Czuwaj pan, ażeby transport dziś został przygotowanym, a jutro równo ze dniem odszedł na drogę żelazną.
— Będę tu, panie, nocował dla nadzoru i sam odprowadzę pakunek.
— Dziękuję. Na koszta podróży i utrzymanie otrzymasz pan odemnie pięć tysięcy franków.
— Ależ to za wiele!
— Ja tak chcę! — wyrzekł stanowczo Garaud. — Dla zastąpienia siebie przez ten czas w fabryce, wybierz pan dwóch najzdolniejszych nadzorców.
— Gilbert jest bardzo zdolnym, jego więc obiorę.
— Dobrze. Chciej mi donosić codziennie, co się dzieje w Bellegarde, ażebym wiedział, jak postępuje robota. Wiele mi na tem zależy...
— Nie zaniedbam tego uczynić.
Po tych słowach rozeszli się oba. Harmant wszedł do swego gabinetu, Lucyan udał się do warsztatów.
— Dochodzę wreszcie do celu — rzekł przemysłowiec, ujrzawszy się samym. Nieobecność Lucyana potrwa co najmniej dwa tygodnie, a jeśli będzie potrzeba, przedłużyć ją potrafię. Przez ten czas Marya dręczyć mnie przestanie, zyskam czas na dowiedzenie się o wszystkiem. Jakaż to kobieta opanowała Lucyana, jakiej on intrygantce przyrzekł małżeństwo? Ot, co chciałbym wiedzieć! Jak jednak tego dokonać — nie wiem obecnie... Przysięgam wszelako, że wiedzieć będę! Biada tej, która staje jako rywalka naprzeciw mej córki! Skruszę ją! zgładzę!... Zgładzić... — szepnął po krótkiem milczeniu — znów zbrodnia, jak przed laty dwudziestu!... Tak, lecz jeżeli ta zbrodnia ma ocalić me dziecię, nie zawaham się przed nią! Zresztą, mogę działać, nie kompromitując się wcale... Jestem dosyć bogatym, aby zapłacić za zniknięcie kobiety. Paryż jest zapełniony ludźmi o giętkiem sumieniu, którzy za garść złota gotowi są do wszystkiego. Udam się do jednego z tych właśnie...
Tu, przemierzając wielkiemi krokami gabinet, zatrzymał się nagle.
— Lecz wspólnik... — wyszeptał — byłoby to znów poddać się w zależność tego człowieka, jak to ma miejsce z Owidyuszem Soliveau.
Wymówiwszy to imię, drgnął nagle.
— Owidyusz Soliveau... — powtórzył — dlaczegóżbym nie miał się zgłosić do niego? Jego obowiązkiem jest wyświadczyć mi przysługę, a chęć zarobienia pieniędzy, uczyni go zdolnym do wszystkiego! Tak, Soliveau jest narzędziem, jakiego mi potrzeba... Przedewszystkiem jednak chcę poznać tę dziewczynę, którą Lucyan poprzysiągł zaślubić. Gdy jej nie będzie na świecie, z radością przyjmie on rękę Maryi i moje miliony!

XVIII.

Po chwili milczenia Garaud mówił dalej:
— Lucyan odjeżdża... Źle zrobiłem, wysyłając go w drogę tak rychło, a uczyniłem to z obawy, aby nie spotkał się z Maryą i kłamstwo na jaw nie wyszło. Jego nieobecność znagli mnie do przyśpieszenia poszukiwań kobiety, którą kocha, a której pozbyć się trzeba... Może byłoby lepiej opóźnić jego wyjazd?... Nie, nie! — wyszeptał po krótkim namyśle — niech jedzie!... Dowiem się o wszystkiem od Jerzego Darier, któremu zapewne się zwierzył. Trzeba mi również widzieć się. z Owidyuszem, bym wiedział, czy mogę na niego rachować... Dziś wieczorem pojadę do niego.
Około czwartej Lucyan przyszedł powiadomić Harmanta, że pakowanie różnych części maszyn, przeznaczonych do Bellegarde, ukończonem zostało.
— Dobrze — rzekł przemysłowiec. — Oto plany robót — dodał, biorąc leżące na biurku papiery — wykonasz je w Bellegarde, a tu wskazówki co do ich spełnienia. Jadać, wystudyuj je dobrze, ażebyś mógł po przybyciu na miejsce pomówić o nich z klientami.
— Dane mi polecenia wypełnię dokładnie — rzekł Labroue.
— Masz tu dwie asygnacje, udaj się z niemi do kasy. Pierwsza na sumę pięciu tysięcy franków, przeznaczoną jest dla ciebie na wynagrodzeie; z długiej na sto pięćdziesiąt franków, zapłacisz jadących z tobą robotników. Proszę cię — dodał — kochany Lucyanie, zechciej podwoić swoją czynność i gorliwość.
— Będziesz pan, mani nadzieję, w zupełności ze mnie zadowolonym — odparł młodzieniec.
— Wyjedziesz zatem w poniedziałek rano?
— Tak, panie pierwszym pociągiem.
— Jedz szczęśliwie, mój chłopcze, i pisuj do mnie codziennie.
— Nie zapomnę o tem.
— A więc nie zobaczymy się już prawdopodobnie przed twoim odjazdem, ponieważ ja wracam do Paryża.
Labroue, uścisnąwszy podaną sobie rękę pryncypała, wyszedł. Harmant kazał zaprzęgać do powozu.
— Mam jechać, panie, do domu, na ulicę Murillo? — zapytał go stangret przy wsiadaniu.
— Nie! jedz do Batignolles, na ulicę Clichy...
— Pod numer?
— Niepamiętam — odparł Garaud, zatrzymasz się na rogu — ja wysiądę i pójdę.
Przybywszy w miejsce wskazane, Jakób wysiadł z powozu, a rozkazawszy czekać woźnicy, udał się pieszo pod numer przez Owidyusza podany.
Wkrótce znalazł się przed wysokim murem, w którym spostrzegł małe drzwi boczne. Z po za muru wyzierał dach małego pawilonu, otoczonego drzewami. Pociągnął za dzwonek. Kilka minut upłynęło w milczeniu, poczem dały się słyszeć kroki idącego.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazał się Soliveau, wygolony, w nowym cylindrze, z parasolem w ręku, od stóp do głowy starannie, z elegancyą ubrany.
Poznawszy przybyłego, wydał okrzyk zdumienia.
— Ty kuzynie! — rzekł — ty u mnie?.. Szczęściem, żeś się pośpieszyły pięć minut później a nie zastałbyś już mnie w domu.
— Widzę, że miałeś zamiar wyjścia — rzekł Garaud — czy jaki ważny interes znagla cię ku temu?
— Bynajmniej — odparł Soliveau — chciałem się przejść po bulwarach, ot! wszystko i wypić kieliszek absyntu.
— Wróć więc wraz ze mną do mieszkania, chcę z tobą pomówić.
— Jestem na twe rozkazy kuzynie.
Tu pozwoliwszy wejść Jakóbowi, zamknął drzwi za nim.
Podczas wyż przytoczonej rozmowy, Soliveau śledził bacznie wyraz twarzy przybyłego. Oblicze to było ponurem, zkąd wniósł, iż odwiedziny te cel ważny mieć musiały.
— Czyś spotkał jaką zaporę na swej drodze? — zapytał z cicha mniemanego kuzyna.
— W mieszkaniu wszystko ci opowiem.
Owidyusz przeprowadził przemysłowca przez ogródek, otworzył przed nim drzwi pawilonu i wprowadził go do pokoju skromnie umeblowanego, lecz odznaczającego się nader starannem utrzymaniem.
— Widzisz — zawołał, śmiejąc się głośno — od czasu, jak żyję z wyznaczonej mi pensyi, stałem się porządnym człowiekiem. Posługaczka przychodzi mi uprzątać co rano, niemogę sobie na żaden zbytek pozwolić... mimo to jednak, schludnie jest u mnie i czysto, nieprawdaż? No, przypatrz się proszę i osądź.
— Dobrze się urządziłeś... ale nie o to tu chodzi — odrzekł Garaud. — Moje odwiedziny mają cel ważny... Siadajmy!
— Chciałbym pójść na obiad — rzekł Soliveau.
— Spożyjemy go razem. Korzystam z zaproszenia, które mi niegdyś uczyniłeś.
— Nie moglibyśmy pomówić przy obiedzie?
— Rozmowa nasza zatem wymaga drzwi szczelnie zamkniętych. Ehe!.. nie lada sprawa to... widzę...
— Osądzisz.
— Siadaj więc kuzynie i zdejmuj okrycie.
Garaud stojąc w milczeniu, przesunął ręką po czole.
— Podczas ostatniej twojej bytności w Courbevoie — zaczął przyciszonym głosem — powiedziałeś mi, że będziesz gotów na moje usługi, jeżeli zapotrzebuję ich kiedy..
— Tak... i potwierdzam to obecnie... Przyszedłeś mi z pomocą w mem ciężkiem położeniu, postąpiłeś jak człowiek żywiący w sercu rodzinne uczucia... nie kręciłeś, nie manewrowałeś, ztąd mam dla ciebie szacunek. Powtarzam przeto, rozporządzaj mną, jak zechcesz, jestem gotów uczynić dla ciebie wszystko, co jest w mojej mocy.
— To właśnie, jedynie od ciebie zależy...
— Mów więc, słucham cię...
— Uczyniszże wszystko co ci rozkażę? — pytał Harmant. — Lecz pojmij dobrze znaczenie tego wyrazu: Wszystko.
Owidyusz utkwił badawcze spojrzenie w mówiącego.
— Rozumiem do pioruna! — zawołał. — Wszystko, to znaczy, iż powinienem być posłusznym wszelkim twoim rozkazom, chociażby nawet chodziło o zrobienie małego fajerwerku, jakeś ty to kiedyś uczynił... Wszak prawda?
— Więcej niż to — rzekł Garaud.
Soliveau cofnął się osłupiały.
— Do tysiąca czartów! — zawołał — jeśli nie chodzi o ogień... zatem idzie o krew?
— W takim wypadku cóżbyś odpowiedział?
— Że to nie leży w moim charakterze. Jestem dzielnym chłopakiem, lecz łagodnego usposobienia...
— Chodzi tu o moje ocalenie!.. a pojmujesz, że mnie ocalić, jest to zachować tobie pozycyę, jaką ci wytworzyłem.
— Znalazłżebyś się w niebezpieczeństwie? — zapytał żywo Owidyusz, drżąc na myśl utracenia swej pensyi.
— Tak — odparł Garaud.
— A wiec jestem gotów na wszystko, bez wyjątku. Co tobie zagraża... mnie grozi! Ty jesteś moim dostarczycielem kapitału, obowiązkiem jest mym przeto bronić twej nietykalności... Miałażby przeszłość po dwudziestu dwóch latach na wierzch wypłynąć? — pytał dalej Soliveau.
— Tak!
— Istnieje wszak przepis przedawnienia...
— Niema przepisu wobec skandalu, a on może mnie tak zgubić, jak wyrok sądu.
— Wytłomacz się dobrze... Chcąc działać, potrzebuję znać słabą i silną stronę położenia twego kuzynie.
— Opowiem ci wszystko. Za moim przybyciem do Paryża, dyabelski traf rzucił na moją drogę syna Juliana Labroue.
— Tego, który jest u ciebie w fabryce?.. Wiem... wiem o tem.
— Zkąd? — zapytał Garand zdziwiony.
— Wiem doskonale... Wymówiono wobec mnie jego nazwisko, podczas mojej bytności u ciebie w gabinecie. Do czarta! mam przecież trochę w głowie oleju... odgadłem, że to jest syn tamtego i to postąpienie uważam być mistrzowskiem z twej strony! Przyjąłeś go bowiem do fabryki w tym celu, ażeby go mieć bezustannie pod ręką, przed oczyma, wiedzieć co mówi, co myśli i czyni. Taki słowo honoru, jesteś mistrzem nad mistrze, kuzynie!
— Ztąd też poznałem myśli Lucyana Labroue.
— A te myśli jego są?..
— Niewzruszone... Celem jego życia jest pomścić śmierć ojca...
— Ten chłopak szuka południa o czternastej godzinie, jak widzę — zawołał Owidyusz. — Śmierć jego ojca została pomszczoną wyrokiem sądu, który skazał Joannę Portier na dożywotnie więzienie...
— On utrzymuje, że Joanna tego nie popełniła, że jest niewinną — rzekł Harmant.
— Tak... a dlaczego?
— Ma on przeczucie prawdy. Oskarża Jakóba Garaud, w którego śmierć nie wierzy.
— Do kroć piorunów!.. to całkiem zmienia stronę medalu!.. W obec podobnych okoliczności, obecność Lucyana Labroue niebezpieczeństwem ci grozi!
— Nadewszystko, gdyby fatalność gała mu spotkać Joannę Fortier i gdyby ta kobieta mnie poznała...
— Spotkanie to jest niepodobieństwem.
— Dlaczego?
— Ponieważ wdowa Fortier jest w więzieniu i nigdy z niego nie wyjdzie.
— Uciekła... jest wolną!..

XIX.

Na te wyrazy drgnął Soliveau, jakby piorunem rażony.
— Uciekła... jest wolną?.. — powtórzył. — Do miliona czartów, zła sprawa. W takim razie mogą spotkać się z sobą, a do tego dopuścić nie należy. Zatem Lucyan Labroue jest ci przeszkodą i o usunięcie jego tu chodzi...
— Nie — odrzekł Garaud.
— O Joannę Fortier być może?
— Niewiem, gdzie ona znajduje się teraz.
— Nie mam zdolności do rozwiązywania zagadek — zawołał Owidyusz — mów jasno.
— Zaraz ci wytłómaczę. Wiesz ile kocham mą córkę...
— Trzeba ci oddać tę sprawiedliwość, że poć względem ojcowstwa za wzór służyć możesz! Gotów byś spełnić dla niej najwyższe szaleństwa!
— Dla niej podpaliłbym Paryż... uśmiercił świat cały, gdyby to było w mojej możności. Kocham ją niewypowiedzianie i gdyby umarła... a wiesz, że jest chorą...
— Niech żyje... i jak najdłużej — wykrzyknął Soliveau. — Lecz zkąd te myśli ponure? Jakąż łączność z tem wszystkimi twa córka mieć może?
— Zrozumiesz za jednym wyrazem.
— Mów zatem...
— Marya kocha Lucyana Labroue...
— I to cię martwi? — zawołał Owidyusz. — Wyraźcie niedołężniejesz mój stary... Nie poznaję cię, do kroć piorunów! Ależ miłość tej dziewczyny dla Lucyana Labroue, to twoje zbawienie! Oddaj mu jaknajprędzej swą córkę, a wszystko dobrze się skończy. Skoro mer wypowie swoje conjungo, nie będziesz potrzebował wówczas obawiać się już niczego. Przypuśćmy, że Lucyau zostawszy twym zięciem i wspólnikiem spotkałby Joannę Fortier... Przypuśćmy, że ta kobieta zdoła przekonać go, iż nie jest winną, że razem zaczną poszukiwać prawdziwego podpalacza z Alfortville, prawdziwego mordercę Juliana Labroue i że go odnajdą nareszcie... Czyż sądzisz, że Lucyan okryłby hańbą człowieka, którego córkę zaślubił? Nigdy... nigdy w życiu!
— Liczyłem na to, poznawszy miłość Maryi dla Lucyana — odrzekł Garaud.
— I cóż?
— Małżeństwo, to jest niepodobnem...
— Do czarta! Byłżeby żonatym?
— Nie! lecz kocha młodą dziewczynę, którą poprzysiągł zaślubić.
— Jest ona majętną?
— Nie posiada ani grosza...
— Ach! to idyota! żenić się z taką... głupie... głupie zwierzę!
— Mimo to wszystko, odmówił przyjęcia ręki mej córki.
— Zaczynam po trosze rozumieć... Tę więc to srokę, która wstrzymuje bieg twych projektów usunąć z drogi należy...
— Tak... o nią tu chodzi.
— Gdy zniknie, Lucyan Labroue nie wypuści z rąk twoich milionów.
— Jedyny to sposób ocalenia mej córki.
— A więc biorę na siebie tą sprawę — rzekł Soliveau. — Położyłeś we mnie zaufanie, godnie mi więc temuż odpowiedzieć należy. Zgłaszasz się do mnie... to mi pochlebia. Jestem oddany tobie w zupełności. Bądź spokojny, wkrótce twa córka zostanie żoną Lucyana Labroue... Ale... jakże się nazywa ta papuga o jaką nam chodzi... gdzie mieszka?
— Niewiem tego.
— To objaśnienie, do pioruna!.. niedaleko mnie zaprowadzi...
— Prawda... lecz wymyśliłem agenta który dopomódz nam może w wykryciu tego, czego potrzebujemy...
— Któż to taki?
— Posłuchaj... Wysyłam Lucyana na trzy tygodnie do Bellegarde, aby tam ustawił maszyny i wykonał plany.
— Doskonale! przez ten czas nie będzie nam na pięty następował...
— Dziś, nocuje on w fabryce, ażeby jutro równo ze świtem wyekspedyował ładunek. O pierwszej w południe będzie obecnym na stacyi, przy wysyłce tegoż.
— A potem?
— Wyjedzie sam, w poniedziałek zrana.
— Wybornie rozporządziłeś... ani słowa przeciwko temu — zawołał Soliveau — mając wolną niedzielę, a odjeżdżając w poniedziałek, poświęci ten dzień zapewne swej ukochanej...
— Tak mi się zdaje...
— Jest to pewnik... Trzeba więc będzie po nad nim nadzór rozciągnąć, by wiedzieć dokąd się uda, wyszedłszy z fabryki, po wysyłce maszyn drogą żelazną.
— To właśnie potrzebnem...
— Dowiemy się o tem... ja ci przyrzekam, a wiesz, że skoro uczynię obietnicę, wypełnię ją bez zawodu.
— Może potrzebujesz pieniędzy? — zagadnął Garaud.
— Otóż co się nazywa rozumne zapytanie! — wołał, śmiejąc się Owidyusz. — Znać zaraz, że się ma do czynienia z praktycznym człowiekiem. Rzecz pewna, iż będę potrzebował pieniędzy, ponieważ przy sprawach tego rodzaju wydatki są nieuchronne. Aby ci jednak dać poznać kuzynie, do jakiego stopnia delikatnym jestem względem ciebie, nic na teraz nie żądam. Później uregulujemy rachunek, jak wypadnie... stosownie do okoliczności. Skoro fakt będzie dokonanym, ustanowimy nań cenę... powiem ci, ile to warto. O której godzinie Lucyan wychodzi jutro z fabryki?
— Pomiędzy piątą, a szóstą...
— To mi wystarcza. A teraz, skoro zrobiona umowa, idźmy na obiad, czuję wilczy apetyt.
— Pozwól mi wyjść naprzód, chcę powiedzieć memu stangretowi, oczekującemu z powozem w alei, by objechał i powiadomił w domu, iż nie wrócę na obiad.
— A ja przez ten czas pójdę do restauracyi ojca Lahire, gdzie będę na ciebie oczekiwał... tam to zwykle się stołuję.
— Wkrótce do ciebie przybędę — odrzekł Garaud.
Po tych słowach obadwaj jeden po drugim wyszli z pawilonu.
— Wracaj do pałacu — rzekł do stangreta przemysłowiec — i powiadom mą córkę, ażeby na mnie nie czekała z obiadem, nie wiem o której powrócę.
— Dobrze panie — odrzekł woźnica i odjechał.
Marya nawykła do częstej nieobecności ojca, sama spożyła obiad, poczem odeszła do swego apartamentu.
Garaud rozszedł się z Owidyuszem około północy.
— Soliveau, jest takim właśnie, jakiego mi potrzeba — mówił, wracając na ulicę Murillo. Przy jego pomocy, złamie wszelkie zapory.
— Do pioruna! — myślał jednocześnie Owidyusz — chodzi tu o zachowanie mej pensy!!.. Co zaś do wynagrodzenia za moją pracę, postaram się, aby takowe piękną cyfrę stanowić mogło. Garaud jest bogatym... może zapłacić!..
Tak myśląc, wrócił do swego mieszkania, gdzie przedewszystkiem zrobił przegląd swej garderoby, kupionej za pieniądze przemysłowca. Chciał wybrać ubiór, któryby nie zwracając na niego uwagi, pozwolił z łatwością wykonać mu ułożone plany.
Nie znalazł jednak nic stosownego. Posiadał wprawdzie ubranie, w jakiem przyjechał z New-Jorku, lecz Lucyan Labroue, która w nim go widział w gabinecie Harmanta, mógłby go poznać, czego właśnie jaknajstaranniej unikać należało. Skrzywił się przeto, zadumawszy głęboko.
Niepodobna było stanąć na czatach o piątej rano w Courbevoie w eleganckim ubraniu, bez zwrócenia na siebie uwagi. Z drugiej zaś strony, gdzie iść o północy za kupnem tego, co mu było potrzebnem?
Nagle uderzył się w czoło.
— Wszak dziś sobota — zawołał — dzień zwykłych wypłat dwutygodniowych. Robotnicy są jeszcze w szynkach i piwiarniach... tam dostanę czego mi trzeba... jestem ocalony!
I w oka mgnieniu przywdział zużyty swój kostyum amerykański, wdział stary, pognieciony kapelusz i wyszedł, kierując się w stronę rogatek.
Szynki i piwiarnie były jeszcze otwarte. W izbach roili się goście. Owidyusz, podszedłszy ku oszklonym drzwiom jednego z takich zakładów, spojrzał przez szybę do wnętrza. Siedzieli tam mularze, kowale, pokojowi malarze i mnóstwo robotników różnego rodzaju. Wzmagające się pijaństwo podniecało gwar prowadzonych rozmów. Niektórzy z robotników grali w karty, inni śpiewali, krzyczeli, a wszyscy palili fajki i cygara.
Soliveau położył rękę na klamce, chcąc wejść, gdy nagle drzwi się otwarły, a w nich ukazał się wychodzący mularz pijany, cały wapnem pokryty. Był to mężczyzna około lat czterdziestu mieć mogący. Zatrzymał się na progu, a zataczając się, spojrzał na Owidyusza z głupowatym uśmiechem.
— Fundujesz wino, przyjacielu? — pytał ochrypłym głosem.
— Dobrze, ale nie tutaj — odparł Soliveau.
— Gdzie chcesz, wszystko mi jedno — mówił pijak — byłeś fundował. Masz pańską minę, mimo zniszczonej kapoty, musisz mieć kieszeń niepróżną. Ja bo jestem goły... Wziąłem zapłatę, lecz mi ją odebrano za dług w szynku... Nie mam ani grosza, a pragnienie mnie pali... Ja zawsze, ciągle miewam pragnienie, taka już moja natura!...

XX.

Mówiąc powyższe słowa, ów mularz, wapnem pokryty, pochwycił silnie za ramię Owidyusza, aby utrzymać równowagę. Postąpili tak kilka kroków razem.
— Chcesz zarobić dwadzieścia franków? — zapytał go nagle Soliveau.
— Dwadzieścia franków? ty chcesz mi dać zarobić dwadzieścia franków? — bełkotał pijany — chyba, że jesteś bankierem?...
— Nie, lecz chcę kupić twoje ubranie za dwadzieścia franków — odrzekł Owidyusz.
— Moje łachmany? — wyjąkał — na coby one się tobie przydały... te... te, ot! strzępy?...
— Jestem aktorem — objaśniał Soliveau — mam jutro przedstawiać mularza na scenie teatru w Batignolles, a do tej roli potrzebuję kostium z natury.
— Ha! ha! jakież to głupie! — zawołał mularz — i do tego potrzebujesz mego zniszczonego odzienia?
— Tak.
— Więc zgoda! wdziewaj na siebie!
To mówiąc, wtłoczył swą czapkę na kapelusz Owidyusz: z taką siłą, ze zasypał go pyłem wapiennym i wcisnął mu kapelusz po oczy; poczem zaczął się sam szybko rozbierać.
— Chcesz mojej kapoty? oto ją masz! — rzekł, wrzucają stare dziurawe palto na ramiona Owidyusza. Co zaś do reszty mego ubrania, to mi go chyba sam zdejmiesz, czuję albo wiem, że fundamentom mego budynku brak równowagi, mógł bym łatwo przywitać się z ziemią! No, dalej! — zawołał, o mur wspierając się plecami — nie obawiaj się...
Owidyusz, pomógłszy mu rozebrać się, zawinął w paczki ubranie.
— Dobrze będziesz wyglądał na scenie! — zawołał, śmiejąc się mularz. — Kupię umyślnie bilet, aby cię zobaczyć, jeżeli nie przepiję tych dwudziestu franków. Lecz, do pioruna! — dodał — gdzież są pieniądze?
Soliveau dobył z kieszeni cztery sztuki po sto sous i włożył je w rękę robotnika, który chcąc się okazać szczodrobliwym, zapraszał go ze sobą na szklankę wina.
— Nie, nie — odrzekł Owidyusz — muszę powracać, mam uczyć się dziś mej roli.
— Idź więc, idź, pracuj, mój stary. Ja idę pić, pragnie, nie wściekle mnie pali! A gdybyś mógł kiedy kupić mi jakie stare ubranie w miejsce tamtego, pamiętaj, że się nazywam Piotr Bouhoure, znajdziesz mnie zawsze pod Pawiem przy drodze do Clichy.
— Będę pamiętał, dobranoc! — rzekł Soliveau i pośpieszy w stronę swego mieszkania.
Mularz podrzucał wesoło w ręku pieniądze.
— Prawdziwe szczęście! — mówił do siebie — moje moje łachmany nie warte były czterdziestu sous nawet, a on mi dał... dał za nie dwadzieścia franków! ha! ha!
I pozostawszy w pantalonach tylko i koszuli, zataczając się mocniej niż przed tem, wracał do szynku krokiem zygzakowatym, uderzając co chwila o drzwi lub o mury domów.
Wróciwszy do siebie, Soliveau położył na krześle kupione od robotnika ubranie, a sam się położył, czując potrzebę spoczynku; nie spał jednak wcale. Obawa spóźnienia się z przybyciem do Courbevoie oczu mu zamknąć nie dała. O w pół do piątej rano wstał, przywdział kupione ubranie, włożył na głowę czapkę, famami wapna pokrytą i przejrzał się w zwierciadle. Był całkiem zmieniony.
— Do czarta! — mruknął — niepodobna, ażeby Lucyan Labroue, raz mnie tylko widząc przez parę sekund, poznał w tej nowej postaci.
I wziąwszy stary paltot, w którym przyjechał z Ameryki, zarzucił go na ramiona.
— A teraz w drogę! — rzekł i zwrócił się w stronę Courbevoie.
Było to w połowie kwietnia; o piątej zrana widno już było zupełnie. Idąc bulwarem, Soliveau spostrzegł kupę gruzu, złożoną pod dachem, z desek utworzonym. Zbliżywszy się tam, wziął parę garści tego gruzu zmieszanego z piaskiem i rozsypał go po swem zwierzchnik odzieniu, co doprowadziło jego kostium do zupełnej z sobą harmonii. Uczyniwszy to, szedł dalej. Przybywszy o w pół do szóstej do Courbevoie, stanął naprzeciw fabryki Pawła Harmant. W pięć minut potem otwarto główną bramę, aby przepuścić dwa wozy, naładowane wielkiemi pakami, w których znajdowały się różne części maszyn, mających być odstawionemi na stację liońskiej drogi żelaznej.
Dwóch furmanów kierowało temi wozami, z których każdy zaprzężony był w trzy konie. Wyjechawszy na drogę, stanęli. Natenczas ukazał się Lucyan Labroue z dwoma mechanikami, dążąc w stronę wozów, poczem zamknięto bramy fabryki.
Owidyusz zbliżył się z miną, obojętnego robotnika, idącego do pracy, Nikt zresztą nie zwracał na niego uwagi.
— Możemy już jechać, panie Labroue? — zapytał jeden z furmanów, zwracając się ku młodemu dyrektorowi.
— Możecie — odrzekł. — A ile potrzeba wam czasu do przybycia na miejsce?
— Teraz jest w pół do szóstej — odpowiedział woźnica — na ósmą zatem, jeżeli nie zatrzyma nas w drodze jakiś wypadek, staniemy na stacyi towarowej w Bercy.
— Miejmy nadzieję, że dojedziecie szczęśliwie.
— Czy pan jedziesz razem z nami? — pytał dalej furman.
— Z Franchetem i Ledoux będziemy was na stacyi oczekiwali.
— Pośpieszymy, aby się nie spóźnić.
Woźnica trzasnął z bicza i ciężkie wozy potoczyły się jeden za drugim.
— Wsiądziemy do powozu, gdy go spotkamy — mówił Labroue do towarzyszących sobie mechaników — tymczasem idźmy pieszo.
I wszyscy trzej puścili się szybkim krokiem. Owidyusz szedł za nimi. Ani jeden wyraz z prowadzonej głośno rozmowy nie uszedł jego uwagi.
— Ja także siądę do powozu — wyszeptał.
Droga była prawie zupełnie pustą, dzień jasny, z lekkim przymrozkiem, można było iść szybko. Podążali więc raźnie, rozmawiając. Znalazłszy przy rogatkach oczekujące fiakry, wsiedli dc jednego z nich i Owidyusz usłyszał Lucyana, nakazującego jechać na stacyę towarową liońskiej drogi żelaznej. Dozwoliwszy powozowi wyprzedzić się nieco, Soliveau wsiadł do drugiego fiakra, również polecając jechać na wspomuioną stacyę.
— Do czarta! tak wielki kurs — wyrzekł woźnica.
— Nie obawiaj się, dostaniesz na piwo.
Około w pół do ósmej oba powozy, jadące jeden za drugim w odległości około trzydziestu kroków, zatrzymały się w miejscu.
Lucyan, zapłaciwszy stangretowi, wszedł z dwoma mechanikami do kawiarni, którą właśnie otwierano, a gdzie czekać postanowili na nadejście wozów. Soliveau zaś, odesławszy fiakra, wszedł do składu win, przytykającego do kawiarni.
O ósmej minut dwadzieścia głuchy turkot ciężko ładownych wozów dał się słyszeć wpobliżu i furmani wjechali na dziedziniec stacyi towarowej, dokąd udał się jednocześnie Labroue z mechanikami.
Owidyusz nie opuszczał sklepu kupca win.
— Nieroztropnie byłoby tam iść — pomyślał: — niczem nieusprawiedliwiona moja obecność mogłaby wzbudzić podejrzenie. Osobistość, którą śledzę, będzie musiała tędy przechodzić. Trzeba więc czekać...
I został na swym posterunku.

XXI.

Na nieszczęście, długo przeciągało się oczekiwanie paryżanina. O w pół do jedenastej dopiero ujrzał wyjeżdżające’ opróżnione wozy i wychodzących z dziedzińca mechaników; Lucyana z nimi nie było.
— Do kroć szatanów! miałżeby mi się wymknąć inną stroną? — zapytywał Owidyusz sam siebie zaniepokojony! I podszedł ku stojącemu za bufetem właścicielowi sklepu.
— Oczekuję tu na kogoś — rzekł — który miał przybyć dziś rano na stacyę i do tej chwili go nie spostrzegam. Czyżby prócz tego wejścia drugie gdzie z boku istniało?
— Tak, panie, z budynku małe wschody prowadzą na ulicę du Bercy.
— Do pioruna! a tom się złapał! — pomyślał, zły sam na siebie. I rzuciwszy pieniądze na kontuar, wybiegł, nie czekając na wydanie reszty.
— Nie ma minuty do stracenia! — mówił, idąc z pośpiechem. — Jestem pewien, że poszedł się przebrać do siebie, zanim się uda do swej ukochanej, trzeba więc biegnąć do jego mieszkania.
Spostrzegłszy fiakr próżny, wskoczył weń, wołając:
— Trzy franki za kurs! pędź, co koń wyskoczy!
— Gdzie?
— Ulica Miromesuil, nr. 75!
Woźnica zaciął konie i powóz potoczył się z niezwykłą szybkością.


∗             ∗

Marya od chwili, gdy ojciec uczynił jej nadzieję, że zostanie żoną Lucyana, promieniała radością. Przyszłość ukazywała się jej jako świetlane zjawisko. Czterdzieści osiem godzin upłynęło zaledwie od tej pomyślnej wiadomości, a już zniknęła bladość jej twarzy, na policzkach dziewczęcia nie ukazywały się jak przedtem gorączkowe rumieńce. Jak wiemy, Harmant poświęcał córce zwykle każdą niedzielę.
Sobotni wieczór spędziła sama, uwiadomiona, iż ojciec na obiad nie przybędzie. Ta jego nieobecność drażniła dziewczynę, spodziewała się bowiem dowiedzieć czegoś o Lucyanie, pomówić z ojcem w przedmiocie małżeństwa. Jak wszyscy, owładnięci jedną stałą, niepokonaną myślą, marzyła jedynie o szczęściu w tym związku i radaby była mówić o nim bezustannie.
W niedzielę wstała bardzo wcześnie i ubrawszy się, poszła do ojcowskiego gabinetu. Harmant, będąc pewnym, iż Marya obrzuci go mnóstwem zapytań, odnoszących się do Lucyana, wskutek których do kłamstw i wybiegów uciekać się będzie zmuszonym, postanowił unikać o ile możności znalezienia się sam na sam ze swą córką. Prócz tego był mocno niespokojnym co zrobi Soliveau, zkad pragnął pozostać samotnym ze swemi myślami.
Spostrzegłszy Maryę we drzwiach, gabinetu, zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
Gest ten nie uszedł uwagi dziewczęcia.
— Przeszkadzam ci ojcze? — pytała.
— Tak... nieco... ponieważ zagłębiłem się w wielkich rachunkach jakich przerywać nie należy, skoro jednakże przyszłaś me dziecię, chodź mnie uścisnąć...
— Późno wróciłeś wczoraj? — mówiła z pieszczotą.
— Nie... koło jedenastej. Jeden z mych głównych klientów zatrzymał mnie na obiedzie dla pomówienia o interesach.
— A cóż dziś robić będziemy?
— Mam wiele zaległych rachunków do wykończenia którym będę musiał poświęcić dzień cały.
— Jakto, będziesz pracował dziś ojcze w niedzielę?
— Tak trzeba...
— Ależ wieczorem...
— Będę mu siał wyjechać na parę godzin.
— Śniadanie i obiad przynajmniej spożyjemy razem...
— Śniadanie... tak! lecz co do obiadu, to wątpię...
— Pierzcha więc moje marzenie!..
— Jakie marzenie me dziecię?
— Sądziłam, że zaprosisz Lucyana na obiad...
— Wszak widzisz, że niepodobna.
— To choć na śniadanie.
— I to niepodbna, gdyż pan Labroue ma wiele interesów do załatwienia przed swym wyjazdem.
Marya zachwiała się i zbladła.
— Przed swym wyjazdem — powtórzyła stłumionym głosem — Lucyan więc odjeżdża?
— Tak.
— Gdzie... dlaczego?
— Dla załatwienia interesów fabryki.
— Gdzie jedzie?
— Do Bellegarde, ażeby czuwać nad ustawieniem nader ważnej, pierwszorzędnej maszyny.
— Jak długo potrwa jego nieobecność?
— Około trzech tygodni... I ta właśnie to robota, jaką mu powierzyłem, ów dowód ufności z mej strony, są wstępem do przyszłej z nim współki.
— A jeśli tak... to rzecz inna — mówiło dziewczę z rozpogodzoną twarzą. — Lecz otóż jestem pozostawioną na cały dzień znów samą.
— Boli mnie to... bądź przekonaną, lecz interesa są interesami, zastępstwo Lucyana ulgę mi przyniesie. Dzisiejszą przykrość będę ci się starał wynagrodzić w krótkim czasie.
— Oby powrócił najrychlej — wyrzekła z westchnieniem Marya — lecz czemże ja sobie zajmę dzisiejszy dzień cały?
— Wyjedziesz powozem na spacer, odwiedzisz swe przyjaciółki...
— Będę się starała jako tako dzień spędzić.
Po tych wyrazach wyszli z gabinetu.
Ufna w odpowiedź ojcowska, mimo, że smucił ją wyjazd Lucyana, Marya nie rozpaczała. W owym wyjeździe młodzieńca widziała dowód ufności ojca ku narzeczonemu.
Uspokojona zupełnie, wróciła do swego apartamentu, pozostając tam do jedenastej w południe. Gdy zeszła na śniadanie, jaśniała urodą, podniesioną bogatym, a gustownym ubiorem.
— Jakżeś piękną! — zawołał Harmant, spojrzawszy na córkę — cały świat olśnić jesteś wstanie.
Marya uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Jakież masz na dziś projekta? — pytał ją dalej.
— Pojadę do mych przyjaciółek... Gdybym ich nie zastała w domu, co przypuszczalne w niedzielę, każę się powieść do lasku, gdzie pozostanę na przejażdżce do obiadu; w domu albowiem nudzę się śmiertelnie.
I zwróciwszy się do kamerdynera wydała rozkaz, ażeby powóz był za godzinę gotowym.
Punktualnie o godzinie pierwszej, powóz zajechał przed pałac.
— Gdzie pani jechać rozkaże? — zapytał służący.
— Na ulicę de Bourbon, numer 9 — odpowiedziała.
Powóz wyjechał z dziedzińca z córką milionera.


∗             ∗

Jak wiemy, Owidyusz Soliveau dopadłszy fiakra, kazał się wieść co najprędzej na ulicę Miromesnil.
Woźnica zatrzymał się przed wskazanym numerem.
Zapłaciwszy mu Owidyusz, czekać rozkazał, a sam zwrócił się w stronę mieszkania Lucyana.
Drugi fiakr oczekiwał po drugiej stronie ulicy, przed domem.
— Miałżeby powrócić? — mruknął z cicha... — Oto, co trzeba mi wiedzieć.
I przeszedłszy w poprzek ulicę, zbliżył się ku powożącemu.
— Czyś wynajęty? — zapytał.
— Wszakże pan widzisz, że czekam.
— Tem gorzej — odparł Soliveau.
— Dlaczego gorzej?
— Ponieważ jechać chciałem... A miałbyś bardzo mały kurs do zrobienia, kilkadziesiąt kroków zaledwie...
— Wszystko mi jedno — odrzekł woźnica — przyjechałem z Bercy i nie wiem dokąd pojadę... Jestem wynajęty na godzinę.
— Z Bercy — powtórzył Soliveau. — Wiem teraz czego mi potrzeba. Mój ptak jest tu, nie omyliłem się więc... Przebiera się, aby pójść do swej panny... Trzymam go! o i nie puszczę już więcej!
Tu wrócił do swego fiakru, stojącego w tymże samym miejscu.

XXII.

— Czy pan będziesz mnie jeszcze potrzebował? — zapytał woźnica, zbliżającego się Owidyusza.
— Tak — odrzekł. — Tam nieco dalej, po drugiej stronie ulicy, widzisz stojący powóz?
— Chybaby go ślepy nie widział...
— Skoro więc ów fiakr wyruszy z miejsca, pojedziesz tuż za nim, aby go nie stracić z oczu ani na chwilę... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, umknąć mu nie dam.
— Zapłacę sto sous za godzinę, a prócz tego dostaniesz obfity napiwek.
— Wsiadaj obywatelu — zawołał automedon. — Musi to być niewątpliwie przebrany agent, śledzący złodzieja — mruknął z cicha.
Owidyusz wsiadł do powozu, a wychyliwszy się zeń na zewnątrz, śledził spojrzeniem drzwi domu nr. 79. Nagle spostrzegł Lucyana Labroue, wychodzącego w zmienionem ubraniu, który powiedziawszy coś woźnicy, czego Soliveau dosłyszeć nie mógł, wskoczył w głąb fiakru, zatrzasnąwszy drzwiczki. Powóz zawróciwszy, przejechał tuż obok wehikułu, w którym znajdował się Owidyusz tak, iż ten zaledwie zdążył spuścić szklarnie okno i ukryć się wewnątrz. Skoro ów fiakr przejechał, podniósł szybę i wychyliwszy się, zawołał na powożącego:
— W pogoń!.. co żywo...
— Nie obawiaj się obywatelu... uciec mu nie damy.
I drugi powóz zawróciwszy, potoczył się za pierwszym.
Pościg był łatwym, ponieważ fiakr Lucyana jechał ruchem umiarkowanym. Oba wehikuły toczmy się za sobą, blisko przez trzy kwandranse, poczem pierwszy zatrzymał się na ulicy de Bourbon, przed domem nr. 9. Drugi przystanął na moście Maryi.
Lucyan wyskoczywszy na trotuar, zapłacił woźnicy i znikł pod sklepieniem starego domostwa.
Owidyusz śledził go z uwagą.
— Tu więc to... — mruknął — sroka swe gniazdko usłała. Obecnie trzeba z największą przezornością dowiedzieć się o jej nazwisku i piętrze mieszkania. I wysiadł ze swego fiakra.
— Widziałeś pan gdzie on wszedł? — pytał woźnica, pewien że wiózł przebranego policyjnego agenta.
— Widziałem. Zostań tu i czekaj na mnie.
Soliveau poszedł w stronę domu nr. 9. Dom ten był bardzo starym. Z szerokiej i nizkiej bramy wchodziło się pod sklepienie wiodące na dziedziniec. Po prawej stronie w owem podwórzu, przy wejściu na wschody, znajdowała się stancyjka odźwiernego. Nieco dalej w dziedzińcu wznosił się drugi budynek, połączony z pierwszym, do którego wiodły inne główne wschody.
Lucyan zwrócił się na prawo, by dojść do narzeczonej, mieszkającej jak wiemy obok Joanny Fortier, zwanej w całym cyrkule matką Elizą. Przechodząc koło odźwiernej powitał ją uprzejmie.
— A! spóźniłeś się pan dziś, panie Lucyanie — wyrzekła żartobliwie kobieta. — Panna Łucya przygotowała śniadanie na jedenastą, a oto już i południe minęło.
— Spieszę więc... do widzenia! I pobiegł na wschody.
Łucya poznawszy chód jego, stanęła we drzwiach otwartych.
Pochwycił ją w objęcia, okrywając pocałunkami.
— Och! niegodziwy — mówiła dziewczyna zarumieniona lecz i szczęśliwa zarazem — spóźnić się o pół godziny. Śniadanie niemożebnem będzie do spożycia, przegotowane, spalone... i ja, która obiecywałam sobie dziś uczęstować cię dobremi potrawami.
— Wyborne będzie wszystko... zapewniani ukochana — wołał wesoło Labroue — dowiodę ci tego, zajadając. Opóźniłem się, to prawda, ale nie moja w tem wina. Niepodobna mi było przyjść wcześniej.
— Dlaczego. Wszakże w niedzielę nie masz czynności w fabryce.
— Tak sądzisz? A jednak dziś wstałem przededniem.
— Przededniem — powtórzyło dziewczę zdumione — dlaczego? Lucyan powiadomił ją o danem sobie przez Harmanta poleceniu co do wyprawienia przesyłki.
— Skoro tak... zyskujesz przebaczenie — odpowiedziała. Siadajmy do stołu... jestem bardzo głodna.
— A matka Eliza? — zapytał Lucyan, siadając przy stoliku, świątecznie przybranym.
— O! biedna ona... nie przyjdzie dziś... nie ma wolnej chwili... Pani Lebret zachorowała niebezpiecznie i matka Eliza czuwa przy niej nocami, mimo to musi roznosić chleb dwa razy dziennie konsumentom... Zaledwie na parę minut ją widzę.
— Kochasz więc tę zacną kobietę? — pytał Lucyan — nieprawdaż?
— Z całego serca!
— Masz słuszność... Ja sam mam dla niej wiele współczucia i jestem pewien, że nań zasługuje.
— Po zaślubinach Lucyanie, dotrzymasz obietnicy, jaką jej uczyniłeś... Weźmiemy ją do siebie, osłodziemy jej starość.
— Mam nadzieję, że przy pomocy Bożej niezadługo nastąpić to będzie mogło — odpowiedział. — Ach! gdybyś wiedziała, z jakim upragnieniem oczekuję tej szczęśliwej chwili!..
Tu chciał uścisnąć swą narzeczonę.
— Łucya zlekka go odsunęła.
— Nie jesteśmy jeszcze małżonkami — wyrzekła z uśmiechem. — Złóż te pocałunki do kasy oszczędności.. odnajdziemy je później...
— Złośliwa!..
— Nie!.. czuwam nad własnem twem dobrem. Bądźmy, jak wypada, poważni. Siedząc przy stole, myślmy o śniadaniu. Jakże ci smakują te kotlety?
— Wybornie.
— Nazbyt się zrumieniły...
— Nie sądzę...
— Jestżeś wciąż zadowolonym ze swego stanowiska u pana Harmant? — pytała dalej!
— Czym zadowolony? — odrzekł w zamyśleniu — tak... pryncypał jawnie okazuje mi wiele zaufania, i właśnie mam cię powiadomić o pewnym szczególe z którego jednak nie będziesz kontenta...
— Cóż takiego? — pytała żywo — jakaś zła wiadomość?..
— Dobra, lub zła — odrzekł — stosownie do tego, jak ją kto pojmuje. Przez dwie niedziele widzieć się z sobą nie będziemy.
— Przez dwie niedziele... dlaczego?
— Wypadnie mi być nieobecnym przez dwa lub trzy tygodnie. Pan Harmant posyła mnie do Bellegarde dla ustawienia tam nader ważnych maszyn i zastąpienia w tej czynności siebie samego.
— Zatem korzystnem to będzie dla ciebie?
— Bezwątpienia.
— Jedź więc... może to zbliży termin naszego małżeństwa. Lecz będziesz do mnie pisywał... nieprawdaż?
— Codziennie... przyrzekam. Nie smuć się przeto moim odjazdem, trzy tygodnie prędko upłyną. Skoro powrócę, powitanie nasze da nam zapomnieć o troskach rozłączenia. Zresztą, powtarzam, ta podróż wiele nam przyniesie korzyści. Pan Harmant dał mi za to wysokie wynagrodzenie. Ach! gdybyś wiedziała o ile pragnę jak najrychlej zebrać mój kapitalik!
— Dlaczego się z tem śpieszysz, mając tak dobre miejsce w fabryce?
— Jest ono dobrem, to prawda, lecz obok tego istnieją pewne szczegóły sprawiające mi przykrość... później ci o nich opowiem...
— Czemu nie teraz?
— Nie! później — rzekł Labroue.
— Jeżeli jest coś, co ci się nie podoba, poszukaj funduszu do zbudowania własnej fabryki... Znajdziesz z łatwością wspólników, teraz zwłaszcza, gdy jesteś znanym.
— Pomyślę o tem wróciwszy. Mówmy teraz o czem innem. Otóż bardzo mi się to niepodoba, że niemasz przy sobie matki Elizy. Spokojny byłem gdy tu przebywała.
— Pani Lebret wczoraj miała się lepiej. Skoro tylko jej zdrowie zacznie się poprawiać, matka Eliza jak wprzódy spędzać będzie zemną dnie i wieczory. Jest ona dla mnie wielce pożyteczną, ponieważ mając wiele roboty nie potrzebuję tracić czasu na wychodzenie za kupnem żywności i gotowaniem obiadu. Wszystko to załatwia mi sama. Wkrótce ją zobaczymy, przyjdzie albowiem jak zwykle choć na kilka minut.
Pozostawiwszy narzeczonych, rozmawiających przy obiedzie, połączmy się z Owidyuszem Soliveau, stojącym na czatach w pobliżu domu nr. 9.
Nie łatwo mu było dowiedzieć się do kogo poszedł Lucyan Labroue — rozmyślał długo nad ułożeniem sobie planu. — Pytać odźwiernej, niepodobna było. Jeden krok nierozważny mógłby ściągnąć na niego uwagę poddając go w podejrzenie; łotr mimo to nie tracił nadziei. Spodziewał się, że oboje zakochani wyjdą na przechadzkę razem w popołudniowej godzinie, a skoro choć raz jeden zobaczy to młode dziewczę, reszta zadania drobnostką dlań będzie.


XXIII.

Od dwóch, godzin przechadzał się Soliveau wzdłuż i szerz ulicy przed domem, zatrzymując się chwilami przed wystawą nożownika i rozpatrując przedmioty w niej rozłożone! obok bramy domu, gdzie Łucya zamieszkiwała. Przeszedłszy na drugą stronę ulicy, patrzył w okna, mając nadzieję, iż w którem z nich może zobaczy Lucyana Labroue, a tym sposobem dowie się niezawodnie, gdzie mieszka jego ukochana. Widzimy, iż Owidyusz usiłował jaknajsumienniej wywiązać się z danego sobie polecenia. Nagle ów czatownik wydał okrzyk radości. To, na co tak niecierpliwie oczekiwał stało się w jednej chwili. Na szóstem piętrze okno otwarło się, a w niem ukazał się Labroue, najprzód sam, poczem w kilka sekund w towarzystwie młodej dziewczyny. Pomimo znacznej odległości, Soliveau dobrze rozeznawał jej rysy twarzy.
— Ha! ha! — mruknął — ten hultaj ma niezły gust, jak wadzę. Mała jest ładną, bardzo ładną! Mam teraz w glowie jej fotografię... Nie umknie już ona przedemną.
Łucya, trzymając w ręku białą chusteczkę, rozłożyła takową na parapecie okna, chcąc oprzeć się o takowe. Lucyan uczynił toż samo i stojąc oboje przy sobie, z oczyma utkwionemi w rozległy horyzont, rozmawiali, śmiejąc się wesoło.
Nagle dziewczę szybkim rzutem w tył się cofnęło, chcąc uniknąć przed pocałunkiem Lucyana, chusteczka rozłożona na oknie wypadła i wiatr ją uniósł, rzuciwszy w pobliżu miejsca, gdzie stał Owidyusz, który ją pochwycił w oka mgnieniu.
Spostrzegłszy to, dziewczę dawało znaki ręką i głową znalazcy, Soliveau ze swej strony mimicznie odpowiadał, objaśniając gestami, iż złoży zgubę u odźwiernej. Oboje narzeczeni. od okna odeszli.
Soliveau, uszczęśliwiony z wypadku, który mu znakomicie ułatwił jego sprawę, pobiegł na dziedziniec. Jednocześnie powóz zatrzymał się przed tym samym domem i Marya Harmant, wysiadłszy z niego, weszła w bramę, szukając odźwiernej.
Spostrzegłszy nieznajomego przed okienkiem stancyjki, odźwierna wyjrzała ku niemu.
— Czem mogę służyć? — spytała.
— Przynoszę chusteczkę — rzekł Owidyusz — którą jakaś młoda panienka, stojąc w oknie na szóstem piętrze, z rąk wypuściła. Proszę, oddaj ją jej, pani.
— Z szóstego piętra? — powtórzyła kobieta — ach! to panna Łucya zapewne. Dziękuję panu, doręczę ją jej natychmiast.
— Idę, już idę! — wołała Łucya, zbiegając ze schodów.
Owidyusz spojrzał na dziewczę raz drugi; wystarczyło! mu to zupełnie. Zwrócił się ku bramie, chcąc odejść, gdy nagle, jakby piorunem rażony, rzucił się w przeciwną stronę dziedzińca, znalazł się bowiem niespodziewanie naprzeciw Maryi Harmant, stojącej za sobą. Marya nie zwróciła jednak na niego uwagi.
— Gdzie mieszka panna Łucya, trudniąca się szyciem? — pytała odźwiernej!
— Na szóstem piętrze, pierwsze drzwi po prawej.
Córka milionera zwróciła się ku schodom, unikając spotkania z mularzem, w ubraniu wapnem przesiąkniętem. Korzystając z tego, Soliveau przebiegł szybko dziedziniec, wpadając w bramę, a z tej na ulicę. Łucya posłyszawszy, że się o nią ktoś pyta, zatrzymała się na schodach.
— Ach, to pani! — zawołała, poznawszy pannę Harmant — pani tu? w tym domu?
— Przyjechałam umyślnie, ażeby cię odwiedzić.
— Jakżem szczęśliwa! — zawołała wesoło młoda szwaczka — lecz otóż czeka panią u mnie niespodzianka...
— Niespodzianka?
— Tak.
— Jaka?
— O! nic pani teraz nie powiem — wyrzekła Łucya figlarnie — zobaczysz sama za chwilę... Idź pani zwolna — dodała — aby się nie utrudzić. Mieszkam wysoko, na szóstem piętrze.
Minąwszy dwa przedziały schodów, Marya odpocząć była zmuszoną. Nie mogła iść dalej, oddech szybki, świszczący, dobywał się z jej piersi.
— Może się pani wesprze na mojem ramieniu? — mówiła Łucya uprzejmie.
— Najchętniej.
I trzymając się jedną ręką poręczy schodów, drugą ramienia swej towarzyszki, Marya szła dalej.
— Ach! jak pani jesteś dobrą, łaskawą — mówiła szwaczka — żeś zechciała trudzić się tu do mnie. Na nieszczęście jednak suknia pani nie jest jeszcze gotową.
— Nie dla sukni to, lecz dla ciebie, umyślnie przybyłam, Łucyo — odrzekła panna Harmant. — Oddawna już marzyłam o tych odwiedzinach.
— Jakżem szczęśliwa... lecz on... jak on się zadziwi! — wołała szwaczka wesoło.
— On? kto taki? — pytała Marya.
— To tajemnica... zobaczysz pani za chwilę.
Po przestankach, czynionych na każdem piętrze dla wypoczynku, przybyły obie nareszcie przed drzwi mieszkania. Łucya nacisnęła sprężynę.
W kilka minut po wyjściu swej narzeczonej, Lucyan powrócił do okna i ujrzał przed domem zatrzymujący się powóz.
— To dziwne... — rzekł. — Te konie i liberya są mi dobrze znane! Sądzićbym mógł, iż to powóz pana Harmant. Lecz ja się mylę... w Paryżu jest wiele podobnych do siebie ekwipażów.
Na szmer otwierających się drzwi, zwrócił się w tę stronę i nagłe ujrzał w progu Maryę, zadyszaną, lecz z uśmiechniętem obliczem. On i ona wydali jednocześnie okrzyk zdumienia... Lucyan zbladł pomimowolnie. Marya, zachwiawszy się, przycisnęła rękę do pierśi.
— A cóż, nie mówiłam, że panią, oczekuje niespodzianka? szczebiotała Łucya radośnie, nie spostrzegając dziwnego wzruszenia obu tych osób, wynikłego z tego niespodziewanego spotkania.
Panna Harmant zachwiała się, serce jej ścisnęło przeczucie bolesne, nie rozumiała jeszcze — wszelako, zkąd Lucyan znalazł się w mieszkaniu szwaczki.
— Pan tu, panie Labroue? — wyrzekła wreszcie, pokonywają c wzruszenie. — Nie spodziewałam się pana tu znaleźć... Powiedz mi pan proszę — dodała, hamując wzburzenie, jaki traf sprowadza go do panny Łucyi?
Lucyan chciał coś wyjąkać zakłopotany, Łucya mu nagle przerwała:
— To nie traf, pani — zawołała z uśmiechem. — W każdą niedzielę można tu zastać u mnie pana Labroue.
Marya uczuła, jak wzrastająca trwoga owładała jej sercem.
— Ach! — wyrzekła drżącym głosem — znasz więc pani oddawna pana Lucyana?
— Znamy się od dwóch lat — zaczął Labroue. — Zanim przeniosłem się na ulicę Miromesnil, mieszkałem w tym domu.
— Mieszkaliśmy naprzeciw siebie, drzwi we drzwi — dodała Łucya — a gdy się mieszka w tak bliskiem sąsiedztwie, szczególniej na szóstem piętrze, następują spotkania, rozmowy, zawiera się znajomość i zostaje wreszcie dobrymi przyjaciółmi.
— Przyjaciółmi? — powtórzyła ironicznie milionerka, zrozumiawszy dopiero teraz rzecz całą, oburzona na myśl odnalezienia rywalki w tej ubogiej dziewczynie.
— I pokochaliśmy się wzajemnie — mówiła Łucya dalej.
Marya, bliska omdlenia, siłą woli zaledwie utrzymać się zdołała.
— Pokochaliśmy się uczciwą, czystą miłością — kończyła szwaczka. — O nim to mówiłam pani kiedyś, wyznając, że serca moje do kogoś należy. Jesteśmy narzeczonymi i dzięki pani, tak jak i panu Harmant, za udzielenie obowiązku Lucyanowi, będziemy mogli teraz urzeczywistnić nasze marzenia.
— Poślubić się? — pytała Marya zaledwie dosłyszanym głosem.
Lucyan, wiedząc od Harmanta o miłości dla siebie jego córki, pojmował katusze dziewczęcia i stał jak na rozżarzonych węglach. Cóż jednak mógł zrobić? Nie jest się w stanie rozkazywać sercu. Kochał on Łucyę, Marya była ma obojętną.
Łucya, dostrzegłszy zmieszanie panny Harmant, wadząc ją chwiejącą się prawie, pośpieszyła podać jej krzesło.
— Boże! co pani jest? — wołała — pobladłaś tak nagle... siądź pani, proszę...
Marya zebrała całą energję, aby pokonać wzruszenie.
— Nie, nie! — odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu — nie obawiaj się... to przejdzie... Pragnęłam cię odwiedzić... wypełniłam, to... żegnam cię teraz...
— Jakto? już pani odjeżdżasz! — zawołała Łucya ze zdumieniem; — ależ zaledwie kilka sekund zabawiłaś tu z nami...
— Wracam do pałacu — odparła krótko milionerka. — Panna Łucya — dodała, zwróciwszy się do Lucyana, mówiła o oczekującej mnie tu niespodziance. W rzeczy samej była ona większą, niż mogłam sądzić kiedykolwiek. Mój ojciec będzie zarówno zdziwionym, gdy mu opowiem to, o czem dowiedziałam się teraz...

XXIV.

Od chwili przybycia Maryi Lucyan stał jak na mękach, a cierpienie to jego zwiększało się z każdą minutą. Co zaś do Łucyi, ta o niczem nie wiedząc, nie mogła pojąć przyczyny nagłego pomięszania panny Harmant. Marya zbliżyła się ku drzwiom.
— Zatem pobierzecie się wkrótce? — zapytała, zwracając się ku dwojgu obecnym.
— Mówiłem o tem wszystkiem ojcu pani, jak to było mym obowiązkiem — odrzekł Labroue.
— Jakto? mówiłeś pan o tym zamiarze memu ojcu? — pytała Marya ze zdziwieniem.
— Tak, pani.
— Kiedy?
— Przedwczoraj.
— A ha! to dobrze — odpowiedziała. — Życzę wam szczęścia obojgu. To jednak nie przeszkodzi ci Łucyo dla mnie pracować — dodała, zmieniając nagle ton mowy. — Liczę na twoją punktualność.
— Nie zawiedziesz się, pani.
— Żegnajcie więc!
— Lecz pani jesteś znużoną, pozwól mi odprowadzić się do powrozu.
— Nie, nie!
— Lecz proszę...
— Nie nalegaj! — zawołała niecierpliwie milionerka — przykrość byś mi tem zrobiła. Zostań przy panu Lucyanie... on jutro wyjeżdża... nie należy ci pozbawiać go swej obecności. Czy pan zobaczysz się z mym ojcem przed wyjazdem, panie Labroue?
— Nie, pani.
— Nic mu pan nie masz do powiedzenia? Żadnych objaśnień nie będziesz potrzebował od niego?
— Żadnych; odebrałem szczegółowe rozporządzenia, do których z całą ścisłością się zastosuję.
— Zatem szczęśliwej podróży, panie Labroue! Do widzenia, Łucyo!
I szybko wybiegła, pozostawiając dziewczynę osłupiałą wobec zagadki, jakiej rozwiązać nie zdołała.
Lucyau uczuł się być owładnięty litością dla owej córki milionera, która pomimowolnie z jego przyczyny tak srodze cierpiała.
— Co to wszystko znaczy?... powiedz mi — pytała Łucya, zwracając się do Lucyana. — Dlaczego panna Harmant, wszedłszy tu i zobaczywszy nas razem, zmieniła nagle wyraz twarzy, zachwiała się, pobladła?... Dlaczego ona, tak zwykle dla mnie łagodna, dobrotliwa, przybrała ten mowy szorstki, wyniosły, jakiego nigdy dotąd u niej nie dostrzegałam? Dlaczego jej słowa przepełnione były goryczą i jakby cierpką ironią?... Dlaczego wreszcie, przybywszy tutaj na pogadankę, odjechała tak prędko z załzawionemi oczyma, w których tkwiły zarazem błyskawice gniewu?...
— Nie wiem — odrzekł Labroue, nie chcąc wyjawieniem prawdy zasmucać serca swej ukochanej, mówić jej o propozycyach Harmanta, jakiemi z blaskiem milionów zaświecił przed jego oczyma. — Panna Marya, jak ci wiadomo, jest słabo wirem, rozpieszczonem dzieckiem... Fizyczne cierpienia, którym podlega, oddziaływają na jej stan moralny; doznała widocznie piersiowego ataku, skutkiem przebycia sześciu pięter, co spowodowało jej rozdrażnienie. To tylko usprawiedliwia ten dziwny sposób zachowania się, który i ja zauważyłem wraz z tobą.
— Rzeczywiście... dziwnem było jej zachowanie się... bardzo dziwnem — odpowiedziała Łucya, opuszczając głowę w zadumie.
— Przyznają to — rzekł Labroue — lecz wreszcie, co nas obchodzą dziwactwa tego biednego dziewczęcia, dotkniętego newrozą, mimo swych milionów. — Pożałujemy jej, nie myśląc o tem już więcej... Niechaj jej odwiedziny nie psują nam dzisiejszej szczęśliwej niedzieli. Możebyś wyszła ze mną na przechadzkę? — Najchętniej. Czuję potrzebę wytchnienia na świeżem powietrzu, lecz pod pewnym warunkiem...
— Że powrócimy, nim matka Eliza nadejdzie.
— Tak... A o której godzinie zwykle przychodzi?
— Pomiędzy piątą i szóstą.
— Wrócimy na czas. Przechadzka nasza nie potrwa zbyt długo.
— Dobrze... Za powrotem zajmę się przygotowaniem obiadu i wieczór przepędzimy razem. A teraz pójdę się ubrać — dodało dziewczę z rozpogodzoną twarzą.
— Idź, będę na ciebie oczekiwał.
Łucya weszła do gabineciku, który jej służył za sypialnię, gdzie przebrawszy się, wróciła do narzeczonego. Oboje wyszli razem z domu przy ulicy de Bourbon.


∗             ∗

Owidyusz, osłupiały niespodziewanem spotkaniem swojej mniemanej kuzynki, zapytującej odźwierną o Łucyę szwaczkę, wybiegł, jak wiemy, spiesznie z podwórza. Dopadłszy fiakra, rozbudził drzemiącego na koźle woźnicę.
— Gdzie mam jechać? — zapytał tenże.
— Na ulicę Clichy?
— Jakże, wszystko idzie dobrze?
— Dobrze, jedź! — odpowiedział Soliveau i wspiął się w głąb powozu. — Nie mam potrzeby czatowania dłużej w tej okolicy — rzekł sam do siebie. — Wiem, o czem wiedzieć pragnąłem, a co do reszty, muszę pomówić z moim pryncypałem. W owej bytności Maryi u szwaczki kryje się coś niezwykłego. Lucyan Labroue nie chce zaślubić córki Harmanta, a ona przyjeżdża w odwiedziny do tej, u której on się właśnie znajduje. Miałżeby traf zrządzić owo spotkanie i co z tego wyniknie? Nie posiadam tyle przebiegłości, abym rozwiązać zdołał tę tajemnicę; ale mój kuzyn kochany jaśniej może będzie widział w tym razie. Przedewszystkiem więc z nim porozumieć się należy.
Przybywszy na wskazane miejsce, zapłacił woźnicy, a wdziawszy swe zwykłe odzienie, udał się do restauracji Ojca Lahire, gdzie stałym był gościem.
Powróćmy jednak do Maryi Harmant.
Wyszedłszy z mieszkania Łucyi, którego drzwi gwałtownie zatrzasnęła za sobą, córka milionera zatrzymała się na przedziale wschodów, przyłożywszy obie ręce do gardła, jak gdyby dla powstrzymania łkania, które gwałtem wybuchnąć chciało z jej piersi. Następnie otarła czoło zroszone kroplami potu, a walcząc z osłabieniem, owładającem jej duszę i ciałem, zeszła ze schodów, minęła podwórze i wsiadłszy do powozu, rozkazała stangretowi jechać do pałacu.
Rzuciwszy się w kąt karety, zapuściła na twarz woalkę, dozwalając teraz łzom płynąć swobodnie.
Przybywszy na ulicę Murillo, udała się wprost do ojcowskiego gabinetu; przed wejściem tam jednak przywołała całą uwagę, nakazując milczenie gwałtownym uderzeniom serca, poczem nagle otworzyła drzwi i weszła.
Harmant siedział przed biurkiem zapełnionem papierami; posłyszawszy szelest, zwrócił się ku drzwiom. Na widok bladej twarzy swej córki, jej rysów zmienionych, oczu zaczerwienionych i od płaczu nabrzękłych, ogarnęła nim trwoga. Przerażony podniósł się i podszedł ku niej.
— Dziecię! moje dziecię! — pytał — co tobie?
Marya skończyć mu nie dozwoliła.
— Oszukałeś mnie, ojcze — wyjąkała głucho — skłamałeś! Lucyau nie kocha mnie... On inną kocha i tamtą zaślubi!
Milioner zadrżał od stóp do głowy, jakby rażony piorunem.
— Maryo! — zawołał — zkąd ty wiesz o tem. Jeżelim ukrywał przed tobą tę miłość to dla tego, że postanowiłem ją zwalczyć wszelkiemi sposobami, a co postanowię, spełnić się musi. Kto odkrył ci tajemnicę jakiej znać nie powinnaś?
— Kto odkrył?.. Ta, którą on kocha... która jest dumną z jego miłości! Ona o swojem szczęściu rozgłasza na wszystkie strony, a on... który to słuchał... on! niezaprzeczył jej słowem, ni jednem gestem. Ha! cóż... źle jestem powiadomioną? — wołała z rozpaczą — chcesz może ojcze dalej jeszcze mnie łudzić?..


XXV.

Harmant stał w głębokiej zadumie, z pochyloną głową.
— Widziałaś go więc? — zapytał.
— Widziałam go przy niej... przy jego narzeczonej... widziałam ich promieniejących szczęściem oboje... I ach... ten widok ich szczęścia omal mnie nie zabił... Uwielbiają się nawzajem... i wkrótce się zaślubią!..
— Nie moje dziecię... ty nie wierz temu — rzekł przemysłowiec. — On nie może kochać prawdziwie tej kobiety... On jej nie zaślubi!..
Marya wybuchnęła łkaniem.
— Dlaczego ojcze skłamałeś przedemną? — wyjąknęła z płaczem — dlaczego jeszcze chcesz kłamać? Twoje kłamstwo sprawia mi wiele złego... Ono roznieciło w mem sercu zwodniczą nadzieję... I otóż przyszła rzeczywistość... zimna, okrutna, rzeczywistość... która stanie się mą śmiercią!..
Jakób Garaud torturowany temi słowy dziewczęcia, czuł, iż czaszka pęka mu prawie, był pewien, iż dostaje obłędu.
— Maryo! — zawołał — ukochane dziecko... jedyna ty moja pociecho, jedyna radości na świecie, uspokój się... proszę... zaklinam... nie rozpaczaj... ale posłuchaj ranie raczej! Jeśli skłamałem, to dla tego, żem nie miał siły patrzeć na ciebie, we łzach bolejącą...
— Wiedziałeś wszakże, że on inną kocha...
— Tak, on mi to powiedział, a ja mu dałem do zrozumienia, że twoje serce zwraca się ku niemu... Zrobiłem porównanie pomiędzy tobą, a tą, którą on chce zaślubić bez majątku... Błysnąłem mu przed oczyma przyszłością... przyszłością piękną, wspaniałą, o jakiej nigdy śnić nie mógł... Prosiłem aby się zastanowił... rozważył... Liczę, że zdołam go jeszcze przekonać... wstrzymać biegnącego na zgubę... Mam nadzieję, że go przywiodę do stóp twoich, gotowego cię kochać... obdarzyć cię szczęściem...
— Szczęście!.. — powtórzyło dziewczę z goryczki, — ono już dla mnie nie istnieje!
— A gdybym ci przysiągł na pamięć twej matki, że zostaniesz żoną Lucyana, czy uwierzyłabyś mi natenczas?..
Marya potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! — odpowiedziała — raz mnie już zwiodłeś mój ojcze, wierzyć ci nie mogę!
— Mimo to ja ci składam najuroczystszą przysięgę. Złamanie jej z mej strony, byłoby zbrodnią. Nie wątp o mojem słowie... Lucyan cię zaślubi!..
— I kochać mnie będzie?..
— Tak... będzie cię kochał! Marya rzuciła się ojcu w objęcia.
— Ach! uczyń to... uczyń!.. — wołała — a ocalisz mi życie!.. Rozpacz osiadła w mej duszy... trzeba ją wyrwać ztamtąd, inaczej ja umrę! Lecz ty mój ojcze nie będziesz mógł tego uczynić...
— Dlaczego?
— Ponieważ ona go kocha...
— Któż jest tą, o której mówisz?
— Łucya... szwaczka od pani Augusty, mojej modniarki... dziewczyna, bez znaczenia... porzucone dziecię...
— Porzucone dziecko — powtórzył żywo Garaud — zatem niema ojca, ni matki?
— Ani ojca, ani matki, ani nazwiska, ani rodziny — mówiła Marya ze wzrastającą pogardą. W miejsce nazwiska ma numer... numer dziewiąty, jaki jej w przytułku nadano, i pod którym została zapisaną w księgach regestrowych... I takiej istocie... takiej... on daje pierwszeństwo!.. — wołała — i taką... taką, on kocha!
— Nie, moje dziecię... on jej nie kocha — rzekł Garaud — on jej kochać nie może! Lucyan jak wszyscy młodzi ludzie, ma kochankę... tą jego kochanką jest ona... Związki tego rodzaju są przemijającemi, łatwemi do zerwania.
— Ach! — zawołała Marya, z oczyma pałającemi gniewem i zemstą — ach! jak ja ją nienawidzę tę wychowankę szpitala!.. Ona mi zabrała wszystką mą radość... całe me szczęście... moje nadzieje... wszystko zabrała mi... wszystko!
W owej chwili wzburzenia, milionerka zmieniła się do niepoznania. Żyły wydęły się na jej czole, usta fioletowemi się stały. Nieprzewidziana gwałtowność ataku mogła sprowadzić katastrofę.
— Dziecię ukochane... uspokój się... Ja błagam cię o to na kolanach — mówił Jakób Garaud proszącym głosem. — Uczyniłem przysięgę, której dotrzymam. Zostaniesz żoną Lucyana.
— Lecz ta dziewczyna?
— On ją porzuci.
— A jeśli nie zechce jej porzucić?..
— Znajdzie się sposób usunięcia jej od niego...
— Tak to prawda! — wdała Marya gorączkowo — usunąć ją... usunąć od niego potrzeba... Byłby to jedyny sposób powrócenia mi Lucyana... Lecz jak to uczynić?
— Co cię to obchodzi... abym otrzymał skutek pożądany... abym powrócił spokój w twą duszę... a w serce nadzieję. Lucyan wyjeżdża obecnie na dni kilkanaście... Kto wie, czyli ta nieobecność nie starczy, aby zapomniał o swej fantazyi...
— Fantazyi — powtórzyła Marya z goryczą — fantazyi, trwającej od dwóch lat przeszło.
— Lecz widzę nie zrozumiałaś mnie!.. — zawołał Garaud, zatrzymując na Maryi spojrzenie, iskrzące blaskiem ponurym. — Na pamięć twojej matki przysięgam, iż ci powrócę Lucyana i dotrzymam przysięgi! Mówiłem ci, że usuniemy tę dziewczynę i on o niej zapomni. A wdęc tak się stanie!..
Marya nie słuchała więcej, czyli raczej dosłyszeć nie mogła, łkania dusiły ją prawie. Zwolna nastąpiła reakcya, uspokoiła się, przytłaczał ją jednak smutek głęboki.
— O! nie wiem dlaczego i po co Bóg mi pozwolił się narodzić — szeptała — pozostaje mi jedynie cierpieć do śmierci.
— Nie! potrzeba ci żyć, ażebyś była szczęśliwą! — odrzekł milioner, biorąc ją w objęcia i okrywając pieszczotami.
Marya usiłowała się uśmiechnąć i po chwili wyszła z gabinetu, ponura, z pochyloną głową. Za przybyciem do swego pokoju, pochwycił ją atak nerwowy, trwający blisko godzinę, poczem uspokoiła się, czyli raczej wpadła w obezwładnienie.
Opanowała ją silna gorączka, podczas której utraciła przytomność. Cios jaki uderzył w jej słaby, wątły organizm, straszniejszym był na wszelkie niebezpieczeństwo.
Pokojówka rozebrawszy ją, ułożyła na łóżku, poczem poszła zawiadomić Harmanta, że panienka pragnąc wypocząć nie przyjdzie dzisiaj na obiad.
Były nadzorca fabryki Lucyana Labroue, jego morderca i podpalacz z Alfortville, postanowił jak wiemy zgładzić gdyby było potrzeba rywalkę swej córki. Jej rozpacz jakiej był świadkiem, zdwoiła jego nienawiść dla biednej Łucyi. Owóż natychmiast po obiedzie wyszedł pieszo, udając się do małego domku przy ulicy Clichy.
Owidyusz przewidując jego przybycie, stał w oknie, pilnie śledząc, za pierwszem poruszeniem dzwonka pobiegł otworzyć, prowadząc przybyłego do pawilonu.
— Ach! do pioruna.. mój stary, oczekiwałem cię niecierpliwie — zawołał, skoro znaleźli się sami.
— Dlaczego niecierpliwie?
— Mam wiele z tobą do pomówienia...
— Mów zatem...
— Śledziłem naszego ptaszka i dzięki zadziwiającej zręczności, jaką pochlubić się mogę, znam nazwisko i adres mieszkania tej... o którą nam chodzi...
— I ja wiem te wszystkie szczegóły — rzekł obojętnie Garaud.
— Czy podobna?
— Tak... jest to prawdziwem...
— Twoja córka więc o wszystkiem cię powiadomiła?..
— Ona... ona właśnie...
— Lecz zkąd zna tę osobę?
— Łucya jest jedną z robotnic u jej modniarki.
— Otóż co mi teraz wyjaśnia obecność mojej kuzynki przy ulicy de Bourbon...
— Spotkałeś ją tam?
— Znalazłam się nagle naprzeciw niej, przy okienku odźwiernej.
— Zatem cię poznała?..
— Bynajmniej! — zawołał Owidyusz — jakże liche masz o mnie wyobrażenie? Miałem na sobie ubiór mularza, cały wapnem pokryty. Mularz nigdy nie był prawdziwszym w swojej postaci, jakim ja byłem! Ale... musiała dostać nie lada zawrotu głowy ma piękna kuzynka, zastawszy swego ukochanego u owej szwaczki... hę?
— Marya jest owładniona rozpaczą bez granic...
— Nie dziwna... do czarta! dyabelnie ukąszoną została! Radź jej aby uspokoiła swe nerwy... Niechaj się panny Łucyi nie obawia... Ale czy nie wiesz u kogo ona pracuje?
— U pani Augusty, znanej modniarki.
— Która mieszka?..
— Przy ulicy św. Honoryusza, na rogu Castiglione.
— Chodzi codziennie do owej szwalni?
— Nie wiem tego.
— Trzeba się o tem, powiadomić... Do mnie to należy! A teraz rozbierzmy poważną stronę tej kwestyi. Kazawszy zniknąć owej osobie, pozostawimy jej rodzinę bez środków utrzymania...
— Łucya nie ma rodziny.
— Sierota zatem bez ojca i matki?
— Opuszczone dziecko, w przytułku wychowane.
— Brawo! tego właśnie nam trzeba. Policya nie znalazłszy nikogo ze strony dziewczyny, któryby się zajął tą sprawą, zwolna działać będzie... Rozpocznie dla formy śledztwo, poszukiwania, wszak nic nie odnajdzie, w obec przedsięwziętych przezemnie środków ostrożności.
— Cóż zrobić zamyślasz?
— Dziwne pytanie, kuzynie... Co myślę zrobić?.. Niech mnie dyabli wezmą, jeśli wiem teraz!.. Najprzód wystudyuję wycieczki i powrót tej małej, ażebym wiedział, o której godzinie wychodzi i o której wraca do siebie, i według otrzymanych wskazówek dopiero rozwinę me plany. Miej ufność we mnie... Wszakże nie jestem głupiem zwierzęciem. Zresztą, jak mniemam, ta sprawca bawić mnie będzie, a gdy rzecz jaka zajmuje człeka, przybywa wtedy natchnienie, a z nim odwaga i siła... Ale tylko — dodał, drapiąc się po uchu z zakłopotaniem.
— O cóż chodzi? — zapytał Garaud.
— Sądzę, iż to cię będzie drogo kosztowało...
— Co to znaczy? — odparł przemysłowiec z lekceważeniem.
— Pieniądz jest motorem wojny — wyrzekł Soliveau — wszakże wiesz o tem. Chcąc dobrze spełnić jaką misy,ę nie należy dać się powstrzymać niczemu...
— Mówiłem ci, ażebyś czerpał z mej kasy... niechciałeś...
— Zmieniły się obecnie okoliczności.
— Ileż potrzebujesz?
— Nic niewiem...
— Chcesz dwadzieścia tysięcy franków?
— Niech będzie dwadzieścia tysięcy... Być może, iż ich nie wydam... a może wydam i więcej...
— Powtarzam, nie zważaj na wydatek, ażeby tylko Lucyan powrócił do Maryi i aby ona była szczęśliwą.
— Daj więc dwadzieścia tysięcy... gdyby to niewystarczającem się okazało, wiem gdzie cię znaleść.
Harmant otworzył pugilares. Wydobył zeń kilka paczek biletów bankowych, każda po dziesięć tysięcy franków, wyjął dwie i takowe podał Owidyuszowń.
— Dziękuję — rzekł tenże, chowając pieniądze. To jest na koszta kampanii, a dla mnie co dajesz?
— Ile żądasz... ułóż rachunek.
Soliveau spojrzał na swego mniemanego kuzyna.
— Obecnie — rzekł — nic nie chcę od ciebie. Jesteś dobrym chłopcem, ufam ci... porachujemy się po dokonaniu sprawy.
— Jak chcesz... A kiedyż rozpoczniesz działanie?
— Od jutra.
— Pamiętaj, że Lucyan Labroue będzie nieobecnym tylko przez dni dwadzieścia...
— Przed dwudziestoma dniami wszystko ukończonem zostanie.
Po krótkiej pogadance, obaj wspólnicy się rozłączyli.
Harmant udał się do swego pałacu. Szedł z podniesioną głową, z sercem raźnem i lekkiem, nie myśląc bynajmniej o poleconej i zapłaconej przez siebie zbrodni. Myślał wyłącznie o jednej Leczy... Jego córka będzie szczęśliwą... Cóż zresztą obchodziło go więcej?

XXVI.

Lucyan Labroue po przechadzce wraz z Łucyą w ogrodzie Botanicznym, powrócili na ulicę Bourbon. Wspomnienie sceny, jaka miała miejsce w mieszkaniu szwaczki, ulotniło się całkiem z ich pamięci. Pośród wesołej pogadanki młode dziewczę zakrzątnęło się około przyrządzenia obiadu, w czem Lucyan przychodził jej z pomocą. Z uderzeniem szóstej, Łucya zawołała żartobliwie.
— Panie narzeczony... proszę do stołu, obiad gotowy.
— Matka Eliza nie przyjdzie już chyba — pytał Labroue.
— Zapewne... dziwi mię to wielce... Obawiam się czy pani Lebret gorzej nie słaba.
Zaledwie wymówiła te słowa, dało się słyszeć lekkie we drzwi puknięcie i matka Eliza, czyli raczej Joanna Fortier ukazała się w progu.
Lucyan podbiegł ku niej.
— Witamy panią! — rzekł — właśnie mówiliśmy o tobie przed chwilą.
Łucya uścisnęła przybyłą.
— Siądź pani z nami do obiadu — wyrzekła.
— Nie mogę, drogie dziecię, mimo całej przyjemności, jakąby mi to uczyniło.
— Dlaczego?
— Pani Lebret mocniej jest słabą... Muszę powracać do sklepu. Przyszłam wziąść okrycie, a nie chcąc wchodzić do siebie przed widzeniem się z tobą, przybiegłam na chwilę, aby was oboje pozdrowić, ponieważ spodziewałam się, że tu zastanę pana Lucyana.
— Lucyana, który mnie opuszcza na trzy tygodnie — wyrzekła smutno dziewczyna.
— Odjeżdżasz pan? — pytała wdowa z niepokojem.
— Tak, matko Elizo.
— Gdzie? co cię zmusza do tego? — Ważna robota ha prowincyi, przy której nadzór powierzył mi pan Harmant.
— I twoja nieobecność potrwa aż trzy tygodnie?
— Mniej więcej...
— Ach! to cała wieczność! — zawołała Łucya z westchnieniem. — I jeszcze ciebie przy mnie nie będzie, matko Elizo...
— Smuci mnie to niewypowiedzianie — wyrzekła roznosicielka; — nie mogę jednak opuścić tej biednej, chorej kobiety, która jest dla mnie tak dobrą i pragnie, abym ja nad nią czuwała. Bądź jednak spokojną — dodała — przybiegnę, aby cię uścisnąć, ilekroć tylko znajdę wolną chwilę.
— Proszę cię o to, matko Elizo — rzekł Labroue.
— Będę przyśpieszała mój obchód co rano, ażeby zyskać choć kilka minut czasu na pomówienie z Łucyą, przynosząc jej chleb — odparła wdowa.
— Będziemy o nim mówiły.!. — szepnęło dziewczę, obrzucając tkliwem spojrzeniem swego przyszłego męża.
— A o kimże miałybyśmy mówić, jeśli we o nim... Lecz przeszkadzam wam w spożyciu obiadu — mówiła dalej wdowa Fortier — pani Lebret oczekuje mego powrotu niecierpliwie. Życzę więc szczęśliwej podróży, panie Lucyanie. Będę prosiła Stwórcy, ażeby cię miał w swojej opiece... Bądź pewien, iż nie zapomnimy tu o tobie. Co do mnie, będę troskliwie czuwała nad ukochanym twym skarbem.
Tu okryła pocałunkami rumiane policzki dziewczęcia.
— Dowidzenia wkrótce. Wyszedłszy od siebie, jeszcze raz na chwilę wstąpię tu do was.
Tu weszła do swego pokoju, a zabrawszy potrzebne przedmioty, wróciła, ażeby ucałować Łucyę, uścisnąć rękę Lucyana, poczem udała się do piekarni na ulicę Delfinatu.
Syn Juliana Labroue, mając wyjechać nazajutrz rano pociągiem wychodzącym o szóstej godzinie, potrzebował nieco wcześniej wrócić do swego mieszkania, aby się przygotować do podróży. Około dziesiątej więc pożegnał Łucyę, obiecując, jej pisywać codziennie i wsiadłszy do powozu, kazał się zawieźć na ulicę Miromesnil.
Nazajutrz znalazł na stacyi drogi żelaznej nadzorcę i dwóch mechaników, mających mu towarzyszyć do Bellegarde i wkrótce lokomotywa uniosła go zdała od ukochanej.


∗             ∗

Od dnia, w którym po raz pierwszy przedstawiliśmy naszym czytelnikom Owidyusza Soliveau, mogli się oni przekonać, iż ów łotr, pełen występków, był zdolnym do najhaniebniejszych zbrodni.
Przypominamy sobie, iż na okręcie Lord-Major, wiozącym go do Ameryki, pokusił się o kradzież, a nie było to pierwsza jego próbą na tem polu, ponieważ Ireneusz Bosse objaśni łHarmanta, iż miał w ręku wyrok, skazujący Owidyusza na karę za kradzież z włamaniem. Od kradzieży do morderstwa przestrzeń jest krótką dla nędznika, uznającego jedno tylko prawo, a mianowicie swój osobisty interes.
Nic bardziej nie przypadało mu dc smaku, jak praca na rachunek swego mniemanego kuzyna, którego majątek zdawał, mu się być niewyczerpanym. Przyjął więc bez wahania, bez najmniejszego skrupułu, potworną zbrodnię, proponowaną sobie przez Jakóba Garaud, z której obiecywał sobie wyciągnąć o ile się da największą dla siebie korzyść. Oprócz tego lubił wzruszenia, jakiejkolwiekbądź byłyby one natury.
Słyszeliśmy go mówiącym, iż projekt tej zbrodni bawił go i zajmował, a skoro jaki projekt wzbudza upodobanie, łatwo przychodzi wynaleźć środki do jego wykonania. Środków tych, szukać należało w zwyczajach osobistości, w którą Jakób Garaud uderzyć postanowił.
Soliveau zauważył, że ubiór mularza, przywdziany przezeń w wigilię dnia tego, nie był stosownym do rozpoczęcia kampanii, że potrzeba mu będzie rozmaitych przebrań, któreby mu pozwoliły zmieniać się w różne postacie, dla uniknięcia poszukiwań policyi, jakieby nieodmiennie rozpoczętemi być mogły po zniknięciu młodej szwaczki. Wstawszy równo ze świtem, przywdział jedno z najstarszych swych ubrań i wziąwszy walizkę, udał się w stronę Temple, gdzie mieszczą się liczne składy używanej garderoby. Chodząc tam po sklepach, rozmawiając ze sprzedającymi, przedstawił się im jako aktor prowincyonalny, potrzebujący skompletować swą garderobę. Zda potwierdzenia słów swoich, kupił kilka zużytych kostiumów, dołączając do takowych różne sceniczne ozdoby, celem łatwiejszego wprowadzenia w błąd sprzedających. Łotr ten posiadał intuicję prawdziwego komedyanta, szukającego efektu w absolutnej prawdzie, w naturalizmie, ztąd starą bluzę, niegdyś błękitną, dziś wypłowiałą przez użycie, uważał jako ważny czynnik dla dopięcia celu.
Wróciwszy fiakrem na ulicę Clichy, przy wiózł nietylko wyładowaną ubiorami walizę, lecz z pół tuzina grubych pakunków. Przeniósłszy to wszystko do swego gabinetu w pawilonie, zmienił go w garderobę i jak kostiumer teatralny, rozdzielał starannie przedmioty, tworząc z nich metodycznie różną całość. Późno w noc ukończywszy robotę, z wczesnym porankiem nazajutrz postanowił rozpocząć śledzenie zwyczajów Lucyi. Wszystko, co usłyszał od Harmanta o tem młodem dziewczęciu zatrzymał w pamięci. Obecnie potrzeba mu było wiedzieć, czy narzeczona Lucyana chodziła codziennie do pracowni pani Augusty, o której godzinie wychodziła ze swego mieszkania i o której wracała. Przed powiadomieniem się o tych szczegółach niepodobna mu było ułożyć planu.
We wtorek zraua wyszedł z domu w ubiorze miejskiego posłańca i wsiadł na placu Clichy w omnibus, który przystawał w pobliżu wyspy św. Ludwika. Ubrany z najwyższą starannością, stał się posłańcem od stóp do głowy, zmieniony do niepoznania. Wysiadłszy z omnibusu w pobliżu ratusza, udał się pieszo na ulicę de Bourbon. Znalazłszy się nieopodal domu, w którym zamieszkiwała Łucya, wyjął z kieszeni kawałek papieru i zapisał na nim jej adres.
Dziewiąta uderzyła na wieżowym zegarze kościoła św. Ludwika. Mniemany posłaniec wszedł w bramę domu nr. 9, skierował się w podwórze, zwracając ku okienku odźwiernej.
— Panna Łucya tu mieszka? — zapytał, czytając niby adres nakreślony na papierze.
— Tak, na szóstem piętrze, po lewej.
— Czy jest w domu?
— Zastaniesz ją pan napewno.
Soliveau udał się na schody i minął pierwsze piętro. Tu jednak zatrzymał się chwilę.
— Jeśli ta mała — rzekł — nie wyszła o tej godzinie, widoczna, iż pracuje w domu u siebie; wychodzi zatem do szwalni jedynie, ażeby odnieść robotę.
Po kilku minutach zeszedł na dół. Odźwierna, zajęta przyrządzaniem śniadania, nie dostrzegła go wcale.


XXVII.

Z ulicy Bourbon Owidyusz udał się na ulicę św. Honoryusza, gdzie z łatwością przyszło mu odnaleźć zakład pani Augusty. Nazwisko słynnej modniarki było wypisane wielkiemi złoconemi literami przez całą długość balkonu.
Mniemany posłaniec szedł prosto do szwalni i zadzwonił. Służący, w liberyę przybrany, otworzywszy mu drzwi, zaprowadził go do panny zarządzającej pracownią, ładnej dziewczyny, ustrojonej według ostatniej mody, która zastępowała manekin, przymierzając na siebie przez cały dzień różne toalety wynalazku modniarki.
Soliveau przybrał w rozmowie akcent czystego syna Owernii.
— Zastałem pannę Łucyę? — zapytał, szepleniąc.
— Któż to ta panna Łucya? — odrzekła z uśmiechem zapytana.
— Robotnica, która tu pracuje...
— Ach! Łucya...
— Tak, właśnie... panna Łucya...
— Nie ma jej... ona bierze do domu robotę.
— Mieszka przy ulicy Bourbon?
— Tak... masz pan list do niej?
— Nie, mam jej doręczyć przesyłkę...
— A!... przesyłkę... od kogo?
— Od pewnego młodego pana...
— Od młodego mężczyzny! Ha! ha! rzecz się wydalę pomimowolnie... Ta więc świętoszka ma stosunki z młodymi panami — mówiła panna z ironicznym uśmiechem — takich poleceń, ja nie przyjmuję. Powiedz owemu panu, aby sam jej to doręczył. Lucya jest dumną, zarozumiałą, nos w górę zadziera przychodzi tu jedynie, ażeby odnieść robotę i zabrać ztąd nową.
— Dziękuję za objaśnienie — rzekł Soliveau, ku drzwiom się zwracając.
— A jak się ów pan nazywa? — zagadnęła panna ciekawie.
— Nie wiem tego, lecz zdaje mi się, że gruba to ryba.
— Tak sądzisz?
— Tak, pani.
Tu skłoniwszy się, nędznik ku drzwiom pośpieszył.
Panna weszła do salonu przymierzania sukien, uradował na pozyskanem niespodziewanie objaśnieniem, co do tej napuszonej indyczki, jak Łucyę zwykle nazywała.
Wyszedłszy na ulicę, mówił sobie Owidyusz:
— Ona jest, widzę, zazdrosną... nienawidzi swej koleżanki... będzie można z tego dla siebie jakąś korzyść wyciągnąć... Nic nie zaniedbujmy — oto moja dewiza.
Przystanął na trotuarze, rozmyślając, co mu teraz czynić wypada.
— Łucya przychodzi tu tylko odnieść robotę — wyszeptał — przychodzi zatem w dzień biały, a wśród dnia przedsięwziąć nic niepodobna. Trzeba mi zebrać jeszcze rozleglejsze objaśnienia... Lecz kto mi ich udzieli? Ma się rozumieć, że owa panna ze szwalni... Przez nią to znajdę sposób dojścia do celu.
I zamiast odejść, Soliveau postanowił bezzwłocznie myśl swoją w czyn wprowadzić, skutkiem czego wrócił się do domu pani Augusty, przystępując do okienka odźwiernej.
Wysłanego za posyłkami męża zastępowała żona, przyrządzając, podobnie jak odźwierna z ulicy Bourbon, śniadanie.
— Wybacz pani, lecz chcę cię prosić o małe objaśnienie — rzekł mniemany posłaniec.
— O cóż chodzi?
— Powiedz mi pani, o której godzinie robotnice pani Augusty wychodzą z pracowni?
Odźwierna uśmiechnęła się, jako kobieta znająca życie paryzkie i pojmująca, co w tem, zapytaniu się kryje.
— Pan nie dla siebie pytasz mnie o to, wszak prawda? — wyrzekła.
Owidysz głośno się roześmiał.
— Odgadłaś pani rzecz za pierwszem spojrzeniem — odpowiedział. — Możesz się pochlebić... masz prawdziwie amerykańską przenikliwość...
To mówiąc, wsunął w rękę kobiety luidora.
— A więc tak, przyznam — mówił dalej — nie dla siebie pytam, jest to polecenie, jakie mi spełnić kazano.
Odźwierna, uczuwszy złoty, błyszczący pieniądz w ręku, mile się uśmiechnęła.
— Objaśnię pana — odpowiedziała.
— A zatem?
— W pracowni pani Augusty znajduje się kilka rodzajów robotnic: szwaczki, panny magazynowe, krojczynie i panny do przymierzania sukien.
— O te ja właśnie pytam.
— Wychodzą one o ósmej wieczorem.
— Dużo ich jest w zakładzie?
— Są trzy; panna Inna, panna ludwika i panna Amanda. ładna, zalotna brunetka, najmłodsza z tych trzech.
— Ta, która ma znamię na prawem policzku?
— O! ta... ta właśnie.
— A w dzień wychodzą one czasami?
— Mają godzinę wolnego czasu na śniadanie i wychodzą kolejno, jedna po drugiej do pobliskiej restauracyi, począwszy od jedenastej...
— Mówisz więc pan że owra ładna brunetka z pieprzykiem na prawym policzku, nazywa się panna Amanda?
— Tak jest... i dla dowiedzenia się o niej pan tutaj przychodzisz?
— Być może... — odparł z uśmiechem Soliveau, i podziękowawszy za objaśnienie, odszedł.
— Ha! ha! sprytny to człowiek — mówiła, spoglądając za nim odźwierna — zarabiać musi niemało... Zna dobrze swoje rzemiosło. Wysłanym widać został przez jakiegoś młokosa który znajomość chce zawrzeć z Amandą.
Zaledwie skończyła te słowa, gdy wspomniona panna Amanda ukazała się na schodach, biegnąc z pośpiechem ku okienku odźwiernej.
— Czy pani nic nie masz dla mnie pani Bardet? — spytała.
— Alboż pani spodziewałaś się czego? — odrzekła ze złośliwym uśmiechem kobieta.
— Śnił mi się tej nocy pies biały — mówiła Amanda — a sennik objaśnia, że biały pies oznacza dobrą wiadomość. Spodziewam się więc dziś czegoś przyjemnego...
— Wszystko to być może — odparła matka Bardet, przygryzając usta filuternie. — Kto wie, czy ów sen się nie sprawdzi?...
— Pani coś wiesz! — zawołała dziewczyna. — Cóż więc, cóż? — powtarzała zaciekawiona — droga, kochana pani Bardet, powiedz mi, proszę!
— Zdaje mi się, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, otrzymasz pani wkrótce wiadomość od osoby, która się tobą bardzo zajmuje...
— Mówiono więc pani o mnie?
— Być może...
— Zatem mówiono... I cóż powiedziano?
— Pytano mnie o panią...
— Lecz kto? elegancki jaki chłopiec przynajmniej?
— Ba! nie ten, który mnie pytał, lecz ten, który wysłał kogoś z zapytaniem, rzecz pewna.
— O cóż on panią zapytywał?
— O której godzinie wychodzicie panie na śniadanie i o której opuszczacie pracownię wieczorem.
— Cóż pani odpowiedziałaś?
— To, co należało odpowiedzieć, prócz tego, przedstawiłam panią w najlepszy sposób.
— O! pani Bardet! — zawołała z przejęciem Amanda — jeżeli mój sen nie kłamie, spotka mnie wkrótce jakieś niezwykłe szczęście! Wywdzięczę się pani sowicie... Dostaniesz odemnie złoty zegarek z łańcuszkiem.
— Dobrze, liczę już, jak gdybym go miała.
— A teraz biegnę aa śniadanie, by się nie opóźnić.
To mówiąc, Amanda, pełna różowych nadziei, pobiegła do restauracyi na ranny posiłek.
Amanda Regamy miała dwadzieścia sześć lat. Wiemy, iż była ładną i w zachwycający sposób ubierać się umiała. To jej jedynie zjednało miejsce w zakładzie mód pani Augusty, ponieważ co do roboty, trudno byłoby znaleźć bardziej od niej niezręczną szwaczkę. Ubierano ją wytwornie, aby na jej kształtnej postaci lepiej wydawały się modne wynalazki sławnej krojczyni i nauczono ją zręcznie ubiory przymierzać.
Jako córka rzemieślniczej rodziny, gdzie mąż w szynkowniach trawił wieczory, a matka uczęszczała na bale pozarogatkowe, dziewczyna wzrosła pośród ulicy, jak opuszczone dziecko, odbierając więcej plag niż pieszczot, mając jedynie dokoła siebie najopłakańsze przykłady.
Pozbawiona wszelkich zasad, nawet elementarnych, wzdychała do próżnowania i zbytku, do rozkoszy materyalnych. Jej ideałem było stać się jedną z tych kobiet, których rzemiosłem jest być piękną i zachwycać sobą cały Paryż. Wiedząc, że jest ładną, marzyła o świetnej dla siebie przyszłości, o małym pałacyku w pobliżu ulicy Prosny, o służbie w iiberyi, powozie, loży, na pierwsze przedstawienia teatralne, i kolacyjkach w oddzielnych gabinetach.
Śniący się jej pies biały i słowa pani Bardet, odźwiernej, utrwalały w niej wiarę w urzeczywistnienie tych marzeń, wskazując jej w bliskości ową upragnioną erę.
Przez rok zamieszkiwała w Joigny, u pewnej szwaczki, zkąd się wydalić musiała wskutek pewnej awantury, jaką później poznamy. W dniu dzisiejszym niezwykle roztargniona, przymierzała na odwrót kostyumy i nie jedną z klientek pokłuła szpilkami. Minuty dnia zdawały się jej być długiem! jak całe wieki!
— Czyż chwila wyjścia z zakładu nie nastąpi wreszcie?! — powtarzała.
— Oczekuje on na mnie bezwątpienia... pragnie iść ze mną... zacząć rozmowę... Jak postąpić... chcąc się utrzymać na przynależnem stanowisku, a niezrazić nieznajomego, który tak żywo się mną interesuje?

XXVIII.

Codziennie, o kwandrans na dziesiątą, Amanda wraz z dwiema swojemi towarzyszkami, wchodziły do gabinetu, w rodzaju garderoby na ich użytek przeznaczonego, gdzie zdejmowały bogate suknie pani Augusty, przywdziewając swe własne skromne ubrania.
Amanda cierpiała wiele co wieczór, przy zmienianiu owych ubiorów. Błyskotliwe toalety dziwnie ją nęciły ku sobie; skromne nie były dla niej stosownemi, taki przynajmniej sąd wygłaszała. Skończywszy owo przebranie, spojrzała z gniewem w zwierciało i wyszła ostatnia.
Nie zatrzymując się tym razem na pogadance z odźwierną, udała się na ulicę. Tu zatrzymała się, spoglądając na prawo i lewo po trotuarze, w nadziei spotkania jakiegoś młodzieńca z gardenią w butonierce. Spostrzegła jedynie mężczyznę lat około pęćdziesiąt mieć mogącego, o szpakowatych włosach, lecz nader wytwornie ubranego.
— To nie może być ten — szepnęła — zapewne gdzieś dalej tamten oczekuje i iść szybko zaczęła.
W chwili, gdy przechodziła około owego poważnego wiekiem mężczyzny, ten ją pozdrowił ukłonem.
Amanda zatrzymała się.
— Ach! to chyba on — pomyślała — ma pańską powierzchowność, mimo nieco późnych lat wieku. Nie osłoniła mu się jednak wcale, ale szła wolniej.
Owidyusz, którego czytelnicy zapewne poznali w owym jegomości, patrzył na jej manewry z ironicznym uśmiechem.
— Idź... idź! — myślał, postępując za nią — intryguj... o ile ci się podoba... Znam ja się na tem... Odźwierna zapewne wszystko powiedziała... Wpadłaś ty już sroko w me sidła.
Amanda szła dalej, zatrzymując się przed sklepami, spoglądając ukradkiem, czy ów nieznajomy ją śledzi.
Soliveau postępował za mą w tej samej odległości.
Tak idąc jedno za drygiem, minęli ulicę de la Paix, bulwary, przedmieście Montmartre i przybyli na ulicę des Martyrs. Tu panna zatrzymała się przed wystawą bielizny.
Owidyusz obok niej przystanął.
— Radbym panno Amando pomówić z tobą... — wyszepnął.
Dziewczyna spojrzała, udając zdziwienie.
— Ależ ja nie mam zaszczytu znać pana... — odpowiedziała.
— Niepodobna pani znać wszystkich swych wielbicieli — odparł z galanteryą Soliveau — masz ich tak wielką liczbę...
Amanda zarumieniła się, wzrok jej zabłysnął zadowoleniem.
— A to uprzejmy i grzeczny człowiek, mimo, że nie jest młodym — myślała i powtórnie iść zaczęła.
Soliveau jednak tym razem, nie za nią, lecz szedł obok niej.
— Ulica des Martyrs — mówił — jest długą, wzgórzystą, a tem samem utrudzającą; racz więc pani wesprzeć się na mojem ramieniu.
— Ależ, kiedy ja nie znam pana — powtórzyła z cicha Amanda.
— Być może... lecz ja znam panią... i znam od dawna. Od dawna pałam pragnieniem poznania pani bliżej... będąc jednakże nieśmiałym, bojaźliwym, nie miałem odwagi wyznać tego pani.
— Nierozumiem o czem pan mówisz...
— Łatwo jest jednak zrozumieć.
— Panu... być może... lecz dla mnie jest to zagadką...
— Dwa słowa wyjaśnią wszystko...
— Jakie?
— Kocham panią!..
— Kochasz mnie pan... — powtórzyła śmiejąc się Amanta... — Wybacz pan... lecz temu nie wierzę.
— Dla czego?
— Ponieważ to zwykła moneta jaką na wszystkie strony szafują mężczyźni dla pozyskania kobiecych względów...
— Inni mogą kłamać... lecz ja mówię prawdę.
— Zatem, jeśli pan rzeczywiście mnie kochasz, powiedz, jakie są twoje nadal zamiary.
— Najuczciwsze... honorowe, nie wątp pani o tem.
— A gdybym pana prosiła o bliższe wyjaśnienia w tym względzie?
— Najchętniej... lecz tu na ulicy rozmowa w tak poważnym przedmiocie jest niemożebną... Pani zapewne jeszcze nie obiadowałaś?
— Nie panie.
— I ja zarówno... Przyjmij więc zaproszenie do restauracyi... Pomówimy o wszystkiem przy obiedzie.
Amanda głośno się roześmiała.
— Sam na sam — zawołała — nie... panie.
— Dlaczego?
— Ponieważ to jest kompromitującem.
— Lecz nie w towarzystwie człowieka w mym wieku... mającego najuczciwsze zamiary... Przyjm pani proszę... bez wahania.
— Przyrzekasz mi opiekę ojcowską... poważne zachowanie się?..
— Przysięgam!
— Ufam więc panu... przyjmuję.
— Dzięki! Gdzież pójdziemy na obiad?
— Gdzie pan zechcesz?
— Zatem pod Bażanta. Zakład ten jest mniej uczęszczanym.
W pięć minut później Owidyusz wraz z panną ze szwalni pani Augusty siedzieli naprzeciw siebie, obiadując w restauracyi.
Nie będziemy towarzyszyli obiadującym, w którym to czasie nie zaszło nic ważnego. Amanda przy bliższem poznaniu znalazła zachwycającym swego towarzysza, snując ztąd sobie na przyszłość najpiękniejsze nadzieje.
Po ukończonym obiedzie Soliveau kazał zajechać fiakrowi.
— Odwiozę panią do mieszkania — rzekł — a potem wrócę do siebie, dokąd obraz twój towarzyszyć mi będzie. Gdzie pani mieszkasz?
— Przy ulicy Batignolles, numer 20.
Powóz potoczył się i za kwandrans zatrzymał się w miejscu wskazanem.
— Kiedyż się zobaczymy? — pytała wysiadając.
— Jutro... o jedenastej z rana — odrzekł Soliveau.
— O jedenastej... a gdzie?
— W restauracyi... gdzie pani bywasz codzień na śniadaniu.
— Pan wiesz gdzie ja bywam na śniadaniu?
— Wiem... tak wiem o wszystkiem co panią dotyczę... Przyjdę tam wcześniej i będę na panią oczekiwał, poleciwszy przygotować dania, z których pani zadowoloną będziesz, mam nadzieję...
— Jak pan jesteś uprzejmym... oczarowałeś mnie... Do jutra zatem!
Tu weszła do swego mieszkania.
Soliveau kazał się zawieść na plac Clichy.
— W ciągu pięciu lub sześciu dni — mówił sobie, jadać — będę wiedział o wszystkiem, co się dzieje u pani Augusty, wszystkie szczegóły, dotyczące Łucyi znane mi będą.
— Ucieszony z otrzymanych rezultatów, jako i tych, które spodziewał się otrzymać w przyszłości, zasnął wkrótce po udaniu się na spoczynek.
Amanda ze swej strony tonęła w złotych marzeniach.
O jedenastej nazajutrz Owidyusz przybył do restauracyi, gdzie rozkazał przygotować śniadanie na kwandrans na dwunastą. Przed rozejściem się, Soliveau z Amandą naznaczyli sobie godzinę obiadu, przyrzekając, iż tak będzie codziennie.
Trzeciego dnia przybywszy na śniadanie o jedenastej, dziewczyna rzekła do starego swego wielbiciela:
— Musimy się dziś spieszyć... mam pójść za załatwieniem zlecenia pani Augusty.
— Gdzie?
— Mam odnieść materyę i ozdoby do sukni balowej, jednej ze szwaczek, pracującej po za zakładem. Chodzi tu o pilne wykończenie roboty.
— Jak daleko mieszka ta szwaczka?
— O! na drugim końcu Paryża... przy ulicy de Bourbon numer 9.
— To Łucya! — pomyślał Owidyusz. — Pozwolisz mi pani sobie towarzyszyć? — zapytał głośno — tym sposobem dłużej razem z sobą pozostaniemy.
— Dobrze... zawołaj pan fiakra i czekaj w nim na mnie o kilkanaście kroków.
Amanda po śniadaniu wyszła z restauracyi, Owidyusz przywołał fiakra i oczekiwał w nim niedaleko mieszkania pani Augusty.
Po dziesięciu minutach, dziewczyna wyszedłszy ze szwalni, wsiadła do powozu i położy wszy pakiet przed sobą, rozkazała jechać woźnicy na ulicę de Bourbon pod numer 9.


XXIX.

— Czy pani Augusta ma dużo robotnic. pracujących w mieście? — jadąc ze swą towarzyszką zapytał Soliveau.
— Nie wiele — rzekła Amanda — nie lubi ona powierzać roboty do domów. Czyni wszelako wyjątki w tym względzie dla tych, które nie chcą lub nie mogą przychodzić do pracowni. Jedną z takich jest Łucya...
— Któż to ta Łucya?
— Szwaczka, do której właśnie jadę.
— Młoda dziewczyna?
— Tak.
— Ładna?
— Ni ładna, ni brzydka, lecz głupia, a zarozumiała jak nie można więcej. Udaje niewiniątko!.. Do prawdy, to śmieszne!.. Sądzi, że kto a wierzy w jej cnotę... Jest ona wszakże bardzo przebiegłą... Potrafiła zjednać sobie względy pani Augusty, która ją tylko widzi i we wszzystkiem daje jej przed innemi pierwszeństwo. Właśnie wiozę tu materyały na suknię balową, którą pojutrze będzie musiała pójść przymierzać do Garenne de Colombes, a która musi być gotową na sobotę punktualnie o dziewiątej wieczorem. Skończy ją ona, jestem pewna, ho co do tego, nie opóźnia się nigdy.
— Suknia balowa do Garanne de Colombes? — powtórzył zdumiony Owidyusz.
— Cóż w tem dziwnego? To suknia dla żony mera, który wraz z nią zaproszonym został na bal do prefekta Sekwany.
— I panna Łucya pójdzie tak daleko dla przymierzenia?
— Pojedzie pociągiem drogi żelaznej. Ja sama jeździłam kilkakrotnie do tej pani. Wsiada się w wagon na stacji Saint-Lazare, a wysiada w Bois de Colombes; minąwszy następnie linię Wersalskiej drogi żelaznej, idzie się drogą wiodącą przed sam dom mera. Dobra to wprawdzie przechadzka w dzień — dodała Amanda — lecz skoro w nocy iść tam wypadnie...
— Byłaś więc tam i w nocy? — pytał Soliveau.
— Tak... raz jeden...
— Sama?
— Nie, z Łucyą. Odnosiłyśmy tej pani suknię wieczorową, w którą w naszej obecności ubrać się chciała, by wiedzieć, czy się nie znajdzie coś do poprawienia. Jest ona niezmiernie kapryśną ta klientka; trudno ją zadowolnić... Trzymała nas wtedy blisko do dziesiątej godziny.
— łysiałyście wsiąść zatem panie do pociągu w Bois de Colombes?
— Tak... o północy minut sześć. Mogła była merowa zabrać nas z sobą w karetę, jadąc do Paryża, lecz tego nie uczyniła.
— Nieprzyjemnie to istotnie wracać tak późno, bezludną, opustoszałą drogą — odrzekł Soliveau — musiałyście się panie bardzo obawiać?
— Rzecz pewna, drżałyśmy obie jak w febrze.
— I pani znów będziesz wracała tak samo, odwiózłszy tą suknię? — badał Owidyusz, wskazując na pakiet leżący na przodzie powozu.
— Tego się właśnie obawiam — odpowiedziała Amanda. — Ach! jakże jest przykrem rzemiosło szwaczki!
— Cierpliwości... cierpliwości, moja turkawko, nie będziesz długo tak pracowała. Ktoś... co cię uwielbia; będzie się starał wytworzyć tobie niezadługo świetne stanowisko.
— Ktoś... co mnie uwielbia?.. — powtórzyła panna z minką naiwnej — któż taki?
— Gołąbko! czyż nie wiesz, że to ja jestem?..
Przy tych słowach fiakr się zatrzymał. Przybyli naprzeciw domu numer 9 przy ulicy Bourbon.
Amanda wysiadła z pakietem w ręku.
— Czekaj pan tu na mnie — wyrzekła — wrócę za kilka minut, poczem zniknęła w bramie domu.
Soliveau wsunął się w kąt powozu, a przymknąwszy oczy, rozmyślać zaczął.
Lekko i żywo dziewczyna w mgnieniu oka dosięgnęła szóstego piętra. Stanąwszy u drzwi zapukała z lekka.
— Proszę wejść! — ozwała się Łucya z wewnątrz pokoju.
Szwaczka próg przestąpiła.
— Ach! to ty panno Amando — zawołała narzeczona Lucyana — założyć bym się gotowa, że mi przynosisz pilną robotę.
— Wygrałabyś pani... jest bardzo pilną w rzeczy samej.
— Dla kogo?
— Dla jednej z klientek, bardzo dla nas niedogodnej... Zgadnij dla której...
— Dla pani merowej z Garenne de Colombes... — zawołała śmiejąc się Łucya.
— Odgadłaś... suknia balowa.
— A kiedy przymierzyć ją będzie trzeba?
— Pojutrze...
— Ależ to niepodobna...
— Dlaczego?
— Ponieważ wykończam kostyum bardzo pilny dla panny Harmant.
— Odłóż ten kostium... Tak rozkazała pani Augusta, a przedewszystkiem zabierz się do szycia tej sukni. Masz pójść przymierzyć ją pojutrze o godzinie trzeciej po południu. Pani merowa potrzebuje tej toalety na sobotę, w tym dniu bowiem jest zaproszoną na bal do prefekta Sekwany.
— Na sobotę! — zawołała Łucya, załamując ręce — a dziś mamy już środę.
— Będziesz musíała szyć w nocy. Pani Augusta poleciła mi powiedzieć, iż odpowiednio wynagrodzi cię za to. Wiele jej ma tem zależy, aby zadowolnić swą klientkę z Garenne.
— Ha! muszę więc zrobić... — rzekło dziewczę.. — Czy trzeba będzie zawieźć tę suknię jak ostatnim razem?
— Ma się rozumieć... pojadę z tobą... tak rozporządziła właścicielka magazynu.
— I znów będziemy się tak obawiały jak wtedy, na tej pustej drodze, wśród nocy...
— Zaśpiewamy sobie dla rozweselenia.
— Ha! i cóż począć, skoro koniecznie potrzeba! Objaśnij mnie pani, jak ma być ta suknia zrobioną i pokaż mi garnirunki.
Amanda, rozwinąwszy pakiet, poczęła tłumaczyć wszystko szczegółowo.
— Rozumiem — mówiła Łucya — zaraz się do tego zabiorę.
— Pamiętaj, że masz pojechać pojutrze dla przymierzenia.
— Nie zapomnę.
— A w sobotę na godzinę dziewiątą suknia ma być gotową. Lecz gdzież się spotkamy?
— Nie w pracowni, to niepodobna. Zaledwie będę miała czas zjeść śniadanie... Oznajmij to naszej zwierzchniczce.
— Zatem tu wystąpię po ciebie. Do widzenia, Łucyo!
— Do widzenia!
Amanda wyszedłszy, szybko zbiegła ze schodów. Soliveau, pogrążony w głębokiem rozmyślaniu, drgnął, skoro nagle otwarła drzwiczki powozu.
— Pan spałeś? — zawołała Amanda, siadając obok niego.
— Przymknąłem oczy umyślnie, ażeby cię ujrzeć w marzeniu...
— A! jak to uprzejma, jak miła odpowiedź, jesteś w rzeczy samej pełnym grzeczności człowiekiem. Lecz odwieź mnie tam, zkąd przywiozłeś.
W pół godziny później Amanda wchodziła do magazynu pani Augusty, umówiwszy się z Owidyuszem na spotkanie w wieczorowej godzinie.
Soliveau, mocno zajęty łotrowskim swym planem, udał się na przechadzkę po bulwarach, ażeby tam obmyślić szczegóły zbrodni. O ósmej wieczorem czekał na Amandę w pobliżu pracowni i poszedł z nią na obiad.
— Jutro nie będę mógł towarzyszyć ci przy śniadaniu — rzekł do niej; — potrzebuję jechać do Fontainebleau dla załatwienia ważnych interesów.
— Jestem praktyczną odpowiedziała — interesa przedewszystkiem.
— Lecz obiadować będziemy razem.
— Ta nadzieja skróci mi chwile naszego rozłączenia.
— Jakżeś dobrą! — zawołał Soliveau. — Lecz cóż będziemy robili wieczorem?
— Pojedziesz zemną do Folie-Bergére... cóż zgoda?
— Wszystko, co zechcesz... gdzie zechcesz... Rozporządzaj mną według woli.


∗             ∗

Lucyan Labroue, wraz z towarzyszącymi sobie mechanikami, przybył do Bellegarde o dziesiątej wieczorem. Na stacyi wskazano im hotel, gdzie znaleźć mogli dobrą wieczerzę i wygodne pomieszczenie. Nazajutrz udał się do fabryki dla porozumienia się z przemysłowcami względem robót, których kierunek przez Harmanta powierzonym mu został, a jakich wykonywanie miało się rozpocząć dnia następnego. Po tem widzeniu postanowił zawiadomić swego pryncypała o szczęśliwem przebyciu na miejsce, oraz o szczegółach rozmowy z klientami.
Podczas podróży młodzieniec oddał się całkiem rozmyślaniu. Marzył o swojej narzeczonej, a obok niej postać Maryi Harmant nieodłącznie mu się ukazywała. Rozważał wgarnięci najdrobniejsze szczegóły spotkania, jakie miało miejsce w niedzielę, w pokoiku Łucyi. Widział bladą twarz córki milionera. jej rysy zmienione, oczy nabiegłe łzami. Odczuwał cierpienia tego biednego dziewiczego serca, złamanego jego obojętnością; męczarnie tej duszy, którą, jego miłość dla Łucyi doprowadzała do rozpaczy. Cierpiał wraz z Maryą, żałując, iż nie mógł jej kochać, choćby przez litość jedynie.
— Jest bliską śmierci, być może — myślał — a ja zwiększam jej cierpienie... Skracam jej życie, pragnąc dotrzymać przysięgi. Nie byłożby to dobrym uczynkiem, uczynkiem prawdziwego miłosierdzia, pozostawić jej nadzieję, iż kiedyś może zdołam ją pokochać?... Jej już tak mało do życia pozostaje... Nadzieja ta, podtrzymując ją, czyniłaby jej mniej smutnem zbliżanie się zgonu. Gybym wykonał ów dobry uczynek i Łucyę o tem powiadomił, zgodziłaby się na to, jestem pewien. Ona ma serce nazbyt szlachetne, by tego nie zrozumiała i zaaprobować nie chciała.

XXX.

Pod wrażeniem powyższych myśli Lucyan, pisząc list do Harmanta, zakończył go następującemi słowy:
„Racz pan wyrazić pannie Maryi moje uczucia najżywszej wdzięczności i wysokiego poważania. Mimo dzielącej nas obecnie przestrzeni, panna Marya jest bezustannie obecną mym myślom. Pamiętam dobrze i nigdy nie zapomnę, że jeśli zostałem pańskim współpracownikiem, szlachetnej pańskiej córce wszystko to winien jestem.“
Ukończywszy, podpisał i złożył pióro.
— Ach! zdaje mi się, że połowa ciężaru spadła mi z piersi — mówił, pieczętując kopertę.
Następnie napisął do Łucyi list, pełen najtkliwszej miłości, obok czego załączył szczegóły swojej podróży, prosząc o pozdrowienie matki Elizy. Posłaniec wieczorem zaniósł oba listy na pocztę. Jeżeli Łucya była uszczęśliwioną, swój odbierając, mniemany Harmant był nim zarówno, czytając dopisek, jaki przytoczyliśmy powyżej. Słowa te zdawały mu się być szczęśliwą wróżbą do tego stopnia, że w pierwszej chwili chciał zaniechać powziętego względem postanowienia Łucyi.
— Otóż poczyna się nakłaniać! — zawołał; — odgadłem, że owa wielka namiętność jest w głębi przemijającem tylko dzieciństwem... Rozmyślił się nareszcie... Ha! nie odrzuca się majątku, skoro takowy łatwo zdobyć nam przychodzi... Widzę, że ten chłopiec nie stanowi wyjątku z ogólnej reguły... W ciągu dwóch miesięcy zobaczę go u stóp mej córki, skutkiem czego być może usunięcie bezwładnej rywalki niepotrzebnem się stanie.
Pełen radości, poszedł do pokojów Maryi, ażeby jej odczytać ostatnie wyrazy listu Lucyana. Biedne to dziewczę od chwili spotkania, które miało miejsce przy ulicy de Bourbon, pogrążonem było w smutku głębokim. Pomimo twierdzeń ojca, jego obietnic i przysiąg, nie wierzyła ona w możność małżeństwa z synem Juliana Labroue. Postać Łucyi stawała bezustannie pomiędzy nią a tym, którego ukochała, co zwiększało jej rozpacz.
Jakób Garaud wszedł z rozjaśnioną twarzą.
— Odebrałem — rzekł — wiadomość od Lucyana.
Blady uśmiech ukazał się na ustach dziewczęcia, oczy jej przelotnym zajaśniały blaskiem.
— Pisał do ciebie, ojcze? — spytała.
— Tak.
— I cóż donosi?
— Wielce pocieszające dla ciebie szczegóły.
— Doprawdy? — mówiła gorączkowo.
— Przeczytaj, proszę, te kilka wierszy, a sama osądzisz.
Tu podał córce list, wskazując przypisek. Marya pochwyciła papier drżącą ręką, rumieniec wystąpił na jej blade policzki. Czytała.
— I cóż? — zapytał Harmant.
— Tak... — wyszeptała z westchnieniem — przypomniał sobie o tej, która wstawiała się za nim... Wierzę w tę wdzięczność z jego strony... wierzę nawet w jego dla mnie przyjaźń... Lecz w tych kilku wierszach — dodała z cicha — nie manie... nic, coby dawało choć przybliżone pojęcie o rodzącej się miłości.. Lucyan nie kocha mnie i nigdy kochać nie będzie... Nie może mnie kochać, bo kocha inną!...
Tu smutno opuściła głowę.
Harmant odgadł raczej te cicho wyszeptane wyrazy córki, niż je usłyszał.
— Pisząc do mnie — odpowiedział z pośpiechem — Labroue nie chciał przekroczyć granic, jakie mu dotąd zakreślało jego postępowanie... Jest on człowiekiem dobrze wychowanym, prawdziwym dżentlemenem, jak kiedyś wyraziłaś się o nim. Napisał to, co przyzwoitość wyrazić mu dozwalała, lecz, mojem zdaniem, widnieje tu jasno wypływ naszej ostatniej rozmowy, jaką oba mieliśmy z sobą. Poczyna on słuchać głosu rozumu... Pojmuje, iż złamałby sobie życie, zniweczył swą przyszłość, zaślubiwszy dziewczynę podobną do tej... dziewczynę bez majątku, bez nazwiska, którą chociażby nawet kochał chwilowo...
— On kocha ją wiernie i stale... — przerwała Marya.
— Lecz kochać przestaje widocznie...
— Zkąd sądzisz o tem, mój ojcze?
— Z dopisku jego w tym liście.
— Nie! ty się mylisz! — zawołała Marya. — Moja miłość lepiej mnie objaśnia nad wszelkie rozumowania... Przeczucie mego serca jest nieomylnem... Ta młoda dziewczyna, ta Łucya, staje tu zaporą... nieprzełamaną zaporą... ’Widziałam pewność tę w jej spojrzeniu... Tak! ona kocha... i jest kochaną... Straconą dla mnie nadzieja!
— Nie! stokroć razy nie!... — zawołał Garaud; — miej nadzieję, przeciwnie, służy ci do niej prawo... Przysięgam, że list Lucyana jest pierwszym krokiem zwrócenia się jego ku tobie. Zresztą owa zapora, która zdaje ci się być nieprzełamaną, bardzo łatwo zniknąć może...
— W jaki sposób?
— Ta dziewczyna przeniewierzyć się może...
— Nigdy! nigdy! — zawołała Marya. — Jej oczy wyrażały miłość niezachwianą... miłość bez granic!... Ona nie oszuka tego, którego kocha.
— Lecz umrzeć może!...
— W dwudziestym drugim roku życia?
— Śmierć nie przebiera... nie rachuje...
— To prawda... Nie życzę jej, aby umarła, przysięgam! lecz Bóg, w nią uderzając, łaskę okazałby nademną.
— Cóż mam napisać od ciebie Lucyanowi? — zapytał Harmant po chwili.
— Napisz, ojcze, co chcesz.
— To żadna odpowiedź.
— Możesz mu napisać jedno tylko...
— A to?
— Że go kocham! — zawołała Marya z uniesieniem — i że jeżeli mnie kochać nie będzie, ja umrę!
Garaud ze zbolałem sercem uścisnął swą córkę i wyszedł, ażeby ukryć łzy, które mu się do oczu cisnęły. Cierpienie Maryi wprawiło go w podrażnienie.
— Ona ma słuszność — mówił do siebie — głos serca lepiej objaśnia nad wszystko. Poczynam wierzyć, że wdzięczność jedynie podyktowała Lucyanowi te słowa. A jeśli tak jest, chcę, ażeby wdzięczność w miłość się zmieniła. By dopiąć tego, usunąć przeszkodę należy... Łucya tu staje zaporą... Skruszyć... zgnieść ją trzeba! Przedewszystkiem za jakąbądź cenę szczęście mej córki!
W ciągu dnia Harmant odpisał Lucyanowi, a zapełniwszy trzy części listu interesami, zakończył go temi słowy:
„Moja córka z rozkoszą odczytała te kilka wierszy, zwróconych ku sobie przez ciebie, zacny współpracowniku. Sądzi wszelako, iż jedynie uczucie wdzięczności podyktowało ci te słowa, a wdzięczność jest uczuciem bardzo zimnem. Jak ci wiadomo, biedna moja Marya jest chorą, mocno chorą... Aby pokonać to złe i żyć jej pozwolić, potrzeba ją otoczyć ciepłą atmosferą wspólnie dzielonej miłości... W niej jest tylko dla niej zbawienie... Czyż ten, od którego to ocalenie zależy, umrzeć jej pozwoli?...
Tu przemysłowiec zamknął list, będąc pewnym, że te kilka wyrazów przezeń nakreślonych, silne wrażenie sprawi, na Lucyanie i przyśpieszą z jego strony decyzyę.
My jednak, znając lepiej charakter Lucyana Labroue innego jesteśmy przekonania.


∗             ∗

Przypominamy sobie, że Owidyusz Soliveau, który przedstawił się Amandzie pod szumnem nazwiskiem barona Arnolda de Reiss, oznajmił, iż nie będzie mógł jej towarzyszyć przy śniadaniu z przyczyny interesów, wzywających go do Fontainebleau. Nazajutrz około dziewiątej zrana, wyszedł od siebie, ubrany jak zwykły mieszczanin, przywdziawszy błękitne okulary, które całkowicie zmieniły jego fizyognomię. Skierował się ku stacyi drogi żelaznej Saint-Lazare, zkąd po śniadaniu udał się do sali, w której sprzedawano bilety i kupił jeden dla siebie do Bois-Colombes.
Pociąg miał odejść za chwilę. Wbiegł więc szybko do wagonu i niezadługo wysiadłszy na przystanku według udzielonych sobie przez Amandę dnia poprzedzającego wskazówek, szedł ulicą, biegnącą w prostej linii ku wersalskiej drodze żelaznej. Przybywszy do przejścia, zamkniętego chwilowe z powodu nadchodzącego pociągu, zatrzymał się, czekając dopóki nie podniosą baryery. Następnie przeszedł wpoprzek szyny.
Pamiętał, jak mówiła Amanda:
— Z szerokiej drogi wiedzie mała drożyna na prawo...
Udał się zatem ową drożyną, nie mającą więcej nad dwa metry szerokości. Płot z gęstych cierni otaczał ją z jednej strony, z drugiej zaś dotykała murów zabudowań wiejskich, frontami w przeciwną stronę zwróconych.


XXXI.

Rozpatrując się w położeniu tej okolicy, Soliveau przebiegł ze dwieście metrów drożyną, ścieśnioną z prawej i lewej strony tyłami zabudowań, aż wreszcie dosięgnął miejsca, gdzie owe ściany się kończyły. Z lewej widniała równina, zasiana tu i owdzie kępami drzew. Po jednej stronie drożyny biegł płot cierniowy, z drugiej dotykały do niej pola uprawne. Wprost, o ile wzrok mógł dosięgnąć, wyniosłe drzewa odznaczały gościniec. Była to droga, wiodąca z Paryża do Argenteuil.
Owidyusz szedł zwolna obok linii kolejowej, badając wszystko uważnie. Miał jeszcze przed sobą około pięciuset metrów, aby przybyć do szosy, po obu brzegach której wznosiły się domy, ukryte w rozwijającej się zieleni drzew. W połowie tej drogi, po lewej stronie, ujrzał kępę, złożoną z około trzydziestu topoli, rosnących w gąszczu cierni i innych gęstych krzewów. Dosięgnąwszy owego małego gaju, Soliveau zatrzymał się, badając wzrokiem gęstość zarośli. Z boku wiła się ścieżynka, wiodąca na równinę. Poszedł tą ścieżką, okrążył kępę drzew, przejrzał ją starannie, a zwróciwszy się, szedł aż ku pochyłości, przytykającej do traktu, do którego zarówno dostać się było można schodami z darniny, ułożonemi nieco dalej. Minąwszy to przejście, znalazł się w pobliżu mostu, przy którym wznosił się budynek, a w nim skład kupca win.
— Ten ciura — rzekł sam do siebie — z zapadnięciem nocy zamyka na pewno swą budę. I przeszedł most niezatrzymując się wcale, a dosięgnąwszy Colombes, skierował się ku stacyi, zkąd pierwszym z odchodzących pociągów powrócił do Paryża.
Wszedłszy do siebie, przy wdział swe eleganckie ubranie, o czem udał się niezwłocznie na oczekiwane wyjście Amandy ze szwalni.
Wszystko to co opowiedzieliśmy, działo się we czwartek.
Nazajutrz o wpół do drugiej w południe, Łucya wychodziła ze swego mieszkania z pakietem w ręku, a wsiadłszy w fiakr, kazała się wieść na stacyę Saint-Lazare.
O trzy kwandranse na drugą wsiaSła na pociąg drogi żelaznej, mający ją powieść do Bois-Colombes. Pragnąc dotrzymać danego przyrzeczenia pani Auguście, jechała do Garenne de Colombes dla przymierzenia sukni żonie mera na bal, mający się odbyć nazajutrz u prefekta Sekwany.
Wysiadłszy w Garenne, szła z wolna, ostrożnie, aby nie pomiąć drogiej, jedwabnej materyi, okrytej z wierzchu lekką tkaniną. Przebywszy drogę na której w wigilią dnia tego widzieliśmy Owidyusza Soliveau, minęła Wersalską drogę żelazną, zwracając się ku znanej nam ścieżynce.
Słońce błyszczało pogodnie. Pacy a nie obawiała się mimo, iż okolica była pustą zupełnie. Przybywszy do miejsca gdzie kończyły się ściany budowli, a poczynała równina, spostrzegła pracujących na polu wieśniaków, pod ciepłemi promieniami słońca. Doszedłszy kępy drzew, przeglądanych starannie w dniu poprzedzającym przez Owidyusza cofnęła się nagle, wydając okrzyk przestrachu. Pod topolą na trawie leżał mężczyzna z głową opartą na rękach uśpiony, lub też udający śpiącego.
Mimo wykrzyknięcia Łucyi, nieporuszył się wcale.
— Jakżem dziecinna — pomyślało dziewczę, przechodząc obok niego — wylękłam się śpiącego spokojnie człowieka.
Zaledwie się jednak oddaliła, ów śpiący otworzył oczy, śledząc ją pilnie spojrzeniem, poczem przymknął powieki, zdając się zasypiać na nowo.
Punktualnie o trzeciej godzinie, służąca wprowadzili Łucyę do pokoju żony mera. Pani merowa była silną, otyłą kobietą, nie ładną wcale, lubiącą jednak się stroić i uczęszczać na zabawy.
— Pochwalić panią należy za jej punktualność — wyrzekła do Łucyi uprzejmie — przychodzisz zapewne suknię mi przymierzyć?
— Tak pani.
— Jestem gotową... zdejmę natychmiast mój negliż.
Łucya rozpoczęła przymierzanie, co było rzeczą nie łatwą do wykonania, klientka albowiem pani Augusty była niezmiernie wybredną; wszystko jej się złem być zdawało, wymagała poprawek i zmian bez końca.
Łucya upinała szpilkami, pruła, poprawiała z niewyczerpaną cierpliwością i po trzech kwandransach zaledwie zdołała ukończyć tę żmudną czynność, zachowawszy w pamięci polecenia i szczegółowe uwagi pani merowej.
— Czy pani wiesz? — spytała ta ostatnia — iż suknia ma być wykończoną na jutro wieczorem?
— Wiem pani.
— Najpóźniej na dziewiątą godzinę.
— Powiadomiono mnie o tem.
— Pani się nie opóźnisz... wszak prawda?
— Możesz pani liczyć na moją punktualność.
— Przywieź pani z sobą wszystko, czego będzie trzeba dla dokonania ostatecznych poprawek; sama mnie w tą suknię ubierzesz... nie odmów proszę... Będziesz wiedziała lepiej niż moja garderobiana, gdzie na staniku i spódnicy przypiąć bukiety z kwiatów naturalnych, jakie mi ogrodnik w ciągu dnia dostarczy.
— Dobrze pani...
— A zatem do jutra panno Łucyo...
— Do jutra, pani.
Dziewczę uszczęśliwione ukończeniem tyle kłopotliwej czynności, odetchnęło swobodniej, wyszedłszy na powietrze, biegło z pośpiechem taż samą drogą, jaką przybyło.
Doszedłszy kępy drzew, zauważyła, że ów nieznajomy mężczyzna spał jeszcze w tem samem miejscu, tym razem jednak minęła go bez obawy. Skoro się oddaliła o jakie kroków trzydzieści, śpiący podniósł głowę jak pierwej, a otworzywszy oczy, ścigał ją długo spojrzeniem. Skoro weszła na drogę, biegnącą między płotem cierniowym i ścianami budynków, mężczyzna ów powstawszy, rozejrzał się najprzód w około, czyli go kto nie śledzi, następnie podszedłszy chyłkiem do kępy drzew, zniknął w zaroślach. Rozgarnąwszy tam krzaki, wyjął z nich małą walizkę, z której dobył tużurek, okrycie i miękki pilśniowy kapelusz. Zrzuciwszy wtedy płócienną swą bluzę i czapkę podartą jaką miał włożoną na rudej peruce, przywdział na siebie ubranie dobyte z walizki i w oka mgnieniu, jak to zgadują czytelnicy, Owidyusz Soliveau stanął we własnej swoje, postaci.
Ubiór robotnika zajął w walizce miejsce wyjętego eleganckiego ubrania i Soliveau wdziawszy kapelusz, z walizką w ręku, wyszedł z zarośli, zwracając się ku drożynie, która przecinając wieś wiodła w stronę gościńca.
— Amanda dobrze mnie objaśniła — mruknął z cicha — jest to droga, którą Łucya iść musi i którą pójdzie jutro wieczorem. Nieszczęściem jednak nie będzie sama. Do kroć piorunów!.. Cóż na to poradzić? Tym gorzej dla Amandy...
Przybywszy na gościniec, zbliżył się do fiakra, który nań oczekiwał. Woźnica drzemał na koźle.
Zbudził go Owidyusz.
— Mój przyjacielu — rzekł. — Zabawić wypadło mi dłużej, niż sądziłem.
— Wszystko mi jedno — odparł powożący — wynająłeś mnie pan na godziny. Teraz jest piąta — dodał, patrząc na zegarek. — Gdzie pan jechać rozkażesz?
— Do Courbevoie.
— Gdzie to jest?
— W pobliżu Asnières.
— Wsiadaj pan.
Soliveau wsiadł, powóz potoczył się szybko i w trzy kwandranse później zatrzymał się przy Asnières.
— Pod jaki numer mam jechać? — zapytał woźnica.
— Zapomniałem... zaczekaj ta... wrócę za kilka minut, długo tam bawić nie będę.
Wysiadłszy z fiakra, udał się do fabryki Harmanta, mówiąc odźwiernemu, iż chce się widzieć z pryncypałem.

XXXII.

Odesłany przez odźwiernego do bióra, jakie już znamy, nakreślił tam parę słów ołówkiem, wsunął w kopertę, zakleił, polecając doręczyć to niezwłocznie właścicielowi fabryki.
Harmant wydał rozkaz wpuszczenia przybyłego.
— Cóż cię sprowadza? — zapytał Owidyusza, skoro ten drzwi zamknął za sobą.
— Czy tam na zewnątrz nie słychać, co się tumowi?.. — wyszepnął Soliveau przyciszonym głosem.
— Nie. Masz coś nowego?
— Tak...
— Cóż zatem?
— Na jutro więc...
Znaczenie tego krótkiego zdania było jasnem i straszliwem zarazem.
Garaud zbladł i zadrżał.
— Na jutro?.. — powtórzył.
— Tak... i to w najbardziej sprzyjających warunkach.
— Wytłomacz mi jaśniej...
— Posłuchaj! Tu Soliveau opowiedział szczegóły znane już czytelnikom, oraz plan przez siebie ułożony. Cóż o tem wszystkiem myślisz? — zakończył.
— Myślę — odpowiedział Garaud, ocierając czoło potem zroszone, myślę, że ta sprawa pójdzie na rachunek jakiego zarogatkowego włóczęgi i że nikomu na jedną chwilę nie przyjdzie na myśl, aby nas posądzał. Jesteś bardzo zręcznym mój bracie!..
— Tak... tak... Wiem o tem — mówił z przechwałką Solivian. — Pracować dla ciebie... dla prawdziwego przyjaciela... to mi dodaje odwagi, sprowadza natchnienie.
— Nie będę skąpym w okazaniu ci mojej wdzięczności...
— Spodziewam się, do czarta. Skoro ukończę rzecz całą i Lucyan zaślubi twą córkę, nie lada świeczkę mi zapalisz!
— Potrzebujesz teraz czego odemnie?
— Tak... w tym celu właśnie przyszedłem.
— Cóż zatem?..
— Wynajdź jakąś pilną robotę, któraby cię zatrzymała tu jutro, do późnej godziny w nocy...
— To fraszka... a potem?
— Dasz mi sposobność wejścia do fabryki i zobaczenia się z tobą, bez potrzeby otwierania drzwi i ukazywania się odźwiernemu.
— Drobnostka zarówno... Dam ci klucz od bocznych drzwi z podwórza... Cóż więcej?
— Powóz niech czeka zaprzężony, którym odjadę do Paryża. Tym sposobem damy wszystkim poznać, żeśmy tu przepędzili noc, pracując wspólnie. Jest to niezbędne, co na wypadek potrzeby, właśnie obmyśliłem.
— Rzecz wysnuje się sama z siebie — odrzekł w zadumie Garaud. — Czy będziesz mógł tu przyjść o szóstej wieczorem?
— Przyjdę.
— Będę na ciebie oczekiwał. Każę podać obiad do mego gabinetu dla nas obu.
— Pamiętaj, że tam na miejscu być muszę o wpół do dziewiątej...
— Obiad prędko zjemy. Odprawię służącego, sami pozostaniemy, wyjdziesz ztąd małemi, bocznemi drzwiami. Znalazłszy się na zewnątrz, idź drogą, wiodącą z Paryża do Argenteuil, by dosięgnąć Bois-Colombes. Wrócisz tym samym wyjściem... Powóz na rogu oczekiwać będzie... Rzecz jasna, wszyscy uwierzą, że przez noc pracowaliśmy razem w gabinecie.
— Wyborna kombinacya — zawołała! Soliveau. — Pomieniona ostrożność jest może nadmiarem przezorności, ponieważ nie mamy się czego obawiać... Wszak nie zaszkodzi... Będę więc jutro tu u ciebie punkt o szóstej. A teraz proszę cię, schowaj gdzie w pewne miejsce tą walizkę...
— Cóż w niej jest? — pytał Garaud, biorąc podany przedmiot.
— Przebranie, którego dziś używałem do mych obserwacyi, a jakie będzie mi potrzebnem nazajutrz.
— Schowam je.
To mówiąc Harmant, wyjął z kieszeni pęk kluczów, a otworzywszy wgłębienie w ścianie gabinetu wsunął tam kuferek, zamknąwszy na klucz tę skrytkę.
— Cóż teraz robić zamierzasz? — pytał dalej.
— Wracam do Paryża.
— Tramwajem?
— Nie, mam powóz wynajęty na godziny. Ażeby dobrze poprowadzić tę twoją sprawę, wydatków nie szczędzę.
— Masz słuszność... Jedź! do widzenia zatem nazajutrz.
Tu dwaj nędznicy rozdzielili się.
Jakób Garaud zatarł ręce z zadowoleniem, dzika radość w oczach mu zabłysła.
— Jutro więc... — wyszepnął — przeszkoda zdruzgotaną zostanie, związek zerwanym... Lucyan Labroue po uronieniu łez kilku nad kochanką i paru dniach żałoby, odda się całkiem nowemu szczęściu i odpowie przywiązaniem na miłość Maryi. Owidyusz w tym razie jest drogocennym dla mnie nabytkiem. Dużo mnie będzie to kosztowało pieniędzy, lecz co to znaczy?.. Dla zapewnienia szczęścia mej córce, oddałbym cały majątek!.. Oddałbym nawet me życie!..
Punktualnie o ósmej wieczorem dnia tego Soliveau pod nazwiskiem Artura barona de Beiss, oczekiwał na Amandę w pobliżu magazynu pani Augusty.
— Dziewczyna nadeszła z zachmurzoną twarzą.
— Co ci jest? — pytał niespokojnie Soliveau.
— Gniewam się... niewiem o której godzinie dziś obiadować będziemy. Muszę wsiąść w powóz i jechać na ulicę Bourbon ażeby dowiedzieć się, czy Łucya była w Bois-Colombes.
Owidyusz mógł ją od razu o tem upewnić, wstrzymał się jednaj dla ważnych powodów i milczał.
— Odwiozę cię — rzekł — idźmy za wyszukaniem fiakra, a następnie udamy się do restauracyi pod Złotą wieżę, położoną w pobliżu Bourbon.


∗             ∗

Przechodząc powtórnie koło owego śpiącego człowieka, ukrytego w zaroślach, Łucya nie doświadczała przestrachu ani zdziwienia, szła dalej nie oglądając się wcale. Spojrzała tylko na zegarek. Pozostawało jej dziesięć minut czasu do przybycia na stacyę i pomieszczenia się w pociągu jadącym do Paryża. Przyśpieszywszy kroku, zniknęła wkrótce z przed oczu śledzącego ją, z poza cierniowego płotu i ścian budynków. Szła tą drożyną przez parę minut, gdy nagle zatrzymała się, wydjąc okrzyk radości. Znalazła się bowiem niespodziewanie naprzeciw matki Elizy, zarówno tem spotkaniem zdumionej.
— Szczęśliwy traf — zawołała wdowa Portier — zkąd wracasz me dziecię.
Narzeczona Lucyana opowiedziała wszystko.
— Lecz ty matko Elizo, zkąd idziesz drogą, prowadzącą do Garenne des-Colombes? — dodała — nie wiedziałam, że aż tu chleb roznosisz codziennie.
— Po raz pierwszy jestem w tych stronach — odpowiedziała Joanna i obawiam się ażebym nie zabłądziła.
— Gdzież idziesz?
— Do Garenne des Colombes, przy drodze do Paryża, pod numer 41.
— Tak, jest to właśnie ta sama droga, ale następnie będziesz musiała skręcić na bok i pójść drożyną, wiodącą na lewo, tym sposobem o wiele sobie wędrówkę ukrócisz.
— Dziękuję ci, drogie dziecię... pójdę drożyną, o której mówisz, ponieważ prędko chcę przybyć.
— Do kogóż idziesz, matko Elizo?
— Do pani Lebel, matki mojej pryncypałowej.
— Jakże jej zdrowie?
— Wciąż jednakowo... nie lepiej. Pragnie ona zobaczyć się z matką. Pogniewały się z sobą skutkiem interesów, i odtąd nie bywają u siebie. Pani Lebret nie śmie prosić męża, aby do jej matki napisał i ztąd posyła mnie do niej z poleceniem, ażeby zechciała zapomnieć dawnych, poróżnień i przyszła uścisnąć swą córkę ciężko chorą.
— Szkoda, że tak spieszyć się muszę — wyrzecze Łucya — gdyż zaczekałabym tu na ciebie matko Elizo... Lecz niepodobna! Mam wykończyć na jutro suknię balową i przynieść ją do Garenne o dziewiątej wieczorem... Rzecz nieprzyjemna chodzić o tak późnej godzinie, ale cóż robić?..
— Uściskaj mnie, me dziecię i wracaj do swojej roboty... Ja idę spełnić zlecenie.
Tu obie kobiety ucałowały się wzajem. Lucya pobiegła ku stacyi, ale opóźniwszy się, musiała czekać na drugi pociąg, wychodzący do Paryża o czwartej po południu. O wpół do piątej była już w mieście, nie powróciła jednak do siebie, ale kazała się zawieźć na ulicę Ratuszową. Wbiegła z pośpiechem na trzecie piętro jednego z domów tam położonych i zadzwoniła do drzwi, nad któremi na mosiężnej tabliczce widniał napis:

PRACOWNIA SUKIEN.

Otworzyła jej młoda, dwudziestopięcioletnia może kobieta.
— Ach! Łucya! — zawołała radośnie. — Cóż cię tu do mnie sprowadza?
— Przedewszystkiem powiedz mi droga Antosiu — mówiło dziewczę — czy masz dużo roboty w tej chwili?
— Wypadałoby odrzec, że tak. Wyznam ci jednak prawdę, że nic pilnego nie mam obecnie.
— Zatem zechcesz mi może dopomódz?
— Najchętniej.
— Chodzi tu o wykończenie sukni balowej na jutro, na godzinę dziewiątą wieczorem — mówiła Łucya dalej.
— Rozporządzaj mną według woli.
— Lecz będziesz musiała u mnie nocować...
— Czyż to po raz pierwszy?
— Zjemy razem obiad. Ugotuję mocnej kawy, ażebyśmy nad robotą nie zasnęły. No, bierz kapelusz i jedzmy, flaki czeka na dole.
We dwie minuty później dziewczęta jechały w kierunku ulicy de Bourbon.

XXXIII.

Matka Eliza, rozłączywszy się z Łucyą na drodze, wiodącej do Bois-Colombes, przyśpieszyła kroku, by wynagrodzić czas, stracony na pogadance z dziewczęciem. Idąc drogą, obrzuconą płotem cierniowym, szukała spojrzeniem ścieżki, przez Łucyę wskazanej, jaka miała ją zaprowadzić do celu podróży. Przybywszy do kępy drzew, gdzie na kilka chwil przed tem spoczywał Owidyusz, udając śpiącego, ujrzała wreszcie dróżkę, spostrzegłszy zarazem idącego przed sobą w oddaleniu mężczyznę, z walizką w ręku.
— Bezwątpienia to ta ścieżyna być musi — rzekła, zwracając się na nią i w kilka chwil spostrzegła w pobliżu gościniec, wiodący do Paryża.
Przed nią widniały wiejskie budynki, a pośród nich, niewielki domek, dzikiem winem i bluszczem owity. Tabliczka nad wejściem przybita nosiła numer 41.
— Tutaj zatem — rzekła Joanna, przechodząc wpoprzek drogę.
Domek okolony był warzywnym i owocowym ogrodem. Wdowa Fortier pociągnęła za łańcuch od dzwonka, na głos którego stara wiejska służąca ukazała się w progu.
— Czego pani żądasz? — spytała, obrzucając przybyłą nieufnem spojrzeniem.
— Przychodzę do pani Lebel... Chcę się z nią widzieć...
— Od kogo? w jakim interesie?
— W interesie jej córki, pani Lebret, właścicielki piekarni przy ulicy Delfinatu.
— Wejdź, pani.
Tu wprowadziła przybyłą na facyatę, gdzie znajdowała się pani Lebel, otyła sześćdziesięcioletnia kobieta.
— Ta pani przybywa od pani Lebret — rzekła służąca, wskazując na Joannę.
— Od mojej córki? — zawołała pani Lebel. — Cóż się tam stało? byłażby słabą?
— Tak, pani — rzekła roznosicielka.
— Od jak dawna jest chorą?
— Od dwóch tygodni.
— I dopiero po dwóch tygodniach mój miły zięć zawiadamia mnie o tem?
— Nie on przysyła mnie do pani.
— Zatem moja córka?
— Tak.
— Wie ona dobrze, iż będąc wypędzoną przez jej męża, nigdy tam nie ukażę się więcej.
— Lecz pani Lebret jest ciężko chorą... ciężko i niebezpiecznie — odpowiedziała Joanna.
— Gdyby nawet miała być bliską śmierci, od czego niech ją Bóg uchowa, nie poszłabym narażać się na zniewagi w domu, który powstał z mego majątku — odparła pani Lebel. Moja córka wie o tem dobrze i dziwię się, że panią przysyła tu do mnie, nie powiadomiwszy o tem swego męża.
— Sądziła ona, iż pani posłyszawszy, jak ciężko jest chorą, zapomnieć zechcesz o dawnych nieporozumieniach.
— Nie... nie zapomnę... nie zapomnę nigdy! — mruknęła z gniewem kobieta. — Nie przyjdę do córki, póki pan Lebret listownie mnie o to nie wezwie, dołączywszy najpokorniejsze przeproszenie.
Joannie ścisnęło się serce na słowa owej kobiety, u której miłość własna głuszyła wszelkie uczucia macierzyńskie. Chciała coś przemówić, lecz pani Lebel ją uprzedziła.
— Wszystko, cobyś pani chciała przedstawić w tym razie — wyrzekła — na nic się nie przyda. Słyszałaś pani, co powiedziałam... Powtórz mej córce, że smuci mnie mocno jej słabość, lecz nie ukażę się w jej domu, dopóki szanowny pan zięć nie zrobi zadośćuczynienia, to jest, dopóki do mnie nie napisze, iż żałuje swego nikczemnego postępowania i prosi mnie, ażebym przybyła jego żonę odwiedzić. Oto moje ultimatum, w którem jednego słowa nie zmienię! Nie jestem chorągiewką na dachu... Co postanowię, spełnić się musi!
— Dobrze, pani... — wyjąkała wdowa Fortier ze wzruszeniem; — powtórzę, co pani zleciłaś.
— Proszę o to — odrzekła nieludzka kobieta.
Roznosicielka wyszła, zasmucona głęboko odpowiedzią tej matki okrutnej. Tąż samą drogą wracała do stacyi. Siódma uderzała, gdy wdowa wchodziła na ulicę Delfinatu. Pani Lebret oczekiwała jej powrotu z niepokojem, właściwym chorym, których chwile są policzone, i pragnącym w ostatniej godzinie uścisnąć tych, których kochali. Chora znajdowała się sama w pokoju. Służąca pilnowała sklepu, a pan Lebret, jako człowiek przedewszystkiem praktyczny, wyjechał za zakupem mąki, zamierzywszy powrócić dopiero nazajutrz późno wieczorem.
Doktór leczący panią Lebret, wróżył jej zaledwie kilka dni życia.
Gdy Joanna weszła do pokoju, oświetlonego blaskiem słabo płonącej lampki, chora uniosła się na łóżku z wyrazem radości w spojrzeniu.
— I cóż, cóż, Elizo? — pytała słabym głosem — widziałaś się z mą matką?
— Widziałam, pani — odpowiedziała wdowa z tak widocznem zakłopotaniem, iż chora odgadła natychmiast rezultat jej bytności w Garenne de Colombes.
— Matka więc nie zapomniała poróżnień z mym mężem? — szepnęła zcicha — odmawia widzenia się ze mną?
— Niestety, tak, pani...
— A czy jej mówiłaś, że ja jestem chorą, ciężko, niebezpiecznie chorą?
— Mówiłam.
— I cóż odpowiedziała?
— Że nie przybędzie, dopóki pan Lebret nie przeprosi jej ustnie lub piśmiennie i dopóki nie będzie jej prosił o przebaczenie.
— Boże, mój Boże! — jęknęła biedna kobieta — zatem nie «baczę już przed zgonem mej matki!...
— Nie smuć się, pani... Być może, iż pan Lebret nie odmówi napisania listu...
— Lecz mój mąż jest nieobecnym.
— Ale powróci...
— Tak, jutro wieczorem... A kto wie, czyja doczekam jutrzejszego wieczoru..
Tu chora załamała ręce, grube łzy spływały po jej policzkach.
Joanna patrzyła na nią z boleścią. Chora uspokoiła się zwolna, wpadła w obezwładnienie, a następnie w senność. Wtedy to wdowa Fortier przyklękła przy krześle i z rękoma złożonemi modlić się cicho zaczęła.


∗             ∗
Jak objaśniliśmy poprzednio, fiakr, w którym znajdował się Owidyusz z Amandą, przystanął naprzeciwko domu nr. 9, przy ulicy de Bourbon.

Młoda dziewczyna, przebiegłszy schody, weszła do pokoiku, w którym Łucya pracowała z Antoniną.
— Jakże — pytała — byłaś, Łucyo, w Garenne de Colombes?
— Tak, przymierzałam suknię merowej.
— I będzie gotową?
— Jutro, na oznaczoną godzinę. Widzisz, pani, iż dla pośpiechu prosiłam mej przyjaciółki, aby mi w szyciu pomogła.
— Dobrze zrobiłaś. Pani Augusta kazała mi zapytać, czy zechcesz pójść sama do Garenne, ponieważ mnie posłać ma jutro wieczorem z materyałami do jednej z klientek, mieszkającej w Saint-Mandé.
— Pójdę sama.
— A nie będziesz obawiała się iść w nocy pustą tą ścieżynką, obok drogi żelaznej?
— Czego mam się obawiać? Proś pani tylko, aby mi przysłano z pracowni kawał białego kartonu dla owinięcia tej sukni.
— Dobrze, przyślemy go tobie.
I dowiedziawszy się, o czem wiedzieć pragnęła, Amanda wróciła do oczekującego na nią kochanka.
Podczas, gdy ona bawiła u Łucyi, Owidyusz nie siedział już, jak po raz pierwszy w głębi powozu. Jednym ze sklepów, położonych w domu nr. 9, był, jak nadmieniliśmy, skład nożowmika. Soliveau zauważył to w dniu, w którym przebrany za mularza, podniósł uronioną z okna chusteczkę Łucyi.
— Otóż sklep, jakiego mi właśnie potrzeba — pomyślał. Poczem, wysiadłszy z powozu, wszedł do składu.
— Co pan sobie życzy? — zapytała siedząca za kontuarem kobieta.
— Chciałbym wybrać nóż kuchenny — rzekł — ostry i silny, w rodzaju tych, jakich używają rzeźnicy do ćwiertowania mięsa.
— Mam taki właśnie — odrzekła nożowniczka, wyjmując z wystawy żądany przedmiot. — Jest to nóż doskonały, naszej fabryki, za trwałość którego poręczyć mogę.
Owidyusz obejrzał ostrze z uwagą.
— Ile pani zań żądasz? — zapytał.
— Dwa franki siedemdziesiąt pięć centymów.
— Dobrze, oto pieniądze, proszę zawinąć.
Kupcowa, owinąwszy nóż w gruby papier i obetkawszy szpiczasty koniec starannie, oddała go nabywcy, który, wyszedłszy z nim, wsiadł do powozu.
Nie spojrzawszy za kupującym nieznajomym, nożowniczka zapisała jedynie w księgach regestrowych: „Nóż kuchenny, 2 franki 75 centymów — nie myśląc o tem więcej.
W dwie minuty po wejściu do fiakra Owidyusza ukazała się Amanda. Soliveau podał jej rękę uprzejmie.
— Do restauracyi pod Złotą wieże! — zawołał na woźnicę; a potem zwracając się do swej towarzyszki: — Cóż, suknia będzie na jutro gotową? — zapytał.
— Niezawodnie, ponieważ Łucyi pomaga w szyciu jej przyjaciółka.
— I pójdziesz z nią razem jutro wieczorem?
— Nie... bardzo zręcznie od tego się wymówiłam. Powiedziałam jej, że jestem wysłaną do klientki, Łucya więc pójdzie sama do Garenne de Colombes.
Owidysz zadrżał na te słowa. Złośliwy uśmiech wybiegł mu na usta. Jedyna zapora, jaka mogłaby przeszkodzić jego zamiarowi, dziwnym zbiegiem okoliczności usuniętą została. Nie potrzebował obawiać się już więcej obecności Amandy. Wykonanie planu ławiejszem się stawało.
— Tem lepiej! — zawołał — nie zmienimy naszych zwyczajów.
— Będziemy mogli obiadować wcześniej — rzekła Amanda.
— Jakto?
— Jutro o godzinie piątej mam zanieść sztukę materyi do jednej z klientek w Saint-Mandé. Gdybyś zechciał być uprzejmym, towarzyszyłbyś mi tam i razem obiadowalibyśmy.
— Brawo! — zawołał Soliveau — myśl doskonała.
— Zgadzasz się zatem?
— Z rozkoszą. Ułożymy plan szczegółowy jutro przy śniadaniu.
Nazajutrz o zwykłej godzinie Amanda przybywszy do pracowni, zdała rachunek pani Auguście ze swej bytności u Łucyi, dodając, że robotnica żąda, ażeby jej przysłano kawał białego kartonu do owinięcia sukni, który właścicielka bezzwłocznie wysłać poleciła. O w pół do dwunastej Amanda wyszła na śniadanie. Gdy przechodziła koło zawołała:
— Mam list do pani.
Odebrawszy kopertę, spojrzała.
— To nie z poczty — wyrzekła.
— Nie, przyniósł go posłaniec.
Amanda czytała:
„Nieprzewidziany, a ważny interes nakazuje mi natychmiast wyjechać do Fontainebleau. Nie powrócę, aż jutro rano. Będę z tobą na śniadaniu. Myśl o mnie. Całuję śliczne twe rączki.

Arnold.“

Dziewczyna zmięła list w palcach gniewliwie.
— Znowu przeciwność! — szepnęła. — Obiecywałam sobie obiadować z nim razem pod Zieloną Jabłonią...
I przez dzień cały była w najgorszym humorze.

KONIEC TOMU III-go.


TOM CZWARTY

I.

Paweł Harmant, czyli raczej Jakób Garaud, wyjeżdżając rano do fabryki, powiadomił swą córkę, iż z przyczyny nader ważnych interesów, potrzebujących niezwłocznego załatwienia, nie wróci na śniadanie, ani na obiad.
— Czas będzie mi się wydawał nieskończenie długim — odpowiedziała Marya, żegnając się z ojcem — lecz skoro koniecznie tak być musi, do jutrzejszego zatem widzenia.
Wysiadłszy w Courbevoie, przemysłowiec rozkazał stangretowi wracać do Paryża.
— Nie będziesz mi potrzebnym — rzekł — przez dzień cały, ale ponieważ zostanę do późna w fabryce przy pracy, przyjedziesz tu po mnie.
— O której godzinie?
— Przyjedź o wpół do pierwszej po północy i zatrzymaj się w ulicy, naprzeciw głównej bramy fabryki... Stróża do otwierania drzwi budzić nie potrzeba.
— Dobrze panie.
Garaud wszedł do restauracyi, znajdującej się w pobliżu, gdzie zwykle jadał, gdy interesa powoływały go rano do Courbovoie i rozkazał by mu przysłano obiad na dwie osoby, punktualnie na szóstą.
Wracając do fabryki, podszedł do żony stróża.
— Widziałaś pani — zapytał — tego mężczyznę, który przychodził tu do mnie wczoraj, około szóstej godziny?
— Widziałam, panie.
— Będziesz mogła go poznać?
— Doskonale.
— Ów pan przyjdzie dziś do mnie wieczorem. Jest to inżynier, z którym będę pracował długo w noc dzisiaj. Ani ty jednak, ani twój mąż niepotrzebujecie czuwać, czekając mego odjazdu; możecie wcześniej, jak zwykle udać się na spoczynek. O wpół do szóstej, przyjdziesz urządzić stół w moim gabinecie i położyć dwa nakrycia. Przyniosą nam obiad z restauracyi.
O wpół do szóstej żona stróża, otworzywszy drzwi Owidyuszowi, przyszła stół nakryć do obiadu. Garaud podszedł z pośpiechem ku wchodzącemu bandycie; mrugnięciem oka dał mu znak, niepostrzeżenie wskazując obecną kobietę i przemówił doń po angielsku.
Soliveau zrozumiawszy o co chodzi w tym samym narzeczu odpowiedział. Pobyt w New-Jorku obeznał obu z mową angielską.
— Czy wszystko gotowe jak należy? — zapytał Harmant.
— Wszystko, najskrupulatniej.
— O szóstej zatem obiadować będziemy...
All-right!..
Garaud rozłożył na biurku mechaniczne plany i obaj nędznicy, o szczegółach konstrukcyi maszyn mówić pozornie zaczęli.
— O której godzinie rozkazałeś przyjechać swemu stangretowi? — pytał Owidyusz po angielsku.
— O wpół do pierwszej po północy... Czekać będzie za bramą — odrzekł Garaud.
— Dobrze.
— Czy owa mała pójdzie sama, lub z towarzyszką?
— Sama; trudności nad któremi przemyśliwałem, szczęśliwym trafem się usunęły.
Po ukończeniu nakrycia stołu, żona stróża odeszła.
— Obejrzyj no to... — wyrzekł wtedy Owidyusz, dobywając z kieszeni przedmiot, starannie okręcony papierem, który rozpakowawszy, położył przed Jakóbem Garaud.
Był to nóż, kupiony w sklepie przy ulicy de Bourbon. Ostrze stali błysnęło. Garaud pomimo całej odwagi wytrawnego łotra, mordercy, zadrżał.
— Hę? nieprawdaż co... tym cackiem, możnaby rozpłatać wołu... — mówił Soliveau.
— Twoja córka winna mi być wdzięczną do śmierci.
Szósta uderzyła na ściennym zegarze, a jednocześnie zapukał ktoś we drzwi.
— Można! — zawołał przemysłowiec.
— Ukazał się posługujący w fabryce, a z nim chłopiec z restauracyi, niosący obiad.
— Marchais... — wyrzekł Harmant — będziesz nam usługiwał, a ty przyjdziesz po te talerze jutro z rana — dodał, zwracając się ku chłopcu z restauracyi.
Obaj z Owidyuszem siadłszy do stołu, w angielskim języku prowadzili dalej rozmowę.
Obiad trwał krótko.
— Czy mam uprzątnąć? — pytał Marchais.
— Nie potrzeba, zostaw wszystko jak jest i podaj nam lampy, zaraz poczniemy pracować.
O siódmej, robotnicy i oficyaliści opuścili fabrykę.
Marchais przyszedł zapytać raz jeszcze, czyli pryncypał potrzebować go nie będzie.
— Nie, mój chłopcze... — rzekł Harmant — możesz odejść. Powiedz stróżowi ażeby nam nie przeszkadzał pod żadnym pozorem i powtórz co powiedziałem, iż może udać się na spoczynek o zwykłej godzinie.
— Posługujący wyszedł.


II.

Za chwilę spokój i cisza zaległy fabrykę, słychać było jedynie kroki nocnego stróża w dziedzińcu, odbywającego swój obchód wieczorny.
— Nadchodzi chwila stanowcza... — rzekł Garaud do swego wspólnika.
— Tak... trzeba się uzbroić w odwagę — odparł Soliveau. — Daj mi pozostawiony wczoraj kuferek.
Harmant otworzywszy w ścianie wgłębienie, podał walizkę Owidyuszowi, który przebierać się zaczął.
Owidyusz skończywszy tę czynność, zwrócił się ku Jakóbowi, który z twarzą, zimnym potem zroszoną, patrzył nań, nieprzemówiwszy ani słowa.
— Numer pierwszy skończony nareszcie — rzekł Soliveau. — Schowaj mi to ubranie, gdzie w miejsce bezpieczne, wdzieję je, wróciwszy. A teraz zaprowadź mnie do drzwi bocznych, o których mówiłeś.
Zachowując wciąż głębokie milczenie, Garaud dobył klucz z szuflady i dał znak Owidyuszowi aby szedł za nim.
Przy wyjściu na podwórze, obaj się zatrzymali.
Ciemność panowała głęboka. Ani jedna z gwiazd nie błyszczała na niebie, pokotem chmurami, księżyc wschodził później Garaud spojrzał w zalegające ciemności i nasłuchiwać, zaczął.
Cisza była wokoło.
— Pójdź! — rzekł, biorąc za rękę Owidyusza, i poprowadził go z sobą.
Szli razem wzdłuż muru, aż do korytarza, prowadzącego na drugi dziedziniec, zapełniony deskami, belkami i materyalami różnego rodzaju.
Po przebyciu tej drogi w milczeniu, Garaud zatrzymał się przed małemi bocznemi drzwiami.
— To tu... — wyszepnął, szukając ręką zamku w ciemności.
To mówiąc otworzył drzwi.
— Oto klucz... — rzekł do Owidyusza. — Trzymaj się prawej strony, za kilka minut będziesz na drodze do Garenne des Colombes.
Soliveau, wziąwszy klucz, wybiegł jak zając, znikając pośród ciemności.
Zdała zegar wieżowy w Courbovoie wydzwonił ósmą.
W owej to chwili jednocześnie Łucya dojeżdżała do stacyi Saint-Lazare.
Z zawiniątkiem w ręku, zawierającem suknię balową, kupiła bilet do wagonu pierwszej klasy, by się umieścić wygodnie. W przedziale tym znalazła się sama.
Wysiadłszy wkrótce w Bois-Colombes, udała się drogą, jaką szła dnia poprzedniego. Kilka osób, powracających z Paryża szło z razu wraz z nią przez znaczną część drogi.
Łucya biegła z pośpiechem; nie było jeszcze tak późno, aby się mogła obawiać. Znalazłszy się jednak samą na równinie, rzuciła w około siebie spojrzenie, „W którem znać było początek rodzącej się trwogi.
Słychać było zdała turkot powozów, jadących gościńcem, glosy rozmawiających ludzi, po drugiej stronie drogi żelaznej. Dziewczyna nie czuła się być jeszcze zupełnie osamotnioną.
Zanim dosięgnęła kępy drzew, zarosłej krzakami, gdzie w przeddzień widziała śpiącego mężczyznę, przyszedł tam Owidyusz. Dosłyszał lekki krok Łucyi, a jednocześnie i odgłos kroków jakiejś drugiej osoby, idącej tą samą drogą, ale z przeciwnej strony. Mimo osłaniających go dostatecznie ciemności, nędznik ten ukrył się po za drzewa.
Łucya minęła się z nieznajomym przechodniem w milczeniu.
Poznał ją Owidyusz mimo ciemności, po białem zawiniątku jakie niosła w ręku.
Kroki obojga idących oddalać się zaczęły.
— Mam czas do zaczekania — wyszepnął nędznik — należy wybrać najdogodniejsze miejsce.
I wsunąwszy się pod gałęzie, usiadł w zaroślach, tuż przy drożynie, zapalił fajkę i z wytężonym wzrokiem i słuchem, czekał w milczeniu.
Łucya przybyła szczęśliwie do celu swojej wędrówki.
W domu merowej zamęt panował nie do opisania. Biegała służba wzywana, łajana przez pana i panią, nie wiedząc kogo słuchać i do kogo z nich spieszyć pierwej. Pokojówka oznajmiła przybycie szwaczki.
— Nareszcie... przecie... — wyrzekła pani merowa, zniecierpliwiona wyczekiwaniem, i wydała rozkaz wprowadzenia dziewczyny.
— Suknia skończona? — pytała.
— Tak pani.
— I dobrze wygląda?
— Wspaniale.
— Oczekuję na przybycie fryzyera — mówiła dalej merowa. — Przymierzę suknię, skoro mnie uczesze.
Łucya była na wszelkie kaprysy naprzód przygotowaną.
— Jak pani zechcesz — odpowiedziała.
Przyszedł fryzyer nareszcie. Ze trzy kwandranse trwało ubieranie głowy, z którego pani merowa nie była zadowoloną. Zbliżyła się kolej na Łucyę. Wyjąwszy suknię z kartonu, w jaki delikatnie była opiętą, właścicielka rozłożyła ją na krześle, rozpatrując się w szczegółach, poczem poleciła szwaczce aby ją w nią przybrała.
Suknia wykończona w tak krótkim czasie, była prawdziwem arcydziełem, doskonale przytem leżała, wypadło jednak dopełnić małe poprawki w staniku. Mimo zadziwiającej wprawy młodej szwaczki, robota ta zabrała ze dwadzieścia minut czasu. Następnie trzeba było ułożyć na niej girlandy ze świeżych kwiatów, co spiesznie wykonać się nie dało. Łucya odważnie zabrała się do dzieła. Pozostawiwszy ją przy tej pracy, wróćmy do Paryża, do piekarni przy ulicy Delfinatu.
Matka Eliza pilnowała sklepu, oczekując przybycia pana Lebret. Powrócił on o w pół do dziesiątej wieczorem. Był to wysoki, tęgi mężczyzna, o fizyognomii miernie inteligentnej, znamionującej raczej upór i chciwość.
— Jakże się miewa moja żona? — zapytał wchodząc.
— Źle, panie Lebret — odpowiedziała Joanna. — Od dwóch godzin pyta bezustannie, czyś pan powrócił. Chce mówić z panem.
— Idę do niej natychmiast.
Poczem wszedł do pokoju chorej, oczekującej go z gorączkową niecierpliwością.
Pani Lebret wyciągnęła ku niemu rękę. Od dnia poprzedzającego zwiększające się cierpienie wyryło straszne ślady na obliczu chorej. Odgadłszy za pierwszem spojrzeniem na tej bladej twarzy znamiona zbliżającej się śmierci, piekarz, mimo swej twardej natury, uczuł się głęboko wzruszonym.
— Jakże... nie jest ci lepiej, moja ty biedna? — zapytał tkliwie.
— Gorzej... znacznie gorzej... — odpowiedziała ledwie dosłyszanym głosem. — Nie ma ratunku, muszę umierać!
Łzy zabłysły w oczach Lebreta.
— Zdaje ci się, zdaje! — odpowiedział, zmuszając się do uśmiechu. — Zkąd takie czarne myśli? dlaczego?
Mówiąc to, myślał: Ma słuszność, wkrótce ją utracę!
— Trzeba umrzeć... — szepnęła chora — czuję to... czuję!... Opuszczę cię wkrótce, mój przyjacielu, a opuszczę na zawsze... Okropne to jest dla mnie, ponieważ kochałam cię szczerze.. Przed zgonem mam prośbę do ciebie... której nie odmów...
— Mów... uczynię wszystko, co zechcesz...
— Wszystko... przyrzekasz mi?
— Źle, jeśli wątpisz o tem.
— A więc... ja pragnę widzieć mą matkę...
Lebret zadrżał.
— Twą matkę... — wyjąkał zcicha.
— Tak... wiem, iż ona wiele przewiniła względem ciebie — odrzekła umierająca — lecz i ty nie jesteś bez winy... Wykroczyłeś tyle, co ona... więcej nawet może... zresztą zapomnijmy o tem... Wszak nie pozwolisz mi, bym umarła bez zobaczenia się z matką?... Po tobie, ją jedną mam tylko na świecie... Boleść rozdarłaby mi serce, gdybym, nie widząc się z nią, umrzeć była zmuszoną!
— Ależ ona nie zechce tu przyjść — odparł Lebret — nigdy, nigdy! ja ją znam dobrze!
— Mylisz się... — wyrzekła chora słabnącym głosem. — Przyjdzie, jeżeli napiszesz, że cierpisz nad tem, co zaszło, że prosisz ją o przebaczenie... że prosisz, aby natychmiast przybyła, jeżeli chce mnie jeszcze zobaczyć żyjącą.
— Nie, tego nie napiszę! — zawołał Lebret opryskliwie.
— Chcesz więc, ażebym w ciężkim smutku umarła... umarła opuszczona... nie spełnisz tego ostatniego mego życzenia? Nie... nie! ty nie będziesz tak okrutnym... — szeptała dalej, zalewając się łzami.
Piekarz opuścił głowę w zadumie. Był on z natury swarliwym, zaciętym i upartym, a jednak pomimo to myślał sobie: — Ona ma słuszność... Odmówić jej widzenia się z matką w ostatniej życia godzinie, byłoby okrucieństwem z mej strony... Dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia... Nie wybaczyłbym sobie tego...
— Napiszę do niej! — nagle zawołał.
— Och! dziękuję ci... dziękuję! — wyrzekła chora, wyciągając rękę — Jesteś dobrym... poczciwym! Lecz napisz zaraz! — dodała.
— Będzie dość czasu na to jutro zrana.
— Nie! jutro byłoby zapóźno... Czuję, że z każdą chwilą nikną me siły i kres życia się zbliża...
— Lecz jakim sposobem list dzisiaj przesłać, o tak późnej godzinie?
— Eliza odniesie go do Garenne des Colombes i powróci tu z mą matką, tym sposobem dziś ją zobaczę. Śpiesz się... śpiesz!... błagam — powtarzała chora.
— Uczynię, co żądasz — rzekł właściciel piekarni, wychodząc.

III.

— Matko Elizo — wyrzekł, siadając przy stole i zabierając się do napisania listu — czeka cię nielada wędrówka wśród nocy.
— Gdzie, panie? — spytała wdowa.
— Będziesz musiała pójść do mej teściowej.
— Chętnie to uczynię — odpowiedziała, zgadując co zaszło.
— Czy wiesz, gdzie czart ów mieszka? — mówił Lebret — aż w Garenne des Colombes, pod numerem 41-ym.
— Odnajdę ją — rzekła Joanna, nie chcąc wyznać, iż była tam już dziś rano. — Cóż mam powiedzieć pańskiej teściowej.
— Oddasz jej list, który napiszę. Ostatni pociąg, jadący do Paryża, przechodzi przez Bois-Colombes o północy, minut sześć. Potrzeba ci będzie tak się urządzić, ażebyś matkę mej żony mogła przywieźć tym właśnie pociągiem. Nasza chora pragnie widzieć się z nią koniecznie.
— Przywiozę ją, panie Lebret, upewniam. Obecnie mamy dwadzieścia minut po dziewiątej. Zatem o dziesiątej wsiądę na pociąg ze stacyi Saint-Lazare. O trzy kwadranse na jedenastą będę u pani Lebel i przyjadę tu wraz z nią pociągiem przychodzącym o północy.
Lebret, napisawszy list, włożył go w kopertę i podał roznosicielce.
— Pośpiesz się pani — rzekł — oto pieniądze. Wsiądź do powozu, udaj się na stacyę i z powrotem przyjedź również fiakrem.
Joanna wyszła w oka mgnieniu. Fiakr próżny przejeżdżał właśnie, przywoławszy go, wsiadła i w ciągu kilku minut znalazła się na stacyi Saint-Lazare przed odejściem pociągu. O dziesiątej minut dwadzieścia wysiadła w Bois-Colombes i biegnąc szybko, zwróciła się ku Garenne tą samą drogą, którą szła rano.
Głęboka cisza panowała pośród tej wiejskiej ustroni, Joanna jednak nie obawiała się wcale. Szybkim krokiem weszła na drożynę, ciągnącą się obok linii drogi żelaznej.
Owidyusz Soliveau, z natężonym słuchem, wytrzeszczonemi oczyma, stał nieruchomy na swem stanowisku. Odkąd Łucya przemknęła tuż przed nim, nikt więcej się nie ukazał, droga była pustą zupełnie. Nagle posłyszał odgłos kroków. Podwoił uwagę i wzrokiem przebić ciemności usiłował. Kroki zbliżały się, lecz pochodziły one z przeciwnej strony, nie mogła to być zatem oczekiwana przezeń ofiara.
Soliveau zwrócił głowę ku Bois de Colombes i dostrzegł postać czarną, zaledwie wyróżniającą się zpośród ciemności.
— Zdaje się, że to kobieta — wyszeptał.
W pobliżu kępy drzew owa postać czarna przystanęła, zdając się jakoby namyślać, szukając drogi. Nagle, jakby odnalazłszy ją, zaczęła biedź ścieżką, ciągnącą się około drzew.
— To któraś z tutejszych wieśniaczek — pomyślał Soliveau — zapóźniła się i biegnie.
Joanna Fortier, ona to bowiem była, przeszedłszy tuż koło tego łotra — weszła na gościniec, wiodący do Paryża i zatrzymała się przed domem pani Lebel, gdzie pochwyciwszy za łańcuch od dzwonka, pociągnęła nim gwałtownie. Dźwięk jego doszedł aż do uszu Owidyusza. Przez parę minut matka Eliza nie przerywała dzwonienia. Nakoniec głos służącej ozwał się w głębi domu:
— Kto tam? kto dzwoni?
— Pilny list przynoszę od pana Lebret, którego żona jest umierającą — odpowiedziała Joanna.
— Zaczekaj pani...
Za chwilę służąca, otworzywszy drzwi, poznała ją.
— To pani przychodziłaś tu wczoraj? — spytała.
— Tak, ja właśnie.
— Pani Lebel, obudziła mnie, usłyszawszy dzwonienie. Zapewne mocniej słaba jej córka?
— Biednej kobiecie zaledwie parę godzin życia pozostaje.
Pani Lebel, wdziawszy z pośpiechem spódnicę i kaftanik, zeszła z facyaty ze świecą w ręku.
— Mam list do pani — mówiła żywo Joanna — list bardzo pilny, od pana Lebret.
Pani Lebel, wziąwszy list, rozdarła kopertę i czytała, przyczem najmniejsze wzruszenie nie ukazało się na jej obliczu.
— Dobrze — wyrzekła obojętnie — mój zięć przeprasza mnie, tego właśnie żądałam. Justyno — dodała, zwracając się do służącej — przygotuj mi suknię i futro. Pojedziesz ze mną ostatnim pociągiem do Paryża, chcę widzieć mą córkę przed zgonem. Zaczekaj pani tu na mnie — rzekła do Joanny — będę gotową za chwilę.
I wyszła, aby się ubrać.


∗             ∗

W willi pana mera Łucya ukończyła śpieszniej, niż się spodziewała upinanie girland kwiatowych na sukni.
— Gotowe już, pani — wyrzekła do wrzącej niecierpliwością merowej — brak jeszcze pięciu minut do jedenastej.
— Prędzej, prędzej wdziewaj mi suknię — wołała pani.
Dziewczę nie dało sobie tego powtórzyć. Noc zapadała szybko, a nie chciała się ona spóźnić na pociąg, odchodzący o północy. Ubrać jednak panią merową nie było rzeczą zbyt łatwą. Tu trzeba było fałdę zmienić, ówdzie kwiat poprawić, Wpiąć lub spuścić koronkę. Nakoniec po upływie dwudziestu pięciu minut pani merowa uczuła się być zadowoloną.
— A przecie, że ukończyłaś — wyrzekła — możesz panna teraz odjechać, nie zatrzymuję cię dłużej. Dobranoc!
— Dobranoc pani — odpowiedziała Łucya wychodząc.
Pozostawało jej czterdzieści minut czasu dla dojścia na stacyę, to znaczy więcej, niż jej potrzeba było. Mimo to szła żwawo, nie chcąc opóźniać się pośród wsi w nocnej porze. Niezwykła trwoga ją ogarniała na widok ciemności, otaczających ją wokoło. Przyśpieszywszy kroku, biegła szybko wzdłuż cierniowego płotu, odgradzającego ścieżynkę od linii drogi żelaznej.
Owidyusz dosłyszał lekki, przyśpieszony chód młodej szwaczki. Dobywszy nóż z kieszeni, zrzucił z ostrza owijający go papier i stanął w takiej pozycyi, by módz się rzucić jak tygrys odrazu na swoją zdobycz.
— To ona... — rzekł, nasłuchując.

IV.

Łucya zbliżała się szybko. Mimo ciemności, poznał ją Owidyusz. Niosła, jak pierwej, na ręku kawał białego kartonu pani Augusty. Upłynęło parę minut. Dziewczę zbliżało się ku miejscu, gdzie na nią czatował morderca. Skoczywszy nagle, jak dziki jaguar, z nożem w podniesionem ręku, zanim dziewczę spostrzedz zdołało grożące mu niebezpieczeństwo, uderzył w nią nagle. Łucya upadła wydając okrzyk przerażenia. Morderca pochylił się nad nią, a podniósłszy rękę w górę, zadał jej powtórny cios w piersi. Ostrze noża jednakże, napotkawszy metalową zaporę w gorsecie dziewczyny, pękło zamiast wejść w jej piersi.
— Mniejsza z tem... — mruknął zabójca — zrobiłem co należało.
Dostrzegłszy zegarek z łańcuszkiem na staniku Łucyi zerwał go i zabrał, poczem przeszukawszy kieszenie jej sukni wyciągnął znajdujący się tam pugilaresik.
— Tym sposobem — mruknął — sprawa pójdzie na rachunek złodziei.
I pobiegł ścieżką, ciągnącą się pod kępą drzew, którą na chwilę przed tem szła roznosicielka chleba. Nagle zwolnił kroku i zatrzymał się, nasłuchując. Na małej odległości przed sobą dosłyszał rozmowę i trzy ludzkie postacie ukazały mu się w ciemności. Nędznik uskoczył na bok ze ścieżki i biedź począł co sił wpoprzek przez pola uprawne, rzuciwszy po za siebie rękojeść złamanego noża. Trzy ludzkie postacie, które dojrzał Owidyusz, były to Joanna Fortier i pani Lebel wraz ze służącą.
— Upewniam panią, żem słyszała jakiś krzyk od strony drogi żelaznej, tam... naprzeciw nas... z końca tej ścieżki... krzyk przerażający, straszny okrzyk śmierci! — mówiła roznosicielka.
— Zdawało się pani — odpowiedziała zagadniona, której słuch był nieco przytępionym.
— Nie, ja się nie mylę, słyszałam ów krzyk wyraźnie.
— Może to świstała lokomotywa?
W tej właśnie chwili Owidyusz, chcąc uniknąć spotkania, zaczął uciekać przez pole.
Joanna to spostrzegła.
— Patrz pani... patrz! — wołała, wskazując na cień mknący w oddaleniu. Jakiś człowiek... człowiek, który nas spostrzegł, ucieka... Zbrodnię spełniono gdzieś w pobliżu! Krzyk, który usłyszałam, był krzykiem konającego.
Tu roznosicielka biedź szybko naprzód zaczęła.
Pani Lebel ze służącą szły zwolna. Joanna, biegnąc naprzód, słuch wytężyła. Przybywszy pod kępę drzew, do miejsca, gdzie się ów dramat rozegrał, przystanęła drżąca. Na ziemi u jej stóp leżało ciało jakieś bezwładnie. Pochyliwszy się, dotknęła palcami kartonu, który Łucya z rąk wypuściła. Dreszcz nerwowy wstrząsnął przybyłą od stóp do głowy. Myśl straszna, przerażająca, przebiegła jej umysł. Przypomniała sobie, iż w przeddzień dnia tego, przy spotkaniu Lucyi w tem samem miejscu, powiedziała jej ona, że nazajutrz wieczorem ma odnieść suknię do Garenne de Colombes. Karton, którego dotknęła ręką, mógł być owinięciem tej sukni. To ciało więc, leżące przed nią bezwładnie, miałożby być postacią młodej szwaczki? Na pół obłąkana, ze ściśniętem sercem, uklękła Joanna, zbliżając twarz swoją do tej nieruchomej postaci i unosząc jej głowę, by lepiej dojrzeć. Głuchy jęk wybiegł z jej piersi, gdy w zamordowanej poznała Łucyę.
— Co się stało? — pytała pani Lebel, nadchodąca ze służącą.
— Zbrodnia... morderstwo! — wołała roznosicielka przerywanym głosem. — Zabił ją ten nędznik, który uciekał przez pole... Łucyo! ach Łucyo! drogie me dziecię!...
I wdowa Fortier ze łkaniem, pochwyciwszy bezwładną rękę dziewczęcia, okrywała ją pocałunkami.
Pani Lebel i służąca drżały z przerażenia.
— Znasz więc pani tę nieszczęśliwą? — pytała pierwsza Joanna nie usłyszała zapytania. Uniósłszy bezwładne ciało leżącej, tuliła je do swych piersi. Nagle uczuła ciecz ciepłą, spływającą po palcach.
— Krew z niej uchodzi! — krzyknęła, kładąc zbroczoną rękę na piersiach dziewczyny. — Lecz serce jej uderza! — wołała z radością. — Ona jeszcze żyje!... Boże, mój Boże! okaż swe miłosierdzie! — A zwróciwszy się do pani Lebel: — Umierająca córka na panią oczekuje — dodała — opóźniać się nie możesz... pociąg odchodzi do Paryża... Śpiesz pani! Proszę cię tylko, powiedz na stacyi w Bois-Colombes, aby tu kogoś przysłano, któryby m dopomógł ratować tę nieszczęśliwy... Ja przy niej pozostanę...
— Opowiem wszystko... powiedz mi pani tylko czy znasz ją?
— Czy ją znam? — zawołała Joanna wybuchając łkaniem. — Tak... znam ją... i kocham jak własną mą córkę!..
— Lecz idźmy pani... speszmy... — wołała służąca — spóźnimy się na pociąg...
To mówiąc ujęła za rękę panią Lebel i uprowadziła ją spieszno.
Obie kobiety zdyszane, wystraszone, przybyły na kilka minut przed odejściem pociągu.
Dwóch żandarmów służbowych znajdowało się na stacyi.
— Panowie... panowie — wołała pani Lebel, zaledwie oddech pochwycić zdołając — okropna zbrodnia spełnioną została...
— Zbrodnia... gdzie... gdzie? — pytał brygadyer.
— Na drodze... na ścieżce biegnącej około plantu drogi żelaznej Saint-Germain.
— Zbrodnia jakiego rodzaju?
— Zamordowano młodą dziewczynę: pozostawiłyśmy przy niej naszą towarzyszkę...
— Dziewczyna ta umarła?
— Leży bezwładnie... krew z niej uchodzi!..
— Wskaż pani jasno nam miejsce...
— W pobliżu ścieżki, przecinającej pole... pod kępą drzew.
— To wystarcza... Jedziemy tam natychmiast.
— Trzeba jednak wziąść z sobą drążki, lub nosze, ażeby na nich przenieść tą nieszczęśliwą — mówiła pani Lebel.
— Biegnij, Larchand — rzekł brygadyer do drugiego żandarma — zbudź komisarza policyi. Weź nosze z żandarmeryi i dwóch ludzi... Ja idę zaraz na miejsce Żandarm pobiegł spełnić rozkazy.
Brygadyer podszedł ku pani Lebel.
— Nazwisko pani? — zapytał.
— Wdowa Lebel.
— Zajęcie?
— Jestem kapitalistką.
— Miejsce zamieszkania? zbrodni.
— Mieszkam we własnym domu przy drodze do Paryża numer 41. w. Garenne des Colombes.
Zapisawszy to wszystko, brygadyer udał się na wskazane miejsce wypadku.
Lokomotywa gwizdnęła, pociąg miał ruszyć za chwilę.
Służąca wróciła z kupionemi biletami i obie z panią Lebel przeszły na plant, wsiadając do wagonu.
Brygadyer podążając szybko, przybył wkrótce do Joanny, która wpół klęcząc podtrzymywała głowę zranionej. Biedne dziewczę żyło, lecz była pogrążoną w omdleniu.
Spostrzegłszy nadchodzącego brygadyera, roznosicielka zapomniała o trwodze jaką sprawiał jej zwykły widok żandarmów i powitała go okrzykiem radości.
— Ach! panie, przybywaj na pomoc... — wyrzekła. — To biedne dziewczę umiera!
— Jestżeś pani przekonaną, że ciężko ranioną została?
— Ma ranę zadaną w piersi... Nie wiem jak ona jest głęboką, lecz krew bezustannie spływa po mych rękach.. Trzeba ją ztąd wynieść najśpieszniej.
— Pomoc przybędzie natychmiast... Posłałem po komisarza, po nosze i dwóch ludzi.
— Ależ tu potrzeba doktora!.. — zawołała Joanna.
— Masz pani słuszność; komisarz pewno go z sobą przyprowadzi.
Wśród głębokiego milczenia nocy, zabrzmiał głos w oddaleniu.
— Brygadyerze... gdzie jesteś?
— Tu... tu! — odpowiedział zapytany, poznawszy głos swego podwładnego. — Idźcie za śladem płotu przy drodze żelaznej.
Wkrótce pośród ciemności ukazały się światła latarni; słychać było przyśpieszone stąpania.


V.

Larchaud zdyszany, z czołem oblanem potem, biegł, wyprzedzając gromadkę ludzi idących poza sobą.
— Otóż nadchodzi pan komisarz — rzekł żandarm — znalazłem go przy wieczerzy z doktorem Duval a wraz z nim i moi towarzysze z noszami.
— Dzielnieś się spisał Larchaud — wyrzekł brygadyer.
Wymienieni przybyli wkrótce na miejsce zbrodni. Komisarz policyi z doktorem, szli na czele. Za nimi postępowało czterech żandarmów, z których dwaj nieśli nosze, dwaj zaś inni trzymali w ręku latarnie. Ci ostatni zbliżywszy się, oświetlili całą grupę.
Blada, z zamkniętemi oczyma Łucya, niedawała znaku życia.
— Kto jest ta kobieta? — zapytał komisarz, wskazując na Joannę Fortier, tak bladą jak i zraniona, całą krwią pokrytą.
Brygadyer opowiedział szczegóły posłyszane od pani Lebel.
— Zatem pani znasz tą dziewczynę? — zapytał.
— Tak panie.
— Któż ona jest?
— Poczciwe, pracowite dziecko, mieszka w Paryżu, w tym samym domu gdzie ja zamieszkiwałam.
— Zkąd i dlaczego znalazła się o północy w tak bezludnem miejscu?
— Jest szwaczką, odnosiła suknię balową żonie pana mera. Widzisz pan karton opróżniony tuż przy niej.
— A pani zkąd się tu wzięłaś o tej godzinie?
Joanna wyjaśniła powód swego przybycia.
Komisarz uznał powód ten za dostateczny, tem więcej, iż zgadzał się on z wyjaśnieniem pani Lebel.
— Opowiedzże nam pani, co widziałaś... słyszałaś?.. — pytał dalej.
Joanna powtórzyła w krótkości to wszystko, o czem już wiedzą czytelnicy.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, powodem zbrodni była kradzież — wyrzekł komisarz. — Człowiek, któregoś pani dostrzegła uciekającego w nocy przez pole, był niewątpliwie zabójcą. W obecnej porze niemożliwem nam jest śledzić go. Od jutra rozpoczniemy poszukiwania. Ów nędznik należy z pewnością do bandy łotrów, jaka od miesiąca operuje po wsiach nocami; mam nadzieję, że on wymknąć nam się nie zdoła.
— Jakiż twój wyrok doktorze, co do ranionej? — zapytał.
— Rana, pomimo, że jest ciężką — rzekł lekarz — zdaje mi się, iż nie jest śmiertelną.
— Oby Bóg wysłuchał słów pańskich! — zawołała z płaczem Joanna.
— Fiszbiny gorsetu, odbiły cios, ocalając życie dziewczęcia — rzekł doktór. — Mam nadzieję, iż ostrze narzędzia w głąb płuc przeniknąć nie zdołało.
— A toż co? — zawołał komisarz, dojrzawszy przy świetle latarni połyskujący na ziemi jakiś metalowy przedmiot, który podniósł.
— Otóż połowa złamanego noża — rzekł doktór — jakiego użył morderca. To ostrze, niosąc powtórny cios, napotkało bryklę stalową w gorsecie, oto tu... patrz pan... i o nią się złamało.
— Opatrzność czuwała nad biedną! — szepnęła matka Eliza.
— Niepodobna nam teraz rozpoczynać śledztwa... Cóż zrobimy doktorze? — pytał komisarz dalej.
— Trzeba przenieść to dziewczę na noszach z najwyższem staraniem.
— Niechaj ją do mnie przeniosą — wyrzekł komisarz. — Mam wolny pokój, ta poczciwa kobieta — dodał, wskazując na Joannę dozorować ją może.
— O! tak... ja nie opuszczę jej!.. — wołała roznosicielka.
— Spieszcie się zatem... — rzekł doktór. — Zrobię opatrunek tymczasowy, a jutro rano zobaczym.
Komisarz wydał rozkazy. Łucyę wciąż bladą, bez życia złożono ostrożnie na noszach, poczem cały ów smutny orszak wyruszył drogą do Bois-Colombes.
Podczas wędrówki komisarz zadawał różna pytania Joannie, na które jasno odpowiadała. Przybyli nareszcie do domu, w którym Łucya znalazła gościnność.
Żona komisarza, wraz ze służącą pośpieszyły przygotować łóżko dla dziewczęcia. Skoro na nim Łucyę złożoną, doktór wysondował ranę, upewniając, iż się nie mylił, twierdząc pierwotnie, że rana nie była śmiertelną, przystąpił więc do opatrunku, w czasie czego komisarz i brygadyer przeszukiwali suknię dziewczęcia.
— Wyraźnie dla kradzieży usiłowano ją zamordować — rzekł żandarm. — Kieszenie w sukni przewrócone na odwrotną stronę, jak i butonierka rozerwana na staniku, świadczą, że zerwano jakiś przedmiot, który się na niej znajdował.
— Zegarek panie... — rzekła Joanna — brała go zawsze wychodząc.
Zaczęto spisywać protokół i około trzeciej nad ranem rozdzielono się, pozostawiając ranioną i wciąż omdlałą Łucyę pod pieczą matki Elizy.
Komisarz odsysając żandarmów, polecił im, aby nazajutrz równo ze dniem znajdowali się na miejscu spełnionej zbrodni, dokąd i sam przybyć postanowił.
Owidyusz Soliveau w mgnieniu oka przebiegł drogę, wiodącą do Paryża i z całą szybkością wpadł do Courbevoie, gdzie Harmant nań oczekiwał.
Przybywszy do bocznych drzwi fabryki, znalazł je otwartemi.
Garaud rozgorączkowany i drżący, oczekiwał go w progu, zapytując ledwie dosłyszanym głosem.
— I cóż?
— Spełnione — odparł Soliveau. — Trzeba nam wracać do Paryża... Lucyan Labroue jest teraz wdowcem z lewej ręki. Pozostaje mu tylko zaślubić twą córkę w obec mera.
Zamknąwszy drzwi, udali się obaj do gabinetu, a jednocześnie turkot powozu dał się słyszeć na zewnątrz.
— Co to jest? — zawołał wytężając słuch Owidyusz.
— Mój powóz zajeżdża, według wydanych rozkazów.
Soliveau pośpieszył z przebraniem, a włożywszy zdjęty z siebie ubiór w walizę, wsunął do kieszeni zegarek i pugilaresik, Łucyi skradziony.
— Jestem gotów... — rzekł, biorąc w rękę walizkę.
— Więc jedźmy.
Garaud zgasiwszy światła, wyszedł przez bramę z Owidyuszem.
Powóz oczekiwał w ulicy. Wsiedli weń oba.
— Gdzie chcesz, abym cię zawiózł? — pytał przemysłowiec.
— Na bulwary w Batignolles, ztamtąd będę miał blisko do siebie.
— Na bulwar Batignolles... — zawołał Harmant na woźnicę.
Konie szybko pomknęły, nie zatrzymawszy się, aż w miejscu wskazanem, gdzie obaj złoczyńcy się rozłączyli.
Garaud powrócił do pałacu.
— Marya ocalona nareszcie!.. — myślał — jej rywalka już nie istnieje. Niezadługo u stóp mej córki ujrzę Lucyana Labroue.
Owidyusz zaś udając się do łóżka powtarzał:
— Teraz kochany kuzynie trzeba nam uregulować rachunek, a będzie on potężnym... uprzedzam!


∗             ∗

Równo ze świtem komisarz policyi z Bois Colombes wraz z sekretarzem i żandarmami przybył pod kępę drzew na miejsce, gdzie Łucya upadła pod morderczym ciosem, ręką Owidyusza zadanym.
Śledztwo wykazało, że zbrodniarz czatował, leżąc w krzakach, gdzie ślad był widocznym, czekając na którego z przechodniów. Co do rękojeści noża, przy którym trzymała się połowa ostrza, drugiej połowy odnaleść niepodobna było. Rozpoczęto przeszukiwania na drodze Bois de Colombes.
Doktór przybył do łoża chorej, która po długich godzinach omdlenia, zaczęła odzyskiwać wreszcie przytomność.
Łucya otwarłszy oczy, powiodła w około siebie zrazu niepewnem, następnie nlespokojnem spojrzeniem. Zmarszczyła czoło, myśli jej wyraźnie pracować zaczęły. Nagle spostrzegłszy matkę Elizę, chciała wydać okrzyk radości, lecz tenże powstrzymany bólem, zamarł na jej ustach.
Joanna pochyliła się ku niej.
— Poznajesz mnie drogie dziecię? — pytała.
— Tak... tak! — odrzekła Łucya słabym głosem — lecz nie znam miejsca, w którem się znajduję... Nigdy tu nie byłam... Gdzie ja jestem?
— Znajdujesz się w mieszkaniu pana komisarza policyi, z Bois de Colombes.
Słowa te przywiodły na pamięć dziewczynie wszystko, co zaszło nocy poprzedzającej.


VI.

Komisarz zbliżył się teraz do chorej.
— Zostałaś pani ranioną — rzekł — obowiązkiem było z mej strony dać ci w mym domu schronienie.
— Tak... tak!.. przypominam sobie... — szepnęło dziewczę. — Zanosiłam suknię balową do Garennes... Wracając, szłam drogą przez Bois Colombes, dążąc na pociąg odchodzący do Paryża... gdy nagle, jakiś człowiek wypad! z zarośli i zadał mi cios w piersi. Odtąd, aż do chwili, gdym otworzyła oczy ciemność mój umysł zalega.
— Czyś nie dojrzała oblicza tego człowieka, który w ciebie uderzył?
— Nie panie... Noc była zbyt ciemna.
— Miałaś na sobie zegarek... nieprawdaż?
— Tak... złoty zegarek z łańcuszkiem.
— I pugilaresik?
— Również.
— Cóż w nim było?
— Trzydzieści franków i bilet na powrotną jazdę drogą żelazną.
— Widocznie więc dla ułatwienia kradzieży zabić cię usiłował. Wszystkie zegarki jednak mają wyryte wewnątrz numera. Pamiętasz numer tegoż?
— Nie panie.
— Gdzie go kupiłaś?
— Otrzymałam go w podarunku. Wiem jednak, że został nabytym w sklepie zegarmistrza, przy ulicy św. Antoniego, na rogu, przy passażu Guêmenie.
Komisarz zapisywał otrzymane szczegóły.
— Czy mógłbym prosić — dodał — o nazwisko osoby, której ten zegarek został sprzedanym?
— Owszem... wyjawię je panu. Jest nim mój narzeczony, Lucyan Labroue.
Komisarz zapisał to nowe objaśnienie.
— Ów nędznik, morderca — rzekł — będzie się starał zapewne sprzedać ukradziony zegarek. Znając numer tegoż, wpadniemy na jego ślady.
— Muszę być ciężko ranioną — wyrzekła Łucya — ponieważ bardzo cierpię.
— Pojmuję, że cierpisz, me dziecię — rzekł lekarz — rana jest głęboką, nie grozi ci jednak niebezpieczeństwo i mam nadzieję, że wkrótce zagojoną zostanie. Szczęśliwy traf zdarzył, że ta zacna, znajoma ci kobieta szła drogą w owej chwili, gdyś padła pod ciosem mordercy. Inaczej zmarłabyś na miejscu skutkiem upływu krwi.
— Ach! dobra matko Elizo, tobie więc zawdzięczam me życie! — wołało dziewczę, wyciągając ręce ku roznosicielce.
Joanna przytuliła Łucyę do serca.
— Od jak dawna tu jestem? — pytała chora dalej.
— Od wczoraj.
— Czy nie mogłabym być przewiezioną do Paryża?
— Zezwolisz na tę podróż, doktorze? — ozwał się komisarz.
— Możnaby zresztą, ale wieczorem dopiero, po ścisłem opatrzeniu rany — rzekł lekarz.
— Matko Elizo, nie opuścisz mnie, wszak prawda? — pytała chora.
— Nie, moje dziecię. Chciałabym jednak pójść do piekarni, uprzedzić pryncypała o tem, co zaszło. Będę się starała wrócić jaknajprędzej.
— Tak... w rzeczy samej, powiadomić go trzeba; idź więc, lecz wracaj co rychlej...
— Bądź spokojną — rzekł komisarz do chorej — nie pozostaniesz tu samą. Moja żona będzie przy tobie do chwili powrotu tej pani.
— Ach! jak pan jesteś dobrym... — szeptała Łucya z rozrzewnieniem — dziękuję, stokroć dziękuję!
— Idź więc, moja zacna kobieto — rzekł, zwracając się do Joanny. — Zostawiasz chorą pod tkliwą opieką.
Roznosicielka chleba, ucałowawszy Łucyę, wyszła z pośpiechem, podążając na stacyę drogi żelaznej.
Przy wejściu na ulicę Delfinatu zatrzymała się jak wryta. Na okiennicach mieszkania, jak również i na drzwiach piekarni dojrzała przyklejoną kartę tej treści:

Zamknięto z powodu śmierci właścicielki.

Joanna ze ściśniętem sercem weszła do mieszkania znajdującego się za sklepem, gdzie zastała panią Lebel, Lebreta i służącą. Płakali we troje.
— Skończone, matko Elizo — rzekł piekarz przerywanym głosem — ma biedna żona umarła...
— Przebacz mi pan, panie Lebret — odparła ze łzami w oczach roznosicielka — przebacz, żem nie mogła tu znajdować się wczoraj.
— Moja teściowa opowiedziała mi wszystko... Jesteś zupełnie wytłumaczoną, Elizo. Żona przywoływała cię przed zgonem... Chciała cię widzieć koniecznie... Bardzo cię kochała. Wszak nie opuścisz mnie? — mówił dalej — zostaniesz roznosicielką jak przedtem?
Joanna łkała.
— Chciałam prosić cię, panie Lebret — wyjąkała po chwili — byś mi udzielił pozwolenie na wyjazd do Bois Colombe, przyrzekłam biednej ranionej, iż dziś powrócę do niej.
— Idź... chętnie na to się godzę.
— Jakże się ma to dziewczę? — pytała pani Lebel.
— Nieco lepiej. Rana, pomimo, iż jest głęboką, nie grozi niebezpieczeństwem. Powrócę tam, aby biedną Łucyę przywieźć dziś wieczorem do Paryża.
— Jedź więc, nie zwlekaj — rzekł Lebret. — Piekarnia przez dwa dni będzie zamkniętą; służąca zastąpi cię w roznoszeniu chleba, który piec będą u mego sąsiada.
— Jutro zrana przyjdę tu i obejmę mą służbę — odpowiedziała Joanna; — chcę być obecną podczas pogrzebu i odprowadzić na cmentarz mą panią, która mi tyle względów okazywała.
Słowa te wywołały łzy z oczu męża i matki zmarłej.
Roznosicielka oddaliła się zwolna. Po drodze wstąpiła na filiżankę kawy do mleczarni, poczem udała się na pociąg drogi żelaznej.
Była blisko trzecia, gdy przybyła do łoża chorej. Łucya spała głęboko, żona komisarza przy niej czuwała.
Podczas gdy Joanna dojeżdżała do Bois Colombes, w pracowni pani Augusty panowało wielkie zaniepokojenie z przyczyny, iż Łucya nie przybyła jak zwykle dla złożenia sprawozdania z dokonanej roboty. Gdy czas upływał, a dziewczę nie ukazywało się wcale, pani Augusta posłała jedną z robotnic na ulicę Bourbon. Dziewczyna wróciła z oznajmieniem, że Łucya, wyjechawszy dnia poprzedniego do Bois Colombes, nie ukazało się więcej. Nieobecność jej do tego stopnia zatrwożyła modniarkę, że dla powzięcia wiadomości wysłała służącego do Colombes. Powrócił z oznajmieniem, iż młoda szwaczka wyszła od pani merowej o kwadrans na dwunastą w nocy, by odchodzącym pociągiem powrócić do Paryża.
Niepokój pani Augusty w trwogę się zmienił. Przekonaną była, iż Łucyę spotkał straszny jakiś wypadek; wyrzucała sobie, iż o tak późnej porze wysłała ją do Garenne. W całej pracowni mówiono jedynie teraz o tajemniczem zniknięciu dziewczyny. O siódmej wieczorem pani Augusta przywołała do siebie Amandę.
— Mam prośbę do ciebie... — wyrzekła.
— Co pani rozkażesz?
— Wyszedłszy ztąd, weź powóz na mój koszt i jedź na ulicę Bourbon dla przekonania się na miejscu, czy Łucya nie powróciła. Powróć tym samym fiakrem dla powiadomienia mnie o tem.
Amanda skrzywiła się zlekka, nie dając jednakże poznać swego niezadowolenia.
— Z chęcią to uczynię — odpowiedziała, poczem, zmieniwszy szybko ubranie, wyszła na ulicę, gdzie Owidyusz na nią oczekiwał.
— Znowu kłopot i utrudzenie daremne! — zawołała, podchodząc ku niemu.
— Gdzie? za czem?
— Ta sroka Łucya gdzieś nam zniknęła.
— Zniknęła? — powtórzył Soliveau z udanem zdziwieniem.
— Tak, mój kochany.
— Lecz w jaki sposób? kiedy?
— Po wyjściu z Garenne de Colombes o kwadrans na dwunastą nie ukazała się wcale.
— Miałażby paść ofiarą zbrodni lub jakiego wypadku?
— Obawiając się tego właśnie, pani Augusta posyła mnie do niej dla powzięcia wiadomości.
— Pojadę z tobą...
— Najchętniej, właśnie o to prosić cię chciałam.

VII.

Owidyusz przywoławszy fiakra rozkazał mu jechać na ulicę de Bourbon. Łotr ten chciał się dowiedzieć, czy Łucya została poznaną i czyli rozgłos o jej nagłej śmierci doszedł do domu, gdzie zamieszkiwała. Oczekiwał zatem niecierpliwie powrotu Amandy.
— Czy panna Łucya wróciła? — pytała szwaczka, podchodząc do okienka odźwiernej.
— Nie, pani; wszyscy mocno są tem zaniepokojeni. Jeżeli nie powróci do jutra rana, pójdę powiadomić komisarza cyrkułowego — odpowiedziała kobieta.
Amanda, którą mało to obchodziło, nie badała więcej.
— Trwożą się o tę świętoszkę — mruknęła — a ja zaręczam, że wprost ucieka z kochankiem. Ot wszystko!
— I cóż? — zapytał Soliveau, skoro wsiadła do powozu.
— Nie powróciła, nikt o niej nie wie. Wracajmy na ulicę św. Honoryusza, muszę powiadomić o tem, co mi zakomunikowano, panią Augustę, następnie pójdziemy razem na obiad.
Soliveau rozpromieniał radością. Był teraz pewien, że cios jego nie chybił.


∗             ∗

Jak wiemy, doktór w Bois Colombes pozwolił Łucyi powrócić do Paryża. Śpieszymy objaśnić, dlaczego nie powróciła w chwili, gdy Amanda z rozkazu właścicielki magazynu dowiadywała się o nią wieczorem.
Gdy Joanna Fortier przybyła do Bois Colombes, Łucya spała pod pieczą żony komisarza. On sam zmuszonym był wyjechać dla złożenia w urzędzie sprawozdania o wynikłym wypadku.
Sen Łucyi zrazu spokojny, zwolna nerwowym się stawał. Po przebudzeniu uległa silnej gorączce. Gdy doktór przyszedł odwiedzić chorą, zaniepokoił się tą nieprzewidzianą zmianą, mogącą sprowadzić smutne następstwa i oświadczył, że przewiezienie jej wobec tego na teraz niepodobnem się staje.
— Wszystko — rzekł — na co mógłbym pozwolić, to jedynie, aby ją przeniesiono gdzie do najbliższego szpitala, gdyby jej obecność państwu kłopot sprawiała.
— Nigdy nie zgodzę się na to! — zawołała żona komisarza — to dziewczę u nas pozostanie, będę je pielęgnowała jak własne swe dziecię.
Łucya spojrzeniem wyraziła podziękę mówiącej, zwracając wzrok ku Joannie Fortier. Roznosicielka zrozumiała znaczenie tego spojrzenia..
— Nie opuszczę cię, drogie, kochane dziecię! — mówiła. — Chciałabym jednak być jutro w Paryżu na pogrzebie pani Lebret.
— Pani Lebret umarła? — szepnęła Łucya zcicha.
— Tak, nocy dzisiejszej, po widzeniu się z matką.
— Dobra Elizo... — poczęło dziewczę słabym, przyciszonym głosem — ja nie chcę, ażebyś dla mnie miała utracić miejsce u pana Lebret, które ci daje możność wyżywienia się... Wracaj do swego obowiązku, ale przyrzeknij mi, iż codziennie przybędziesz do mnie choć na chwilę i będziesz przynosiła mi listy, jakie zapewne nadeszły na ulicę Bourbon.
— Uczynię, co żądasz — odpowiedziała Joanna. — A może zechciałabyś sama słów parę napisać?
— Zabraniam wszelkiego utrudzenia i natężenia umysłu — rzekł doktór.
— Ja więc napiszę za ciebie — mówiła roznosicielka, a zwróciwszy się do żony komisarza, dodała:
— To list do jej narzeczonego. Jest In w podróży obecnie i mocno zapewne niepokoi się, nie odbierając od niej wiadomości.
— Masz pani słuszność, trzeba go powiadomić o tem, co nastąpiło, dodaj pani jednakże, iż pannie Łucyi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo jak również, że wyleczenie nastąpi niezadługo.
— Co potwierdzam — odezwał się doktór. Ostrze nie dotknęło żadnego z organów; fiszbiny gorsetu odbiły cios, który przeciął jedynie ciało z jednego boku. Od dziś za osiem dni, jak mniemam, chora wstać będzie mogła.
Komisarz, wróciwszy z Paryża, wszedł do pokoju. Potwierdził zamiar swej żony, oddając się wraz z nią na usługi chorej.
Około dziewiątej wieczorem matka Eliza poczęła się zabierać do drogi, obiecując Łucyi, iż przybędzie nazajutrz i przyniesie jej listy, jakie nadeszły.
— Powiadom, proszę, o wszystkiem panią Augustę — dodało dziewczę.
— Tak — rzekł komisarz. — Ale zobowiąż ją pani, ażeby zachowała w tajemnicy szczegóły napadu, jakiego panna Łucya omal nie stała się ofiarą. Nie chcemy, ażeby ten fakt był znanym, rozgłoszonym i publikowanym w dziennikach. Naczelnik policyi, od którego właśnie powracam, żąda, aby najgłębsze milczenie otoczyło całą tę sprawę.
— Dlaczego? — pytał doktór.
— Dla bardzo prostej przyczyny. Nie słysząc o tym wypadku, łotry, plądrujący w naszej okolicy, bez obawy popełnią jaką nieroztropność, dzięki której schwytać ich będzie można. Mniemając, że ofiara lekko tylko ranioną została, z ufnością będą działali dalej. My zaś dobrą ich otoczymy strażą. Przyzwałem agentów z Paryża, będąc pewien, że od dnia dzisiejszego podróżni zmuszeni nocą wędrować przez ustroń naszą, nie będą potrzebowali obawiać się o życie. Powiedz zatem pani ot! krótko, że panna Łucya uległa wypadkowi, a nie zbrodniczej napaści.
Joanna, przyrzekłszy zastosować się do otrzymanych poleceń, odeszła. Oddana całkowicie ocaleniu Łucyi, nie pomyślała, że zbrodnia, popełniona na młodem dziewczęciu, może ją przywieść w charakterze świadka przed trybunał sądu i policyę, które dla znanych nam powodów napełniały ją nieprzezwyciężoną trwogą. Jadąc drogą żelazną do Paryża, przypomniała to sobie, pogrążając się w najsmutniejsze rozmyślania. Jeden wyraz, jeden gest niepewności albo wahania, mogły ją były zgubić już poprzedniego wieczoru, wiedziała bowiem od Lucyana Labroue, że rysopis Joanny Fortier, zbiegłej z więzienia w Clermont, rozesłanym został do wszystkich policyjnych oddziałów i brygad żandarmeryi. Drżała z przestrachu na myśl niebezpieczeństwa, któremu tak śmiało czoło stawiła, a z którem spotkać się jeszcze było jej trzeba. Dotąd najmniejsze podejrzenie.co do jej tożsamości nie obudziło się w umyśle komisarza. Zresztą, jak poznać można było Joannę Fortier w osobie Elizy Perrin, roznosicielki chleba, znanej w całym okręgu pod mianem matki Elizy? Widocznie Bóg się nią opiekował i nie odmówi jej nadal swej łaski. Myślała tak jadąc, zwolna niknęły jej obawy, a w półsennem marzeniu po wracała do Łucyi.
— Biedne, niewinne dziewczę, chciano ją zabić! — szepnęła. — Gdyby zamiast ją zastać ranioną, lecz żyjącą jeszcze, byłabym znalazła jej trupa, to stałoby się przyczyną mej śmierci!
Za przybyciem do Paryża, czując się mocno znużoną, udała się wprost do swego mieszkania. Odźwierna wybiegła radośnie na jej spotkanie.
— Ach! jak to dobrze, żeś przyszła, matko Elizo, udzielisz mi, być może, juką wiadomość o pannie Łucyi, co się z nią stało? — wołała. — Od wczorajszego wieczoru, gdy wyjechała do Garenne de Colombes, odwożąc suknię dla pani merowej, nie ukazała się więcej. Dwa razy przysyłano tu ze szwalni, pytając o nią. Nie wiesz pani, gdzie ona jest, co to znaczy?
— Lucya jest chorą... — odpowiedziała roznosicielka.
— Chorą? — powtórzyła odźwierna — ach! biedne niebożę... Lecz co jej jest? gdzie się znajduje?
— Idąc na stację w Bois Colombes wśród ciemnej nocy — potknęła się, upadła, zraniwszy się w bok silnie.
— Zraniła się? Boże wielki! może niebezpiecznie?
— Nie... szczęściem nie ciężko... niedługo wyzdrowieje. Za kilka dni będzie tu mogła powrócić.
— Jak to dobrze... uspokoiłaś mnie pani. Chciałam już uwiadomić komisarza policyi.
— To niepotrzebne... Należy jedynie zawiadomić panią Augustę. Pójdę jutro do niej.
— Lecz zkąd pani dowiedziałaś się o wypadku panny Lucyi?
— Przysłała posłańca do piekarni... Ale... prosiła mnie, aby zapytać, czy nie nadeszły tu jakie listy do niej.
— Jest jeden...
— Zabiorę go jutro, by jej doręczyć.
— A pani Lebret jakże się miewa? Nie przysłano nam dzisiaj chleba...
— Biedna kobieta zmarła ubiegłej nocy.
— Czy podobna? — zawołała odźwierna, wznosząc ręce ku niebu. — Była młodszą odemnie i zmarła... Otóż to życie człowieka!
Joanna pozostawiwszy kobietę rozmyślaniom nad znikomością ludzkiej egzystencyi, poszła do siebie, by udać się na spoczynek, którego bardzo potrzebowała.
Nazajutrz odbywszy swój zwykły obchód z roznoszeniem chleba, wróciła, aby przebrawszy się, towarzyszyć pogrzebowi pani Lebret. Przez ten czas drugi list nadszedł, od Lucyana. Joanna zabrała oba, a przed udaniem się na pogrzeb, poszła uspokoić panią Augustę, powtarzając jej historyę opowiedzianą odźwiernej.
Modniarka uwierzyła jej słowom w zupełności, wyrażając głęboki żal po nad dziewczęciem, jakie uważała za najlepszą ze swych robotnic.
Po pogrzebie, matka Eliza odjechała do Bois Colombes, gdzie Łucya oczekiwała jej z łatwą do zrozumienia niecierpliwością. Gorączka zmniejszyła się, rana powoli zabliźniać się poczynała. W ogóle stan chorej był nader zadawalniającym, o czem doktór powiadomił Joannę.

VIII.

Łucya czytała, a raczej pochłaniała o czynią listy, przyniesione sobie przez matkę Elizę. Oba one pochodziły od Lucyana. W ostatnim liście wyrzucał milczenie narzeczonej, które napawało go niepokojem. Łucya dała te oba listy do odczytania Joannie.
— Trzeba mu natychmiast odpisać, ażeby odpowiedź mógł otrzymać koniecznie jutro z rana.
— Lecz jeżeli ty mu odpiszesz, matko Elizo — dziewczę odpowie — zwiększy to jego obawy. Będzie sądził pomimo wszystko, żem chora niebezpiecznie.
— To prawda... Nie pomyślałam o tem... Jak więc uczynić?
— Ja sama do niego napiszę.
— Będąc tak chorą?
— Zdołam utrzymać pióro...
— Lecz doktór wzbronił ci tego surowo.
— Doktór nie potrzebuje o tem wiedzieć.
— A jeśli tem wysileniem pogorszysz swe zdrowia?
— Czuję się znacznie lepiej... To mnie nie znuży. Tam, na tym stole leży bibuła, papier i pióro. Zechciej mi podać to wszystko tu na łóżko i potrzymaj kałamarz.
Joanna uczyniła zadość prośbie chorej i Łucya drżącą ręką nakreśliła następujące wyrazy:

Ukochany mój Lucyanie!

„Chcę wyznać tobie całą prawdę, lecz się nie obawiaj, ponieważ przysięgam ci, iż nic nie ukrywam, czembyś mógł się zaniepokoić. Leżę w łóżku zraniona. Sam osądź, że rana nie może być ciężką, skoro pisać do ciebie jestem w stanie.
Stałam się ofiarą ohydnego zamachu; chciano mnie zabić dla okradzenia i zabrano mi przedmiot najdroższy w świecie, mój złoty zegareczek, jaki od ciebie w darze otrzymałam. Posłuchaj tedy, co zaszło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu opisała swoją wędrówkę do Garenne, napaść nieznajomego, upadek i omdlenie, oraz opatrznościowe nadejście matki Elizy i życzliwe przyjęcie, jakiego doznała w domu komisarza policyi z Bois de Colombes. Zakończyła list temi słowy:
„Za dwa, lub trzy dni, będę mogła wrócić do Paryża, do mego pokoiku, gdzie wszystko tak mi mówi o tobie i gdzie znów rozpocznę mą pracę. Nie troszcz się, nie jestem osamotnioną. Żona komisarza, niewypowiedzianie przyjemna i dobra osoba, otacza mnie swą pieczą, a zacna nasza matka Eliza odwiedza mnie codziennie.
„Nieszczęście, jakie mnie spotkało przyjmuję z rezygnacyą i nie uskarżałabym się na nie bynajmniej, gdybym mogła powtórzyć ci ustnie, iż kocham cię więcej, niż kiedykolwiek i kochać nigdy nie przestanę.

Twoja na zawsze Łucya.“

Ucałowawszy ów list, by tym sposobem przesłać z oddalenia pocałunek narzeczonemu, dziewczę wsunęło go w kopertę, a po napisaniu adresu oddała Joannie. Był czas ku temu, ponieważ właśnie doktór wszedł i dobrze, iż nie spostrzegł tego wykroczenia przeciwko danym poleceniom. Stwierdziwszy znaczne polepszenie w stanie zdrowia chorej, przepisał lekarstwo, polecając używać takowe co godzina dla szybszego wzmocnienia sił słabej.
Joanna przyniósłszy miksturę z apteki, odjechała do Paryża.
Lecz wróćmy do panny Amandy. Była ona w tym dniu nadzwyczaj rozdrażnioną. Oczekiwała bowiem w porze śniadania na przybycie mniemanego barona de Reiss, który nie ukazawszy się wcale, nie raczył nawet ją powiadomić, z jakiej przyczyny przybyć nie mógł. W ciągu dnia odebrała list z poczty od niego, w którym znajdował się bilet tysiąc frankowy.
W liście tym oznajmiał pan Arnold, iż znaglony nieprzewidzianemi okolicznościami, zmuszającemi go do natychmiastowego udania się w długą i daleką podróż, przesyła jej pożegnanie.
Amanda zmięła list w palcach gniewliwie, wyjąwszy zeń jednak tysiąc frankówkę, którą starannie schowała.
Czyż nagły ów wyjazd nie oznaczał ostatecznego zerwania?.. Byłaż ta jego podróż prawdziwą? Oto pytania, jakie zadawała sobie pognębiona, widząc zburzonemi od razu wszystkie swe nadzieje. Nie było sposobu przekonać się o prawdzie. Owidyusz żadnych wskazówek nie dostarczył w tym względzie.
Lepiej powiadomieni od panny Amandy nasi czytelnicy, zrozumieją, że tu chodziło o stanowcze zerwanie stosunków. Bilet tysiąc frankowy został jej nadesłanym, jako wynagrodzenie za udzielone co do Łucyi objaśnienia. Nie potrzebując już teraz panny magazynowej odsunął ją na bok, będąc przekonanym, iż nie zobaczy jej więcej. Mylił się jednak w-tym razie.


∗             ∗

Lucyan Labroue po odebraniu listu od narzeczonej, uczuł się strasznym ciosem dotknięty.
Łucya była bliską śmierci!.. Ofiarą zbrodniczego zamachu jakiegoś mordercy... Leżała, pognębiona cierpieniem, a on nie mógł być przy niej, aby ją pielęgnować, pocieszyć! Być może, myślał, iż dziewczę chcąc mu oszczędzić boleści ukrywało przed nim niebezpieczny stan swego zdrowia?
Lucjan doświadczał niewysłowionych cierpień moralnych. Co począć bowiem? Jechać do Paryża?.. Porzucić nadzór robót, jaki mu powierzono? Zdradzie zaufanie swego pryncypała? Mógłże to uczynić? Niepodobna było bez narażenia sobie Harmanta, bez ryzykowania się na utratę miejsca i zburzenia całej swojej przyszłości. Zmuszonym był wyczekiwać ukończenia robót w Bellegarde, poprzestając na tygodniowej korespondencyi z narzeczoną.
— Ach! gdybym był wolnym... jakżebym rad do niej pośpieszył!.. — mówił po uczynionem postanowieniu.
Z tego wszystkiego, co przytoczyliśmy powyżej, wynika, iż nikt nie podejrzewał prawdziwych powodów morderstwa... Wszyscy byli przekonanemi, iż cała ta sprawa została spełnioną dla kradzieży przez jakiegoś nocnego włóczęgę, zkąd Owidyusz i jego wspólnik Harmant, sądzili się być bezpiecznymi zupełnie. Obadwaj oni śledzili z uwagą ogłoszenia w dziennikach, by się przekonać, czyli publikowano o zbrodni w Bois de Colombes. Dzienniki milczały o tym wypadku, z czego obadwaj złoczyńcy mocno się czuli zadowoleni. Sąd nie poruszył się zarówno na odgłos sprawy, która nie sprowadziła śmierci ofiary, niestety albowiem podobne wypadki bardzo bywają częstemi w okolicach Paryża. Po złożeniu protokułu przez komisarza, żaden z sędziów śledczych nie udał się na miejsce zbrodni rozkazując podwoić jedynie baczność policyi, dla zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom w Bois Colombes i odszukania numeru skradzionego zegarka.
Po udzielonem przez Łucyę adresie zegarmistrza, odnalezienie tegoż trudnem nie było. Wypisano sobie numer tegoż, oczekując tylko chwili, gdy morderca przyszedłszy go sprzedawać, sam się odda w ręce sprawiedliwości.
W pałacu, przy ulicy Murillo, wszystko zwykłym szło trybem. Harmant powstrzymywał się w rozmowach z Maryą co do kwestyi mogących dotyczyć Lucyana Labroue. Młodzieniec również unikał w listach wymienienia córki pryncypała.
— Skoro Lucyan powróci — powtarzał sobie Jakób Garaud — i dowie się o zniknięciu swej narzeczonej, będę działał stosownie do wywołanego na nim tym wypadkiem wrażenia.
Marya pozostawała w jednakiem usposobieniu. Zamknąwszy się w sobie, usiłowała skryć własną boleść; nie wydawała najmniejszej skargi, nie uczyniła ojcu żadnej wymówki; mimo to on czytał w jej duszy, rozumiał to, o czem mówić nie chciała, zapytując samego siebie, czyli nie lepiej byłoby w istocie zawezwać Lucyana? Przyspieszając jednak ów powrót bez słusznych ku temu powodów, nie byłożby to wzbudzić podejrzenia? Czekał więc, jak mu roztropność nakazywała.
Dziesięć dni upłynęło. Łucya wyjechała z Bois Colombes, po złożeniu podziękowań, tak komisarzowi wraz z żoną za udzieloną sobie gościnność, jako i doktorowi za jego starania, poczem wróciła na ulicę de Bourbon ku wielkiej radości Joanny Portier i właścicielki szwalni pani Augusty.
Młode dziewczę zabrało się zaraz do pracy, pomimo, iż wszelkie utrudzenie surowo przez lekarza wzbronionem jej było, gdyż rana wbrew pozornemu wyzdrowieniu mocno niekiedy jej dokuczała.

IX.

Najpierwszą z robót, jakie Łucya rozpoczęła po przybyciu do swego mieszkania, było wykończenie kostyumów dla panny Harmant.
Marya, której znamy stan moralny i jej fizyczne cierpienia, pogrążona w ciężkim swym smutku mało kiedy wyjeżdżała, nie troszcząc się o zamówione toalety u pani Augusty, która powiadomiona o chorobie córki milionera, a tem samem przekonana, iż czas nie naglił, czekała cierpliwie na wyzdrowienie Łucyi.
Córka Pawła Harmant nie wiedziała o wypadku, jaki spotkał młodą robotnicę, a gdyby traf powiadomił ją o tem, nie byłaby przypuściła na chwilę, że to ona sama stała się bezwiedna sprawczynią tej zbrodni.
W kilka dni po przybyciu na ulicę de Bourbon, czując się nieco lepiej, Łucya posłała matkę Elizę do szwalni z zapytaniem jak ma postąpić z przymierzaniem ubiorów, zamówionych przez pannę Harmant.
Pani Augusta odpowiedziała, iż radaby, jeżeli Łucya może wychodzić, aby z takowemi udała się sama do pałacu przy ulicy Murillo.
Dziewczę pragnęło uniknąć tej przykrej konieczności. Zimna ironia Maryi, podczas jej ostatniej bytności, głęboko Łucyę dotknęła, obok czego jakieś nieokreślone przeczucie, jakiś głos wewnętrzny, powtarzał jej: Nie chodź tam. Wszak pani Augusta kazała ją prosić by się tam właśnie udała, a owa prośba oznaczała rozkaz z jej strony... Nie było zatem rady. Pójść było trzeba.
Nazajutrz przeto w towarzystwie Joanny Fortier, niosącej suknie w karton opięte, wybrała się około południa do pałacu, co było pierwszem wyjściem jej z domu.
Ciepłe wiosenne słońce jasno przyświecało, drzewa na skwerach okrytemi były świeżo rozpękłym liściem. Przyroda budziła się z długiej martwoty zimowej.
Mimo jednakże tak łagodnej pory Łucya czuła się mocno osłabioną.
— Możebyśmy fiakrem pojechały? — pytała roznosicielka.
— Nie; wolę iść pieszo — odrzekło dziewczę — być może, iż ta przechadzka wzmocni me siły, zresztą, czas jest tak pięknym... tak pogodnym...
— Czy zdołasz jednak zajść tak daleko?
— Spróbuję...
— Wesprzyj się na mojem ręku.
Łucya ujęła pod ramię Joannę i obie razem iść zwolna zaczęły.
Po przebyciu kilkunastu kroków, dziewczę nagle się zachwiało.
— Przewidywałam to — wyrzekła matka Eliza i zawoławszy fiakra, pomogła Łucyi w nim się umieścić, a siadłszy obok niej, rozkazała jechać na ulicę Murillo.
Powóz potoczył się ku mieszkaniu milionera.
Harmant wraz z córką, siedział przy śniadaniu, gdy kamerdyner oznajmił, iż ktoś z przybyłych chce się widzieć z panią.
— Ktoś... do mnie? — zawołała Marya zdziwiona. — Któż to taki?
— Szwaczka z magazynu pani Augusty. Przyszła dla przymierzenia pani kostyumów.
— Która ze szwaczek? — pytała Marya.
— Ta młoda robotnica, która tu już kilkakrotnie przychodziła do pałacu.
Córka milionera pobladła.
— Łucya? — wyrzekła drżącym głosem.
— Tak... ona to właśnie przybyła.
— Co!.. Łucya!! — zawołał Harmant — zerwawszy się nagle osłupiały.
Marya nie zrozumiała, nie mogła zrozumieć powodów trwogi swego ojca, widniejącej na jego obliczu.
— Obecność tej dziewczyny draźni go... — pomyślała.
— Ja jej nie przyjmę, mój ojcze... — głośno wyrzekła.
Słowa te oddziałały uspokajająco na umysł Harmanta; uczuł, iż mógł się zdradzić, przestawszy nad sobą panować.
— Łucya żyjąca... tu?.. Czy podobna?.. — pomyślał. — Owidyusz miałżeby więc skłamać bezczelnie?.. Bądź co bądź, należało się przekonać o tożsamości dziewczyny, a ztąd widzieć ją potrzeba było koniecznie.
Garaud pochyliwszy się ku córce, rzekł do niej z cicha:
— Nie mogłem pohamować wzburzenia, na wspomnienie tej dziewczyny, lecz widzę, że to było niesprawiedliwem.
— Jakto niesprawiedliwem?.. — pytała Marya.
— Tak... ponieważ to dziewczę nie wie.. że jest przyczyną twego cierpienia. Nie godzi się zatem odmawiać jej przyjęcia. Przychodzi ona tu jako szwaczka, przysłana z magazynu. Dlaczego więc i z jakich powodów miałaby zastać drzwi przed sobą zamknięte? Przyjmij ją dzisiaj jak zwykle, prosząc następnie pani Augusty, aby ci inną szwaczkę na przyszłość przysyłała.
— Jej widok jest dla mnie wstrętnym!.. — zawołała Marya.
— Przyzwij na pomoc osobistą swą godność, a przezwyciężysz ów wstręt bez trudu...
— Masz słuszność, mój ojcze.
Harmant zwrócił się do kamerdynera, oczekującego na dalsze rozkazy.
— Każ wejść tej robotnicy — rzekł.
— Jakto, tutaj ją przyjmiemy? — zawołała Marya.
— Dlaczego nie? Jeśli nie zechcesz przymierzać ubrania, każesz jej odejść pod jakimkolwiekbądź pozorem.
Niech wejdzie powtórzył, zwracając się do służącego.
Po kilku minutach Lucya ukazała się we drzwiach. Była śmiertelnie bladą, widocznie owładnięta wzruszeniem, zaledwie na nogach utrzymać się zdołała. Marya spostrzegła tę wielką zmianę, zaszłą w dziewczynie od ostatniego widzenia, lecz nie wzruszyło to jej bynajmniej.
— W jakim celu panna przychodzisz? — spytała dumnie.
— Przychodzę dla przymierzenia pani kostyumów — odrzekła Lucya słabym głosem. — Opóźniłam się z robotą, ale nie moja w tem wina. Uległam wypadkowi, a raczej zbrodni, co przez dni kilkanaście pracować mi nie dozwoliło.
Na słowa te drgnął Harmant.
— Zbrodni... powtórzyła Marya z zaciekawieniem.
— Tak, pani... usiłowano mnie zamordować...
— Zostałaś pani ranioną, być może? — pytał z udaną obojętnością Garaud.
— Tak... i dotąd jeszcze cierpię z przyczyny tej rany. Otrzymałam pierwsze uderzenie nożem w piersi, a drugi cios równie wymierzony byłby mnie zabił niechybnie, gdyby ostrze noża nie złamało się o stalowy pręt gorsetu... Temu to trafowi jedynie zawdzięczam me życie.
— W rzeczy samej traf to szczęśliwy, który należy błogosławić — rzekł Harmant. — Złoczyńca schwytanym został bezwątpienia?
— Nie, panie... Lecz mamy nadzieję, że wkrótce go ujmą..
Odpowiedź ta wywołała krople zimnego potu na czoło milionera, siłą woli jednakże pokrył wzruszenie.
— Udzieliłaś pani zapewne jakich wskazówek policyi? — Zapytał.
— Nie, ponieważ wśród nocy nie mogłam rozeznać postaci tego łotra. Był to niewątpliwie jeden z włóczęgów, czatujących w okolicach Paryża. Morderstwo nie było dlań celem, ale sposobem. Zabijał dla rabunku.
— A!... okradziono więc panią?
— Tak, panie, skradziono mi zegarek z łańcuszkiem i pugilaresik.
Od chwili ukazania się Lucyi w mieszkaniu, Garaud wpatrywał się w nią z wzrastającem zaciekawieniem. Śledził bacznie jej rysy twarzy, wyraz spojrzenia, wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu.
— To dziwne... — myślał — zdaje mi się, jak gdybym widział kiedyś tę twarz, słyszał ów dźwięk głosu...
Nagle światło zabłysło w jego pamięci.
— Wiem!... myślał dalej — jest to żyjący obraz Joanny Fortier, gdy była młodą.
Jakób Garaud nie mylił się bynajmniej. Ktokolwiek widział Joannę przed dwudziestu laty i obecnie Lucyę zobaczył, zmuszonym był przyznać dziwne podobieństwo, zachodzące pomiędzy tymi dwoma kobietami, a tak łatwe do wyśnienia!

X.

Jakób Garaud, stwierdzając wspomnione podobieństwo, przypomniał sobie, że w epoce wznieconego pożaru w Alfortville Joanna oddała swą córkę mamce na wykarmienie w Joigny; przypomniał zarazem, iż Marya mu powiedziała, że Łucya wychowaną została w przytułku dla opuszczonych dzieci. Myśl błyskawiczna przebiegła mu umysł.
— A gdyby to była ona? — zapytywał sam siebie.
Dziewczę, złamane znużeniem, szukało wzrokiem jakiego sprzętu, o który wesprzećby się mogło na chwilę. Spostrzegłszy to Harmant, podał jej krzesło.
— Pani jesteś osłabioną — rzekł — spocznij proszę.
Maryę uraziła boleśnie owa ojcowska uprzejmość.
— Nie będę dziś przymierzała kostyumów — szorstko odpowiedziała; — panna Lucya odejść więc może. Zresztą ubiera mnie ona od tak dawna, iż uważam to za niepotrzebne. Odbiorę te ubrania od pani Augusty w ciągu dwóch tygodni, nie pilno mi wcale.
Było to widoczne polecenie, by młoda szwaczka w pałacu nie ukazywała się więcej. Lucya dobrze je zrozumiała. Z sercem zranionem upokorzeniem wyszła z jadalni, unosząc w kartonach ubranie i odszukując daremnie w pamięci, w czem mogła przewinić, że panna Harmant, tak dla niej zrazu dobrotliwa, traktowała ją obecnie w sposób wyniosły i pogardliwy. Złączywszy się z matką Elizą, opowiedziała jej o doznanej przykrości.
— Nie zwracaj na to uwagi, me dziecię — rzekła roznosicielka. — Panna Harmant, jak ci wiadomo, jest mocno słabą, a choroby zaostrzają najłagodniejsze charaktery.
Szły obie w milczeniu drogą ku ulicy Bourbon.
Harmant, zostawszy sam z córką, zaczął z nią rozmowę.
— Wiesz, iż to młode dziewczę jest bardzo pięknem.
— Tak sądzisz, ojcze? — szepnęła Marya z boleścią. – Przyznajesz więc, nieprawdaż, że Lucyan może ją kochać?
— Pojmuję chwilowe jego upodobanie, podobne jednak miłostki zwykle krótko trwają. Jest to słomiany ogień, który zapłonąwszy żywo, przygasa, nie pozostawiając nic... nic... żadnego nawet wspomnienia. Ale... odebrałem list od Lucyana — dodał po chwili.
— Powraca? — pytała żywo Marya.
— Tak... w ciągu dni kilku.
— Czy pisał co o mnie?
— Pisze o tobie w każdym ze swych listów, winnaś więc zrozumieć, że nie czyniłby tego, gdybyś mu była obojętną.
— I sądzisz, że on kochać mnie będzie?
— Sądzę, że on już ciebie kocha.
— Tak... ty, ojcze, mówisz... Ale radabym usłyszeć to od niego.
— Wkrótce sam powie ci o tem.
Marya opuściła głowę, ciche westchnienie wybiegło z jej piersi. Wyrazy ojca przekonać jej nie zdołały.
— Opowiadałaś mi kiedyś zaczął Garaud — iż owa Łucya nie ma rodziców.
— Tak.
— Zkądże wiesz o tem?
— Wiem od niej samej. Będąc z nią przedtem w dobrych stosunkach, pytałam ją o historyę jej życia.
— Została ona wychowaną w przytułku dla opuszczonych dzieci?
— Tak.
— W Paryżu?
— W Paryżu... Zapisaną tam została pod numerem 9. Ależ mój ojcze, już raz ci o tem opowiadałam...
— Być może... Zapomniałem jednakże. I nie wie, przez kogo tam oddaną została?
— Nie wie.
— Lecz mogłaby się dowiedzieć?
— Starała się o to, ale bezskutecznie. Odmawiają udzielania wszelkich wskazówek opuszczonym dzieciom. Ale powiedz mi, mój ojcze, dlaczego zajmujesz się temi szczegółami?
— Ażeby się przekonać dokładnie, czy Lucyan Labroue, pochodzący z zacnej, powszechnie szanowanej rodziny, mógłby na seryo pokochać dziewczynę bez nazwiska, w przytułku wychowaną.
Tu Harmant powstał z krzesła.
— Do widzenia, moje dziecię, jadę do fabryki.
— Lecz wrócisz, ojcze, na obiad?
— Radbym... jeżeli mnie coś nieprzewidzianego nie zatrzyma. Gdybym nie przybył o zwykłej godzinie, nie czekaj na mnie.
Tu uścisnąwszy córkę, wyszedł.
Zdumiony niezwykłem podobieństwem młodej szwaczki do Joanny Fortier, wypytywał on Maryę o szczegóły pierwszych lat życia Łucyi. Myśl pewna dojrzewała w jego głowie. Posiadłszy obecnie niezbędne ku temu wskazówki, potrzebował co rychlej zobaczyć się z Owidyuszem Soliveau, aby mu donieść, że cios jego chybił, oraz, że ofiara żyje w dobrem zdrowiu.
Nie użył jednakże własnego powozu, lecz wsiadłszy do fiakra, polecił się wieźć na ulicę Clichy. Daremnie wszelako dzwonił do drzwi ogrodu. Nikt nie odpowiadał, Soliveau był nieobecnym. Harmant uderzył gniewnie nogą o ziemię. Po ominięciu złego humoru dobył z kieszeni notatnik, kreśląc na jednej z kartek te słowa:
„Jeżeli wrócisz dziś wieczorem przed piątą, przybywaj coprędzej do Courbevoie. Gdybyś zaś wrócił po szóstej, będę na ciebie oczekiwał wieczorem o dziesiątej w kawiarni de la Paix, na placu Opery. Rzecz pilna, niecierpiąca zwłoki.“
Wydarłszy tę kartkę, wrzucił ją do skrzynki od listów, umieszczonej przy drzwiach mieszkania Owidyusza, poczem kazał się zawieźć do fabryki.
Po zerwaniu stosunków z Amandą, Soliveau, dla którego bezczynność była nieznośną, zaczął znów uczęszczać do szulerni. Namiętność gry nanowo go opanowała. Nie mogąc z braku odpowiednich środków bywać w przyzwoitych klubach, chodził do pospolitych, gminnych kawiarni, stojących otworem dla każdego, gdzie osobiste przedstawianie się potrzebnem nie było. Musimy jednakże przyznać, że grał wstrzemięźliwie, ryzykując na stawkę drobne tylko kwoty pieniędzy. Właśnie tegoż dnia po śniadaniu poszedł do jednego z pomienionych zakładów. Pomimo ograniczonych stawek, przegrał przeszło sto franków. Nie mając przy sobie więcej pieniędzy, grać dłużej nie mógł, a powróciwszy do siebie około czwartej, według zwyczaju otworzył skrzynkę od listów. Znalazł tam kartkę swego pseudo-kuzyna, treść której mocno go zastanowiła.
— Cóż się tam znowu stało nieprzewidzianego? — powtarzał — jaki powód nagli go do tak pilnego zobaczenia się zemną?
Mocno zaciekawiony, a zarazem i niespokojny, napełniwszy swą wypróżnioną portmonetkę pieniędzmi, kazał się zawieźć do fabryki w Courbevoie. Stosownie do wydanego polecenia, został natychmiast wpuszczonym do gabinetu przemysłowca. Harmant z ponurym wyrazem twarzy siedział w zadumie.
— Jakaż żałobna fizyognomia — rzekł, wchodząc Soliveau. — Dowiedziałżeś się o śmierci którego ze swych przyjaciół?
— Nie o śmierć tu chodzi... — odparł głucho milioner.
— O cóż więc tedy?
— Skutkiem twej nieudolności, zostaliśmy wtrąceni w kłopot niesłychany.
— Mówiłem ci już, że nie mam zdolności do rozwiązywania zagadek. Mów jasno...
— Lucya żyje... — rzekł Garaud.
— Co? ona żyje?! — powtórzył Owidyusz, bledniejąc.
— Tak!
— To niepodobna... Mam silną rękę... Ostrze noża przebiło jej serce... Mylisz się, upewniam...
— Ja ją widziałem.
— Ty... widziałeś Łucyę żyjącą?
— Widziałem i rozmawiałem z nią nawet.
— Gdzie?
— U siebie, przy ulicy Murillo. Twój nóż osunął się po prętach gorsetu, zadając tylko ranę, z której już wyleczoną została tak dalece, iż się zajmuje swą pracą. Bardziej, niż kiedy, ta dziewczyna niweczy wszystkie me plany.
— Do miliona piorunów! — krzyknął Soliveau, zaciskając pięści — oto korzyść z wystawiania się na niebezpieczeństwo, widziała mnie bezwątpienia i poznać może!...
— Bądź spokojnym. Noc była zbyt ciemna, przestrach ją obezwładnił. Nie była w stanie złożyć policyi żadnego zeznania o człowieku, który w nią uderzył. Zbrodnię przypisano włóczęgom, krążącym wokoło Paryża.
— W takim razie można ponowić zasadzkę i lepiej ją tym razem przygotować.
— Strzeż się! zawołał Garaud. — Powtórny wypadek tego rodzaju wzbudziłby podejrzenia, a tego nam właśnie jaknajusilniej unikać należy.

XI.

— Porzucasz zatem tę sprawę? odstępujesz od niej? — pytał Soliveau.
— Porzucać sprawę, w której chodzi o życie mej córki?...
— Nigdy... nigdy w świecie!
— Masz więc plan nowy?
— Tak.
— Jaki?
Harmant podał wspólnikowi swojemu ćwiartkę papieru, na której nakreślone były następujące słowa
Lucya została oddaną w roku 1862-im lub 1863-im do przytułku dla opuszczonych dzieci w Paryżu, gdzie zapisano ją w księgach pod numerem 9-ym.“
— Cóż z tego? — pytał Soliveau.
— Jakto... nie rozumiesz?
— Nie!
— Potrzeba nam wiedzieć, przez kogo ona tam oddaną została.
— Coraz mniej rozumiem... Zdaje mi się, że tracisz już zmysły, mój stary! Na cóż znowu przydać się nam może wiadomość, kto oddał ją do przytułku? Nie będą chcieli powiadomić nas o tem, jeśli dokładnie nie opiszemy przedmiotów, jakie przy tem dziecku naówczas się znajdowały, a które zapisano w protokule.
— Trzeba nam właśnie wydostać wspomniany protokuł.
— W jaki sposób, ciekawym? Chyba go wykraść z przytułku?
— Za jaką bądź cenę ja muszę wiedzieć, czy się nie mylę.
— W czem?
— W przypuszczeniu, że Łucya jest córką Joanny Fortier, skazanej na dożywotnie więzienie.
— Zkąd przyszło ci to do głowy.
— Naprowadziło mnie na tę myśl najprzód jej imię. Córka Joanny Fortier nazywała się Lucya.
— Eh! dziecinniejesz...
— Następnie jej wiek...
— To jeszcze nie dowód.
— Wreszcie jej twarz, jej cała postać... dziwnie przypomina Joannę, gdy była młodą, są to jak gdyby dwie fotografie jednej i tej samej osoby.
— A! to rzecz inna i wielce ważna, jeśli się nie łudzisz...
— Podobne podobieństwo nadaje pewność, wzmacnia przypuszczenia. W roku 1861-ym Joanna Fortier była zawyrokowaną, Lucya oddaną została do przytułku również w 1861 lub 1862. Ma to łączność ze sobą. Mamka, nie otrzymując zapłaty, zaniosła ją do Paryża i po złożeniu zeznania w merostwie, oddała je na wychowanie radzie publicznego miłosierdzia.
— Brawo! doskonale!... Teraz zrozumiałem — zawołał Soliveau. — Ani słowa przeciw... to bardzo ważne!
— Trzeba więc działać.
— Bezwątpienia, lecz w jaki sposób? Powtarzam ci, że w przytułku dla opuszczonych dzieci nie udzielają objaśnień nikomu. Wiem napewno, że tak jest. Trzeba więc nam szukać wskazówek gdzieindziej.
— Dobrze, lecz gdzie?
— Czy nie pamiętasz nazwiska mamki, której Joanna Fortier oddała swe dziecię?
— Nie pamiętam.
— Ale wiesz może, gdzie ta kobieta mieszkała.
— W Joigny.
— A więc do Joigny udać się trzeba niezwłocznie. Ja podejmuję się tego, uczynię to dla ciebie.
— Kiedyżbyś wyjechał?
— Jutro zrana.
— Potrzebujesz może pieniędzy?
— Naiwne pytanie. Amanda wyssała ze mnie wszystko do szczętu...
Mówiąc to, Owidyusz kłamał bezczelnie, chciał jednak tym sposobem więcej uzyskać od Harmanta.
— Prócz tego — dodał — jest rzeczą pewną, iż korzystając z położenia, grubo za udzielone objaśnienia zapłacić sobie każą, lecz co to znaczy dla ciebie, który jesteś milionerem... Nie pożałujesz pieniędzy, gdy chodzi o szczęście twej córki.
Garaud, otworzywszy szufladkę w swem biurku, dobył paczkę biletów bankowych i wręczył takowe Owidyuszowi.
— Dziękuję! — rzekł tenże, chowając je z pośpiechem do kieszeni, bez przerachowania. — Jutro więc zrana jadę do Joigny.
Tu dwaj wspólnicy rozdzielili się.
Pogoda była przepyszną dnia tego. Był to jeden z owych czarownych uśmiechów wiosny, jakim ona budzi do życia odmłodzoną przyrodę.
Po wyjeździe ojca do fabryki, Marya rozkazała założyć konie do powozu. Potrzebowała powietrza, ruchu, jakiegokolwiek bądź roztargnienia, zkąd postanowiła zwiedzić pracownię naszego dawnego znajomego malarza Edmunda Castel.
Pomieniona wizyta ukrywała obok tego cel inny.
Edmund jak wiemy, mieszkał przy ulicy d’Assas, gdzie Marya była już parę razy zwiedzać jego pracownię.
Za przybyciem zastała artystę, wykończającego ostatecznie obraz, wykonany przed dwudziestu laty, a ofiarowany przezeń Jerzemu Darier.
Na małym stoliku, stał tekturowy konik, stanowiący jeden z akcessoryów obrazu.
Edmund Castel przyjął jaknajuprzejmiej pannę Harmant, ze smutkiem jednak patrzył się na nią, tyle wydała mu się być cierpiącą, zmienioną.
— Przybywasz pani do mnie bezwątpienia, z surową naganą?..
— Z naganą... za co... dlaczego? — pytała z uśmiechem.
— Za to, żem dotąd nie zrobił nowych nabytków dla galeryi, jaką pani zamierzasz utworzyć.
— Bądź pan spokojnym... Inny zupełnie jest cel moich odwiedzin. Przybywam, by prosić pana o małą przysługę...
— Jestem na pani rozkazy... O cóż chodzi?
— Zwykle składam mojemu ojcu podarunek, w rocznicę jego urodzin. Ów dzień nadchodzi za dwa miesiące... Zgadnij więc pan, jaki mam zamiar?
— Pragniesz pani złożyć być może w tym roku swój portret panu Harmant... nieprawdaż?
— Doskonale... odgadłeś pan! Liczę, że chcesz stać się moim współpracownikiem w tej sprawie...
— Najchętniej! Mam wprawdzie wiele robót rozpoczętych, lecz je odłożę dla pani.
— Ach! jak pan jesteś uprzejmym!..
— Nie zasłużyłem na tę nazwę... od pani jednak z przyjemnością ją przyjmuję. Czy pani życzysz sobie portretu w całej postaci?
— Tak panie.
— A w jakich rozmiarach?
— Wybór od pana zależy.
— Być może, ta wielkość podoba się pani? — rzekł Castel, zbliżając się do obrazu, przedstawiającego chwilę uwięzienia Joanny Fortier na probostwie i wskazując na jej główną postać, szkicowaną z natury.
— Jak ten? — powtórzyła Marya, idąc za artystą — dobrze... zgadzam się na to. I przez chwil kilka stała przed obrazem, wpatrując się weń z zajęciem.
Nagle pomimowolnie zadrżała.
— Gdy byłam tu poprzednio u pana — pytała — czy obraz ten znajdował się w pracowni?
— Był... lecz stał na uboczu... Dlaczego jednak o to pytasz mnie pani?
— Ponieważ go niedostrzegłam, mimo, iż on w dziwny sposób przykuwa mą uwagę. Gdybym go była widziała byłby mnie uderzył pewien szczegół, jaki dziś silne na mnie wywarł wrażenie.
— Cóż takiego?
— Twarz tej kobiety, stojącej pośród żandarmów...
— Ta twarz przypomina pani kogoś ze znajomych?
— Tak... zadziwiającem jest to podobieństwo...
— Do której z osób sędziwych? — pytał żywo artysta.
— Przeciwnie, do osoby młodej zupełnie, mającej około dwudziestu dwóch lat wieku. Jest nią szwaczka od pani Augusty, mojej modniarki?
— Jakże się ona nazywa?
— Łucya... pan ją znasz może?
— Nie pani... nie znam jej wcale. Gdzież mieszka ta Łucya?
— Przy ulicy Bourbon, numer 9.
— Nie znam jej — rzekł Castel, myśląc jednocześnie. — Dziewczę, które kocha Lucyan Labroue ma imię Łucya i mieszka zarówno przy ulicy Bourbon.
— Na świecie spotykamy pełno dziwnych podobieństw ― rzekł głośno. — Zatem pani życzysz sobie mieć portret tej wielkości? — dodał, zmieniając przedmiot rozmowy.
— Tak... radabym panie. A ileż posiedzeń odbyć będzie trzeba?
— Pięć... lub sześć...
— Raczysz pan oznaczyć godziny?
— Wybór ich zostawiam pani. Jestem na jej rozkazy... Z domu obecnie nie wychodzę prawie.


XII.

Kiedyż więc rozpoczniemy pierwsze nasze posiedzenie? — pytała Marya dalej:
— Pojutrze... jeśli to pani nie uczyni różnicy.
— Dobrze... przybędę około drugiej w południe, a teraz uciekam.
— Czemu tak prędko?
— Ponieważ przeszkadzam panu w jego pracy.
— O! nie... bynajmniej. Gdy pani weszłaś, miałem właśnie odpocząć nieco. Proszę więc... zechciej mi poświęcić chwil parę na miłą pogadankę.
— Chętnie... lecz o czem mówić będziemy?
— O pani.. Jestżeś zadowoloną ze swego pobytu w Paryżu?
— Tak, dosyć... Wyobrażałam sobie jednak, iż to miasto jest weselszem, bardziej ożywionem...
— Żałujesz więc pani Ameryki?
— Są chwile w rzeczy samej, gdzie radabym widzieć jej piękne niebo, jej świetną, bogatą przyrodę.
— New-Jork jest rodzinnem miastem pani... nieprawdaż?
— Tak panie... przy urodzeniu, utraciłam matkę, która była piękną i dobrą jak anioł, o czem mi często mówi mój ojciec.
— Lecz ojciec pani nie jest amerykaninem? — mówił Edmund dalej, badając niepostrzeżenie dziewczynę.
— Nie... on jest francuzem, pochodzącym z Burgundyi. Mój dziadek, ojciec mej matki, Jan Mortimer, odkrywszy w nim znakomite mechaniczne zdolności, uczynił go swoim wspólnikiem, oddając mu zarazem swą córkę za żonę.
— Dziadek pani był sławnym wynalazcą?
— O! tak... tak panie. Zarówno on, jak i mój ojciec poczynili znakomite odkrycia w dziedzinie mechaniki.
— Ojciec pani, o ile słyszałem, wynalazł maszynę do szycia?
— Tak jest... milczącą, zarówno jak i maszynę do gilloszowania.
Na te słowa Edmund zadrżał.
— Maszynę do gilloszowania? — powtórzył.
— Arcydzieło... jak mówią... Przyniosła mu ona miliony!..
— Jak długo pan Harmant mieszkał w Ameryce?
— Przez lat dwadzieścia dwa prawie.
— A w którym roku, przybył do New-Jorku?
— O ile wiem, w 1861.
— Dla zebrania tak kolosalnego majątku musiał wiele pracować?
— Dziadek mój był bardzo bogatym.
— Wynalazcy prawdziwie uzdolnieni, szybko się zbogacają w Ameryce... Być może, iż pani powrócisz tam kiedy?..
— Nie sądzę...
— Dlaczego?
— Mój ojciec nie zdecydowałby się nigdy, powtórnie na opuszczenie rodzinnego kraju, z którym wiąże go tyle interesów — odpowiedziała Marya, rumieniąc się z lekka.
— To prawda, lecz mogą znaleść się okoliczności...
— Jakie?
— Przypuśćmy... małżeństwo pani...
— Och! — zawołała żywo — nie zaślubiłabym nigdy amerykanina.
— Więcej masz pani dla francuzów sympatyi?
— Bez porównania! Zresztą, wszak jestem sama z ojca francuzką.
— Gdym po raz ostatni miał honor widzieć panią u Jerzego Darier — mówił Edmund dalej — przekonania, jakie natenczas posłyszałem przez ciebie wyrażonemi, zaszczytne mi o niej dają wyobrażenie.
— Przekonania... — powtórzyło dziewczę — o cóż to chodziło... — niepomnę.
— Była natenczas mowa o Lucyanie Labroue.
Marya mocno się zarumieniła.
— Nie byłoż to panie rzeczą zupełnie naturalną? Wszak obowiązkiem tych, którzy coś posiadają, jest według mnie, przychodzić z pomocą, nic nie posiadającym.
— A ojciec pani, czy potwierdził jej zdanie?
— Tak... mój ojciec zaproponował współkę panu Labroue.
— Poszedł więc za radą pani, czego mu z serca winszuję, ponieważ Lucyan jest człowiekiem najzacniejszego charakteru, a obok tego zdolnym i pracowitym bez miary.
— Sądzę więc, że prędzej lub później nakłoni się do przyjęcia propozycyi mojego ojca.
— Jakto... zatem odmówił? — pytał zdumiony artysta.
— Tak... prosił o pozostawienie mu czasu do rozważenia.
— Dlaczego? W obec tak świetnych propozycyj...
— Być może, iż wielka skromność z jego strony przedstawia mu je nazbyt świetnemi.
— Do pani należałoby skłonić go ku przyjęciu tejże. Podobnemu jak pani adwokatowi, sądzę, odmówićby nie mógł...
Marya nic nie odrzekłszy na to ostatnie zdanie, westchnęła z cicha.
Zrozumiał Edmund, co działo się w sercu biednego dziewczęcia.
— Jakto... już chcesz mnie pani opuścić?.. — rzekł, widząc, iż podniosła się z krzesła.
— Czas mi powracać. Gdybyś pan wypadkiem spotkał mojego ojca, nic nie mów proszę o niespodziance, jaką dlań przygotować zamierzam.
— Dochowam tajemnicy... upewniam.
— Do widzenia, zatem pojutrze...
Malarz, wyprowadziwszy pannę Harmant, siadł przed obrazem.
— To podobieństwo Lucyi do Joanny Fortier... rzecz dziwna!.. — wyszepnął. Łucya jest dziecięciem, wychowanem w przytułku... i właśnie ma lat dwadzieścia dwa.
Tu zagłębił się w zadumie, utrwalając w pamięci to wszystko, co usłyszał od córki milionera.


∗             ∗

Owidyusz, jak słyszeliśmy, powiedział Harmantowi: Pojadę jutro do Joigny i rzeczywiście nazajutrz o godzinie szóstej, minut trzydzieści, wsiadł na pociąg Liońskiej drogi żelaznej. O dziewiątej przybył do celu swojej podróży.
Wiadome poszukiwania, jakie miał czynić, nie były łatwemi do wykonania, pewien siebie, nie wątpił o dobrym skutku, ufny w wrodzoną sobie zręczność i przenikliwość.
W rzeczy samej, przebywał on z zadziwiającą łatwością najbardziej pogmatwane zapory i gdyby los był mu pozwolił umieścić się w służbie prefektury, znakomitym zostałby policyantem.
— Nie będzie to bardzo dogodnem, ni łatwem — myślał sobie, jadąc. — Mniejsza z tem jednak... rezultat otrzymać muszę... Idę szukać igły w stogu siana, przy wybieraniu jednak okruchów zdźbło za zdźbłem, igła nareszcie da się odnaleźć. Przede wszystkiem jednak, trzeba sił nabrać do rozpoczęcia tej sprawy, głód mi dyabelnie dokucza, idę na śniadanie.
Tu wyszedłszy ze stacyi z walizką w ręku, wsiadł w hotelowy omnibus, który go zawiózł w sam środek Joigny, ładnego miasteczka na pagórku położonego, u stóp którego Yonn’a, toczyła przejrzyste swe fale.
Otrzymawszy pokój w hotelu pod Łabędziem, przebrał się, rozkazując podać obfite śniadanie.
Jedząc i pijąc, układał plan swojej kampanii.
— Odnaleźć mamkę, jeżeli jeszcze żyje — powtarzał — oto najgłówniejsze teraz zadanie. Odnaleźć, bez wskazówek, jest to płynąć w ciemnościach, bez steru, bez żagla. Niewiem nawet jej nazwiska... to sęk! Wszak w takiej małej mieścinie, wszyscy się znają... Chociaż dwadzieścia jeden lat odtąd minęło, trafię być może na ślady córki Joanny Fortier.
Owidyusz będąc Burgundczykiem wiedział, że i w Burgundyi mieszkały kobiety trudniące się przyjmowaniem dzieci na garnuszek, karmiąc je bądź to koziem mlekiem, bądź smoczkiem.
Kazawszy sobie podać adres jednej z takich kobiet, mieszkającej na końcu miasta, udał się do niej.
Pani Noiret, tak nazywała się karmicielka, była w polu gdy Soliveau przyszedł do niej.
W izbie piszczało z pół tuzina niemowląt, pozostawionych pod nadzorem czternastoletniej dziewczyny.
Owidyusz zmuszonym był czekać blisko godzinę na przybycie wychowawczyni.
Wszedłszy do izby, zmierzyła podejrzliwym wzrokiem nieznajomego.
— Co pan chcesz? — spytała.
— Radbym z panią pomówić — odrzekł Soliveau.
— Jeżeli pan zamierzasz proponować mi przyjęcie dziecka, nie trudź się daremnie, mam tego dosyć...
— Nie chodzi tu bynajmniej o przyjęcie dziecka, lecz o udzielenie mi kilku objaśnień.
— Jest to godzina, gdzie trzeba pójść krowy wydoić. Nie mam czasu — odpowiedziała.
Z powyższej rozmowy widzimy, że pani Noiret, wieśniaczka czterdziestoletnia, nie była wcale uprzejmą.
Owidyusz postanowił ją ułagodzić.
— Wynagrodzę panią rzekł za czas stracony.
— Pańskie wynagrodzenie krów mi nie wydoi... — krzyknęła opryskliwie — muszę pójść sama to zrobić.
— Lecz któż pani zabrania doić krowy? — zaczął Soliveau łagodnie — będziesz mogła odbywając tę czynność, rozmawiać zemną jednocześnie.
— Alboż pan zechcesz pójść do obory?
— Najchętniej.
— A jeśli tak... to idźmy.
I matka Noiret wziąwszy blaszankę, miskę pełną wody i mały stołeczek drewniany, minęła podwórze, gdzie nogi grzęzły jej w gnoju, a wszedłszy do obory usiadła pod piękną krową z wymionami pełnemi mleka i doić takową zaczęła.

XIII.

— No! a teraz mów pan — poczęła, zwracając się do Owidyusza — czego żądasz?
— Powiedz mi pani, jak dawno zamieszkujesz w Joigny?
— Dwadzieścia siedem lat... Obecnie liczę rok czterdziesty pierwszy. Miałam, lat czternaście, gdy moi rodzice dom ten kupili, który teraz jest moją własnością.
— A od jak dawna trudnisz się pani wykarmianiem dzieci?
— Moja matka zajmowała się tem niegdyś... Ja jej dopomagałam... a gdy umarła, trudnię się tem dalej.
— Znasz więc zapewne wszystkie karmicielki w Joigny i okolicach.
— Wszystkie... co do jednej! Skoro nadejdzie pora szczepienia ospy dzieciom, spotykamy się u doktora, rozmawiamy z sobą...
— Znasz więc historyę niejednego dziecka, które gdy rodzice zań płacić przestali, odesłanem zostało...
— Ba! to bardzo często się zdarza, szczególniej w obecnych czasach, gdzie bywa są bardziej oszukiwaną niż kiedy.
— Czy nie wspominano pani o niejakiej Joannie Fortier?
Matka Noiret poczęła szukać w pamięci.
— Joanna Fortier... Joanna Fortier... — powtarzała. — Któż ona była?
— Była wdową.
— E! tysiące wdów takich spotykamy!... Jak dawno się to działo?
— Dwadzieścia jeden lat temu.
— Dwadzieścia jeden lat! Miły mój Jezu! — zawołała wieśniaczka — trzeba mieć pamięć, aby przypomnieć sobie nazwisko z tamtych czasów! Od lat dwudziestu przeszło przez moje ręce ze trzysta może niemowląt. Któżby tam zapamiętał nazwiska ich rodziców’ Jeżeli chodzi panu o ich wskazanie, tego ja dostarczyć nie mogę.
— Nie... mam o czemś innem jeszcze do pomówienia.
— Mów więc pan.
— Ta wdowa Fortier została zawyrokowaną przed dwudziestu jeden laty za potrójną zbrodnię: kradzieży, podpalenia i morderstwa.
— Wielki Boże! a to zbrodniarka! — wołała z oburzeniem wieśniaczka. — Była zapewne gilotynowaną?
— Nie, skazano ją na dożywotnie więzienie — odrzekł Soliveau. — Umieściła tutaj w Joigny u mamki kilkomiesięczną swą córkę.
— U kogo?
— Ba! gdybym wiedział, tobym panią o to nie pytał.
— Czekaj pan... czekaj! — wołała, zamyślając się, matka Noiret. — Kobieta, która została skazaną za kradzież, podpalenie i morderstwo...
— Aha! pamięć pani powraca, jak widzę.
— Tak... niegdyś mówiono o tem głośno w naszej okolicy.
— Nie przypominasz więc sobie pani, której z kobiet to dziecko powierzonem być mogło?
— Wiem, wiem... matce Frémy. Gniewało ją to, że trzyma u siebie dziecko takiej zbrodniarki, skutkiem czego traciła klientelę.
— A gdzież można znaleźć ową matkę Frémy? — pytał żywo Owidyusz.
— Gdzie znaleźć ją? na cmentarzu. Zmarła, nieboga.
Po błysku nadziei, Soliveau odebrał cios nieprzewidziany.
— Umarła? — powtórzył — lecz miała może krewnych, którzy mogliby mnie objaśnić, co się stało z tem dzieckiem?
— Nie miała nikogo z rodziny, prócz jedynaka syna, wielkiego ladaco, który utopił się w Yonnie.
— Wszystko więc z rąk mi się wymyka! — szepnął Owidyusz zniechęcony.
— Jesteś pan, być może, ojcem tego dziecka? — pytała wieśniaczka, spoglądając z pod oka na przybyłego.
— Bynajmniej, lecz potrzebuję wiedzieć, czy żyje córka Joanny Fortier. Nie mogłażbyś pani w tem mnie objaśnić?
— Nie... nie pamiętam, co matka Frémy uczyniła z tem dzieckiem.
— Żadnych więc nie będę mógł tu zaczerpnąć wskazówek?
— Udaj się pan do mera. Przyjmując dzieci na wykarmienie, podpisujemy tam zwykle deklaracye. Nie chcąc którego z nich trzymać nadal, idziemy również do niego, składamy zeznanie, a wtedy mer wydaje upoważnienie do złożenia niemowlęcia w przytułku dla opuszczonych dzieci.
— W podobnym wypadku — pytał Owidyusz — czy wymieniacie przedmioty, znajdujące się przy dziecku, z których je kiedyś poznaćby można?
— Tak, panie. Wymieniamy znaki na bieliźnie, szczególne znaki dziecka, imię jego ojca i matki, jeżeli je znamy, nazwisko mamki i datę oddania malca do przytułku.
— Dziecko, o którem mówię, miało Łucya na imię. Do tego imienia dołączono więc zapewne nazwisko Joanny Fortier i matki Frémy, jego karmicielki?
— Tak.
— A więc dziękuję pani za udzielone objaśnienia. Proszę to przyjąć odemnie, jako wynagrodzenie za sprawiony kłopot z mej strony.
To mówiąc, Soliveau wręczył wieśniaczce sztukę dziesięciofrankową.
— Nie odmawiam przyjęcia — rzekła, chowając pieniądz do kieszeni — ale nie uczyniłam z mej strony nic tak wielkiego.
Owidyusz odszedł uradowany.
— No! teraz reszta łatwo już pójdzie — powtarzał, zacierając ręce. — W przytułku dla dzieci powiedzą mi...
Nie skończył zdania i po chwili uderzając się w czoło, zawołał:
— Jakżem bezrozumny! to, o czem wiem, do niczego mnie nie doprowadzi. Chcąc zyskać odpowiedź, trzeba wymienić datę złożenia dziecka, znaki tak na bieliźnie, jako 1 osobiste, gdyby takowe istniały. Pomoc ze strony mera jest mi nieodwołalnie potrzebną. Ale udawać się do urzędu — powtórzył, marszcząc brwi z niezadowoleniem. — Zła sprawa do czarta! Joanna zbiegła z więzienia. W przypuszczeniu, że celem jej ucieczki było odnalezienie swych dzieci i że zgłosi się. tu, żądając wskazówek, rozesłano jej rysopis do policyi i merostw. Zaledwiebym rzucił to zapytanie, jużby sądzono, że jestem przez nią przysłanym; w przypuszczeniu, że wiem, gdzie ona się znajduje, przytrzymanoby mnie jako podejrzanego, co mogłoby zarazem zwrócić uwagę i na mój ostatni zamach. A to ładniebym się ubrał!... Co począć? — mówił, przystając w zadumie. — Gdybym choć tutaj znał kogo...
Tak rozmyślając, iść począł ze spuszczoną głową. Po chwili znowu przystanął, a następnie, jakby po wziąwszy postanowienie, szedł pewnym krokiem do urzędu mera. Przybywszy tam, zwrócił się do siedzącego za stołem młodego urzędnika.
— Czy nie mógłbyś mnie pan objaśnić — rzekł — kto był tutejszym merem w roku 1861 i 1862?
— Najchętniej — odparł zapytany. — ówczesnym merem był Duchemin, brat mojego ojca.
— Pełni on dotąd swe obowiązki?
— Nie, panie, uwolnił się ze służby.
— Zamieszkuje w Joigny?
— Nie, mieszka w Dijon, rodzinnym swym kraju.
— A więc jest moim współziomkiem! — zawołał Soliveau.
— Jakto? pan zatem, jak i ja również, pochodzisz z Côted’Or?
— Tak, panie.
— Pragnąc widzieć się z mym stryjem, masz zapewne jakiś do niego interes?
— Chciałem go właśnie prosić o drobne objaśnienie, odnoszące się do roku 1861 lub 1862 — wyrzekł Owidyusz.
— Możebym ja mógł je panu udzielić? Z przyjemnością to uczynię...
Soliveau milczał, namyślając się, co począć. Młody urzędnik miał nader sympatyczną powierzchowność. Mimo to wąchał się, czyli można mu było jasno postawić zapytanie. Obawa wzbudzenia podejrzeń zatrzymywała go w tym względzie. Owładnięty bojaźnią, miar już odejść, gdy drzwi się nagle otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna o gminnej, pospolitej postaci i wszedł do biura. Spostrzegłszy wchodzącego, młody urzędnik zbladł nagle i powstał zmięszany.
— Ha! panie Duchemin — mówił przybyły podniesionym głosem, brutalnie — chcąc pana schwytać, trzeba aż tutaj przychodzić?
— Lecz panie... — jąkał młodzieniec.
— Nie ma żadnego lecz... Pan żartujesz sobie ze mnie... Ja tego nie ścierpię dłużej!...
— Ależ nie krzycz pan tak głośno, proszę... zaklinam — jąkał błagalnie Duchemin.
— Będę krzyczał, ile mi się podoba i tak głośno, jak zechcę. Jedyna to kara dla tych, którzy zasługują, by im jawnie wyrzucano ich sprawy. Mają to, co wywołali... Zapłać mi pan, a milczeć będę!
— Prosiłem, abyś pan był cierpliwym... zaczekał...
— Tak?... Sześć miesięcy już czekam... Przez sześć miesięcy pan mnie zwodzisz z tygodnia na tydzień, mimo, iż wiesz, że byłoby dość zanieść mi pańskie weksle do sądu, aby cię pochwycili żandarmi.
— Proszę o ostatnią zwlokę... Ulituj się pan... Zostaw mi czasu choć tydzień jeszcze...
— Zawracanie głowy! Co najwyżej, do jutra mogę zaczekać — wołał zaperzony wierzyciel. — Jeżeli jutro wieczorem nie oddasz mi pan tysiąca franków, jakie ci pożyczyłem, będąc przekonanym, że na wekslu był własnoręczny podpis twojego stryja, tak dobrze przez Ciebie naśladowany, daję ci słowo honoru, że godziny dłużej czekać nie będę. Nie udam się do twojej matki, by mi zapłaciła... nie! ale zaniosę te weksle do prokuratora i sądu! A więc do jutra w wieczór, panie Duchemin! Tu wyszedł wściekły, trzasnąwszy drzwiami.

XIV.

Młody urzędnik upadł na krzesło złamany, obezwładniony, i ukrył twarz w dłoniach. Przez palce łzy mu przeciekały obficie.
— Wybacz pan — rzekł nagle Owidyusz, podchodząc ku nieszczęśliwemu — wybacz, żem był mimowolnym świadkiem tak przykrej sceny... Dałbym był wiele, aby nie słyszeć obelg, jakie ów człowiek bez serca rzucał ci w twarz tak brutalnie w mej obecności.
Urzędnik, podniósłszy głowę, zaczął mówić, łzy ocierając.
— Zasłużona to kara, panie! Popełniłem błąd... więcej niż błąd, bo zbrodnię!... Człowiek, którego pan widziałeś przed chwilą, jest kupcem zamożnym w Joigny. Zostaje on w stosunkach handlowych z mym stryjem. W zeszłym roku miałem kochankę, do której przywiązałem się jak szalony... Starałem się zadawalniać wszystkie jej fantazye, by zyskać jej miłość, a nie miałem pieniędzy... ani kredytu. Prawdziwy szal ogarnął mój umysł... Wystawiłem dwa weksle, na których sfałszowałem podpis mego stryja i zaniosłem je temu człowiekowi... Wyliczył mi sumę żądaną... Gdy nadszedł termin wypłaty, zapłacić nie miałem z czego... Poszedłem natenczas do mego wierzyciela, który chciał weksle przesiać mojemu stryjowi, i umierając prawie ze wstydu, wyznałem mu całą prawdę, błagając, by mi pozostawił czasu ze sześć miesięcy. Termin ten upłynął... Spodziewałem się, że może będę mógł zapłacić... próżna nadzieja!... nie mogę.. nie mam czem... Słyszałeś pan, co mówił ten człowiek... On mnie zgubi! Będzie to sprawiedliwem! Bez słowa skargi ulegnę karze za zbrodnię, jaką spełniłem... Lecz moja biedna matka, która w niczem nie zawiniła... Och! ona umrze ze wstydu! Czemuż nie miałem siły oprzeć się żądaniom owej nędznicy, która mnie powiodła na zgubę...
— Widujesz ją pan jeszcze? — pytał Owidyusz.
— Nie, panie.
— Przestałeś ją kochać?
— Nie, ona sama, spostrzegłszy, że nie mam pieniędzy, zamknęła drzwi przedemną.
— I dla takiej to istoty pan zawikłałeś się w tak ciężką sprawę?
— Powtarzam panu, byłem obłąkanym, szalonym.
— Zatem obecnie jedynem pańskiem ocaleniem jest dostać ten tysiąc franków?
— Tak, panie.
— Cóż więc robić zamierzasz?
— Mam dwie drogi do wyboru przed sobą...
— A mianowicie?
— Rzucić się w rzekę, lub czekać na uwięzienie przez żandarmów.
— Dlaczego pan nie chcesz udać się w tym razie do swojej matki?
— Matka moja nie posiada wcale majątku, żyje ze swej szczupłej wdowiej emerytury.
— A stryj pański?
— Stryj mój jest niewzruszonym pod względem tego wszystkiego, co dotyczy honoru. Odepchnąłby od siebie synowca zniesławionego.
— O której godzinie wychodzisz pan z biura?
— Wyjdę natychmiast... jest pierwsza.
— A gdzie pan mieszkasz?
— Tu, obok.
— Sam?
— Tak, panie. Mówiłem, że moja matka zamieszkuje w Dijon.
— Gdzie pan się zwykle stołujesz?
— W hotelu pod Łabędziem.
— Tam właśnie, gdzie ja stanąłem. Obiadować więc razem będziemy.
Duchemin patrzył na mówiącego zdumiony. Zkąd ów obcy człowiek, nieznany, który wypadkowo poznał jego tajemnicę, okazywał się dlań tak życzliwym?...
— Będę służył panu — odpowiedział.
— Jak się nazywa ów pański wierzyciel? — badał dalej Owidyusz.
— Nazywa się Petitjean.
— Gdzie mieszka?
— Bardzo ztąd blisko... na rogu ulicy.
— Bierz pan kapelusz i prowadź mnie do niego.
— Do niego? — powtórzył biedak, drżąc cały.
— Tak... mówię panu...
— Lecz on nanowo obrzuci mnie obelgami...
— Nie obawiaj się, chodź ze mną!
Duchemin machinalnie posłusznym był Owidyuszowi. W kilka minut przybyli oba do kupca win. Bednarz, pracujący w podwórzu, zaprowadził mh do biura. Soliveau, otworzywszy drzwi, wpuścił naprzód Duchemin’a przed sobą. Spostrzegłszy swego dłużnika, wierzyciel zerwał się nagle, owładnięty gniewem.
— Po co pan tu przychodzisz? — zapytał groźnie.
— W celu zapłacenia panu tego, co winien — odrzekł Soliveau.
— On mi płacić przychodzi? on? — wołał negocyant z niedowierzaniem.
— Tak... pan Duchemin, jako młody, popełnił nieroztropność.
— Powiedz pan raczej zbrodnię!...
— No... zbrodnię... niech i tak będzie... O znaczenie słowa sprzeczać się nie będziemy... Ocaliłeś go pan... przychodzi więc dziękować ci za to...
— O! tak, tak! — wołał Duchemin, łzami zalany.
— Żałuje chwili tego obłędu, przyrzekłszy sobie, iż nie powtórzy tego więcej.
— Tak! nigdy... nigdy! Wołałbym umrzeć raczej!
— Jestem przyjacielem jego rodziny — mówił dalej Soliveau; — dziwnym trafem znalazłem się u niego w chwili, gdyś pan przyszedł żądać zwrotu pieniędzy. Niech się to więc wszystko ukończy... Oprócz przynależnej panu sumy, zapłacę tysiąc franków więcej, jako procent za pańskie oczekiwanie przez sześć miesięcy.
— Ja nie chcę żadnych procentów! — zawołał Petitjean. — Nie jestem lichwiarzem. Pragnąłem wyświadczyć mu przysługę, pożyczyłem nie dla zysku. Proszę o moje tysiąc franków na czysto.
Soliveau dobył z kieszeni pugilares, wypchany bankowe, mi biletami. Wybrawszy z nich tysiąc franków, położył takowe na rogu biurka. Kupiec zaś, otworzywszy swą kasę, wyjął z niej dwa podłużne weksle ze stemplem.
— Oto są... — rzekł.
Wziąwszy je, Soliveau pokazał młodzieńcowi, zapytując:
— Te same? — panie Duchemin?
Nie mogąc przemówić z nadmiaru wzruszenia, młody urzędnik skinął głową potwierdzająco, wyciągając ręku ku wekslom, ale Owidyusz, zamiast mu je oddać, wsunął oba do swego pugilaresu, który następnie schował do kieszeni.
— A teraz, panie Petitjean — rzekł, zwracając się do kupca, wszystko skończone, nieprawdaż?
— Tak — odparł negocyant ponuro; — niech pański protegowany gdzieindziej szczęścia próbuje.
— Nie masz pan prawa ubliżać mu!... — zawołał Owidyusz — zostałeś zapłaconym! — Pamiętaj nadal, ostrzegam, powstrzymywać swój język, bo gdybyś się poważył kiedykolwiekbądź wspomnieć o tej sprawie, jaka z chwilą zapłacenia istnieć przestała, z rodziną Duchemin’ôw będziesz miał wtedy do czynienia.
— Zachowaj pan swoje przestrogi dla siebie — zawołał kupiec z uniesieniem — jestem w tym wieku, gdzie wiem, jak postępować należy. Żegnam!
Tu zatrząsnął z gniewem drzwi biura za wychodzącymi.
— Panie, ty jesteś mym zbawcą! — rzekł Duchemin do Owidyusza z wybuchem wdzięczności.
— Tak, w rzeczy samej... — odparł Soliveau — hultaja tego gniewa to, żem ci przyszedł z pomocą. Chciał cię zgubić wyraźnie.
— Czemże się zdołam wywdzięczyć panu za wyświadczoną mi tak wielką przysługę?
— Opowiem ci wszystko za chwilę. A teraz idźmy na obiad, nie myśląc o tem, co zaszło. Popsułoby to nam apetyt.
Przybywszy do hotelu pod Łabędzim, siedli naprzeciw siebie w małym saloniku, gdzie Owidyusz kazał położyć nakrycia. Uszczęśliwiony wydobyciem się z tak przykrego położenia, Duchemin widział wszystko przed sobą w różowych barwach.
— Zdaje mi się — zaczął po chwili Soliveau — iż pan musisz mieć jeszcze jakie drobne długi w Joigny...
— Lecz...
— No, no... nic nie kryj przedemną... Wiesz dobrze, że jestem twym przyjacielem...
— Czyliżbym mógł wątpić o tem wobec dowodu, jaki mi pan dałeś przed chwilą?
— Odpowiedz więc szczerze... masz długi?
— Tak, panie.
— Ileż one wynoszą?
— Blisko do dwóch tysięcy franków.
— Do pioruna! toś się urządził...
— Ach, panie! to ta nikczemna kobieta...
— Rzecz jasna... wiem o tem... Z czegóż je myślisz zapłacić?
— Wierzyciele czekać przyrzekli...
— Lecz im się naprzykrzy to kiedyś nareszcie. Poczną cię gnębić, jak ów Petitjean.
— Będę spłacał częściowo, ratami.
— Nie mów głupstw daremnie! Wiesz dobrze, tak jak i ja, że nie będziesz miał z czego zapłacić. Ja cię uwolnię od tych pijawek, lecz wzamian żądać będę od ciebie pewnej małej przysługi.
— Rozkazuj pan! Najgorętszem mojem życzeniem jest módz ci okazać mą wdzięczność.
— Od ciebie zależeć będzie, byś to uczynił.
— W jaki sposób?
— Zaraz ci to wyjaśnię.

XV.

— Posłuchaj mnie, panie Duchemin — zaczął Soliveau z powagą.
— Przed laty dwudziestu pokochałem zamężną kobietę, która mi była wzajemną. W nieobecności jej męża, który udał się w podróż daleką, trwającą rok cały, przyszło na świat dziecię. Umieściliśmy je oboje u jednej z mamek w Joigny, poczem wypadło mi na długo opuścić Francyę. Skonom powrócił, nie zdołałem już odnaleźć mej dawnej kochanki. Niemowlę, oddane przez nią wieśniaczce, nazwiskiem Eremy, jak mnie objaśniono, zostało przez tęż kobietę złożonem do przytułku dla opuszczonych dzieci. Otóż pragnąłbym odnaleźć mą córkę, w czem musisz mi dopomódz.
— Z całego serca — odparł Duchemin. — Cóż więc mam czynić?
— Zdaje się, że mamka, nie odbierając zapłaty i nie wiedząc, gdzie się znajdują rodzice niemowlęcia, oddała je do przytułku, po złożeniu deklaracyi merowi.
— Tak — odrzekł Duchemin. — Deklaracya ta, podpisana przez mera dla zlegalizowania podpisu mamki, wciągniętą została do ksiąg regestrowych i znajduje się w naszem archiwum.
— Czy załączony przy tem protokuł, prócz nazwisk i dat, nie zawiera opisu ubioru, jaki natenczas miało na sobie dziecię? — pytał Owidyusz dalej.
— Owszem, panie, a obok tego wymienia znaki na bieliźnie i osobiste znamiona dziecka, jeżeli takowe się znajdowały.
— A więc wzamian za uczynioną przezemnie przysługę, jako też i za tę, którą panu chcę oddać jeszcze, udzielisz mi deklaracyę mamki Eremy, a zarazem i protokuł.
— To, czego pan żądasz, nietylko nie jest dozwolonem, lecz najsurowiej wzbronionem; zbyt wiele jednak winienem panu wdzięczności, bym śmiał odmówić w tym razie. Uczynię, czego pan żądasz, potrzebowałbym jednak pewnych wskazówek dla ułatwienia poszukiwań.
— Udzielę je panu.
Duchemin, dobywszy z kieszeni notatnik i ołówek, gotów był do pisania.
— Rok oddania dziecka mamce, przedewszystkiem — rzekł.
— Między 1861 i 1862-im.
— Ile lat miało dziecko?
— Rok niespełna.
— Dziewczynka, mówiłeś pan...
— Tak jest.
— Imię jej?
— Łucya.
— Nazwisko mamki?
— Frémy.
— Nazwisko matki?
— Joanna Fortier.
Na te słowa Duchemin drgnął tak gwałtownie, że ołówek wypadł muz ręki.
— Co się panu stało? — pytał Soliveau.
— Joanna Fortier! — powtórzył młodzieniec: — ależ to nazwisko kobiety, skazanej na dożywotnie więzienie za kradzież, podpalenie i morderstwo... Jest to nazwisko zbiegłej z więzienia w Clermont, której rysopis został rozesłanym do wszystkich merostw i sądów.
— Jest to nazwisko ofiary niewinnie skazanej — rzekł Soliveau z udanem wzruszeniem, nazwisko kobiety, którą kochałem... matki, która przez lat dwadzieścia błaga Stwórcy, by jej dozwolił choć raz przed śmiercią uścisnąć swe dziecię! Co pana obchodzić może skazanie tej nieszczęśliwej i jej ucieczka — mówił dalej. — Gdyby nie była zbiegła z więzienia, nie przybyłbym i ja do Joigny, nie wszedłbym do pańskiego biura i nie był świadkiem owej smutnej sceny z pańskim wierzycielem. Wreszcie, czyż zdołałbym, panie, inaczej ocalić twój honor, osłonić cię przed hańbą... a tym sposobem zapewnić spokojność twej matce na jej dni późnej starości? Wzamian za to wszystko wróć biednej matce roskosz zobaczenia i ucałowania swej córki!
— Uczynię to, panie... Zoyt wiele winien ci jestem, bym mógł się wahać w tym razie. Na kiedy potrzebną będzie deklaracya i protokuł?
— Jaknajprędzej.
— Akta, zawierające oryginał, z pewnością są złożone w archiwum. Jutro jaknajraniej przybędę do biura, a korzystając z chwili, gdy urzędnicy wyjdą na śniadanie, przejrzę takowe. Lecz gdzie mam panu doręczyć żądane papiery?
— Będę tu oczekiwał ze śniadaniem około jedenastej — odrzekł Soliveau.
— Przybędę w oznaczonym czasie.
— Proszę o to, a wzamian za dostarczenie mi powyższych dowodów doręczę panu sumę, potrzebną na spłacenie długów. Sądzę, iż na przyszłość nie dozwolisz owładnąć się miłostkom podobnego rodzaju, wiodącym wiesz gdzie... i dokąd...
— Och! panie, przysięgam...
— Byłaż przynajmniej ładną ta twoja kochanka?
— Bardzo ładną, panie, ta... ta nikczemnica! Brunetka, z ognistemi, czarnemi oczyma, maleńkim pieprzykiem na policzku, o kibici niezrównanej! Amanda była paryżanką, przybyła tu jako szwaczka do magazynu mód.
— Amanda? — powtórzył Owidyusz, któremu tak owo imię, jak i opisana postać przywiodły świeże wspomnienia.
— Tak, panie, Amanda Régamy.
— Do czarta! to ciekawe! — zawołał Soliveau.
— Pan ją znasz? — zawołał Duchemin.
— Tak jest, mój drogi, pojmuję teraz, iż cię tak zręcznie poprowadziła na manowce. Ależ ona nie mieszka obecnie w Joigny?
— Wyjechała przed kilku miesiącami do Paryża, piękne tu po sobie pozostawiwszy wspomnienie. Wyobraź pan sobie, iż w magazynie, gdzie pracowała jako szwaczka, ukradła dwie sztuki koronek, po pięćset franków wartości każda...
— Czy podobna? I nie przytrzymano jej?
— Nie, panie. Błaganiem i łzami wzruszyła swoją zwierzchniczkę, która wzamian wymogła na niej piśmienne zeznanie o popełnionej kradzieży, oraz zobowiązanie, iż w ciągu roku zwróci przynależną sumę.
— Ha! to niebezpieczna sprawa...
— Dla zapłacenia to owej modniarki popełniłem fałszerstwo.
— I cóż?
— Ha! pochwyciwszy pieniądze, powiedziała: „Mam jeszcze rok czasu przed sobą, zapłacę później?
— I zapłaciła cośkolwiek?
— Nic nie wiem, lecz zdaje się, że nie.
— Jak się nazywa modniarka, u której ona popełniła tę kradzież?
— Pani Delion.
— A mieszka?
— Tu w mieście, na Wielkiej ulicy, numer 74.
Przy tych słowach obiad skończyli. Owidyusz spojrzał na zegarek.
— Czas nam się rozejść — rzekł — panie Duchemin, jestem znużony, potrzebuję wypoczynku. Jutro oczekuję pana z tem, co wiesz...
— Przyjdę nieodmiennie. Bacz pan przyjąć raz jeszcze wynurzenie mojej najgłębszej wdzięczności.
— Zapomnijmy o drobnostce. — rzekł Soliveau.
Duchemin odszedł. Owidyusz zaś powrócił do swego pokoju, gdzie położywszy się na łóżku, zasnął wkrótce najspokojniej, zadowolony wielce z obrotu swej sprawy. Wspólnik jego udał się na facyatkę jednego z domów w pobliżu merostwa, gdzie zajmował małą stanówkę, zapytując się, czyli to wszystko nie jest marzeniem?
Zgnębiony przedtem, postawiony wśród strasznych dwóch ostateczności, zagrożony sądem, odzyskał nagle spokój, swobodę działania i honor prawie stracony. Straszne owe weksle z rąk okrutnego Petitjean’a wydobytemi zostały, a w dniu jutrzejszym reszta naglących długów w Joigny zapłaconą będzie. Dla otrzymania tak cudownych rezultatów wystarczyła obietnica dana wybawcy, wydostania kawałka papieru z archiwum merostwa. Podobnej drobnostki nie godziło się odmawiać. Jeden szczegół wszelako wydał się być dziwnym Duchemin’owi, zaniepokoiwszy go nieco. Dlaczego ów obcy, nieznany człowiek, którego nie wiedział nazwiska, nie zwrócił mu dwóch weksli z fałszywym podpisem jego stryja?
— E! — myślał sobie — szlachetny ów dobroczyńca nie może kryć przeciw mnie żadnych złych zamiarów!... Odda je jutro, zrobił to, być może, przez zapomnienie.
Tak rozumując, zasnął wreszcie również spokojnie, jak i Owidyusz.
Urzędnicy w merostwie stwierdzali podpisami swoje przybycie do biura, pomiędzy ósmą a dziewiątą rano. Nazajutrz, wbrew swemu zwyczajowi, Duchemin, który się zwykle opóźniał, przyszedł o trzy kwadranse na ósmą. Wziąwszy klucz od biura u odźwiernej, zażądał klucza od archiwum, objaśniając dla upozorowania, iż miał tam szukać potrzebnych dla siebie papierów. Archiwum merostwa mieściło się w małej stancyjce na facyacie. Ściany wokoło zawieszone były półkami, na których leżały księgi rejestrowe, paki zapylonych akt i różnego rodzaju papiery.
Na stole, stojącym w pośrodku, pokrytym czarnemi plamami, leżały arkusze bibuły, a pośrodku znajdował się kałamarz ze zgęstniałym atramentem i kilka piór popsutych.
Jako urzędnik merostwa, Duchemin znał doskonale podział ksiąg i akt, które niejednokrotnie porządkował.
Rozpoczął poszukiwania od przeglądu napisów na grzbietach rejestrów, na półkach stojących. Rejestra te nosiły na okładkach napisy: Szpitale, Przytulią, Infirmerye.
Duchemin, pochyliwszy się, przeglądał następnie tomy, noszące napisy: Mamki, Opuszczone dzieci.
— Otóż, co mi trzeba... — wyszeptał.

XVI.

Zbiór ten składał się z dwunastu ksiąg rejestrowych. Zpośród tych tomów wybrał jeden, na którym przyklejona kartka nad tytułem oznajmiała o zawartych w tej księdze latach: 1861—1866-go.
— To musi się tu znajdować — powtórzył. — Jeżeli on mnie dobrze objaśnił, wprędce odnajdę.
Położywszy księgę na stole, otworzył ją i zaczai z całą uwagą przepatrywać kartę po karcie. Rok 1861 w niczem go nie powiadomił. Przeszedł do następnego.
— Jeśli się nie mylę, tom znalazł, czego szukam — rzekł, spoglądając na arkusz papieru, oddzielnie przypięty szpilką do następnej karty rejestru.
I przebiegając oczyma, czytał półgłosem:
Frémy... Joanna Fortier... Łucya... Tak... to, to właśnie... Niedługo trwały poszukiwania.
I odpiąwszy arkusz, oddzielnie uczepiony, złożył go i schował do kieszeni, nie przeczytawszy szczegółowo, następnie zamknął księgę, położył ją na miejscu; a odniósłszy klucze od archiwum odźwiernej, wrócił do biura.
Podczas, gdy Duchemin na facyacie oddawał się tej pracy, Owidyusz Soliveau, wyszedłszy z hotelu pod Łabędziem, szedł w stronę ulicy Wielkiej, przypatrując się znakom nad sklepami, które właśnie otwierać zaczęto. Po przebyciu kilkudziesięciu kroków, znalazł się naprzeciw domu oznaczonego numerem 74-ym, na którym widniała wystawa magazynu mód. Żadnego jednak nazwiska na szybach okna nie było. Spostrzegłszy młodą dziewczynę, stojącą we drzwiach sklepu, zwrócił się do niej.
— Czy tu mieszka pani Delion? — zapytał.
— Tak, panie, to moja matka.
— Mógłbym się z nią widzieć?
— Owszem, wejdź pan, proszę.
Owidyusz wszedł, dziewczę pobiegło, wołając:
— Mamo! jakiś pan chce się z mamą widzieć.
We drzwiach, umieszczonych w głębi sklepu, ukazała się pięćdziesięcioletnia kobieta, o dość przyjemnej powierzchowności.
— Czego pan sobie życzysz? — spytała.
— Potrzebowałbym z panią pomówić na osobności.
Na znak, dany przez matkę, dziewczę odeszło.
— Słucham teraz... — rzekła modniarka.
Owidyusz szedł prosto do celu.
— Wszak miałaś pani w swym magazynie szwaczkę, Amandę Régamy?
— Tak, panie... dziewczynę przyzwoitą z pozoru, lecz charakterem wielkie ladaco.
— Pozory mylą niekiedy, jak właśnie i w tym razie miało to miejsce. Amanda podobno panią okradła?...
— W istocie... zabrała mi koronki wartości tysiąca franków.
— Za które zobowiązała się zapłacić?
— Tak, panie. Zobowiązanie, którego dotąd nie dopełniła. Lecz ja dotrzymam słowa... Udzieliłam jej na to rok czasu. Skoro ostatni dzień tego terminu upłynie, wniosę skargę do prokuratora i uwięzić ją każę. Wiem, że przebywa w Paryżu, u jednej z pierwszorzędnych modniarek. Policya prędko ją odnajdzie. Jest to łotrzyca nader niebezpieczna... Powiodła ona na zgubę młodego, uczciwego chłopca, znaglając go do sfałszowania weksli.
— Mówisz zapewne pani o panu Duchemin, nieprawdaż? — przerwał Owidyusz.
— Tak, panie.
— A zatem pozwól mi objaśnić, że się mylisz. Pan Duchemin żadnych weksli nie fałszował. Ta potwarz rzuconą nań została przez wierzyciela, zniecierpliwionego wyczekiwaniem na odbiór pieniędzy. Wierzyciel ów jest już zaspokojonym. Lecz mówmy o pannie Amandzie Régamy. Dałaś jej pani zatem rok czasu?
— Tak, panie, ulegając jej błaganiom.
— Czy uczyniła na piśmie zeznanie kradzieży, jaką spełniła?
— Tak, inaczej bowiem kazałabym ją zaraz przyaresztować. Tym sposobem mam ją w swem ręku. Lecz co to wszystko pana obchodzić może?
— Wiele mnie obchodzi. Właśnie chcę panią prosić, abyś mi zwróciła to jej zeznanie.
Pani Delion cofnęła się, patrząc z osłupieniem na mówiącego.
— Mamże do czynienia z waryatem? — zapytywała siebie.
— Uspokój się pani — wyrzekł Soliveau, odgadując jej myśli. Proszę o zwrot tego papieru, ponieważ mam prawo do tego.
— Zkąd? jakim sposobem?
— Chcę pani zapłacić.
— Jakto, przynosisz mi pan tysiąc franków za dług Amandy, z procentem przynależnym za rok czasu?
— Dołączę procent do kapitału, jeśli pani sobie życzysz.
— Właśnie... chcę tego.
— Masz pani słuszność zupełną. Procent w takim razie, licząc po pięć od sta, wyniesie pięćdziesiąt franków. Wypłacę zatem pani tysiąc pięćdziesiąt franków.
To mówiąc, dobył z pugilaresu bilet tysiącfrankowy, dołączył do tego dwa luidory i sztukę dziesięciofrankową, kładąc to wszystko przed nią na stole.
— A teraz — rzekł — proszę o deklaracyę panny Amandy.
— Natychmiast, panie.
Tu pani Delion, napisawszy pokwitowanie z odbioru pieniędzy, weszła do swego pokoju, gdzież oszklonej szafki wyjęła papier podpisany przez byłą swą szwaczkę, brzmiący jak następuje:
„Zeznaję niniejszem, iż przywłaszczyłam sobie dla spieniężenia dwie sztuki koronek, wartości po pięćset franków każda, będące własnością pani Delion. Zobowiązuję się zapłacić za takowe sumę tysiąc franków wraz z procentem w ciągu roku, licząc od dnia dzisiejszego, pod rygorem ścigania mnie za popełniony występek. Jestem bardzo wdzięczną pani Delion, że nie oddała mnie zaraz w ręce sprawiedliwości, do czego miała wszelkie prawo.“
Tu następowała data i podpis.
Przeczytawszy owo niezwykłe zeznanie, Owidyusz schował je do pugilaresu, gdzie znajdowały się dwa weksle Duchemin‘a, a pożegnawszy panią Delion, wrócił do hotelu pod Łabędziem, zamówiwszy tam śniadanie na dwie osoby. Miało ono być podanem punkt o jedenastej, w małym saloniku, gdzie obiadowali dnia poprzedniego.
W oczekiwaniu na przybycie młodego urzędnika, zaczął przeglądać dzienniki.
Z uderzeniem jedenastej ukazał się Duchemin.
— A cóż? — zapytał Soliveau.
— Zdobyłem co trzeba.
— Doskonale! Miałeś pan wiele trudności?
— Żadnych. Parę chwil poszukiwania, ot wszystko... Oto oryginał deklaracyi, złożonej przez matkę Frémy — mówił, dobywając z kieszeni papier. — Podpisanym on jest ręką mojego stryja, podczas gdy pełnił obowiązki mera, obok czego jest przyłożoną i pieczęć urzędu.
Owidyusz, pochwyciwszy papier, czytał półgłosem:
„Ja, Małgorzata Eremy, mamka, zamieszkująca w Joigny, departamencie Yonne, zeznaję niniejszem przed merem Joigny, panem Raulem Duchemin, jako dziecię płci żeńskiej oddanem mi zostało przez matkę na wykarmienie w dniu 12-ym kwietnia 1862 roku. Po uwięzieniu matki pomienionego dziecka, Joanny Fortier, za popełnioną zbrodnię, upoważnioną zostałam przez mera do oddania pomienionej dziewczynki do przytułku dla opuszczonych dzieci w Paryżu, co uczyniłam w dniu 6-ym kwietnia 1862 roku.
Następujące wskazówki służyć mogą do rozpoznania tożsamości dziecka, gdyby jego matka lub ktoś z osób interesowanych poznać i odebrać je pragnął. Też same wskazówki zapisanemi są w aktach przytułku.
Przy dziecku dołączonemi były:
1. Koszulka ze znakiem J. F.
2. Kaftanik.
3. Para pończoszek.
4. Czepeczek.
5. Chustka wełniana.
6. Kołderka szydełkową robotą.
7. Kołderka wełniana.
8. Dwa powijaki ze znakami J. F.
Znaków osobistych żadnych nie ma.
Nazwisko matki: Joanna Fortier.
Imię dziecka: Lucya.
Nazwisko mamki: Małgorzata Frémy.“
Tu następował podpis Małgorzaty Frémy, podpis mera i pieczęć urzędu, nadające pomienionemu dokumentowi cechę niezaprzeczonej autentyczności.
Owidyusz, rozpłomieniony radością, którą pozornym spokojem pokryć usiłował, złożywszy papier, schował go do kieszeni.
— Dziękuję ci — rzekł — mój dobry przyjacielu. — Poczem rozpoczęli śniadanie, które właśnie wniesiono.

XVII.

Gdy odszedł posługujący, Soliveau dobył z pugilaresu pieniądze.
— Oto — rzekł — dwa tysiące franków na spłacenie pańskich długów, wszak one tyle wynoszą?
— Tak, panie... — odparł Duchemin.
— Bierz więc pan. Jesteśmy skwitowani — dodał, podając bilety bankowe urzędnikowi.
— Lecz, panie! — zawołał tenże z uniesieniem radości — racz mi powiedzieć swoje nazwisko... Niech wiem przynajmniej, komu jestem winien mą wdzięczność.
— Baron Arnold de Reiss — odrzekł uśmiechając się Soliveau.
— Ach! tego nazwiska nigdy nie zapomnę!
— Nic tak wielkiego... Wyświadczyłem panu przysługę... pan mi ją oddałeś nawzajem. Powtarzam, skwitowani jesteśmy.
Kilka sekund upłynęło w milczeniu. Młody urzędnik trzymał bilety bankowe, obracając je w ręku, na jego obliczu znać było zakłopotanie.
— Pan, widzę, masz mi coś jeszcze do powiedzenia? — zagadnął Owidyusz.
— Tak... w rzeczy samej...
— O cóż więc chodzi? Mów pan otwarcie, wszak wiesz, że jestem twym przyjacielem.
— Chciałbym prosić pana o zwrot weksli, wykupionych od Petitjean’a.
— Spaliłem je — odpowiedział krótko Soliveau.
— Naprawdę.
— Jakto? śmiałbyś pan powątpiewać?
— Och! nigdy... nigdy, panie...
— Pojmujesz, iż takich rzeczy się nie chowa.
Druga uderzyła na ściennym zegarze w saloniku. Owidyusz podniósł się z krzesła.
— Wracaj pan do biura — rzekł; — ja wracam do Paryża pociągiem, wychodzącym o drugiej minut pięćdziesiąt. A więc rozłączamy się. Wybawiłem pana z nader przykrego położenia, strzeż się wpaść w podobne raz drugi, ponieważ los nie zesłałby ci powtórnego wybawcy. Nie żegnam pana na zawsze, panie Duchemin, być może, iż zobaczymy się kiedyś.
— Rad byłbym temu.
— I ja również, mówię więc panu tylko do widzenia!
Po wzajemnem uściśnieniu rąk, siostrzeniec byłego mera udał się do biura, Owidyusz zaś, rozkazawszy podać sobie hotelowy rachunek, poszedł pakować rzeczy w walizę, Znalazłszy się w swoim pokoju, dobył pugilares i w jednej kieszonce tegoż umieścił papiery, składające się z dwóch weksli, wykupionych razem od Petitjean’a, z zeznania podpisanego przez Amandę Régamy, i z deklaracyi mamki, Małgorzaty Frémy.
— Nie straciłem czasu daremnie — rzekł z ironicznym uśmiechem. — Kosztuje to wprawdzie kilka tysięcy franków... lecz co to znaczy? Mam czem zamknąć usta Duchemin’owi, gdyby kiedy zechciano w tym względzie śledztwo wyprowadzić, jak również mogę dowolnie kierować Amandą, gdyby przyszła jej myśl podejrzewać mnie o napad na Łucyę. Musi być mi teraz posłuszną, gdybym jej zapotrzebował do jakich wskazówek. Należy trzymać tych, którzy nas trzymają! A wreszcie, co najważniejsza, posiadam sposób sprawdzenia, czy Łucya jest córką Joanny Portier. Kolekcya owa, na honor, warta więcej, niż mnie kosztuje! — zakończył wesoło.
Po załatwieniu rachunku w hotelu udał się na stacyę drogi żelaznej i o godzinie piątej po południu wrócił do Paryża. Było zbyt późno, by iść do fabryki w Courbevoie, do pałacu zaś Harmanta iść nie chciał. Odłożywszy przeto ową wizytę na dzień następny, kazał się zawieźć do siebie na ulicę Clichy, gdzie zmienił ubranie, nadawszy sobie pozór zamożnego barona de Reiss.
— Trzeba się mieć na ostrożności i przewidywać następstwa — powtarzał. — Dotąd nie obawiam się Amandy, ponieważ ona o niczem nie wie, wypadek ów bowiem z Łucyą poszedł na rachunek złodziei. Któż jednak w przyszłości następstwa przewidzieć jest w stanie? Należy się więc zabezpieczyć przeciw tym dwojgu ludziom, którzy mogliby kiedyś stać się dla mnie groźnymi. Mam przeciw nim teraz broń straszną! Dalej więc, śmiało do walki! Drży tylko tchórz albo bezsilny. Będę dziś obiadował z Amandą!
Na krótko przed godziną, o której wychodziły robotnice ze szwalni pani Augusty, Owidyusz udał się na ulicę św. Honoryusza. Amanda, będąc przekonaną, że owo milczenie ze strony wielbiciela ukrywało stanowcze zerwanie stosunków, powitała go okrzykiem radości.
— Tyżeś to, mój drogi? — wołała, chwytając go za rękę i poglądając nań tkliwie.
— Sądziłaś, iż się nie zobaczymy już więcej?
— Twój nagły wyjazd zdawał mi się być udanym, milczenie twoje napawało mnie trwogą.
— Podróżowałem w rzeczy samej przez czas naszego rozłączenia.
— Podróż nie wzbrania pisać do tych, których kochamy.
— Nie jestem winien w tym razie. Całe dni zajęty byłem interesami, zresztą spodziewałem się wrócić lada chwila — Przebaczam ci... zapomnimy o wszystkiem, gdy oto jesteśmy znów razem. Obiadować z sobą będziemy, nieprawdaż?...
— Tego właśnie pragnę...
— U Brebant’a?
— Gdzie zechcesz.
— Każ podać obiad do gabinetu, w którym raz pierwszy niegdyś obiadowaliśmy razem.
— Widzę, że prawdziwie mnie kochasz... Amando, jesteś aniołem!


∗             ∗

Przypominają sobie czytelnicy, że komisarz policyi w Bois-Colombes znalazł w pobliżu Łucyi, leżącej w omdleniu, połowę a noża, użytego przez Owidyusza do zadania jej ciosu. Nie przywiązując pozornie wiele wagi do tego przedmiotu, komisarz wszelako oceniał jego znaczenie.
Posiadając dwie te wskazówki, numer ukradzionego zegarka i odłamek noża, liczył, iż przy pomocy tychże odkryje prawdziwego zbrodniarza, być może nawet dowódcę bandy, pustoszącej naówczas okolice Asnières, Courbevoie, Bois-Colombes i Argenteuil.
Aby jednakże ów nóż mógł doprowadzić do celu, potrzeba było odnaleźć rękojeść, na której musiała być wyrytą marka fabryki, mogąca poprowadzić na ślady mordercy. Nazajutrz zatem przejrzał starannie tak miejsce popełnionej zbrodni, jak do niej przyległe, bez pożądanego wszelako rezultatu. Nie zniechęcony tem, rozkazał agentom i żandarmom, przejrzeć całą równinę, przetrząsnąć każdą piędź pola, trawę rosnącą w rowach, linię drogi żelaznej, aby koniecznie odnaleźć rękojeść, którą morderca musiał rzucić uciekając. Pomimo najstaranniejszych poszukiwań, nic nie znaleziono. W śledztwie tem odznaczał się szczególną gorliwością Larchaud, ów żandarm, którego widzieliśmy przybywającego najpierwej z brygadyerem na ratunek Łucyi. Pałał on chęcią odnalezienia zabójcy, nie tracąc nadziei, iż tego dokona. Szczęśliwy traf przyszedł mu z pomocą.
Łucya od dwóch dni opuściwszy gościnny dom komisarza, wróciła do siebie ha ulicę Bourbon. Była dziesiąta rano. Po burzliwej nocy zabłysnął dzień piękny, pogodny. Deszcz, spływający potokami przez długie godziny, poruszył kupy piasku... napełniając nim rowy i strumienie. Dwaj dróżnicy odrzucali ów piasek z drogi, wiodącej z Bois-Colombes do Garenne, odkładając go na bok: Nagle jeden z nich pochyliwszy się, podniósł rękojeść noża, przy której trzymał się kawał ostrza, cały rdzą pokryty.
— Coś ty tam znalazł? — zapytał go towarzysz.
— Jakąś starą obsadę noża... myślałem, że coś dobrego, lecz to się na nic nie przyda.
To mówiąc, rzucił rękojeść w stronę równiny la Garenne.
W tej to właśnie chwili Larchaud, wracając z brygadyerem z przeciwnej strony, nadchodził. Rękojeść, rzucona z całą siłą, padła tuż przy nogach Larchaud’a. Obaj żandarmi w miejscu się zatrzymali.
— Kto tam rzuca kamienie? — zawołał brygadyer.
Dróżnik, ukazując się na wzgórku, odpowiedział:
— To nie kamienie, brygadyerze...
— Cóż zatem?
— Rękojeść jakiegoś starego noża, którą znalazłem w piasku, napełniającym strumień. Leży ot, tam... przy nogach pana Larchaud.
Dwaj żandarmi spojrzeli jednocześnie na ziemię. Larchaud, spostrzegłszy obsadę, chwycił ją z okrzykiem radości.
— Do pioruna! — zawołał, oglądając podniesiony przedmiot — a to posłużyło mi szczęście! Szukaliśmy tego przez kilka dni nadaremnie... Zobacz-no, brygadyerze.
Żandarm, wziąwszy rękojeść noża, przypatrywał się jej z uwagą.
— Ależ tak! — zawołał — tak... nieodwołalnie!... odłamek tego ostrza nada się doskonale i połączy z kawałkiem, znajdującym się u komisarza.
— Trzeba mu jaknajprędzej to zanieść.
— Spieszmy więc — odrzekł brygadyer. — Jeżeli to właśnie ów przedmiot, którego poszukujemy — rzekł do dróżnika, stojącego w pobliżu — możesz się pochlubić, żeś go znalazł. Wkrótce się zobaczymy.
I oba z Larchaud’em zwrócili się na drogę, którą przyszli.
Wszedłszy do biura policyi, zostali natychmiast wpuszczeni do gabinetu komisarza.
— Cóż was sprowadza? — zapytał tenże.
— Rzecz nader ważna... patrz pan...
Tu brygadyer położył rękojeść z odłamkiem ostrza, które się przy niej trzymało.
— Wszakże to przedmiot, którego poszukiwaliśmy! — zawołał komisarz z zadowoleniem.
— Tak sądzę...
— Zaraz przekonamy się o tem — rzekł.
I otworzywszy szufladę biurka, wyjął z niej kawałek noża, znalezionego przy Łucyi. Przyłożone do siebie obie te części stanowiły doskonałą całość.
— Tak... to nieomylne! — zawołał — nóż jest teraz w komplecie.
— Zobaczmy, gdzie był kupiony — wyrzekł brygadyer. — Firma fabryki wyrytą być musi na rękojeści. O! patrz pan — dodał — jest całkiem czytelną, wyziera z pod rdzy, pokrywającej ostrze.
Komisarz wpatrywał się w punkt wskazany.
— Ronsard... nożownik... ulica Bourbon, numer 9-ty — przeczytał głośno i zadrżał.
— Ulica Bourbon... numer 9-ty! — powtórzył — ależ to adres mieszkania panny Łucyi. Miałżeby nóż mordercy być kupionym w tym samym domu, gdzie mieszkała ofiara? Zaiste, dziwne to... zdumiewające!
— Traf to być może jedynie... — ozwał się Larchaud.
— Traf szczególny i przypuszczalny — ciągnął dalej komisarz. — Nóż ten, być może, nie został kupionym przez tego, Który się nim posługiwał, lecz przez jakąś drugą lub trzecią osobę.
— Panie komisarzu — rzekł brygadyer — kawałek ostrza, podniesiony przez pana na miejscu zbrodni, świadczy, że nóż był nowy. Zatem widoczna, iż został sprzedanym przed niewielu dniami.
— Masz słuszność. W każdym razie potrzeba nam w tym przedmiocie śledztwo wyprowadzić. Jadę natychmiast do Paryża, będę u naczelnika policyi i zobaczymy, czy opierając się na tem, będzie można rozpocząć poszukiwania. W każdym razie, mocno wam jestem obowiązanym za wynalezienie tego przedmiotu, który może doprowadzić nas do upragnionego celu.
Larchaud z brygadyerem odeszli. Komisarz, owinąwszy w gazetę oba kawałki noża, odjechał do Paryża.
Mimo, że usiłowanie wspomnione morderstwa policzono na karb zarogatkowych włóczęgów i że doń niewiele wagi przywiązywano, wyznaczonym został sędzia do zbadania tej sprawy, której wskazówki w nader ograniczonym zakresie mogła jedynie udzielić Łucya i Eliza Perrin.
Zeznania obu tych kobiet żadnych początkowo rozjaśnień nie dostarczyły sądowi, sprawa została złożoną do akt, zkąd, według wszelkiego podobieństwa, mogła już na świat nie wyjść wcale.
Naczelnik policyi bezzwłocznie przyjął komisarza z Bois-Colombes, który objaśniwszy mu w krótkich słowach cel swego przybycia, przedstawił oba kawałki noża, złączone i tworzące całość.
— W rzeczy samej — zawołał naczelnik — jest to punkt ważny — trzeba nam o tem powiadomić sędziego śledczego. Jedź pan ze mną do pałacu Sprawiedliwości.
Wysłuchawszy wszystkiego, sędzia uważał, iż należało gorliwie zająć się tą sprawą. I jemu również dziwnem być się zdało, że nóż, mający służyć do spełnienia zbrodni, został kupionym w tym właśnie domu, gdzie mieszkała ofiara. Szczegół ów wskazywał, iż zamiar morderstwa był naprzód powziętym.
Po odbytej naradzie obadwaj urzędnicy, wsiadłszy do powozu, polecili się zawieźć do sklepu nożownika przy ulicy Bourbon. Właściciel był nieobecnym, jego żona przyjęła przybyłych. Sędzia wyjaśnił cel swoich odwiedzin.
— Nie obawiaj się, pani — rzekł, widząc ją zaniepokojoną — przybywamy jedynie dla pozyskania objaśnień.
— Jestem na rozkazy panów... O cóż chodzi?
— Oto nóż — wyrzekł naczelnik policyi, dobywając dwie złamane połowy tegoż — wszak on w tutejszym sklepie został kupionym?
— Niezaprzeczenie... — odparła nożowniczka, obejrzawszy rękojeść z uwagą. Jest na nim nasze nazwisko i marka fabryki.
— Pomimo pokrywającej go rdzy, ów nóż zdaje się być nowym — mówił sędzia dalej.
— Jest nim w rzeczy samej.
— Nie przypominasz sobie pani, komu on został sprzedanym?
— Sprzedajemy wiele różnym osobom, bądź to mój mąż, bądź ja lub nasz subiekt. Niepodobna mi więc coś stanowczego orzec w tym względzie. Data wszelako każdej sprzedaży zapisywaną jest w księdze buchalteryjnej. Przejrzę ją i powiem panom, czyli mój mąż, lub subiekt sprzedał takowy od chwili, gdy ja jeden z podobnego gatunku sprzedałam.
Zaczęła przeglądać księgę z uwagą.
— Nie, ten nóż nie był u nas kupowany — odpowiedziała.
— A jak pani dawno sprzedałaś tamten, o którym wspominasz?
Nożowniczka oznaczyła dzień ściśle.
— Było to więc właśnie w wigilię dnia, w którym zbrodnia spełnioną została! — zawołał naczelnik policyi.
— Czy pani sobie zatem nie przypominasz, kto ów nóż nabywał?
— Pamiętam, był to mężczyzna.
— Mężczyzna?! — powtórzyli razem oba.
— Tak jest, mężczyzna, nader przyzwoity z pozom. Wszedł do sklepu między ósmą a dziewiątą wieczorem, zażądał kuchennego noża, w rodzaju tych, jakich używają rzeźnicy do ćwiertowania mięsa. Jego to własne wyrazy, pamiętam je doskonale. Dodał jeszcze, ażeby nóż był silnym i trwałym.
— Niemogłażbyś pani opisać nam szczegółowo owej osobistości?
— Niepodobna, panie... Przesuwa się tu u nas tak wiele osób, iż na nie nie zwracamy uwagi.
— Byłże on młodym?
— Przeciwnie... mógł mieć około lat pięćdziesięciu. Włosy miał szpakowate, lecz całe zachowanie się jego oznaczało światowego człowieka. Wyrażał się nader poprawnie...
Obaj przybyli zadumali się. Widocznie ów opisany przez nożowniczkę klient nie mógł być zabójcą młodej szwaczki. Sędzia wyraził głośno swe zdanie w tym względzie.
— Kto — wie? — odparł naczelnik policyi. — Zdarzają się nieraz tak dziwne kombinacye...
— Cóż innego, jeśli nie kradzież popchnęła do tego kroku mordercę? — powtórzył sędzia. — Człowiek, którego pani nam opisujesz, nie wygląda przecież na drogowego włóczęgę?
— Nic nie przekonywa, ażeby kradzież miała być pobudką tej zbrodni...
— Wierzysz pan więc w coś innego?
— Ja w nic nie wierzę... szukam jedynie.
Sędzia śledczy zamyślił się, nie mówiąc ani słowa, a podziękowawszy właścicielce sklepu, wyszedł ze swym towarzyszem. Stanąwszy na ulicy, zatrzymał się naprzeciw bramy domu numer 9-ty.
— Tu więc mieszka panna Łucya? — zapytał naczelnika.
— Tu, panie.
— Będąc tak blisko, idźmy do niej.
— Masz pan słuszność. Od tej młodej dziewczyny będziemy się mogli dowiedzieć, czy ktoś nie miał innych pobudek do napaści na nią, oprócz kradzieży.
I wszedłszy w bramę, polecili odźwiernej wskazać sobie mieszkanie młodej szwaczki.

XVIII.

Łucya, mimo silnego osłabienia, siedziała przy pracy, gdy dwaj przybyli weszli do niej niespodziewanie.
Za pierwszem spojrzeniem poznawszy sędziego śledczego, powstała idąc naprzeciw niemu.
— Nie trudź się, moje dziecko — rzekł do niej — pragnę ci zadać jedynie kilka zapytań.
— Odnaleźliście może panowie człowieka, który we mnie uderzył...
— Niestety, dotąd nie. Zdaje się nam jednak, że trafiamy na jego ślady... Mamy pewne poszlaki...
— Jakie?
— Odnaleziono rękojeść noża, użytego przez mordercę. Obsada ta z kawałkiem ostrza, doskonale łączy się z drugą połową, znalezioną przy tobie w Bois-Colombes. Ztąd wynika, że wiemy, gdzie ów nóż został kupionym.
— Tak? — zawołała dziewczyna.
— W przeddzień, zanim zbrodnia spełnioną została — mówił sędzia dalej — nożownik, mający sklep w tym domu, sprzedał ów nóż pomiędzy godziną ósmą a dziewiątą wieczorem.
— Szczególny zbieg okoliczności — odrzekło dziewczę. — I któż był jego nabywcą?
— Jakiś mężczyzna w średnim wieku, nader przyzwoicie ubrany, mający wszelkie pozory wielkoświatowego człowieka.
— Ależ to nie on we mnie uderzył...
— Zkąd możesz wiedzieć?
— Mimo silnego przestrachu i grubych ciemności, widziałam, że mój zabójca był nędznie odzianym.
— Bardzo jest łatwo zmienić ubranie.
— To prawda, lecz nie rozumiem, co panowie wywnioskować z tego możecie?
— Wynika ztąd, iż nie kradzież była powodem owej na ciebie napaści.
— Cóż więc innego mogłoby powodować złoczyńcą?
— Masz może nieprzyjaciół?
Łucya się uśmiechnęła.
— Zkąd mogłabym mieć nieprzyjaciół? Żyję w odosobnieniu. Jestem sierotą, w przytułku wychowaną... Jedynym moim znajomym jest mój narzeczony, nieobecny właśnie w Paryżu.
— Nie mówiłaś nikomu, że się udajesz do Bois-Colombes?
— Nikomu... Panna z magazynu, dla którego wykonywam roboty, przyszła mnie powiadomić, iż będę musiała odnieść suknię balową żonie mera z Garenne. Nikt nie mógł wiedzieć, o której godzinie tam się udam, w jakich warunkach i którą stroną, iść będę. Mogłam wziąć powóz, zamiast jechać drogą żelazną, nie uczyniłam tego wszakże z przyczyny, iż toby mnie za drogo kosztowało.
— Rzecz jasna... — odrzekł naczelnik policyi.
— Wracamy zatem do naszego pierwotnego przekonania — mówił sędzia — pomimo to pochodzenie tego noża budzi we mnie powątpiewania.
— Według mnie — odrzekła Łucya — ów nóż niczego nie dowodzi. Był on nowym, to prawda, ale złoczyńca mógł oddawna posiadać nóż w tym sklepie kupiony, nie używając go wcale. A być może ukradł go gdzie, lub znalazł. Nie wierzcie temu panowie, ażeby zbrodnia miała być naprzód uplanowaną, ażeby jakiekolwiek inne pobudki nad kradzież skłoniły do niej mordercę. Nikt mnie nie zna, upewniam, i ja zarówno z nikim nie mam stosunków znajomości. Pracuję samotnie w mojem mieszkaniu, nie przyjmując u siebie nikogo, oprócz mojego narzeczonego, który ma mnie wkrótce poślubić, oraz zacnej matki Elizy, której zawdzięczam me życie, bez jej pomocy bowiem byłabym zmarła przy drodze w omdleniu. Któż więc z jakiejś zawiści lub zemsty mógłby w ten sposób przeciw mnie działać? Najmocniej jestem przekonaną, że zbrodnia ta nie mogła być naprzód postanowioną.
— Ha! zostań pani przy swojem zdaniu — rzekł sędzia śledczy, żegnając młodą szwaczkę i odszedł wraz z naczelnikiem policyi.
Łucya, potrzebując widzieć się z panią Augustą, wsiadła po ich odejściu do fiakra, kierując się w ulicę św. Honoryusza. Historya o tym wypadku, opowiedziana przez roznosicielkę chleba według wskazówek komisarza policyi z Colombes, zostawała w sprzeczności z opowiadaniem samej że Łucyi. Przedstawiła ona w najdrobniejszych szczegółach swojej zwierzchniczce rzecz całą wobec Amandy i dwóch panien z magazynu. Wiedziano przeto o usiłowaniu morderstwa, jakiego narzeczona Lucyana Labroue omal nie stała się ofiarą.
— Jak dobre miałam przeczucie — powtarzała z zadowoleniem Amanda — nie chcąc towarzyszyć Łucyi przy odnoszeniu tej sukni! Byłabym również na pewno spotkała się z nożem mordercy!
Przy wejściu dziewczęcia do salonu, pani Augusta pośpieszyła ku niej, ściskając ją tkliwie. Trzy panny obecne pytały troskliwie o jej zdrowie.
— Jakże, moje dziecię — pytała troskliwie pani Augusta — czy natrafiono na ślady mordercy?
— Nie, pani, jestem przekonaną, iż nie odnajdą go wcale.
— Dlaczego?
— Przed chwilą właśnie był u mnie sędzia śledczy wraz z naczelnikiem policyi.
— I cóż?
— Obadwa błądzą w swych zapatrywaniach.
— W jaki sposób? dlaczego?
— Są przekonani, iż nie kradzież była pobudką tej zbrodni, że człowiek, który we mnie uderzył, uczynił to przez nienawiść lub zemstę.
— Na czemże opierają te przypuszczenia?
— Na dosyć dziwnej okoliczności... Nóż nieznanego mordercy złamał się o stalową bryklę mego gorsetu. Drugą tegoż połowę odnaleziono właśnie, a na rękojeści marka fabryki i nazwisko sprzedającego przekonywają, iż został on kupionym w wigilię dnia spełnienia zbrodni przez jakiegoś pana w średnim wieku, w wytwornem ubraniu, wyrażającego się nader poprawnie, który przybył w tym celu do sklepu nożownika, mieszczącego się w domu, gdzie ja zamieszkuję.
Amanda słuchała z natężoną uwagą.
— To dziwne... w rzeczy samej! — zawołała pani Augusta. — Ja potwierdzam zdanie tych panów... Pod tem wszystkiem kryje się wyraźnie jakaś zemsta, albo nienawiść.
— Lecz któżby mnie mógł do tego stopnia nienawidzieć? Nie przeszkadzam nikomu... nikogo nie obraziłam...
— Być może zemsta, me dziecię.
— Za co mścićby się miano? Nikomu nigdy nie uczyniłam nic złego...
Amanda nagle przypomniała sobie, iż przed niedawnym czas
em posłaniec pytał się o Łucyę u odźwiernej, zachowała jednak dla siebie ów szczegół.
— Być może, że to sprawa jakiego odprawionego kochanka — wyrzekła.
Na te słowa Łucya się uśmiechnęła.
— Nie dawałam nikomu odprawy — odpowiedziała — z tej prostej przyczyny, iż oprócz mego narzeczonego, nikt inny nie mówił mi o miłości. — Wszystko to jest dziwnie za wiłem... — szepnęła pani Augusta. — Czas jedynie rozjaśnić może tę sprawę. Powiedz-że mi teraz, Łucyo — dodała — co cię do mnie sprowadza?
Dziewczę prosiło o dostarczenie sobie materyałów do wykończenia sukni, jakich jej zabrakło, po zabraniu których wróciła do swego mieszkania.


∗             ∗

Pozostawiliśmy Owidyusza Soliveau, pod pseudonimem barona Arnolda de Reiss, idącego w towarzystwie Amandy do restauracyi Brébant’a, gdzie razem mieli obiadować. Idąc, rozmawiali.
— Cóżeś robiła przez czas mojej nieobecności, ma piękna? — pytał Soliveau.
— Nagły twój wyjazd w rozpacz mnie wprawił, nudziłam się śmiertelnie, nie widząc cię. Wyszedłszy ze szwalni, nie mogłam jeść obiadu, wracałam do siebie, wcześnie udając się na spoczynek.
— Naprawdę?
— Słowo ci daję!
— Postępowanie przykładne, do podziwienia! A cóż się dzieje w magazynie pani Augusty?
— Roboty nawał, że wystarczyć trudno! Nasza zwierzchniczka ma szczęście. Przez ten rok tylko będzie trzymała magazyn, następnie, usunąwszy się z zebranym majątkiem, chce zakład odstąpić komuś.
Tu spojrzawszy z pod oka na Owidyusza, głośno dodała:
— Oto zakład jak gdyby dla mnie stworzony!
Owidyusz zrozumiał ową przymówkę doskonale.
— E! — odrzekł — za rok wiele nieprzewidzianych rzeczy zajść może... — A następnie, zmieniając rozmowę, zapytał: Jakże, masz dzisiaj lepszy apetyt?
— Wyśmienity! zobaczysz! Ale... — wyrzekła po chwili — czy wiesz co spotkało naszą Łucyę?
— Jaką Łucyę?
— Tę robotnicę, do której jeździłam wraz z tobą dwa razy na ulicę Bourbon, a o której wiesz, że zniknęła.
— Jakże? odnaleziono ją nareszcie?
— Ach! to straszna historya... szczęściem, że ja jej uniknęłam.
— Ty? w jaki sposób?
— Nie towarzysząc jej do Garenne de Colombes przy odnoszeniu tej sukni balowej.
— No... no... cóż się więc stało? — pytał Owidyusz najnaturalniej.
— Ach! to cały dramat, mój drogi, dramat, jaki przedstawićby można w teatrze Ambigu... Łucya omal, że nie została zamordowaną...
— Wielkie nieba!... ach! biedna dziewczyna! — zawołał ze wzruszeniem — omal nie zamordowana!...
— Otrzymała uderzenie nożem w piersi — mówiła dalej Amanda — cios chybił, dzięki fiszbinom gorsetu.

XIX.

— Szczęśliwy traf ocalił ją w rzeczy samej — mówił Owidyusz. — Zabójca został schwytanym?
— Nie...
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się głośno — winszuję prefektowi Sekwany i jego agentom.
— To nie dowód — odrzekła Amanda — schwytanym jeszcze być może.
— Tak sądzisz?
— Tak... i wierzę w to niezachwianie. Zrazu policzono tę zbrodnię na karb zarogatkowych włóczęgów...
— A teraz?
— Urzędnicy policyi innego są przekonania!
Owidyusz zadrżał.
— Czy podobna? — zawołał żywo — jakże więc sądzą?
— Twierdzą, iż nie kradzież była powodem napaści?
— Cóż więc innego?
— Zemsta... nienawiść...
— Eh! brednie... Na czemże zresztą opierają to przypuszczenie?
— Odnaleziono wskazówki...
— Wskazówki?... — powtórzył z trwogą Soliveau.
— Tak.
— Jakie?
— Znaleźli rękojeść noża, który się złamał na stali gorsetu napadniętej, odczytano adres fabrykanta na tej rękojeści i odkryto, iż nóż został kupionym w wigilję popełnionej zbrodni wieczorem, przez jakiegoś mężczyznę w średnim wieku, w eleganckiem ubraniu, nader przyzwoitej powierzchowności.
Owidyusz zbladł nagle.
— Przez jakiegoś pana o siwiejących włosach, mogącego mieć lat pięćdziesiąt... — mówiła Amanda dalej. — Ale cóż tobie? — pytała — pobladłeś... drży twoja ręka... byłżebyś słabym?
— Nie... nie... nic mi nie jest, upewniam, zdrów jestem — mówił Owidyusz, siłą woli hamując wzruszenie. — Twoje to opowiadanie tak mną wstrząsnęło do głębi. Przypuszczają zatem, że ów pan, tak znakomicie wyglądający z pozoru, chciał zabić tę dziewczynę?
— Mają to przekonanie.
— Lecz w jakim celu miałby to uczynić?
— Nie wiadomo... wkrótce jednakże wyjaśni się wszystko. Wyobraź sobie — mówiła dalej Amanda — że ów potwór kupił nóż w sklepie w tym samym domu, gdzie Łucya mieszka i to wówczas, gdym ja poszła do niej, a tyś na mnie oczekiwał w powozie...
— Szczególny zaprawdę zbieg okoliczności...
— Mogłeś widzieć tego człowieka z powozu, w którym siedziałeś...
— Bardzo być może, iż go widziałem, ponieważ czekając na ciebie, miałem zwrócony wzrok w stronę sklepu nożownika — odparł z bezczelnością Soliveau — nie zwróciwszy nań wszakże uwagi, nie pamiętam jak wyglądał.
W czasie powyższej rozmowy Amanda zauważyła, iż jej wielbiciel brzmienie głosu miał dziwnie zmienione i drżał zlekka, patrzyła nań przeto ciekawie, nie mogła jednak badać go więcej, ponieważ wchodzili oboje do restauracyi.
Zasiadłszy przy stole w oddzielnym gabinecie, po zupie podanej, Owidyusz rozpoczął nanowo rozmowę z punktu, na którym została przerwaną.
— A zatem... — rzekł — poszukują owego jegomości?...
— Tak.
— Zkąd jednak, pytam, człowiek, nie należący widocznie do klasy złoczyńców, miałby napadać na tę dziewczynę?
— Powtarzam ci, iż uczynił to przez zemstę lub nienawiść...
— Panna Łucya więc znać go powinna.
— Utrzymuje ona, iż nie wie, ktoby to mógł być... Lecz to świętoszka, która wybornie umie udawać, a pewien szczegół przypomina mi właśnie, że ktoś ją szukał i bardzo pragnął odnaleźć.
— Jakiż to szczegół? powiedz mi, moja turkawko...
— Posłaniec pytał się o nią w naszej pracowni...
Owidyusz uczuł, iż dreszcz przebiega mu po ciele.
— Ha! ha! posłaniec... — powtórzył, śmiechem pokrywając zmieszanie.
— Tak... człowiek w ubiorze posłańca, ze znaczkiem na czapce, miał list, który chciał jej oddać. Nie znalazłszy jej, zapytywał o adres.
— Rzecz jasna, chciał ściśle spełnić dane sobie polecenie, lecz to niczego nie dowodzi...
— Przeciwnie, to wskazuje, że ktoś zajmował się tą głupią papugą i że ona kogoś znała, pomimo wszelkich zaprzeczań ze swej strony.
— Masz słuszność... nader logiczna uwaga. Lecz jedzże, proszę... Rozmawiasz, a talerz nietknięty przed tobą stoi.
— Sądziłam, że to opowiadanie nieco cię zainteresuje — odrzekła Amanda, badawczo mu w oczy spoglądając.
Owidyusz nie spuścił wzroku, wytrzymał owo spojrzenie.
— Bardzo mnie to interesuje — odpowiedział — ależ nie można ciągle mówić o jednym i tym samym wypadku. Widziałem w mem życiu wiele dziwniejszych rzeczy nad tę sprawę.
— Nie mówmy więc o tem... — odparła Amanda — wróćmy do nas samych. Powiedz mi, coś robił podczas twej podróży?
— Zbierałem drobne papiery — odrzekł Soliveau z uśmiechem.
— Drobne papiery... bilety bankowe?
— Lecz nie... bynajmniej... Mimo, że te, o których mówię, również mnie drogo kosztowały.
— Jakiegoż rodzaju były te papiery?
— Autografy.
— Osób znanych w historyi... z dawnych czasów^ zapewne?...
— Przeciwnie, autografy ludzi żyjących obecnie.
— Zatem ludzi sławnych?
— Eh! najbardziej nieznanych w świecie!
— I gdzieżeś odbywał tę czynność szczególnego rodzaju?
— W Joigny.
Wymawiając te słowa, Soliveau wlepił teraz badawcze spojrzenie w Amandę. Dostrzegł, iż zadrżała, a jednocześnie żywy rumieniec wystąpił na jej policzki. Szybko jednakże przybrała pozór obojętności.
— A! byłeś w Joigny? — wyrzekła — pięknaż to okolica?
— Bardzo piękna — odparł, powtórnie się uśmiechając. — Miasto zbudowane w półkole, na znacznem wzgórzu, u stóp którego Yonna toczy przejrzyste swe fale. Położenie nader malownicze, lecz utrudzające dla zwiedzających... Potrzebowałem tam widzieć się z kilkoma osobami...
— Krewnymi zapewne?
— Nie...
— A zatem przyjaciółmi?...
— I to nie... Z mieszkańcami tego miasta, zupełnie mi nieznanymi.
Mimo wrodzonej śmiałości, Amanda uczuła, iż słabo jej się robić poczyna.
Dziwnie ironiczny sposób mówienia towarzysza, wielce ją niepokoił.
Soliveau, wychyliwszy szklankę wina, mówił dalej.
— Joigny obfituje w autografy... Zebrałem kilka u osób naprzód mi wskazanych, ale doprawdy nie spodziewałem się spotkać tyle ciekawych. Trzeba jednak było za nie grubo zapłacić... posiadacze byli wymagającymi.
Amanda niepokoiła się coraz więcej.
— Ależ ja nudzę cię może mojem opowiadaniem? — pytał Soliveau.
— Bynajmniej... przeciwnie... — odpowiedziała z pośpiechem — wszystko, co ciebie dotyczy i mnie interesuje.
— Będę więc opowiadał. Udało mi się wynaleźć dwa niezmiernie ciekawe dokumenty, z podpisem niejakiego Raula Duchemin... nazwisko całkiem nieznane, jak widzisz.
Na te wyrazy Amanda uczuła się bliską omdlenia.
— Raula Duchemin? — powtórzyła, usiłując zapanować nad sobą.
— Tak, urzędnika merostwa... młodego, ładnego chłopca, którego ochroniłem od wyroku za fałszerstwo.
Z bladej, jaką była, dziewczyna stała się nagle purpurową.
— Ach! — zawołała pomimowolnie.
— Z tego, o co mnie pytałaś przed chwilą — mówił Owidyusz, napełniając swą szklankę — wnoszę, iż nigdy nie byłaś w Joigny.
— Tak... nigdy!
— Z pewnością?
— Jakto? nie wierzysz mym słowom? — wyjąkała zcicha. — Dlaczego zadajesz mi to dziwne pytanie?
— Dlaczego? — powtórzył — wszakże to rzecz najprostsza w świecie! Dlatego, że za tysiąc pięćdziesiąt franków kupiłem od pani Delion, modniarki, autograf z podpisem niejakiej Amandy Régamy. Oto odpowiedź.
— Arnoldzie! Arnoldzie!... — zawołała drżąca, zmieszana — ty wiesz... wiesz wszystko! Ta kobieta wszystko ci powiedziała!
— Tak... powiedziała mi wszystko... masz dowód. Lecz dlaczego tak drżysz?... zkąd ów przestrach, powiedz mi, proszę? Niejestżem twoim przyjacielem? Skoro zapłaciłem tysiąc pięćdziesiąt franków i twój autograf znajduje się w mym ręku, nie masz się czego obawiać. Powtarzam, nie masz potrzeby obawiać się skutków swej lekkomyślności.
— Ach! gdy to uczyniłam, byłam szaloną... obłęd mnie opanował!
— Wierzę temu, ponieważ jesteś istotą uczciwego charakteru — odparł Soliveau z pozorem zupełnego przekonania.

XX.

— Zatem, najdroższy mój — pytała dalej Amanda, przybierając najsłodszy wyraz twarzy — nie pogardzasz mną wobec tego?
— Co za myśl! — zawołał Soliveau — miałbym tobą pogardzać! za co? dlaczego? Natura ludzka jest ułomną, skłonną do złego. Posłuchaj jednak mej rady... Nie pisz nigdy podobnych rzeczy... nigdy więcej w życiu.
Amanda zarumieniona, pochyliła głowę w milczeniu.
— To niezręczne i nader niebezpieczne — mówił Owidyusz dalej — gdyby twój autograf wpadł był w inne ręce, mogłabyś to srodze przypłacić więzieniem.
— Czytałeś ten papier? — wyjąkała zcicha.
— Mógłżebym go kupić, nie czytając?
— I cóżeś z nim zrobił?
— Schowałem go najprzód do pugilaresu, a następnie do szufladki na klucz zamkniętej. Bądź spokojną, jest on w bezpiecznem miejscu.
— Ależ ty mi go oddasz?
— Przeciwnie, zachowam go u siebie.
Amanda ponownie zadrżała.
— Dlaczego chcesz go zachować? — pytała.
— Zwykła to mania starych zbieraczów... Przepadam za autografami tego rodzaju!
— Nie żartuj... oddaj mi ten papier, który dla ciebie jest bezpożytecznym.
— Przeciwnie... przydatnym mi on bardzo być może...
— Chcesz więc zrobić z niego użytek przeciw mnie?
— Ach! cóż za myśl!.. Byłżebym zdolnym uczynić coś podobnego?
— Mów!.. jakie masz zamiary? Jestem albowiem najmocniej przekonaną, że coś sobie uplanowałeś...
— Mam zamiar prosty, pełen uprzejmości. Pragnę cię przykuć do siebie... ot! wszystko. Chowam dla ciebie uczucia najżywszej miłości. Ty mi odpłacisz wzajem przywiązaniem... Nauczony jednak wielokrotne m doświadczeniem, nie ufam w ogóle kobietom, zwłaszcza pięknym jak ty... i młodym. Mając ów papier w ręku, nie będę się obawiał zdrady z twej strony. Mogę spać spokojnie, pewien, że nazajutrz nie chybisz mi swego towarzystwa.
— To znaczy, że chcesz mnie trzymać w ścisłej zależności?..
— No tak... przyznaję... Lecz ta zależność przykrą nie będzie, dopóki nie będę potrzebował skarżyć się na ciebie.
Amanda zrozumiała, iż nie było sposobu wyślizgnięcia się z rąk owego pseudo-barona, oraz, że należało losowi stawić czoło odważnie.
— Jakim sposobem jednak dowiedziałeś się o tem co zaszło w Joigny?
— Traf mi posłużył. O to powiedziano mi bez najmniejszego starania z mej strony, upewniam.
— Tak nie starałeś się o to, jak morderca Łucyi nie starał się o nóż kupiony w sklepie, przy ulicy Bourbon, jakim w nią uderzył... — odpowiedziała dziewczyna, patrząc śmiało w oczy Owidyuszowi.
Drgnął na te słowa, opanowany chęcią uduszenia mówiącej, powściągnął się jednak.
— Niezręczne porównanie... — odrzekł z przybranym spokojem — przypuśćmy jednak, że ów morderca Łucyi popełnił nieroztropność, z której korzystać mogą, ażeby go poszukiwać, będzie on się miał teraz na ostrożności i znajdzie sposób do odparcia ciosu jakiby mu chciano wymierzyć. Lecz dosyć o tym przedmiocie. Zostaniemy na przyszłość przyjaciółmi... nieprawdaż? Dobrymi, szczerymi przyjaciółmi, a wszystko pójdzie dobrze. Pozwolisz podać sobie czarną kawę?
— Owszem... proszę o nią... — odpowiedziała.
Przy kawie, rozmowa ciągnęła się dalej, magazynierka jednak pani Augusty, nie zdołała odzyskać wesołości.
— Możebyś poszła do teatru? — pytał Soliveau, gdy wychodzili z restauracyi.
— Nie... wolę pozostać u siebie w domu, czuje się być mocno znużoną.
— Tem lepiej — odrzekł — bo i ja uczuwam jakieś znużenie, odwiozę cię i wrócę również do siebie.
— Ale... nie powiedziałeś mi nigdy, gdzie mieszkasz?.. — pytała — niewiem twojego adresu...
— Na co się tobie przydać to może?
— Gdyby mi wypadło napisać kiedyś do ciebie...
— Nie! tego nie czyń, proszę... — odparł z pośpiechem Soliveau. — Jestem żonatym, pragnę zachować spokój w mojem domowem ognisku. Zresztą w obecnem położeniu twa niewiadomość zapewnia mi zupełną dyskrecyę w tym względzie. Amanda milczała, myśląc jednak w głębi:
— Obłudniku! — odkryję pomimo wszystko to, co chcesz ukryć przedemną.
Owidyusz odwiózł swą towarzyszkę do jej mieszkania, następnie obawiając się aby nie był przez nią śledzonym, kazał się zawieść w sam środek Paryża, zkąd pieszo tysiącznemi zwroty powrócił na ulicę de Clichy.
Amandę za przybyciem do domu, ogarnęło gwałtowne rozdrażnienie.
— Tego było jeszcze potrzeba... — wołała, drżąc z gniewu — ażeby traf szatański poprowadził tego człowieka do Joigny i co gorsza powiódł go do pani Delion, od której dowiedział się o całej mojej przeszłości. Kupił ten papier przeklęty i skrępował mnie nim. Jakiż cel on w tem mieć może?
— Ha! jaki cel? — powtórzyła po chwili — przeczucie mi mówi, że on czuje, iż go zbadałam do głębi. Posłańcem, który przyszedł pytać się o Łucyę był on!.. Owym starym jegomościa, kupującym nóż w sklepie przy ulicy Bourbon, był on!.. Mordercą który cios Łucyi wymierzył był on!.. Tak... głową bym ręczyć gotowa, że temi wszystkiemi osobistościami był on! Wszak mimo wewnętrznego mego przekonania, brak mi dowodów. Zresztą gdybym je nawet posiadała, na co by one przydać mi się mogły. Dla oskarżenia go? Czyliż to mogę uczynić? Oddając go w ręce sprawiedliwości, oddałabym samą siebie. Przeciwnie zaś, milcząc, nie potrzebuje się obawiać niczego. Milczeć więc będę; co zrobił, to mnie nie obchodzi. Dwa jednak szczegóły zbadać bym rada, a mianowicie: gdzie on mieszka i dlaczego chciał Łucyę zamordować?
Z napełnioną głową temi myślami Amanda zasnęła.
Jednocześnie myślał Owidyusz:
— Szczęśliwa gwiazda mi świeci... Bez tego znalazłbym się w dyabelnie przykrem położeniu... Ta hultajka wszystko odgadła, i jestem pewien, że sprzedaćby mnie była gotową. Na szczęście, posiadam przedmiot, którym skrępuję jej usta i ręce. Nie mam się czego obawiać.


∗             ∗

Z łatwą do zrozumienia niecierpliwością Harmant oczekiwał na przybycie swego wspólnika.
Przewidywał trudności, z jakiem: Soliveau walczyć będzie zmuszonym, przed osiągnięciem celu. Niewiedząc nazwiska mamki, u jakiej przed laty dwudziestu jeden Joanna Fortier umieściła swe dziecię, czyż zdoła odnaleść ślady pochodzenia owej dziewczyny, której dziwne podobieństwo z wdową po Piotrze Portier, wskazywało jako córkę tejże.
Zerwał się przeto z krzesła z pośpiechem gdy pewnego rana w Courbevoie oznajmiono mu przybycie Owidyusza Soliveau.
— Tak rychły powrót, nie wróży nic dobrego — rzekł sam do siebie, i rozkazał bezzwłocznie wprowadzić przybyłego do gabinetu.
— Daremna praca... nie powiodło się?.. — zapytał Garaud, gdy obaj sami pozostali.
— Przeciwnie... skutek najlepszy — odparł Soliveau.
— Wszystko zdobyłeś
— Wszystko!
— I odnalazłeś ślad córki Joanny Fortier?
— Odnalazłem.
— Za pomocą mamki?
— Nie; mamka oddawna umarła, to jednak nie przeszkodziło mi w osiągnięciu wiadomości, co się stało dalej z tem dzieckiem.
— Została oddaną do przytułku dla opuszczonych dzieci? — pytał dalej Gazaud.
Owidyusz poruszył głową twierdząco.
— W Paryżu?
— Tak.
— Zatem rywalką mej córki jest niezaprzeczenie Łucya Fortier.
— Wstrzymaj się... zaczekaj... galopujesz zbyt prędko — zawołał Soliveau — przedewszystkiem potrzeba nam wiedzieć, czy córką Joanny jest ta Łucya, którą znamy? — Ależ to uderzające podobieństwo...
— Może służyć za przypuszczenie, lecz nie jest dowodem.
— Nie przynosisz mi więc tego dowodu?
— Naturalnie, że nie. Przynoszę ci protokół, zawierający szczegóły, odnoszące się do złożenia tej małej w przytułku, co upoważnia mnie do zasięgnięcia wiadomości, czyli dziecko, zapisane tamże w księgach pod dziewiątym numerem, jest tą dziewczyną, o którą nam chodzi.
— Pokaż mi ów protokół... — rzekł Harmant.
Owidyusz dobył z pugilaresu autentyczny oryginał dokumentu, otrzymany od Duchemin’a w merostwie Joigny i podał go przemysłowcowi.
— Jakim sposobem u czarta zdołałeś wydobyć ten papier? — zawołał Garaud, przeczytawszy go z uwagą.
Soliveau opowiedział znane nam już szczegóły.
— Zuchwalstwo twoje przestrasza mnie!.. — szepnął milioner, wysłuchawszy opowiadania. — Jestżeś pewien, że nie wynikną ztąd niebezpieczne dla nas obu następstwa?
— Najpewniejszym w świecie! Niemam się czego obawiać, trzymając człowieka silnie skrępowanego, jak ja go trzymam. Milczeć, jest własnym jego interesem, ponieważ gdyby się odważył o czemś powiedzieć, czekałaby go kara za kradzież dokumentu, a razem i druga za sfałszowanie podpisu na wekslu.


XXI.

Chwila milczenia przecięła rozmowę, pomiędzy dwoma wspólnikami.
— Masz słuszność... — rzekł Harmant w zamyśleniu. — Cóż teraz robić zamierzasz?
— Pójdę do przytułku, zapytać o dziecko, oddane tamże w dniu 6-tym Kwietma 1852 roku, a następnie zbadać co się z niem stało.
— Kiedy tam pójdziesz?
— Dziś... zaraz...
— A powiadomisz mnie?..
— Wieczorem.
— Gdzie? — U mnie w mieszkaniu, jeżeli zechcesz.
— O której godzinie?
— O piątej.
— Przybędę.
— Masz jaką wiadomość od Lucyana Labroue? — pytał Soliveau dalej.
— Otrzymałem od niego list dziś rano.
— Kiedyż powraca?
— W ciągu trzech, lub czterech dni najdalej.
— Przed upływem tego czasu będziesz miał w ręku dowody, jakie wzniosą nieprzełamaną zaporę między Lucyanem, a córką Joanny Portier morderczynią jego ojca, Juliana Labroue.
— Liczę na to... — rzekł Garaud, zacierając ręce z cynicznem zadowoleniem. — Do widzenia, przeto dziś wieczorem.
Owidyusz wyszedłszy z Courbevoie, wsiadł w tramwaj, którym dojechał do rogatek, a następnie przywoławszy fiakra, przybył nim na bulwar d’Enfer.
Dom przytułkowy przez lat kilka ulegał ciągłym przemianom, lecz mimo tych zmian ustawy administracyjne nienaruszonemi pozostały. Interesanci mogli tam otrzymać potrzebne sobie objaśnienia, nawet gdyby po nie sięgnąć wypadło do dat bardzo odległych.
Archiva, zawierające akta wielce ciekawe, we wzorowym porządku były utrzymywane.
Owidyusz, jak wiemy, pełen zuchwałej odwagi, wszedł wprost do gabinetu dyrektora, który przyjąwszy go bez włócznie, zapytał o cel przybycia.
— Przychodzę prosić pana o powiadomienie — mówił łotr najspokojniej — co się stało z dziewczynką umieszczoną w tutejszym przytułku przed dwudziestu jeden laty.
— Na jaki użytek służyć panu mają te objaśnienia? — odrzekł dyrektor. — Winienem pana uprzedzić, iż nie wolno nam jest udzielać ich osobom nie posiadającym dowodów, iż mają prawo pytać o takowe.
— Dowody te, natychmiast panu okażę — odparł Soliveau, dobywając z pugilaresu protokuł z podpisem byłego mera w Joigny. — Pragnę zasięgnąć szczegółów o dziecku — mówił dalej — które zostało tu umieszczonem w dniu 6-tym Kwietnia 1862 roku, jak to wskazuje osobiste zeznanie jakie mam honor panu przedstawić.
Dyrektor wziąwszy protokuł, czytać go zaczął.
— Niemam nic do zarzuczenia w tym względzie — odpowiedział — działasz pan w pełni praw swoich. Objaśnimy pana co stało się z pomienionem dzieckiem... Być może iż ono zmarło... Bądź co bądź, zostaniesz pan ściśle o wszystkiem powiadomiony.
Tu zadzwonił na woźnego, a nakreśliwszy szybko kilka słów na arkuszu, podał go temuż.
— Oddaj to archiwiście — rzekł — i przynieś mi odpowiedź.
Po wyjściu woźnego, dyrektor zwrócił się do Owidyusza.
— Według daty — rzekł — zamieszczonej w protokule, to dziecię u nas niegdyś umieszczone, dziś pełnoletniem być musi. Z chwilą pełnoletności, nie mamy doń żadnego prawa, wszelki nasz nadzór z tą datą ustaje. Możemy zatem objaśnić pana w szczegółach tylko do chwili pełnoletności.
— Rozumiem... — odparł Owidyusz — lecz jeśli to dziewczę żyje, pańskie wskazówki ułatwią mi poszukiwanie.
— Zapewne.
W kilka minut ukazał się woźny z paką akt, jakie położył na biurku, przed dyrektorem, który przeglądać je zaczął.
Każda stronnica zawierała kopię protokułów złożenia dzieci w przytułku. Dyrektor szukał daty, umieszczonej w dokumencie z Joigny. Znalazłszy takową, zatrzymał się na niej.
— Otóż jest — wyrzekł — to, o co pan zapytujesz. Dziewczynka przyniesiona tu w dniu 6-tym Kwietnia 1862 roku została zapisaną w księgach pod dziewiątym numerem.
Owidyusz zapromieniał radością. Jakób Garaud nie omylił się więc, co do numeru. Łucya, robotnica w magazynie mód pani Augusty, Łucya, rywalka Maryi Harmant, Łucya, narzeczona Lucyara Labroue, była córką Joanny Fortier, zbiegłej z więzienia w Clermont. Wszelkie już inne objaśnienia, nie obchodziły go teraz.
Na marginesie protokułu, przyniesionego przez Owidyusza, dyrektor wypisał numer akt, adres modniarki do której dziewczę na naukę szycia oddanem zostało, oraz adres mieszkania, jakie zajmowała od czasu dojścia do pełnoletności, t. j. ulicę Bourbon, numer 9 i podpisał to wszystko.
— A teraz panie... — rzekł — należy dopełnić jeszcze pewną formalność.
— Cóż takiego?
— Mój podpis stwierdzonym być musi przez dyrektora Rady miejskiej dobroczynności publicznej.
— Co znaczy, iż dziś nie będę mógł otrzymać tego papieru i że mi czekać należy na dopełnienie tej formalności — odrzekł Soliveau.
— Tak... lecz to oczekiwanie długiem nie będzie. Jutro w ciągu dnia, wszystko załatwimy.
— Przyjdę więc jutro... O której godzinie pan przybyć mi rozkażesz?
— Około drugiej, w południe.
Owidyusz ukłoniwszy się, wyszedł.
Krótka ta zwłoka nie sprawiła mu różnicy, wiedział, że Lucya jest córką Joanny Portier, a to był punkt główny, o który chodziło mu właśnie.
Skoro o piątej wieczorem przybył do niego Harmant, na ulicę de Clichy, opowiedział mu wszystko.
— Nareszcie! — zawołał milioner — zobaczymy teraz, czy Lucyan Labroue zaślubi tę dziewczynę!


∗             ∗

Marya stawała się coraz bardziej cierpiącą. Jedynie utrzymywało ją sztuczne podniecenie nerwowe. Chodziła, wyjeżdżała, wracała, usiłując bezustannym ruchem omamić samą siebie i odegnać rozpaczliwe myśli, cisnące się jej do głowy. Z biednego tego dziewczęcia, pozostał cień zaledwie.
W oznaczonym dniu przez Edmunda Castel, rozpoczęła pozowanie do portretu. Z gorączkowym pośpiechem szukała rozrywek by się uchronić przed boleścią owładającą jej duszę. Daremne usiłowania! Wszystko, co czyniła, aby zapomnieć Lucyana, podwajało jej cierpienia moralne, a rzecz naturalna zwiększało zarazem i jej fizyczne dolegliwości.
Harmant, ów nędznik, u którego struna ojcowska dźwięczała jak u najuczciwszego człowieka, cierpiał do nieopisania, patrząc na niknące swe dziecię. Wierzył wszelako niewzruszenie, że małżeństwo z Lucyanem pokona złe i zbawieniem dla jego córki się stanie.
Marya doznawała naprzemian odbłysków nadziei i bólów rozpaczy, które zwolna, lecz w sposób straszny ją zabijały.
Posłyszawszy od ojca o bliskim powrocie Lucyana, całą siłą żyć jeszcze pragnęła, sądząc, iż zobaczenie się po tak długiej rozłące, zdoła obudzić w nim miłość.
Dwa dni pozostawały do chwili, w której syn Juliana Labroue miał przybyć do Paryża.
Uzbrojony autentycznym dowodem, jaki Owidyusz odebrał z przytułku, Harmant pewien siebie, oczekiwał na przyjazd młodzieńca.
Małe mieszkanie na szóstem piętrze przy ulicy Bourbon, przystrajano świątecznie, Łucya albowiem odebrała telegram powiadamiający o przybyciu narzeczonego nazajutrz wieczorem.
Lucyan przyśpieszył swój powrót o kilka godzin, ażeby obiadować z ukochaną i razem z nią wieczór przepędzić.
Zadana jej rana ręką mordercy zabliźniła się prawie zupełnie, a radość z powrotu narzeczonego dokonała uzdrowienia.
Matka Eliza, dzieliła tę radość, dopomagając dziewczęciu w przygotowaniu wszystkiego na przyjęcie tyle drogiego gościa.
Doskonały obiad, dwie butelki starego wina, lśniące białością nakrycie, wonne bukiety na stole w wazonach, słowem niczego nie brakowało do uświetnienia tej uczty.
Owóż godziny oczekiwania równie długiem! być się zdawały Łucyi, jako i biednej milionerce.

XXII.

— Wszak to pojutrze Lucyan powraca? nieprawdaż? — pytała Marya — siedząc z ojcem przy śniadaniu.
— Tak, moje dziecię.
— Zadowolonym jesteś z jego czynności w Bellegarde?
— Najzupełniej.
— Jakże mnie to cieszy! — zawołała uradowana.
— Odebrałem dziś rano listy ztamtąd właśnie od moich klientów. Wynurzają mi swoje zadowolenie, winszując człowieka tak wysokich zdolności, jakim jest dyrektor robót mojej fabryki.
— Ojcze... chciałżebyś sprawić mi przyjemność?
— Czybym chciał? jak możesz pytać o coś podobnego?
— Radabym uświetnić powrót Lucyana... Proś go, ażeby przyszedł do nas na obiad w dniu swego przybycia.
Ów projekt Maryi nie zgadzał się z zamiarami, powziętemi przez Harmanta. Postanowił on właśnie w dniu tym zadać stanowczy cios młodzieńcowi, który był pewien, iż go nakłoni do zostania wspólnikiem i przyjęcia zarazem ręki jego córki. Lecz jak wytłumaczyć Maryi odmowę na jej żądanie? Jaki powód wynaleźć, aby ją osłonić przed wynikającą ztąd przykrością? Powziął odrazu postanowienie.
— Być może — pomyślał — że zobaczywszy Maryę bladą, cierpiącą, a coraz więcej w nim zakochaną, oczekującą go z utęsknieniem, gruszy go wreszcie ta miłość i rychlej skłoni do zerwania tamtego, niemożliwego w obecnych okolicznościach, małżeństwa.
Postanowił więc odłożyć ową stanowczą rozmowę z Lucyanem do dnia następnego po przyjeździe tegoż.
— Spełnię, o co prosisz — odpowiedział córce — żałuję tylko, że mówisz mi o tem.
— Dlaczego?
— Ponieważ, chcąc ci sprawić niespodziankę, sam go postanowiłem zaprosić na obiad.
— Ach! jakżeś dobrym, mój ojcze! — zawołało dziewczę, rzucając mu się w objęcia.
Nadszedł nareszcie ów dzień, tak niecierpliwie oczekiwany. Lucyan, jak wiemy, przyśpieszył o dwanaście godzin swój wyjazd z Bellegarde, o czem Harmant nie wiedząc, oczekiwał go nazajutrz zrana, podczas gdy młodzieniec wrócił do Paryża w wigilię dnia tego wieczorem. Wprost z dworca kolejowego pobiegł na ulicę de Bourbon.
Oboje narzeczeni ze łzami w oczach rzucili się sobie w objęcia, poczem matka Eliza otrzymała również tkliwe powitanie. W oczach tej zacnej kobiety łzy również zabłysły. Zdawało się jej, że wita własnego syna.
Nareszcie z jednej i drugiej strony posypały się zapytania. Łucya w swych listach, opisawszy narzeczonemu wszelkie szczegóły zamachu, zamilczała jedynie o bytności u siebie sędziego śledczego wraz z naczelnikiem policyi. Będąc, przekonaną, że oni obaj mylili się w swych przypuszczeniach, nie uważała za potrzebne niepokoić tem swego przyszłego.
Lucyan wrócił nieco ogorzałym z podróży, odbytej na słońcu i otwartem powietrzu, śniada ta jednak cera dobrze mu przypadała, nadając więcej męzkości jego fizyognomii. Czuł się zdrowym jak nigdy, a radość ze znalezienia się obok ukochanej błyszczała w jego spojrzeniu, w ożywionym wyrazie twarzy, w brzmieniu głosu jego. Widział przed sobą wybraną swojego serca zdrową, świeżą i uśmiechniętą. Najwyższem to było dlań szczęściem. Zresztą, cóż obchodziło g więcej? Nie chciał myśleć o tem... Nie myślał!
— Gdy wspomnę, że bez twej pomocy, matko Elizo, nie zastałbym mej Łucyi przy życiu, krew w żyłach mi lodowacieje! — mówił, ściskając w swych dłoniach ręce Joanny: — Ach! ty jesteś naszym opiekuńczym aniołem... Nie rozdzielimy się z tobą nigdy... już nigdy!
Prosił, aby mu opowiedziano najdokładniej szczegóły owej strasznej nocy, podczas której jego biedna Łucya omal nie utraciła życia. I matka Eliza musiała powtórzyć opowiadanie, drżąc cała, jak gdyby ów dramat w Bois-Colombes nastąpił przed chwilą.
— Jakże? nie odnaleziono dotąd mordercy? — zapytał.
— Nie.
— To dziwne!
— Dlaczego? Bardziej byłoby dziwnem, gdyby odnaleziono jakiegoś włóczęgę, należącego do rozbójniczej bandy. Ale nie mówmy o tem więcej... Żyję... jestem zdrową i rzecz skończona. Skoro jednak wypadnie mi wyjść wieczorem, będę ostrożniejszą.
— Łucya ma słuszność — odparła Joanna. — Jest zdrową, oto rzecz główna... Wszak i pan jesteś tego zdania, panie Lucyanie?
— Ma się rozumieć... powtórzę to choćby tysiąc razy!
— A więc do stołu! — zawołało dziewczę — obiad gotowy.
Zasiedli we troje przy stoliku, uroczyście przybranym. Wieczór zbiegł prędko. Zdumiał się Lucyan, spojrzawszy na zegarek, wskazujący dwunastą godzinę. Niepodobna było dłużej pozostawać, odszedł więc, przyrzekłszy narzeczonej, iż wraz z nią spędzi całą nadchodzącą niedzielę.
Idąc na ulicę Miromesnil, myślał o przepędzonych rozkosznie chwilach, a mimowolnie pośród szczęścia wspólnie dzielonej miłości, stanęła mu przed oczyma postać Maryi, która również kochając go, umierała z braku wzajemności z jego strony.
Lucyan Labroue, jak wiemy, był człowiekiem serca. Odczuwał głęboko tę smutną sytuacyę, zmienić jej wszakże niepodobna mu było.
Nazajutrz rano udał się do Courbevoie, by objąć zarząd nad powierzonemi robotami. Harmant nie przybył jeszcze do fabryki. Korzystając z jego nieobecności, Labroue obznajmiał się z tem wszystkiem, co dokonano podczas jego pobytu w Bellegarde. Około ósmej ojciec Maryi nadjechał. Zaledwie wszedł do gabinetu, ukazał się Lucyan, przynosząc mu sprawozdanie ze swej podróży. Milioner uścisnął najżyczliwiej rękę młodego współpracownika.
— Jakżem szczęśliwy, widząc cię zdrowym — rzekł do — niego — tem mocniej szczęśliwym, iż wypada mi oznajmić ci gorące pochwały. Moi klienci z Bellęgarde pisali mi o tobie w najpochlebniej szych wyrazach, zkąd wnoszę, iż kierunek robót, jakie prowadziłeś, musiał być doskonałym.
— Mogę się poszczycić życzliwością tych panów... byli dla mnie nader uprzejmymi.
— Być może, czynili ci jakie propozycye? — pytał z niepokojem Harmant. — Wiem, iż poszukiwali zdolnego kierownika do robót w fabryce.
— W rzeczy samej — odparł Lucyan z uśmiechem — gdybym chciał zrozumieć wyrazy powiedziane pod osłonę, a zawierające w sobie wyraźne propozycye objęcia tego obowiązku. Zostałem jednak niewzruszonym, nic nie zrozumiałem, a wiadomo panu, że najbardziej głuchymi są ci, którzy nie chcą słyszeć.
— Mocno ci jestem obowiązany, żeś nie chciał zrozumieć i słyszeć; będę się starał okazać ci za to mą wdzięczność. Przybyłeś dziś w nocy do Paryża?
— Tak, wczoraj wieczorem.
Harmant nie pytał go więcej. Zajął się wyłącznie sprawami, dotyczącemi fabryki. Rozmowa zwróciła się na plany nowych maszyn, przywiezionych przez Lucyana, których budowy nie można było rozpocząć z przyczyny braku robotników. Mówili o tym przedmiocie blisko godzinę.
— Nic nie wspomina o Maryi... — myślał milioner.
Zaledwie błysła mu ta myśl, gdy Labroue zapytał:
— Jakże zdrowie pańskiej córki, panie Harmant?
— Była mocno cierpiącą — odrzekł przemysłowiec.
— Rzeczywiście tak mocno cierpiącą?
— Przekonasz się naocznie i osądzisz, jak bolesna zaszła W niej zmiana, o ile uzasadnionemi są moje obawy i jakbym pragnął dać temu biednemu dziecku nieco szczęścia, któreby było dla niej zbawieniem. Powiadomiłem Maryę o twoim powrocie, a pierwszemi jej słowy dziś po przebudzeniu ty byłeś.
— Ja?... — powtórzył Lucyan z niechęcią, przeczuwając trudność własnej sytuacyi wobec rozkochanej w sobie dziewczyny.
— Tak jest... ty! — mówił dalej Garaud — Pragnąc uświetnić twój przyjazd, oczekuje na nas obu z obiadem; szczęśliwą będzie, gdy ujrzy nas koło siebie. Prawdziwe to będzie rodzinne zebranie.

XXIII.

— Lecz panie... — wyjąkał Labroue po chwili.
— Proszę... bez żadnych wymówek... beż żadnych pozorów wymknięcia się od zaproszenia mej córkil — przerwał żywo milioner. — Nie możesz lepiej dowieść nam swej życzliwości, jak przyjmując to zaproszenie. Odmowa z twej strony sprawiłaby mi wielką przykrość. Będzie to obiad w ściśle zamkiętem kółku, we troje. Wyjdziesz nieco wcześniej z fabryki, aby się przebrać, i przybędziesz do pałacu na oznaczoną godzinę.
Lucyan, mimo głębokiej niechęci, jaką sprawiało mu to zaproszenie, czuł, iż odmówić niepodobna. Łucya święciła radośnie powrót jego, Marya chciała toż samo uczynić. Kochała go tyle, co pierwsza. Cóżby był nie dał ten biedny chłopiec, by się usunąć z owego tak przykrego i śmiesznego zarazem położenia człowieka, kochanego naraz przez dwie kobiety. Nie było jednak sposobu.
— Przybędę, panie — odpowiedział — czując się szczęśliwym, iż będę mógł złożyć pańskiej córce moje uszanowanie.
— Dziękuję ci — odrzekł milioner. — Byłem pewien, iż nie zechcesz zasmucić mnie i Maryi zarazem. I w tym przedmiocie nie mówili już więcej.
Dzień upłynął na zwiedzaniu warsztatów, a około czwartej Labroue opuścił Courbevoie, by zmienić toaletę i przygotować się na obiad w pałacu przy ulicy Murillo. Idąc do swego mieszkania, młodzieniec czuł się dziwnie smutnym i przygnębionym. Żałował, iż przyjął zaproszenie, które zmusi go przez kilka godzin znajdować się w towarzystwie Maryi, kochającej go miłością bezrozumną.
— Kto wie — myślał sobie — czy zaproszenie to nie jest znów jakiem zastawieniem sideł? Czy Harmant wobec córki nie ponowi swych propozycyj? A wtedy, jakież będzie moje położenie, co mam odpowiedzieć, by nie okazać się prostaczym, brutalnym? Ułożył sobie na ten wypadek najprostszą w święcie odpowiedź! Powie, iż nie zależy od siebie... serce jego już nie jest wolnem!
Lecz wobec Maryi, czy będzie miał odwagę wygłosić to zdanie?... Czyż znajdzie siłę do powiedzenia:
„Wiesz pani, że kochani Łucyę, wszak ona ci to powiedziała sama, na co wy buchnęłaś zazdrością i gniewem.“
— Nie! nie! — zawołał — ja nie mogę zadać jej takiej boleści, ale nie mogę również zostawiać jej w mniemaniu, iż jest przezemnie kochaną!
O w pół do siódmej Lucyan wzruszony, ze ściśniętem sercem, przybył na ulicę Murillo. Harmant powrócił już od pół godziny i przyjął młodzieńca w swoim gabinecie.
— Córka oczekuje na nas w salonie — rzekł — idźmy do niej...
Marya czekała w rzeczy samej, drżąca, rozgorączkowana. Uchyliwszy koronkową u okna firankę, widziała Lucyana wchodzącego w dziedziniec, serce jej biło tak gwałtownie, iż zmuszoną była nacisnąć je obiema rękami dla uspokojenia. Ogarnęła ją nieopisana radość. Lucyan powrócił... Lucyan jest obecnym w domu jej ojca!... Było to dla niej zbawienie, życie, uzdrowienie!
Kilka minut upłynęło, po których drzwi się otwarły, a w nich ukazał się Harmant, przepuszczając gościa przed sobą. Marya chciała się podnieść i podejść na ich przybycie, gwałtowne jednak wzruszenie sprawiło jej rodzaj omdlenia; zachwiawszy się, padła na krzesło. Bladość jej była przerażającą. Ojciec podbiegł ku niej. Na widok tej bladej, wychudzonej twarzy dziewczęcia, Lucyan uczuł głęboką litość dla nieszczęśliwej. Łzy mu do oczu nabiegły.
— Pani!... — wyjąkał zcicha.
— Ty cierpisz, nie dziecię? — pytał milioner.
— O! nie, mój ojcze...bynajmniej... — odpowiedziała, zelektryzowana głosem Lucyaną. — Czuję się zdrową zupełnie... lekki zawrót głowy... nic więcej... To przejdzie... już nawet minęło. Cieszę się. widząc pana Lucyana, o czem on, sądzę, również nie wątpi, wiedząc, że chowam dla niego uczucie szczerej przyjaźni... Jestem szczęśliwą, mogąc go powitać po całomiesięcznej nieobecności.
Tu podała młodzieńcowi rozgorączkowaną rękę.
— Ja również, pani... — odrzekł zmieszany Labroue — czuję się szczęśliwym, ujrzawszy ją... bardzo szczęśliwym...
— Rzeczywiście?... — zawołała z namiętnem uniesieniem.
— Upewniam panią... przysięgam! — zawołał żywo, widząc, iż obojętność z jego strony mogłaby zabić to dziewczę.
— A więc zaproszenie moje nie sprawiło panu przykrości?
— Przeciwnie, jest mi ono podwójnie drogiem: jako dowód szczerej przyjaźni ze strony pani, o czem przed chwilą mówiłaś, a zarazem i dowód życzliwości ze strony jej ojca, jaka mi zaszczyt przynosi.
— Ach! to więcej niż życzliwość! — zawołała Marya — mój ojciec kocha pana, a kocha prawdziwie... wiele razy mówił mi o tem...
— Jestem mu za to wdzięcznym nieskończenie... dumnym mnie to czyni!
— Czemu więc nie odwiedzasz nas pan częściej?
— Nie sądziłem się być upoważnionym do tego — odrzekł Lucyan, zakłopotany zwrotem, jaki rozmowa przybierać zaczęła.
— Jakto? nie sądziłeś się pan być upoważnionym do postępowania z nami, jak prawdziwy przyjaciel? — mówiła Marya dalej — do stosunków zażyłej przyjaźni? Jesteś pan człowiekiem wysokich zasług, prawdziwym dżentlemenem! Zaszczyt przynosisz tym, którzy cię przyjmują u siebie. Mój ojciec uważa cię za drugiego siebie. Pozostawia mi on, jak pan wiesz, wszelką wolność działania, aprobuje wszystko, co czynię! Korzystam więc z owej wolności, ażeby panu oznajmić, tak w ojcowskiem, jak i swojem imieniu, iż obiadowe nakrycie przy wspólnym stole codziennie na pana oczekiwać będzie. Liczymy, iż pan przybędziesz... Nieprawdaż, mój ojcze?
— Chylę czoło przed twym rozkazem — odrzekł Harmant z uśmiechem — jesteś panią domu... królową!
Zakłopotanie Lucyana wzrastało z każdą chwilą.
— Tyle dla mnie niezasłużonej łaski... — wyjąkał z cicha.
Marya wzięła odpowiedź tę za zezwolenie z jego strony.
— Zatem rzecz postanowiona! — zawołała, promieniejąc radością! — Będziesz pan również nam towarzyszył i do teatru. Obecność twa w naszej loży, sprawi wielką przyjemność mojemu ojcu. Nieprawdaż, ojcze kochany?
— Bez wątpienia, me dziecię.
— Zatem, panie Lucyanie, rzecz ułożona, nieprawdaż?
— Stanowisko moje, pani, zazbyt skromne, nie dozwala mi przyjąć roli twego kawalera — rzekł Labroue, odzyskując odwagę.
— Ależ to wybieg, panie Lucyanie... nie! — tego ja nie przyjmuję. Twoją odmową sprawiłbyś mi wiele przykrości, wiele zmartwienia... a mniemam, iż tego me chciałbyś uczynić. Przyjmij pan więc projekt mój bez obawy, upewniam, iż go nadużywać nie będę.
Oblicze Maryi wyrażało taką niepewność i trwogę, w brzmieniu jej głosu, mieściło się tyle błagania, iż Lucyan nie zdołał zasmucić dziewczęcia jawną odmową.
— Przyjmuję... — rzekł — lecz moje zajęcia zostawiają mi bardzo mało wolnego czasu.
— Ale pozostawiają one panu do dyspozycyi wszystkie niedziele, które mnie odtąd poświęcisz.
Lucyan zbladł nagle. Wspomniał o Łucyi i chciał właśnie w sposób przeczący odpowiedzieć, lecz Marya nie pozwoliła mu wyrzec słowa.
— W każdą niedzielę wyjedziemy na wieś wraz z ojcem — mówiła dalej — wytchniesz pan po całotygodniowej swej pracy na świeżem powietrzu. Życie prowadzone bez zmian byłoby nazbyt jednostajnem... Trzeba się starać zaprowadzić w niem zmiany. Nasze wycieczki na wieś będą pełnemi uroku, nieprawdaż panie Lucyanie?
Ostatnie wyrazy wymówiła Marya z wdziękiem zalotności, oczekując na potwierdzającą odpowiedź.
Labroue odnalazł jednak pozór do odparcia stawionej propozycyi.
— Racz pani zwrócić uwagę — rzekł — iż mam kilku kolegów, z którymi łączą mnie związki serdecznej przyjaźni. Dla odwiedzania ich i utrzymywania z nimi stosunków, na których mi wiele zależy, pozostają mi jedynie niedziele. Gdybym rozporządził i tym wyłącznym dniem mojej wolności, nie mógłbym widywać mych towarzyszów lat młodocianych, co nie ukrywam, sprawiłoby mi wiele przykrości.

XXIV.

Córka milionera słuchała wyż przytoczonych wyrazów Lucyana z zachmurzonem obliczem, oczy jej nabiegały łzami, serce szarpane zazdrością, gwałtownie znowu uderzać poczęło.
— Zatem pan mi odmawiasz? — wyrzekła ledwie dosłyszalnym głosem.
Harmant, odczuwając boleść, jaką córce jego sprawiła odmowa młodzieńca, odezwać się pośpieszył.
— Ależ Lucyan ci nie odmawia — rzekł żywo — zwraca jedynie uwagę, która mi zupełnie słuszną być się wydaje. Przyjaźń nakłada na nas pewne obowiązki. Źle bym uważał, gdyby on lekceważył je sobie. Potrzebuje on kilku niedziel dla odwiedzenia przyjaciół. Nie możemy mu zabierać całego czasu. Jeżeli pozostawimy mu wolność działania w tym razie, z tem większą do nas wróci przyjemnością. Nieprawdaż, drogi Lucyanie?
— Tak panie... we wszystkiem co pan mówisz, jest słuszność zupełna — odrzekł Labroue, owładniony litością na widok tak srodze cierpiącego dziewczęcia — i panna Marya mam nadzieję, sama zrozumieć to zechce.
— Inaczej panie ja to pojmuję... — smutno odpowiedziała — dając komuś całą przyjaźń, daję ją bez zastrzeżeń, bez podziału, gotową będąc do wszelkich ofiar i poświęceń. Tak... zdaje mi się to być obowiązkiem. Oddając zaś wszystko... wymagam wiele nawzajem. Będę się jednak starała ze strony rozsądku na rzecz tę zapatrywać i potrafię zadowolnić się małą odrobiną, jeśli koniecznie tak trzeba.
Lucyan niewiedząc, co odpowiedzieć stał w milczeniu.
— Przyjdziecie do wzajemnego porozumienia się, zaręczam! — zawołał Harmant, z silnem, wewnętrznem przekonaniem. — Lucyan uczyni wszystko ze swej strony, aby ci oszczędzić przykrości.
— Możesz pan być pewnym — odrzekł Labroue — i pani zarówno panno Maryo.
Dziewczę zwróciło na mówiącego oczy, zalane łzami. Ciemne, błękitne, podobne do lazuru nieba, które wołać się zdawały: „Ach! gdybyś wiedział, ile kochani ciebie.“
Pod siłą tego wymownego spojrzenia, Lucyan zadrżał pomimowolnie.
Oznajmiono, że obiad na stole.
— Podaj rękę mej córce... — rzekł Harmant.
Marya z uczuciem niewysłowionej miłości wsparła się na ramieniu narzeczonego Łucyi, aby przejść do jadalni.
Stół był pokryty świeżemi kwiatami.
— Widzisz pan... — wyrzekło dziewczę z uśmiechem — dziś dla nas dzień uroczysty... dzień powrotu twego.
— Jak wczoraj u mej Łucyi ukochanej — pomyślał Lucyan — i ona święciła mój powrót kwiatami, lecz biedne dziewczę, mimo całej tkliwości z twej strony, jaką otoczyć mnie pragniesz, nie jestem w stanie oddać ci mojego serca, jakie w całkowitości do Łucyi należy.
Obiad pomimo wszystko, nie odbył się smutnie. Mimo zazdrości, jaką Marya czuła w głębi duszy, była szczęśliwą mając przy boku człowieka, którego tak gorąco kochała. Gospodarz domu czynił wszystko, ażeby ucztę ożywić i dosięgnął celu.
Około dziesiątej, Labroue żegnał obecnych.
— Niezapominaj pan... — mówiła Marya — iż od jutra codziennie nakrycie będzie dla pana na stole przygotowanem.
— Będę o tem pamiętał... Bądź pani pewną, iż każdy z wymienionych przez ciebie wyrazów, na długo w mej duszy pozostanie. Tu odszedł.
Znalazłszy się na wolnem powietrzu, czuł jak gdyby wielki ciężar spadł mu z piersi, wyrzucał sobie jednakże, iż brakło mu odwagi do wypowiedzenia otwarcie całej prawdy.
— Co z tego wszystkiego wyniknie? — pytał sam siebie, dotykając dłonią rozpalonego czoła. — Położenie obecne jest nie do zniesienia! Może byłoby mi lepiej opuścić ów dom i szukać gdzieindziej obowiązku?.. Klienci z Bellegarde dawali mi do zrozumienia iż radziby mnie byli powierzyć nadzór robót w swoim zakładzie, wszak ich wynagrodzenie byłoby znacznie mniejszem od tego, jakie otrzymuję od Harmanta. Zresztą wydalić się tak daleko od Paryża? Czyż Łucya chciałaby tam przenieść się ze mną? mamże prawo skazywać ją na to wygnanie? Nie jestże równie mym obowiązkiem pozostać tu, gdzie mam nadzieję odbudowania fabryki po moim ojcu? Biedna Marya!.. pomimo wszystko, kochać jej niemogę!.. Nie moja w tem wina. Odjeżdżając, zabiłbym ją odrazu. Nie lepiejże więc zostawić chorobie, na jaką cierpi, dokonanie dzieła? Dni tego dziewczęcia są policzonemi... Zbliża się chwila widocznie, gdzie ona swoją miłością dręczyć mnie przestanie...
Labroue wrócił do swego mieszkania mocno niespokojny, nie nie postanowiwszy, nie mogący się skłonić na żadną stronę. Udał się na spoczynek rozgorączkowany, zasnąć jednak niemógł.
Po jego odejściu Harmant pozostał sam z córką.
— A cóż, nie mówiłem ci, drogie me dziecię — rzekł do niej — że Lucyan tu przyjdzie i że kochać cię będzie.
Marya smutno pochyliła głowę.
— Tak... przyszedł — odpowiedziała — byłam przez parę chwil szczęśliwą, wszak teraz gdym go widziała, słyszała głos jego, bardziej cierpię, niż kiedy.
— Dlaczego? Przyjął wszystko, co mu proponowałaś. Myśl o stosunkach poufnej z nami przyjaźni do reszty go podbije.
— Mylisz się ojcze... on nie przyjął wszystkich mych propozycyi — wyszepnęła z cicha.
— Bardzo naturalne, iż chciał zachować kilka godzin czasu dla widzenia się ze swymi przyjaciółmi.
— Nie! nie z przyjaciółmi to on widzieć się pragnie — zawołała Marya z uniesieniem — mam przeczucie w tym względzie... mam pewność. Jeżeli zgodził się na niektóre z mych życzeń, to z przyczyny, iż takowe nie uczynią mu żadnej różnicy. Wyłącza dla sienie niedziele, o które ja go prosiłam! Wyłącza... aby je poświęcił tej, od jakiej oderwać się nie jest w stanie!.. Tej, która go odsuwa odemnie... która mi ukradła jego miłość... a o którą jestem zazdrosna!
— Co... o Łucyę? — zawołał milioner z pogardą.
— Tak! o nią właśnie... bo dlaczegobym zazdrosną być niemiała? Ach! ty nie wiesz ojcze, co się dzieje winem sercu!.. niepojmujesz, ile cierpię!.. Jest to ogień, który mnie zwolna pożera, który mnie złą i cierpką czyni! Są godziny, gdzie wszystko widzę w płomieniach około siebie... są chwile, gdzie czuję, iż ma ręka gotową jest za broń pochwycić, dla wymierzenia ciosu, tej mojej rywalce. Dla jej zgładzenia gotową jestem stać się kryminalistką!.. Ja ją zabiję!.. tę Łucyę, zabiję! Bo skoro ona umrze, on kochać jej już nie będzie!..
— Ależ to szaleństwo, me dziecię!
— Tak; zazdrość łączy się z szaleństwem... A ja...ja jestem zazdrosną! Na samą myśl, iż on widuje się z nią... rozmawia... mówi jej o swojej miłości, w głowie mi się zawraca... burzę się cała. Ach! gdybym mogła ją zgładzić!
— Lecz Maryo... uspokój się!..
— Mnie... uspokoić się... czyż podobna? Kochając go, mogęż nakazać sercu milczenie? Uwielbiam Lucyana... chcę aby on do mnie należał... Nie zniosę tego, ażeby inna posiadła jego miłość!
— Nie przesadzaj... nie unoś się me dziecię. Przesada złą jest w każdym razie. Pojmuję, że cierpisz... i będę się starał uśmierzyć twą boleść... Licz na to, co mówię... W ciągu kilku dni sama stwierdzisz zmianę w postępowaniu Lucyana. On sam będzie starał się przyśpieszyć wasz związek.
— Ojcze! — zawołała Marya z rozpaczą — te błyski nadziei i zawodu, zabijają mnie... Uczyń wszystko, co możesz, dla zapewnienia mi szczęścia... Ja z mojej strony, pracować nie przestanę, ażeby Lucyan do mnie należał.
Harmant przeraził się gwałtownością, z jaką wymówiła te słowa.
— Nie popełniaj że żadnego szaleństwa! — zawołał. — Wiesz dobrze, o ile twe życie, twój spokój, są mi drogiemi... Raz jeszcze proszę, uspokój się i czekaj z ufnością szczęścia, które nadejdzie, przysięgam!
Marya nic nie odrzekła. Powstawszy, podała ojcu czoło do pocałunku i odeszła w milczenia.
— Obawiam się, ażeby nie dostała obłąkania — rzekł Harmant, za nią spoglądając. — Należy temu zapobiedz, za jakąbądź cenę. Od jutra rozpocznę działanie...
Córka ukazała mu się w zupełnie nieznanej dotąd postaci. Zazdrość zbudziła w tej młodej duszy gwałtowne instynktu, dotąd uśpione.
Wróciwszy do swoich apartamentów, Marya szepnęła.
— Tak... jeżeli trzeba walczyć, ażeby go odebrać, walczyć nie przestanę! Wszelkie środki będą dla mnie dobremi, byle doprowadziły do celu.


XXV.

Po owym dniu, pełnym wstrząśnień moralnych, córka Harmanta przepędziła noc straszną, noc cierpień i łez, pełną złorzeczeń dla Łucyi, swojej rywalki. Zaledwie nad ranem zasnęła, a skoro pokojówka o ósmej weszła do pokoju, zerwała się nagle z pośpiechem ubierając.
— Ojciec mój wyjechał? — spytała.
— Tak, pani... przed chwilą.
— Każ, aby zaprzężono konie do powozu.
Pokojówka wyszła spełnić zlecenie. Marya przez ten czas kończyła swą toaletę, włożyła kapelusz, rękawiczki i czekała. Po kwadransie ukazała się służąca, oznajmiając, iż powóz czeka przed domem.
Wsiadłszy weń, córka milionera poleciła woźnicy jechać na ulicę Bourbon.
Harmant zarówno noc spędził bezsennie. Bezustanna walka o zachowanie życia swej córki, które, jak sądził, zależało wyłącznie od pozyskania przez nią miłości Lucyana, wyczerpywała jego siły, pożerając go prawie.
Wyjechał z niewzruszonem postanowieniem ukończenia raz wszystkiego, zniewolenia niejako Lucyana do przyjęcia ręki Maryi.
Przybywszy do Courbevoie, spiesznie załatwił bieżące interesa, przygotował papiery i rozkazał przywołać do siebie młodego dyrektora robót. Po chwili Lucyan ukazał się w gabinecie.
— Usiądź, mój drogi — rzekł doń przemysłowiec. Wypadnie nam mieć z sobą dłuższą rozmowę.
Labroue zajął miejsce.
— Pozwól mi najprzód podziękować sobie — rzekł Harmant.
— Mnie? za co dziękować, panie?
— Za twój sposób zachowania się wczoraj wobec mej córki.
Usłyszawszy to, Lucyan zadrżał, marszcząc czoło pomimowolnie.
— Moje zachowanie się — odrzekł — było całkiem naturalnem, wynikało ono z wdzięczności, jaką żywię tak dla pana, jak i panny Maryi.
— Przekonywa mnie ono — mówił dalej Harmant — że korzystając z oddalenia, rozmyślałeś poważnie.
— Nad czem, panie, rozmyślać miałem? — pytał Labroue.
— Pragnąłem usunąć cię chwilowo z Paryża — mówił przemysłowiec, aby ci dać możność do swobodnego rozmyślenia się w samotności. Lecz otóż wróciłeś, należy nam więc teraz pomówić z sobą otwarcie. Jakże znalazłeś mą córkę? — pytał ze wzruszeniem, które było prawdziwem, ilekroć razy mówił o swem dziecku — powiedz mi szczerze — Uważam, panie, iż nieco zeszczuplała... doktorzy powinniby się zająć na seryo stanem jej zdrowia...
— Nie będąc doktorem, sam stwierdzasz grożące jej niebezpieczeństwo?
— Na nieszczęście, tak panie... jest to widocznem.
Harmant, wsparłszy obie ręce na biurku, ukrył w dłoniach głowę. Przez palce łzy mu przeciekały. Ojcowska ta boleść wstrząsnęła Lucyanem do głębi.
— Zasmuciłem pana pomimowolnie — rzekł.
— Nie... to nie ty mnie zasmucasz, mój drogi — ozwał się Harmant, podnosząc głowę — lecz fakta... zbieg okoliczności. Tak — dodał — wiem dobrze i czuję, że życie mej córki jest silnie zagrożonem... życie mojego jedynego dziecka, które kocham nad wszystko na świecie... dziecka, które jest wszystkiem dla mnie, bez którego żyćbym nie zdołał! Doktorzy powiadomili mnie, iż Maryi zagraża niebezpieczeństwo, nie jest ona wszakże skazaną jeszcze na śmierć bez odwołania. Obok złego, istnieje środek zaradczy, a tym jest dla niej... małżeństwo...
— Małżeństwo... — powtórzył Labroue bezwiednie, torturowany obrotem, jaki przybierała rozmowa.
— Tak — mówił Harmant — małżeństwo, które przyniosłoby jej spokój i szczęście, a zarazem wróciło jej zdrowie. Marya cierpi na dwie choroby: jedną, odziedziczoną po matce, z której może być wyleczoną, a drugą, pochodzącą wprost z serca, której ty jesteś przyczyną. Obie, złączywszy się z sobą, powiodą ją wkrótce do grobu, jeżeli ty jej nie ocalisz.
Labroue zadrżał na te wyrazy. Cel, ku któremu zmierzał przemysłowiec, aż nadto był jawnym.
— Ukochane, jedyne me dziecko — mówił on dalej; — życie tej godnej uwielbienia istoty, tego anioła, posiadającego obok tylu wdzięków, wszelkie ludzkie cnoty, jest w twojem ręku! Wszak już mówiłem ci o tem i dziś powtarzam, rozważ proszę... Ofiarowałem ci połowę majątku wraz z ręką mej córki, dziś oddaję ci go w zupełności, jeśli ocalisz me dziecię. Zazdrość zwiększa jej cierpienie... Umrze, jeżeli ją odepchniesz od siebie! Wspomniawszy na to, że była twą protektorką i użyła na mnie całego wpływu, ażebyś został przyjętym do fabryki, co zapewniło twą przyszłość, czyż nie uczuwasz dla niej choć odrobiny wdzięczności? Nie wzbudzisz w sobie litości? pozwolisz-że jej umrzeć z braku miłości z twej strony?
— Ach! panie — zawołał Lucyan, poruszony do głębi — o! jakże srodze cierpieć mi dajesz! Gdybyś wiedział, jak ciężko boleję od chwili, w której o uczuciach pańskiej corki dla siebie powiadomiony zostałem, ulitowałbyś się nademną, przysięgam! Czyliżem nie postąpił, jak mi obowiązek i honor mój nakazywał? Nie powiedziałżem panu o stanie mego serca?
— To prawda... Postąpiłeś szlachetnie — odparł milioner — sądziłem jednak, iż to jest jeden z owych przemijających kaprysów, jedna z owych ulotnych miłostek, nie pozostawiających po sobie nawet wspomnienia. Czyż każdy z nas nie przechodził w młodości przez coś podobnego? Czyż w owych chwilach nie braliśmy wszyscy złudzenia za rzeczywistość. Nadchodzi jednak zbudzenie i poważna strona życia zwycięża... Że nie uczuwasz owej gwałtownej miłości dla mojej córki, to nic nie znaczy... przyjaźń dorównywa miłości. Małżeństwa zawarte w podobnych okolicznościach, bywają najszczęśliwszemi! Szacunek, jaki masz dla Maryi, wdzięczność, jaką uczuwasz dla niej, wystarczą zrazu; później nadejdzie miłość... I ze mną tak było, gdym zaślubił córkę Mortimera... Nie wahaj się... ocal me dziecię!
— Ja nie waham się, panie — odparł Lucyan poważnie — wąchanie z mej strony byłoby zdradą przeciw tej, którą kocham. Boleję, zmuszonym będąc dać cierpieć panu i wierzaj, ze złamanem sercem odmówić ci muszę... odmawiam!
Harmant rzucił się z gniewem na krześle.
— Przed chwilą opowiadałeś mi pan o sobie — mówił Lucyan dalej — a więc, czyli ty, człowiek uczciwy, którego prawość szeroko po świecie słynie, będąc niegdyś ubogim i przysiągłszy inną zaślubić, zdradziłbyś ją dla pozyskania córki Mortimera, a z nią jego milionów? Proszę, odpowiedz mi na to...
— Cóż chcesz, ażebym ci odpowiedział? — wołał Garaud z rodzajem oszołomienia. — Wiem tylko jedno, że moja córka jest wszystkiem dla mnie... że ona umrze, jeśli jej nie zaślubisz! Przeszłość, świat cały dla mnie prócz niej nie istnieje!
— Uspokój się pan, proszę...
— Czyż mogę się uspokoić? Chodzi tu o życie mojego dziecka, a ty chcesz, ażebym ja był spokojnym? Ach! jesteś bez litości!... Zatem i ja nie waham się dłużej. Ocalę Maryę dla ciebie i mimo twej woli!
— Lecz zechciejże pan zrozumieć — rzekł Labroue — że gdybym się zgodził na ów związek, całe me życie zatrułyby mi wykuty sumienia!
— Wyrzuty sumienia? w jaki sposób? dlaczego?
— Ocalając pańską córkę, zabiłbym tę, którą kocham...
— Eh! — odrzekł milioner — ta, którą kochasz, niegodną jest ciebie...
Lucyan zbladł nagle.
— Niegodną mnie?... — zawołał przerywanym głosem. — ach! nie powtarzaj mi pan tego, jeżeli nie chcesz, ażebym sądził, iż twój a miłość ojcowska przyprawiła cię o utratę rozumu!
— Na szczęście, posiadam go w zupełności, aby was oboje ocalić... aby ocalić twój honor!
— Mój honor... cóż mu zagraża?
— Małżeństwo przez ciebie postanowione.
— To kłamstwo... fałsz!
— Przeciwnie, prawda najczystsza! Miłość moja ku córce dodała mi odwagi; począłem szperać w przeszłości... Podziękujesz mi wkrótce, skoro z niej światło wytryśnie.

XXVI.

Harmant działał zręcznie, z wyrachowaniem; opóźniał cios stanowczy, aby go tem silniej wymierzyć.
— Mów pan, mów! — wołał Lucyan, zrywając się jak obłąkany. — Słuchając cię, zdaje mi się, iż zostaję pod wpływem jakiegoś snu strasznego! Czemu mnie tak dręczysz? co chcesz odemnie?
— Chcę cię powstrzymać od zniesławienia pamięci twojego ojca — odrzekł Garaud. — Chcę wyrwać ci z serca tę miłość hańbiącą... zbrodniczą!
Lucyan stał jak skamieniały.
— Czy to o mojej miłości dla Łucyi pan mówisz? — zawołał przytłumionym głosem.
— Tak — odrzekł Harmant — o tej twojej miłości dla niej.
— I ta miłość to, powiadasz, mogłaby zniesławić pamięć mojego ojca?
— Tak — odrzekł milioner.
— Wytłumacz mi pan natychmiast... Ja tego chcę... żądam!... Jeśli opóźnisz się jedną minutę z odpowiedzią, będę przekonanym, iż uknułeś potwarz, aby mnie odsunąć od tej, którą kocham!...
— Smiałżebyś mnie o to posądzać? — wykrzyknął Garaud.
— O potwarz i kłamstwo, tak!... dopóki nie otrzymam dowodów! Jeżeli pan je posiadasz, dostarcz mi takowe bezzwłocznie.
— Mam je.
— Proszę o nie.
— Czy wiesz, kto jest ta Łucya, której chcesz nadać swoje nazwisko?
— Wiem... jest to uczciwa dziewczyna.
— Sierota, oddana przed dwudziestu jeden laty do przytułku dla opuszczonych dzieci, zapisana w księgach szpitala pod numerem dziewiątym.
— Wiem o tem i nie zważam na to wcale. Nie przynosi to hańby dziecku, ale występnym rodzicom.
— Niech i tak będzie — odparł milioner z ironicznym uśmiechem. Jak widzę, chcesz rządzić się szlachetnemi uczuciami. Nie powiadomiłeś się jednak chociażby dla własnego przekonania, kto byli rodzice tej dziewczyny i jaka krew płynie w jej żyłach?
— Raz jeszcze powtarzam panu, że to mnie nie obchodzi. Przypuszczając, iż jej rodzice byli niegodnymi ludźmi, ani jedna odrobina z ich występku w niej nie istnieje.
— Doprawdy?... Zaślepia cię miłość!...
— Być może, iż szaleństwo... Nie chcę się jednak z niego wyleczyć.
— A jednak będziesz musiał, skoro ci powiem, jaką kobietę pragniesz poślubić.
— Słucham... racz pan powiedzieć...
— Łucya jest córką Joanny Fortier, morderczyni twojego ojca — mówił Garaud — a jeśli nie zechcesz uwierzyć mym słowom, przekonam cię dowodami.
Głuchy krzyk wybiegł z piersi Lucyana. Upadł na krzesło z błędnem spojrzeniem, podczas gdy konwulsyjne drżenie wstrząsało nim całym.


∗             ∗

W chwili, gdy powyższa scena odbywała się w Courbevoie, w gabinecie przemysłowca, elegancki powóz zatrzymał się na ulicy Bourbon, przed domem, gdzie Łucya zamieszkiwała. Marya, wysiadłszy, przeszła podwórze, poczem zwróciła się ku okienku odźwiernej.
— Czy panna Łucya jest w domu? — spytała.
Po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi, udała się na schody, pukając do drzwi robotnicy.
Łucya, jak zwykle, pracowała. Położywszy robotę na stole, zbliżyła się ku drzwiom, aby takowe otworzyć. Ujrzawszy Maryę, której ubliżającego sobie przyjęcia dotąd nie zapomniała, cofnęła się zdumiona, z obawą.
— Ty, pani, tu... u mnie? — zapytała zcicha.
Marya postąpiła naprzód. Zdawała się być spokojną, oblicze jej wyrażało stanowczość niezachwianą.
— Przybywasz pani zapewne dla dowiedzenia się, czy wykończyłam kostyumy? — mówiła.
Marya potrząsnęła głową przecząco.
— Nie — odpowiedziała — przychodzę pomówić z tobą w nader ważnym przedmiocie.
— W ważnym przedmiocie?... — powtórzyła Łucya ze wzrastającą obawą.
— Tak, pozwolisz, że usiądę.
— Och! przebacz mi pani — zawołało dziewczę, podając jej krzesło. — Zdjęta zdumieniem, zapomniałam o najprostszych regułach grzeczności.
— Usprawiedliwiam cię zupełnie w tym razie — odparła, siadając, milionerka. — Mówiłaś mi, że jesteś sierotą? — zaczęła, patrząc śmiało w oczy młodej dziewczynie.
— Tak, pani.
— Bez majątku, bez innych źródeł dochodu, prócz tych, jakie ci daje twa praca?
— Tak, w rzeczy samej... lecz mimo to, jestem szczęśliwą.
— Szczęśliwą? — powtórzyła Marya z szyderczym uśmiechem, pozwól powiedzieć, iż nie wierzę temu.
— Zapewniam panią...
— Och! nie zaprzeczaj daremnie... Nie zmienisz moich przekonań w tym względzie.
Łucya chciała coś odpowiedzieć.
— Pozwól, że ci wyjaśnię cel mego przybycia — przerwała córka Jakóba Garaud. — Jestem bogatą... bardzo bogatą... pragnę zapewnić twą przyszłość.
Narzeczona Lucyana Labroue zdawała się coraz mniej rozumieć, o co chodzi.
— Zapewnić mą przyszłość? — powtórzyła zcicha.
— Tak.
— W jaki sposób?
— Najprostszy w świecie... Ofiaruję ci kapitał trzystu tysięcy franków.
Łucya spojrzała na mówiącą z osłupieniem. — Czyżby ona zmysły postradała? — pomyślała sobie.
— Słyszałaś, co powiedziałam? — mówiła panna Harmant.
— Słyszałam, lecz nie rozumiem, nie pojmuję tego...
— Nie rozumiesz, zkąd i dlaczego ofiaruję ci taki majątek?
— Tak... nie rozumiem.
— I sądzisz, iż mówiąc to, nie jestem, być może, w pełni przytomności.
Łucya, widząc, iż odgadnięto jej myśli, zarumieniwszy się, milczała.
— Otóż mylisz się w twem przypuszczeniu — mówiła Marya dalej. — Posiadam w obecnej chwili zupełną przytomność umysłu, wiedz jednak o tem, iż tu nie o wspaniałomyślność bynajmniej chodzi z mej strony, ale o prostą zamianę, jaką pragnę ci zaproponować.
— O zamianę?
— Na twoją korzyść... ponieważ dzięki jej, możesz stać się bogatą. Trzysta tysięcy franków dla takiej, która nic nie posiada, to znaczy majątek.
— Wytłumacz mi pani jaśniej rzecz całą — poczęła Łucya, owładnięta nerwowem rozdrażnieniem. Przemawiasz do mnie zagadkami... ofiarujesz mi ogromną sumę, wzamian za jakąś przysługę... Cóż to za zamiana nastąpić ma pomiędzy nami?
— Przedewszystkiem po otrzymaniu tej ogromnej, jak ją nazwałaś sumy, opuścisz natychmiast nietylko Paryż, lecz Francyę na zawsze.
— Opuścić Paryż! opuścić Francyę!... — wołała z osłupieniem robotnica — ależ dlaczego?
Marya zmarszczyła czoło, przygryzając usta.
— Dlatego, ażebym cię nie widziała więcej! — zawołała z zawiścią, zrywając się z krzesła.
Łucyę ogarnął przestrach. Bardziej niż kiedykolwiek przekonaną była, iż przybyłą dotknęło pomięszanie zmysłów.
— Ażebym cię nie widziała więcej około siebie! — wołała z gwałtownością milionerka — tu, w tem samem mieście... ażebym cię nie spotykała na swojej drodze co chwila... ażeby gasnące me życie ożywiło się nareszcie... ażebym mogła zakosztować szczęścia i spokoju!...
Łucya cofnęła się z obawą.
— Ach! — zawołała, przykładając rękę do czoła — teraz rozjaśniłaś mi pani powód zmiany swego postępowania, twych słów, raniących mnie głęboko... twego spojrzenia, pełnego nienawiści... ty jesteś o mnie zazdrosną!...
— Tak... jestem zazdrosną! — odrzekła, rzucając spojrzenie, pałające gniewem.
— Kochasz Lucyana?
— Kocham go!
— Liczysz, iż ja usunę się od niego... i przysięgnę, iż nie zobaczę go więcej!
— Tak... liczę na to...
— I ofiarujesz mi trzysta tysięcy franków wynagrodzenia za tę ofiarę...
— Podwoję sumę, jeśli potrzeba.
— Sądzisz, że ja przyjmę ów dar haniebny?
— Dlaczego miałabyś odmówić?..
— Dlaczego.. Ponieważ kocham Lucyana... Kocham go całą mą duszą... ze wszystkich sił moich... kocham go miłością, trwającą, dopóki serce moje bić będzie! I ty... ty pani sądziłaś, że moje serce, jak towar kupisz za pieniądz? ach! jakże głęboko pogardzać mną musisz, mając podobne o mnie wyobrażenie! Lecz dowiedz się, iż ja nie zasługuję na podobną wzgardę! Odrzucam ze wstrętem, z oburzeniem twoją haniebną propozycyę! Kocham Lucyana i ty go kochasz... niechaj on zatem wybiera. Pewna jego prawości charakteru, będę oczekiwała na wybór ten bez obawy! A teraz — dodała, spojrzeniem na drzwi wskazując — zdaje mi się, iż nie mamy z sobą nic więcej do mówienia!..
Zamiast wyjść jednak, córka milionera wybuchnęła łkaniem. Padła na kolana, a wznosząc ku Łucyi załamane ręce, wyszepnęła głosem, jaki z poza łez zaledwie przecisnąć się zdołał:
— Ubóstwiam go i umrę, jeśli mnie kochać nie będzie! Miej litość nademną... pozwól mi żyć!... nie zabieraj mi go... nie zabieraj!..

XXVII.

W obec rozpaczy tego dziewczęcia, na którego czole widniało już piętno śmierci, Łucya uczuła się wzruszoną do głębi.
— Powstań pani... — wyrzekła, biorąc Maryę za ręce — podnieś się, proszę...
— Nie! Pozwól mi się błagać o to na kolanach, ponieważ tu idzie o moje życie, o szczęście...
— Cóż ja ci mogę odpowiedzieć? — wyrzekła robotnica — nie mam prawa rozporządzać wolą i sercem Lucyana.
— Chcesz go więc zachować dla siebie... chcesz mi go wydrzeć? — wołała Marya tonem, który już nie był błaganiem, lecz groźbą.
— Chcę tego, co Lucyan zechce... Raz jeszcze powtarzam, iż pozostawiam mu wolny wybór...
Córka milionera zerwała się nagle, z zaciśniętemi ustami, pałającym wzrokiem.
— Jesteś bez litości! — zawołała. — Stanowczo zatem odrzucasz moją ofiarę?
— Żałuję panią z całej duszy... lecz powiedziałam... serce moje nie jest towarem do sprzedania.
Marya przyłożyła obie ręce do czoła z gestem obłędu.
— Ha! zemszczę się więc! zemszczę — krzyknęła.
I chwiejnym, bezwiednym krokiem, wyszła z pokoju rywalki.
Lucya zostawszy sama, załamała ręce z rozpaczą.
— Boże! — zawołała — cokolwiekby postanowiła przeciwko mnie, cokolwiekby uczyniła, przebacz jej... przebacz! Ona cierpi... a cierpienie rozum odbiera. Ach! jakże prawdziwem było moje przeczucie, gdy Lucyan po raz pierwszy miał wejść do domu Harmanta! Sen straszny ostrzegał mnie wtedy! Moje przewidywania sprawdziły się teraz... Szczęście moje jest zagrożonem!
Drżenie nerwowe, wstrząsnęło biednem dziewczęciem.
— Zagrożonem? Nie... nie! — zawołała po chwili — podobna obawa z mej strony przyniosłaby ujmę Lucyanowi. Byłoby to nie ufać w jego miłość. Nie! ja się nie obawiam... ja wierzę w przyszłość... w jego miłość dla siebie.
Przy tych wyrazach drzwi się otwarły, a w nich ukazała się Joanna Fortier, roznosicielka chleba.
Ujrzawszy Łucyę, głęboko wzruszoną z zaczerwienionemi od płaczu oczyma, ze zmienioną twarzą, szybko ku niej podbiegła.
— Dziecię... drogie dziecię, co tobie? — pytała — twe oczy zalane łzami... co się tu stało?
Dziewczę rzuciło się ze łkaniem w objęcia matki Elizy.
— Zkąd ten smutek... ten płacz? — badała dalej Joanna.
— Ach! matko Elizo... matko Elizo... — jąkała Łucya wśród łez — chcą mi wydrzeć miłość Lucyana!..
— Miłość Lucyana? — powtórzyła z osłupieniem roznosicielka. — Czyliż on nie kocha cię całą duszą? Sądziszże go być zdolnym do zdrady?
— Nie... nie... ja w to nie wierzę! Lecz będą się starali odsunąć go odemnie... ofiarują mu majątek... wielki majątek!..
— Kto taki? kto jest przyczyną łez twoich?
— Ta, którą uważałam za najszlachetniejszą z kobiet!
— Marya Harmant?
— Tak, matko Elizo.
— Była tu u ciebie?
— Wyszła ztąd przed pięcioma minutami... sądziłam, iż ją spotkałaś na schodach.
— W jakim celu przybyła?
— Aby mi ofiarować trzysta tysięcy franków, pod warunkiem, że opuszczę Paryż, Francyę i pozostawię jej serce Lucyana.
Joanna Fortier wzruszyła ramionami.
— I to cię tak zatrwożyło?
— Ach! czyż to nie powód?
— Lecz nie... moja najdroższa... nie... nigdy! Postąpienie panny Harmant, jest czystem szaleństwem. Nie obawiaj się wcale. Znam ja od niedawna wprawdzie pana Lucyana, ale poznałam go dobrze. Ręczę, iż w oddaniu pierwszeństwa miłości po pad majątkiem nie zawaha się ani na chwilę. Zapomnij o troskach, bądź spokojną.
— Odrzucając jednak czynione sobie propozycye, utraci obowiązek w fabryce.
— Inne natomiast odnajdzie. Zdolności jego znane są teraz, ofert będzie miał poddostatkiem. Precz więc ze smutkiem, ufaj i wierz w przyszłość!..
— Oby nadeszła jaknajrychlej niedziela, bym mogła widzieć się z Lucyanem i opowiedzieć mu wszystko.
— Za trzy dni nadejdzie... czas ten szybko upłynie. Zobaczysz swego narzeczonego, on cię uspokoi. Nie traćmy odwagi... nie wytwarzajmy sobie zgryzot samowolnie. Do widzenia, me dziecię.
— Odchodzisz, matko Elizo?
— Muszę pójść zdać rachunek w piekarni.
— Ale przybędziesz tu w ciągu dnia?
— Niewiem... ponieważ mam roznosić chleb, w odległych punktach miasta.
— Do widzenia, zatem wieczorem.
— Do widzenia, najdroższe me dziecię.
Joanna Fortier uścisnąwszy Łucyę, odeszła.


∗             ∗

Pozostawiliśmy Lucyana Labroue, zgnębionego ciosem, jaki mu zadał Harmant, przez wykrycie tajemnicy. Jeżeli można było uwierzyć milionerowi, Łucya byłaby córką Joanny Fortier, skazanej na dożywotnie więzienie za morderstwo Juliana Labroue, kradzież i podpalenie fabryki. Ta kobieta, uczyniła sieroty Lucyana, pozbawiła go majątku, a on kochał jej córkę? W rzeczy samej byłoby to coś potwornego, gdyby się okazało prawdą... Czy jednak było to prawdą? Lucyan nie przypuszczał tego. Po przejściu chwilowego osłabienia, zapanował nad trwogą i wzruszeniem.
— To potwarz! — zawołał.
Harmant uśmiechnął się.
Pod siłą tego szatańskiego uśmiechu młodzieniec zadrżał.
— To potwarz!.. jestem przekonany... to potwarz! — powtórzył.
— Nie! — odparł Garaud — to najczystsza prawda.
— Proszę więc o dowody... Mówiłeś pan przed chwilą, że je posiadasz.
Przemysłowiec dobył tekę z szuflady.
— Oznajmiłem panu — zaczął — iż ta, którą kochasz jest zapisaną w rejestrowych księgach przytułku, pod dziewiątym numerem.
— Tak, wiem... Łucya mi sama o tem powiedziała.
— A więc nie zaprzeczysz, mam nadzieję protokułowi, zawierającemu nazwisko matki i mamki, która oddała tam to dziecię.
— Posiadasz pan ów dowód?
— Tak.
— Autentyczny?
— Najwiarogodniejszy w świecie! Podpisany przed dwudziestu jeden laty przez mera w Joigny, a obecnie przed kilku dniami prawnie zlegalizowany. Przekonasz się nareszcie, gdy ujrzysz ów dowód.
— Pokaż mi go pan, proszę... — rzekł Lucyan, przytłumionym głosem.
Harmant otworzywszy swą tekę, dobył zeń papier, który Labroue pochwycił gorączkowo. W miarę czytania, na jego twarzy malował się wyraz osłupienia i rozpaczy. Milioner nie skłamał. Żadna wątpliwość nie mogła mieć miejsca. Straszny ów papier wypadł z drżącej dłoni Lucyana.
— A zatem to wszystko prawda!.. — wyjęknął głucho — Łucya jest córką Joanny Fortier!
— Joanny Portier... tak... morderczyni twego ojca!.. — dodał Jakób Garaud.
Labroue zgnębiony ciężko, podniósł nagle głowę.
— Nic nie dowiodło dotąd zbrodni z jej strony — zawołał.
— Sprawiedliwość wydała wyrok..
— Sprawiedliwość często się myli... Ja wierzę w niewinność Joanny Fortier... wszak panu o tem mówiłem — powtórzył.
— Nie; ty to raczej się mylisz... Wierz sobie zresztą, skoro tak chcesz, do chwili jednak, w której jej uniewinnienie wygłoszonem uroczyście nie zostanie, (a która to chwila może nie nastąpić nigdy), Joanna Fortier jest winną pomienionych zbrodni. Idź... zasięgnij od owej zbiegłej z więzienia w Clermont, dowodów jej niewinności... nieci! ci takowych dostarczy... niech je przedstawi sądowi, a wtedy będziesz miał prawo kochać Łucyę i zaślubić ją. Dopóki jednak ta dziewczyna. pozostanie córką morderczyni...
— Dość panie... dość! na Boga! — wyjąkał Lucyan z rozpaczą.
— Widzisz, że miałem słuszność! — mówił Jakób Garaud — widzisz, że bez okrycia się hańba, syn ofiary nie może nadać swego nazwiska córce zbrodniarki!
— Przez litość... przestań pan... zamilcz!
— Dlaczego?
— Torturujesz mnie... rozdzierasz mi serce...
— Uzbrój się w odwagę! Zaniechaj związku, jakiegoby ci nie wybaczył żaden z uczciwych ludzi... związku, któryby okrył cię hańbą i pogardą... Łucya Fortier już nie istnieje dla ciebie... jesteś wolnym... ocal mą córkę...
— Lecz ja nie kochani panny Maryi...
— Co to znaczy? Mówiłem ci już... ileż najszczęśliwszych widzimy małżeństw, zawieranych początkowo bez miłości... Uczucie to, znajdzie się później.
— Panie... ach! panie! — jąkał Lucyan, jak obłąkany boleścią. — Czyż nie pojmujesz jaki cios straszny wymierzyłeś w me serce? miej litość nademną!.. Ów związek, był całem mem życiem... całem istnieniem!.. marzyłem i we śnie tak pięknym... i budzę się nagle wobec przerażającej prawdy. Pozwólże mi odetchnąć... pozwól mi płakać... cierpieć mi pozwól.
Tu nieszczęsny, ukrywszy twarz w dłoniach, wybuchnął łkaniem.

XXVIII.

— Żałuję cię... szczerze żałuję! — zaczął po chwili Garaud — lecz jednocześnie zachęcam do odwagi. Niepodobna nam jest walczyć przeciwko faktom, lecz śmiało stawić im czoło należy. Uznasz sam sądzę, iż wyświadczyłem ci ważną przysługę. Ocaliłem cię od niesławy, jaką ów związek rzuciłby na ciebie. Wzamian za to. ocal mi córkę. Wraz z nią, ja szczęście tobie ofiaruję.
— A jeślibym przyjąć niemógł?
Wyraz twarzy Jakóba Garaud zmienił się nagle. Oczy dzikiem mu światłem zabłysły.
— Dlaczegobyś przyjąć niemógł? — zawołał — odmawiając, zabijesz Maryę, to dziewczę, które cię uwielbia! Nie... nie!... ty tego nie uczynisz — dodał, wyciągając ręce błagalnie ku Lucyanowi; nie uczynisz... bo to byłoby zbrodnią z twej strony! Przez całe życie wyrzucałbyś sobie śmierć tego dziewczęcia. Byłem okrutnym przed chwilą, to prawda, druzgocząc twoje marzenia, rozdzierając ci serce, przez ukazanie przepaści, w jaką bezwiednie rzucić się chciałeś, ależ nie gniewaj się na mnie! Działałem jak chirurg przykładający rozpalone żelazo na ranę, aby chorego uzdrowić... Nie zawiść, lecz wdzięczność winien mi jesteś.
— I uczuwam ją panie — rzekł Lucyau smutno — boleść ma albowiem nie czyni mnie niesprawiedliwym. Tak jest... przepaść stała otwartą przedemuą... pan mi ją wskazałeś... wdzięczny za to ci jestem.
Tu młodzieniec podał rękę owemu nikczemnikowi, który uścisnął ją w swojej, promieniejąc radością. Uważając się stanowczo za zwycięzcę.
— Winieneś pan jednak zrozumieć — mówił Lucyan dalej — że rana jest nazbyt głęboką, ażeby wprędce zabliźnić się mogła. Krwawić i boleć ona będzie długo bezwątpienia. Będę chciał okazać panu dowody mojej wdzięczności, kłamać jednakże nie umiem, nie umiem obłudnie układać twarzy, zmieniać brzmienia głosu. Racz pan zatem przeprosić pannę Maryę, że przez czas pewien, nie będę mógł korzystać z jej uprzejmego zaproszenia. Na co mam ją zasmucać ponurą moją postacią? Radbym się jej okazać swobodnym, uśmiechniętym, jeżeli uśmiech zdoła kiedy powrócić mi na usta. A zatem, czekać należy...
— Ależ to właśnie owe przejścia, z nadziei do zawodu, zabijają mą córkę! — odrzekł z cicha milioner.
Lucyan, podjąwszy z podłogi ów akt protokularny, który mu natenczas z rąk wypadł, podał go Harmantowi.
— Pokaż pan jej to... — rzekł — panna Marya zrozumie, — iż ja nie mogę zaślubić córki potwora, który zamordował mojego ojca.
Powyższe wyrazy, Lucyan stosował wyłącznie do Joanny Fortier, podwójne jednak znaczenie tychże, pod jakim mimowolnie wymienionemi zostały, przedstawiło się w sposób straszny, przerażający dla prawdziwego mordercy, który drgnął, zbladłszy i pochyli! głowę.
— A zatem... — wyrzekł po chwili, przyciszonym głosem — ani moje uwagi, ani proźby nie zdołają zmienić twego postanowienia i przyśpieszyć szczęścia mej córki?
— Nie podobna panie... — rzekł Lucyan — nie nalegaj! więcej! Proszę o kilka dni bym mógł uspokoić się, rozważyć! wszystko.
— O kilka dni... — powtórzył przemysłowiec — dobrze... niech i tak będzie. Musisz to jednak sam Maryi przedstawić, mnie... nie uwierzyłaby ona być może.
— Powiem jej, panie — rzekł Lucyan.
— Kiedy?
— Dziś wieczorem... pojadę z panem na ulicę Murillo.
— Dziękuję ci, mój drogi, całą nadzieję w tobie pokładani...
— Pozwolisz mi pan, iż zabiorę ów protokuł na kilka godzin? — zapytał Labroue.
— Owszem... weź go, jeśli ci przydatnym być może.
— Mogęż na dzień dzisiejszy uwolnić się z fabryki?
— Możesz... lecz pamiętaj, że wieczorem oczekujemy cię u siebie.
— Przybędę o w pół do siódmej nieodmiennie.
— I będziesz u mnie obiadował. Oczekuję cię... czyli raczej oczekujemy na ciebie.
Lucyan, wyszedłszy z gabinetu przemysłowca, powiadomił nadzorcę robót, iż przez dzień cały będzie nieobecnym w fabryce, poczem tramwajem udał się do Paryża. Zatopiony w myślach, zgłębiał otaczające gu okoliczności.
— Rzeczywistość — rzekł — jasno staje przed oczyma. Harmant zatrzymał mnie nad brzegiem przepaści, w jaką byłbym się rzucił bezwiednie: Łucy jest córką Joanny Fortier, zbrodniarki, która zamordowała mojego ojca. Mimo, iż powątpiewam, by zabójstwo to przez nią mogło być dokonanem, mnóstwo dowodów oskarża ją w tym razie, gdy ani jeden nie świadek na jej stronę! Ja sam mogę jedynie tylko powątpiewać. Zaślubiając mimo to Łucyę, popełniłbym nikczemność wobec całego świata, skalawszy tem tyle mi drogą pamięć ojca. Harmant naówczas rozgniewany, głosiłby o tem na wszystkie strony, a ja odepchnięty zostałbym przez uczciwych ludzi. Łucyą, to biedne dziewczę, niewinnie cierpieć będzie, ale cóż począć, gdy nosi owo przejęte nazwisko, skalane krwią mojego ojca! Nie! związek z nią jest niemożebnym... on nigdy nastąpić nie może! Ach! biedna... biedna Łucya, zmuszonym będę złamać jej serce, wówczas, gdy i moje własne ciężko się krwawi. Żegnajcie moje nadzieje... Żegnaj miłości! sny złote... zdruzgotana przyszłość... a z nią wszystko, wszystko! I z głową pochyloną ku piersiom, nie usiłował nawet walczyć przeciw ciężko przygnębiającej go boleści.
Przybywszy do Paryża, wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Bourbon. Wysiadając, spojrzał na okna mieszkania ukochanej; oba były szczelnie zamknięte. Niewysłowiona boleść ścisnęła mu serce skoro się znalazł w tym domu, gdzie spotkał Łucyę raz pierwszy, gdzie ją ukochał i tyle chwil błogich przemarzył. Rzęsiste Izy z oczów mu płynęły. Otarłszy je gorączkowo, wszedł w bramę.
Odźwierna stała w okienku swojej stancyjki.
— Ach! to pan, panie Lucyanie! — zawołała. — Źle pan jednak trafiłeś...
— Dlaczego?
— Panna Łucya tylko co wyszła, by odnieść robotę do szwalni.
— A nie wiesz pani, jak rychło powróci?
— Nie wiem.
— Matka Eliza jest w domu, u siebie?
— Nie ma jej, panie... dziś rano wcale nie przybyła; zdaje się, iż ma jakieś ważne zajęcie w piekarni.
— Zatem odchodzę.
— Możebyś pan zaczekał u mnie, w stancyjce?
— Nie mogę... ponieważ bardzo się śpieszę.
— Cóż więc mani pannie Łucyi powiedzieć?
— Tyle tylko, żem był... nic więcej. — To mówiąc, odszedł.
— Jak on dziwnie wygląda... — mówiła odźwierna, patrząc za Lucyanem. Przedtem był tak uprzejmym, wesołym... Ha! tak to zwykle bywa... słyszałam, że jest na drodze robienia majątku, bogactwo omamia i zmienia człowieka...
Lucyan wsiadł do powozu, polecając woźnicy jechać do piekarni na ulicę Delfinatu. Spotkał tam w progu Joannę. Ukończywszy zwykłą swą pracę, właśnie wychodzić miała. Spostrzegłszy przybyłego, roznosicielka chleba, jak gdyby zdjęta przeczuciem nieszczęścia, zadrżała.
— Pan tu, panie Lucyanie? — szepnęła zmieszana. — Masz mi pan coś pilnego powiedzieć zapewne...
— Tak, matko Elizo, przybywam z ulicy Bourbon.
— Widziałeś się pan z Łucyą?
— Nie zastałem jej w domu; zatem, co miałem jej powiedzieć, powiem tobie, matko.
— Mnie? — powtórzyła zdumiona.
— Tak... Czy ukończyłaś swoją robotę? Będziesz mi mogła poświęcić z godzinę czasu?
— Najchętniej — odpowiedziała ze wzrastającą obawą. Jestem wolną, może pan zechcesz pójść do mego mieszkania?
Lucyan skinął głową przecząco.
— Nie — odrzekł — do mnie raczej pojedziemy.
— Lecz co panu jest... na Boga? — pytała, przejęta trwogą, Joanna. — Jesteś tak zmieszanym... — cierpienie widoczne na tworem obliczu...
— Co mi jest, wkrótce się dowiesz. Wsiądź zemną do powozu.
— Natychmiast... powiadomić należy pryncypała, iż wychodzę.
I zniknęła w głębi sklepu. Po paru minutach wyszedłszy, wsiadła do fiakra obok Lucyana.
Powóz potoczył się szybko.

XXIX.

Podczas drogi Joanna badać chciała swego towarzysza.
— Nie tu, matko Elizo — rzekł do niej. — To, o czem chcę z tobą pomówić, jest rzeczą nader ważną. Zaczekaj, aż przyjedziemy.
Roznosicielka zamilkła ze wzrastającym niepokojem, pogrążając się w rozmyślaniu. Sądząc z ostatniej bytności panny Harmant u Łucyi, mniemała, iż Labroue wypytywać ją zechce o szczegóły spotkania się obu rywalek. Lucyan milczał jednakże, o czem więc mógłby mieć z nią do pomówienia? Czekała, zdjęta nieopisaną, instynktowną trwogą.
Powóz zatrzymał się nareszcie. Lucjan dopomógł wysiąść Joannie i wkrótce oboje znaleźli się sami w skromnem mieszkaniu syna Juliana Labroue. Młodzieniec, padłszy na krzesło, gwałtownem wybuchnął łkaniem.
— Panie Lucyanie! — wołała, przerażona objawem tej ciężkiej boleści; — twoje łzy mówią mi więcej nad wszelką rozmowę. Idzie tu o Łucyę, nieprawdaż? O niej mówić mi będziesz...
— Tak — odrzekł Labroue, pochylając głowę.
— Ach! od dzisiejszego rana, od tej wizyty panny Harmant, przewidywałam nieszczęście!...
Lucyan spojrzał na Joannę osłupiały.
— Wizyta panny Harmant? — powtórzył.
— Nie wiesz pan zatem, że ona była u Łucyi dziś rano?..
— Nic nie wiem.
— I nie wiesz również, że panna Harmant cię kocha?
— To wiem, na nieszczęście... i wiem oddawna. W jakim celu jednak przyjeżdżała na ulicę Bourbon?
— Zazdrosną jest do szaleństwa! Ofiarowała Łucyi trzysta tysięcy franków i więcej nawet... jeżeli ta opuścić ciebie... zapomnieć o tobie zechce i jeśli wydali się z Paryża i Francyi na zawsze!
— Ona to uczyniła? — zawołał Lucyan zdumiony. — Ona śmiała proponować Łucyi coś tak haniebnego?
— Tak... prosiła ją... błagała... padła na kolana przed tą, którą kochasz, wzywając jej litości... Łucyę to oburzyło... wręcz odmówiła. Moglaż uczynić inaczej? Nie jestżeś dla niej jedynem szczęściem jej życia? Sama myśl, iż mógłbyś kiedykolwiek usunąć się od niej, zabiłaby ją!... biedne to dziewczę umarłoby z rozpaczy...
Lucyan, słuchając słów roznosicielki, zapytywał sam siebie, czy będzie miał odwagę wyjawić jej tę straszną tajemnicę.
Przez kilka sekund siedział zagłębiony w niemem milczeniu.
— Panna Harmant, nie otrzymawszy tego, czego żądała, grozić poczęła — mówiła dalej Joanna. — Wychodząc od Łucyi, powiedziała, że zemści się nad nią.
— Srodze się już pomściła! — pomyślał Labroue.
— I cóż pan sądzisz o tem postąpieniu z jej strony? — pytała Joanna.
— Uważam, iż zazdrość złą bywa doradczynią, lecz razem należy wybaczyć wiele tym, których zaślepia gorączka miłości.
— Jakto... nie ganisz jej postępowania?
— Ganię... lecz ganiąc, żałuję jej razem.
— Czyliż Łucya nie zasługuje więcej na pożałowanie? Sądzisz, iż panna Harmant nie udręczyła jej srodze... że nie wsączyła w jej duszę jadu zazdrości, podejrzeń i trwogi? Ach! gdybyś ją widział, jak ja ją widziałam łkającą, na pół obłąkaną prawie, zrozumiałabyś, że cierpiała, o ile cierpieć można najciężej!
— Żałuję jej z całego serca, matko Elizo.
— Żałujesz tylko, nic więcej? Nie uznajesz więc za najnikczemniejsze postąpienie tej milionerki, która sądzi, iż serce się sprzedaje, a miłość za pieniądz kupuje?... Panie Lucyanie; twa obojętność przeraża mnie... drżę, lękając się usłyszeć od ciebie za chwilę, że Łucyi nie kochasz już więcej... że ci ludzie, mówiący ci o związku z majątkiem i milionami, podbili cię na swoją stronę... żeś zapomniał o tem nieszczęśliwem dziewczęciu, które dla ciebie tylko żyje?...
— A gdyby tak było? — zapytał Labroue drżącym głosem.
Joanna zachwiała się przerażona.
— Mógłżebyś myśleć o czemś podobnem? — zawołała gwałtownie.
— A gdybym już Łucyi nie widział więcej?
— Ach! ty nie mówisz tego na seryo... nie!... Nigdy już Łucyi nie widzieć... och! to byłoby strasznem... okropnem! Pamiętaj, że to dziewczę uwielbia cię!... ona umrze!... nie! stokroć razy nie!... Ty tego nie uczynisz!
— Gdyby mi jednak honor zrobić to nakazywał?...
— Honor zależy na dotrzymaniu danego słowa, a ty przysiągłeś Łucyę zaślubić.
— Tak... lecz gdyby istniała obecnie pomiędzy nami zapora do niezwalczenia?
— To niepodobna! Co było możebnem wczoraj, jest niem również i dzisiaj. Czyliż majątek Harmanta oszołomił cię do tego stopnia, żeś zmysły utracił?
— Ważne odkrycie, jakie mi zakomunikowanem zostało, wskazuje mi mój obowiązek — rzekł Lucyan z powagą.
— Śmiałżebyś na Łucyę rzucać plamę podejrzenia?
— Podejrzewać ją! nigdy!... niech mnie Bóg uchowa!
— Cóż więc mogli ci przeciw niej powiedzieć? przez jakąż potwarz haniebną owi źli ludzie wznieśli tę straszną zaporę pomiędzy nią a tobą?... co wymyślił pan Harmant ze swą córką? Śmiałżebyś mi powtarzać ich kłamstwa haniebne?
— Nic nie wymyślili i nic nie skłamali — odrzekł Labroue. — Przysięgam ci, matko Elizo, iż zapora, jaka się wzniosła pomiędzy mną a Łucyą, jest do nieprzełamania. Rozdziela nas krew...
— Krew!... — zawołała w osłupieniu Joanna.
— Tak.,, kocham Łucyę, jak ją kochałem... i więcej nawet, być może... Rozdzielając się z nią, nie ulegam żadnemu wpływowi, nie wiedzie mnie ku temu ani pycha, ani pragnienie majątku... Słucham jedynie głosu honoru, a głos ów niestety wzbrania mi Łucyę zaślubić...
— Ależ dlaczego? dlaczego?
— Ponieważ nie mogę nadawać mego nazwiska córce morderczyni mojego ojca!
Usłyszawszy te słowa, Joanna wydała krzyk i obie ręce przycisnęła do serca, jak gdyby ochronić je pragnąc od zdruzgotania; chwiała się cała. Lucyan, spoglądając na nią, nie pojmował piorunującego ciosu, jaki sprawiły jego wyrazy.
Zwolna, siłą woli, zapanowała nad sobą nieszczęśliwa.
— Co pan mówiłeś? — pytała zaledwie dosłyszanym głosem — źle zrozumiałam zapewne... Pan utrzymujesz, że Łucya jest córką kobiety, skazanej niegdyś za zamordowanie twojego ojca?
— Tak... córką Joanny Fortier...
— Córką Joanny Portier! — krzyknęła. — Ona... jej córką?... ona, Łucya, jej córką?!...
Biedna kobieta zdawała się być owładnięta szaleństwem. Omal, że nie wyjawiła tajemnicy. Chciała powiedzieć: Moja córka! prędko jednakże odzyskawszy przytomność, powstrzymała się z wyjawieniem prawdy synowi tego, o którego zamordowanie ją oskarżano.
— Lecz co tobie, matko Elizo? — pytał Lucyan, zdumiony tak gwałtownem wzruszeniem roznosicielki, mimo, iż znał wielkie jej dla Łucyi przywiązanie.
— Pytasz pan, co mi jest? — powtórzyła z wąchaniem, szukając pozoru, ażeby się nie zdradzić. Co mi jest? ja sama nie wiem... To, coś mi nagle wyjawił przed chwilą, wprawiło mnie w zdumienie do tego stopnia, iż w pierwszej chwili utraciłam prawne przytomność. I teraz nawet zaledwie śmiem wierzyć, ażeby Łucya miała być córką Joanny Fortier? Zkąd pan wiesz o tem?... Czy masz dowody?
— Posiadam autentyczny, niezaprzeczony dokument.
— Masz go tu... u siebie?
— Tak.
— Pokaż mi go... pokaż jaknajprędzej!...
— Oto jest — rzekł Lucyan, podając roznosicielce protokuł, otrzymany od Harmanta.
Joanna wyrwała mu go z ręki, czytając chciwie, podczas czego na jej bladej twarzy malowało się głębokie wzruszenie.
— Ona więc jest moją córką... moją córką!... — myślała, przebiegając papier oczyma. — Nie zawiodło mnie przeczucie... Otóż dlaczego ją tak kochałam, a jednak nie mogę nic wyjawić... nic... nic uczynić! Milczeć jestem zmuszoną... nie mam sposobu do jej ocalenia!
— Przekonałaś się więc nareszcie, matko Elizo? — pytał Lucyan. — Dowód wiarogodny, któremu zaprzeczyć niepodobna.
— Tak... to prawda... — szepnęła zcicha Joanna, przygnębiona jednocześnie bólem i radością. — Łucya jest córką Joanny Fortier, tej nieszczęśliwej skazanej, lecz jeżeli jej matka spełniła zbrodnię, czyliż ona ma być za to odpowiedzialną? czyliż ma za błąd cudzy zostać ukaraną?... być okrytą niezasłużoną hańbą? Ach!... o ileż szlachetniej byłoby podać rękę temu nieszczęsnemu dziewczęciu, o tyle straszno opuścić ją wśród tak okropnych okoliczności!

XXX.

— Podać jej rękę... — powtórzył Lucyan. — Bóg świadkiem, że pragnąłbym to uczynić, lecz niepodobna!
— Dlaczego? — pytała gorączkowo Joanna.
— Jej matka zabiła mojego ojca! Sądzę, iż pani to pojmujesz?
— Rozumiem... tak... to straszne, jeśli jest prawdą... Ale czy rzeczywiście jest prawdą? Pan sam mówiłeś po kilka razy, że wierzysz w niewinność tej nieszczęśliwej...
— Wierzyłem i dotąd wierzę...
— A więc?
— Powątpiewanie nie jest pewnikiem, ani moje przekonanie dowodem. Gdybym zobaczył Joanę Fortier, powiedziałbym jej: „Sprawiedliwość ludzka nieomylną nie jest, błądzi ona wiele razy. Zostałaś skazaną, a mimo to winną może nie jesteś... Złóż mi dowody uniewinnienia, bądź dla mnie przewodnikiem pośród ciemności, a stanę w twojej obronie, całe me życie poświęcę na zdjęcie z ciebie tej hańby... Uczynię to nadewszystko dla twojej córki, którą kocham nad życie!“ — Podczas procesu Joanna Fortier utrzymywała — mówił dalej — iż posiadała list, pisany przez nadzorcę, Jakóba Garaud, a dowodzący, iż on sam popełnił te wszystkie zbrodnie w Alfortville. Ów list potrzebaby było odnaleźć za jakąbądź cenę. Joanna udzieliłaby mi wskazówek, gdzie szukać śladów Jakóba Garaud, który, być może, żyje, jest bogatym, szczęśliwym i ukrywa się pod przybranem nazwiskiem. Ach! gdybym pochwycił tego człowieka, zmusiłbym go do publicznego zrehabilitowania tej nieszczęśliwej kobiety: dopóki jednak to nie nastąpi, pogrążony będę w zwątpieniu, które nie dozwala mi udzielić swego nazwiska córce skazanej!
Słysząc te słowa, zbolała matka zawołać już chciała: Ja jestem Joanną Fortier! — Rozwaga wszelako i tym razem milczeć jej nakazywała Do czego posłużyćby mogło jej ustne zeznanie? Jedyny dowód, o którym mówił Lucyan, ów list, była przekonaną, że spłonął w czasie pożaru fabryki. Co zaś do Jakóba Garaud, jeżeli ten nędznik ujść zdołał zdrów i cały zpośród płomieni, co się z nim stało?... gdzie go szukać? jak odnaleźć? Przez Jat dwadzieścia jeden umarł już może...
Joanna jedynie więc tylko powtórzyć mogła:
— Jestem niewinną, przysięgam!..
Nacoby się to wszakże przydało? Dziś tak jak wtedy, w dniu zawyrokowania, wina ją obciążała.
— Tym sposobem biedna Łucya zostanie skazaną! — ozwała się ze łkaniem — hańba matki nieszczęściem dla niej się stanie... zostanie opuszczoną, zapomnianą! Ach! to okrutne... to niesprawiedliwe, lecz panu nie czynię wyrzutów w rym razie; pojmuję, iż niemożesz połączyć swego czystego nazwiska, z imieniem, zbrodnią skalanem!
— Świat nie wybaczyłby mi tego nigdy! — zawołał Labreue. — Sądzonoby mnie jako wyrodnego syna!
— Lecz zkądby mogli wszyscy dowiedzieć się o tem?
— Złe wieści szybko się rozchodzą...
— Któżby to rozniósł... ktoby o tem wiedział?
— Ludzie, pragnący się pomścić nad Łucyą i nademną.
— Ów milioner Harmant, wraz z córką... nieprawdaż? Grozili ci tem być może panie Lucyanie?
— On mi zagrażał... to prawda...
— I zrobiłby to co mówi... ten człowiek chce abyś ocalił życie jego dziecka... Trzeba więc na to poświęcić dziecię Joanny Fortier. Co jego to obchodzi?.. córka jego przedewszystkiem... Lecz dlaczego pan mnie tu przywiozłeś, panie Lucyanie? czyż żądasz, ażebym powiadomiła Łucyę, iż winna nienawidzić i gardzić swą matką?..
— Chcę panią prosić, byś ją objaśniła, iż honor mój wyżłabia przepaść pomiędzy nami!..
— I sądzisz — zawołała gwałtownie Joanna — że ja objawię Łucyi, jaka krew płynie w jej żyłach?.. że do boleści opuszczenia dodam to straszne cierpienie niezasłużonej hańby? Ach! nie licz na mnie w tym razie panie Lucyanie! Nie zdołam tego uczynić!.. nie będę miała odwagi!
— Ależ niepodobna zostawić Łucyi w błędnem mniemaniu, skutkiem czego, srożejby potem cierpiała...
Roznosicielka dusiła się w łkaniach. Nie rzekłszy ani słowa, zwróciła się ku drzwiom.
— Matko Elizo... — zawołał Lucyan, biegnąc ku niej i chwytając ją za rękę.
Joanna szybko takową usunęła.
— Żegnaj pan... panie Labroue — wyrzekła, zalana łzami, wybiegając tak szybko, iż młodzieniec zatrzymać jej nie zdołał.
— Biedna Łucya! — wyszepnął upadając na krzesło. — Biedne, ukochane dziewczę!.. O! czemuż jesteś córką Joanny Fortier!..
Długi czas siedział pogrążony w niemej boleści, nie czując, iż łzy strugą mu po policzkach spływały. Nagle podniósł się, złożył protokuł, schował go do kieszeni i wsiadłszy w fiakr, oczekujący przed domem, kazał się wieść na ulicę Murillo.


∗             ∗

Joanna wyszedłszy od Lucyana, dozwoliła łzom płynąć swobodnie. Zbiegłszy ze schodów z pośpiechem, szła przyspieszonym krokiem, jak obłąkana, potrącając przechodniów. Głośno i bezustannie powtarzała:
— Moja córka!.. Łucya jest moją córką... Odnalazłam me dziecię!
Zwolna, świeże powietrze ją uspokoiło, gorączka paląca jej krew, tętniąca w skroniach, niknęła.
Przybywszy na stacyę du Havre, wzięła fiakr, jadąc na ulicę Bourbon. W drodze rozmyślać poczęła.
— Ach! Bóg mi powrócił jedno z mych dzieci nareszcie. Widując Łucyę codziennie, coraz ją więcej kochałam. Była szczęśliwą i ja przy niej szczęśliwą się czułam. Lecz oto nadeszła chwila, gdzie mam w me dziecię straszliwym ciosem uderzyć!.. Jakaż fatalność zbudziła w sercu mej córki miłość dla syna człowieka, o którego zamordowanie mnie oskarżają?.. Hańba zbrodni, jakiej nie popełniłam, niesłuszność rzuconego na mnie potępienia, spadną na niewinne to dziewczę! A ja nie mogę nic powiedzieć Lucyanowi Labroue... nie mogę wyjawić Łucyi: Jestem twą matką! ponieważ zarazem dodaćby należało: Ponieważ jestem twą matką, narzeczony opuszcza cię! Z przyczyny, iż jestem twą matką cierpieć i płakać musimy!.. Ach! 10 okropne... przerażające!.. I mnie... mnie to Lucyan wybrał, abym oznajmiła temu dziewczęciu, bym jej powiedziała: Kochasz!.. ta miłość jest twojem życiem... A więc wypędź z serca tę miłość... wypędź ją bez nadziei... Córka występnej matki nie może nosić nazwiska uczciwego człowieka!.. Ach! czyliż zdołam jej to powiedzieć?.. Usłyszawszy, będzie przeklinała swą matkę! Nie!.. nie... ja tego jej nie powiem! Lucyan nie ukaże się więcej... z razu będzie niespokojną... będzie cierpiała, ależ ja będę się ją starała pocieszyć! Nie umrze z miłości, gdym ja nie umarła ze wstydu i hańby!
Fiakr zatrzymał się przed domem, przy ulicy de Bourbon.
Joanna zapłaciwszy woźnicy, szybko weszła w bramę.
Pragnęła co rychlej uścisnąć swą córkę.
Odźwierna zastąpiła jej drogę.
— Matko Elizo! — wołała — pan Lucyan Labroue, nasz dawny lokator był tutaj.
— Tak?.. — odrzekła roznosicielka, udając zdziwienie.
— Nie widziałaś się z nim pani w piekarni? On tam miał jechać...
— Nie; wcale go nie widziałam. Widać, iż nie było nic tak ważnego, skoro nie przybył.
— Rozmawiając ze mną, miał tak dziwną minę...
— Był mocno zajętym... wiele pracuje. Panna Łucya jest w domu u siebie?
— Wróciła już cd dawna.
— Idę więc do niej.
Joanna szybko przebiegła schody. Dosięgnąwszy ostatniego piętra, zatrzymała się przy drzwiach mieszkania młodej szwaczki, złamana strasznem wzruszeniem. Jej córka tam była!.. Zobaczy ją, uściśnie, lecz musi milczeć wobec niej, musi dla niej pozostać tylko matką Elizą, roznosicielką chleba.
Otworzyła drzwi i weszła.
Łucya, siedząc nad pracą, odwróciła głowę.
Wdowa Fortier przyzwała wszystkich sił, ażeby się nie zaradzić, by nie wykrzyknąć, otwarłszy ramiona dziewczęciu:
— Pójdź... uściśnij swą matkę!
Nakazawszy milczenie swej macierzyńskiej tkliwości, weszła spokojna.
— Ach! to ty matko Elizo... — wyrzekła Łucya z uśmiechem.
— Ja moje drogie dziecię... ja... moja ukochana!.. I pośpieszyła uścisnąć dziewczę — dodając. — Wychodziłaś... nie było cię w domu?
— Tak, wychodziłam do pani Augusty, odnieść robotę, lecz mocno tego żałuję...
— Dlaczego?
— Ponieważ Lucyan tu był podczas mej nieobecności, o czem powiadomiła mnie odźwierna. Nie widziałaś go, matko Elizo?
Joanna pohamowała się całą siłą.
— Nie... nie widziałam — odpowiedziała.
— Odźwierna mówiła mi, że był bardzo smutny.. . — Zdawało się jej być może...
— A jeśli to prawda, matko Elizo, ogarnia mnie trwoga...
Joanna zadrżała.
— Trwoga... — wyszepnęła — czegóż się obawiasz?
— Od rana... od tej wizyty panny Harmant, straszne jakieś przeczucia mnie dręczą...
— Staraj się to pokonać, me dziecię... Nieraz dręczymy się sami bezzasadnie... potrzeba ci roztargnienia, jeżeli zechcesz, obiadować będę wraz z tobą...
— Ach! dobrze... dobrze matko Elizo.
— Wyjdę za kupnem żywności i przygotuję wszystko co trzeba.
— A ja tymczasem wykończę moją robotę...
— Lecz odpędź czarne myśli, proszę cię o to...
— Przyrzekam.
— Zatem do widzenia...
Tu wyszła Joanna, uścisnąwszy swą córkę.


XXXI.

Lucyan, przybywszy przed pałac, na ulicy Murillo, wysiadł po chwili wahania, a raczej walki wewnętrznej z sobą samym i zadzwonił.
Otwarto bramę, Labroue wszedł na dziedziniec.
— Czy panna Harmant jest w domu? — zapytał odźwiernego.
— Tak panie... jest samą, pan Harmant jeszcze nie wrócił.
— Mógłbym się z nią widzieć?
Odźwierny zadzwonił na kamerdynera, który ukazał się w progu.
— Proszę oznajmić o mojem przybyciu pannie Harmant — rzekł Labroue.
— Pani jest w salonie... widziała pana idącego przez dziedziniec i rozkazała mi go wprowadzić. Proszę więc pójść za mną.
Lucyan wszedł na schody pałacu.
Marya wsparta o kominek w salonie czekała. Zmieniony wyraz twarzy przybyłego, oznajmił jej na pierwszy rzut oka, iż Lucyan zostawał pod wpływem głębokiego, moralnego wstrząśnienia. Zkąd ono mogło wyniknąć, napróżno odgadnąć usiłowała.
— Mój ojciec jeszcze nie wrócił, panie Lucyanie — zaczęła, usiłując pokryć zmieszanie. — Przyjemnie mi jest, że pan go wyprzedziłeś. Spocznij proszę, porozmawiamy.
To mówiąc, wskazała krzesło.
Lucyan, ukłoniwszy się, usiadł.
— Lecz jak pan jesteś bladym... — zawołała. — Cóż się tam stało? Pan jesteś Cierpiącym, jak widzę...
— Tak pani... — odparł Lucyan, głosem złamanym... — przecierpiałem wiele... i dotąd jeszcze cierpię...
— Lecz zkąd... dlaczego? miałeś pan być może z mym ojcem jakąś przykrą rozmowę? Mój ojciec jest dobrym... najzacniejszym z ludzi, ale bywa gwałtownym niekiedy...
— Tak, w rzeczy samej, miałem z ojcem pani nader bolesną rozmowę — odrzekł Labroue i ztąd to właśnie pochodzi moje cierpienie...
— Nic nie rozumiem...
— Posłuchaj mnie pani... Nadeszła chwila stanowcza, w jakiej należy nam jasno spojrzeć w otaczające nas okoliczności, a ku temu dojść jedynie możemy drogą zupełnego porozumienia... otwartości, chociażby nawet brutalnej...
Marya pobladła. Trwoga ścisnąwszy jej piersi nie dozwoliła przemówić.
— Przypadek, czyli raczej mówiąc prawdę, potrzeba pracy — mówił Lucyau dalej — poprowadziły mnie ku tobie pani...
— Miałżebyś pan tego żałować? — szepnęło — dziewczę, przytłumionym głosem.
— Tak pani... ponieważ ów dzień sprowadził mi nadmiar mąk i cierpień. W dniu tym, widząc dla siebie tyle współczucia z twej strony, przysiągłem ci wdzięczność dozgonną, a Bóg świadkiem, iż mówiąc to nie kłamałem. Popierając prośbę mego przyjaciela Jerzego Darier, dopomogłaś mi pani do pozyskania stanowiska, o jakiem marzyć nie śmiałem, zapewniłaś mą przyszłość.
— Lecz panie...
— Pozwól mi pani, proszę, dokończyć i wybacz jeżeli wyrażenia moje okażą ci się nazbyt szczeremi... Obowiązkiem jest moim, wszystko ci powiedzieć, a w takim razie nie jest się panem własnego serca. Zaszczyciłaś mnie pani wyróżnieniem wśród wielu... natchnąłem cię uczuciem, przechodzącem moje zasługi... czuciem... jakiego nigdy oczekiwać nie mogłem.
— Ach! — zawołała Marya gwałtownie — rozumiem teraz dlaczego pan wcześniej przybywasz... dlaczego mówisz do mnie z tak lodowatą obojętnością... Chcesz mi powiedzieć, że mnie nie kochasz i nigdy kochać nie będziesz!
— Uczucie to, jakie pani dla mnie uczuwasz, mam dla innej... — odrzekł Labroue. — Kochałem...
— Tak! kochałeś... — przerwała z goryczą córka milionera — kochałeś... i kochasz jeszcze; nadzieja naszego połączenia się, snem była tylko... kłamliwem marzeniem!..
— Pozwól powiedzieć sobie pani, iż wraz ze swym ojcem, czyniliście wszystko, by wyrwać z mojego serca tę miłość, jaka je zapełniała... Widzę to... nie czynię wam wszakże wyrzutów w tym względzie. Prowadził was, wasz osobisty interes... Pan Harmant posłusznym był swojej ojcowskiej miłości. Co do mnie, trzymając się w oddaleniu, unikając wszelkich sposobności zbliżenia się ku pani, postępowałem jak mi mój honor i uczciwość nakazywały. Dałem pani cierpieć z tego powodu wiele... żałuję tego, inaczej jednak postąpić nie podobna mi było... inną kochałem! A pani wiesz tak dobrze, jak ja, iż miłość jest władcą, tyranem. Gdy rozkazuje, posłusznym jej być potrzeba.
— I obecnie przychodzisz pan mi oznajmić, że nie ma dla mnie nadziei? wszak prawda? — pytała Marya. — Jestże to mą winą, że ci ukochałam... wszak sam pan mówisz, iż nie jest się panem swojego serca... Miałażem więc rozkazywać mojemu? Czyliż przewidzieć zdołałam, że kochasz inną? Uczucie, jakie powzięłam dla ciebie, stało się mem życiem, mojem istnieniem... ogarnęło mnie ono w całkowitości... wyzwolić się odeń jest mi niepodobna! Jeżeli jest to występkiem, przebacz mi Lucyanie! Przeciw tej miłości dłużej walczyć nie zdołam... Czuję się być przezeń przezwyciężoną... Lecz któż odgadnąć może tajemnice przyszłości?.. Zostaw mi nadzieję... pozwól mi żyć... na klęczkach o to cię proszę...
I padła na kolana przed Lucyanem, ze złożonemu błagalnie rękoma.
— Och! miłość jest szaleństwem!.. — wołała... — Tak!.. tak... ja jestem szaloną!.. Obłąkanym wybacza się wiele!.. Zbyt młoda aby umierać, chcę żyć... i będę żyła, jeżeli mnie choć trochę... choć później ukochasz!.. Obecnie jest to niemożebnem... wiem o tem... lecz później prawdopodobnem być może. Nadejdzie chwila, w której kto wie, czy kochać nie przestaniesz tej, która posiadła twe serce.
— Od dziś niepowinienem... nie mogę jej kochać... — wyszepnął Lucyan z boleścią.
Marya zerwała się nagle.
— Coś pan powiedział? — krzyknęła. — Niepowineneś, nie możesz jej kochać?
— Nie! — odrzekł Lucyan ponuro.
— Cóż się więc stało? Umówiwszy się może wraz z ojcem, łudzisz mnie uczuciem litości z twej strojny? Albo ta przeklęta rywalka okazała się być ciebie niegodną?
— Tak jest...
— Nie kłamiesz?
— Nie... nie! przysięgam!
— Cóż uczyniła zatem ta nikczemna, przez którą tyle wycierpiałam, tyle łez wylałam podczas mych długich nocy bezsennych?...
— Ach! nie waż się pani zobelżać jej... — zawołał Lucyan z oburzeniem. — Łucya jest najuczciwszą z dziewcząt... jest ona czystą jak anioł!
— Mówisz, że ją nie kochasz, a bronisz jej z takim zapałem! — wołała, rozpłomieniona zazdrością milionerka.
— Tak! a mimo to, muszę wyrwać tę miłość z mojego serca.
— Kłamstwo!
— Nie pani... to prawda... straszna, okrutna prawda!.. Nie wolno mi kochać córki, morderczyni mojego ojca!
— Co?.. Łucya więc...
— Jest córką Joanny Fortier, skazanej wyrokiem sądu za zabójstwo mojego ojca.
— Czy podobna? — zawołała Marya w osłupieniu. — Nie jest-że to zmyśloną bajką, ażeby mi dać nadzieję, iż kiedyś zwrócisz się ku mnie?
— Jeżeli potrzebujesz pani dowodów... oto jest niezaprzeczony, przeczytaj, proszę...
Tu Lucyan podał Maryi kopię z akt domu przytułkowego.
Milionerka, pochwyciwszy go, czytała chciwie.
— Ach! otom pomszczoną nareszcie! — wykrzyknęła radośnie.
Radość ta przeszyła serce Lucyana.
— Nie! — wołała Marya dalej — nie!... pan nie możesz kochać tej dziewczyny... nienawidzieć ją raczej powinieneś! Bóg to sam zbliżył cię ku mnie, abym otworzyła ci oczy na nikczemność tej, którą kochałeś! Stwórca widocznie mną się opiekuje! Odtąd żyć mogę... żyć będę... pełna nadziei...
— Posłuchaj mnie, pani — rzekł Labroue, biorąc ów papier fatalny. — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego, co miałem powiedzieć. Nie! ja nie mogę Łucyi nienawidzieć, ponieważ dziecię nie może odpowiadać za winę swej matki, lecz honor nakazuje mi o niej zapomnieć. Będę usiłował myśleć więcej o córce Joanny Fortier, cios ten wszelako jest nazbyt silnym... rana jest bolesną i krwawą; potrzeba mi będzie czasu i starania do jej zabliźnienia. I oto, czego żądam cd pani, dopóki nie nastąpi zupełne moje uzdrowienie..
Marya drżąca, niespokojna, słuchała z utkwaonemi w mówiącego oczyma.
— Nie mogę twierdzić, abym nie cierpiał — mówił Labroue — gdyż to byłoby kłamstwem z mej strony. Cierpię bardzo i wiele, lecz walczyć będę przeciwko temu cierpieniu. Zapomnieć pragnę i mam nadzieję, iż zdołam to osiągnąć. Skoro nadejdzie zapomnienie, serce me wr okiem natenczas zostanie. Wówczas bezwątpienia głęboki szacunek, jaki uczuwam dla pani, oraz wdzięczność moja dla niej, zmienią się w tkliwsze uczucie. Do owej jednak chwili, pozwól mi zostać z moją boleścią, nie żądaj żywszych wynurzeń mojego serca, ani uśmiechu na ustach. Chciej zadowolnić się nadzieją, żyjąc dla ojca, który cię kocha nad życie. Przyrzekasz-że mi to pani?
— Ależ to prawie zupełnego zrzeczenia się żądasz pan odenmie — odpowiedziało dziewczę ze łzami. — Boleść zabija... wiem o tem!.. Co więc stałoby się zemną, gdybyś pan legł pod nadmiarem własnej boleści?
— Nie lękaj się, pani... Żyć będę! będę żył... przysięgam! gdyż posłannictwo moje nieukończone jeszcze na tym świecie. Żyć będę, powtarzam i uzdrowienie nadejdzie.
— Na seryo to pan mówisz?
— Słowo honoru uczciwego człowieka.
— A więc... niech spełni się to, czego żądasz... — szepnęła smutnie Marya. — Będę oczekiwała...
— Biedne to dziewczę umrzeć może... — pomyślał Lucyan wzruszony. — Inaczej wszakże postąpić mi niepodobna.
W tej właśnie chwili wszedł Harmant. Za jednym rzutem oka odgadł, co zaszło pomiędzy dwojgiem obecnych. Mam ocierała łzy z oczu, Lucyan stał blady, poważny.
— Porozumieliście się więc, moje dzieci? — zapytał, całując swą córkę.
— Tak, ojcze...
— Cóż było przedmiotem waszej rozmowy?
— To, o czem pan wiesz... — rzekł Labroue.
— I postanowiliście?
— Czekać — odpowiedziało dziewczę stłumionym głosem.
Przemysłowiec rzucił się gniewnie.
— Ojcze! będę oczekiwała cierpliwie — odezwała się Marya, spostrzegłszy ów gest oburzenia. — Słuszne i nader ważne powody przemawiają za panem Lucyanem, świadczą one wysokiej prawości jego charakteru.
— Uczynię wszystko z mej strony dla zapewnienia szczęścia pańskiej córce — rzekł Labroue. — Chodzi tu o zwlokę czasu jedynie.
Marya ukryła twarz na piersiach swojego ojca, podczas gdy Harmant rzucił na Lucyana pełne wymówek spojrzenie, jakie wyrażało:
— Ażeby czekać, potrzeba żyć... a ty ją zabijesz!
— Nie obawiaj się, ojcze — wyrzekła — żyć będę... Tak, będę żyła, ażeby kochać was obu! Pan Lucyan ma słuszność... nie może on oddać mi serca, które obecnie inna posiada. Trzeba dozwolić zagoić się owym krwawym ranom... Ja całą ufność pokładam w panu Lucyanie. Pogrążony w boleści, niechaj się odsunie odemnie... nic to nie szkodzi. Wiem, że powróci on ku mnie... a to właśnie stanowi moje życie. Powróci... bo wie, że jest tu kochanym... miłość go do nas przywiedzie!
To mówiąc, podała obie ręce młodzieńcowi, który z głębokiem wzruszeniem do ust je przycisnął. Pod wpływem lekkiego owego pocałunku Marya pobladła, a usunąwszy ręce, przycisnęła niemi serce, które uderzając gwałtownie, omal nie rozsadziło jej piersi.
Zasępione czoło Harmanta nieco się rozjaśniło.
— Córka Joanny Fortier — pomyślał — dla niego już nie istnieje; grożące mi niebezpieczeństwo zażegnanem zostało. Boleść Lucyana zwolna się ukoi, a skoro on zostanie mym zięciem, ocalając mą córkę, ocalę zarazem sam siebie!


∗             ∗

Owidyusz Soliveau, od czasu ostatniego widzenia się z Harmantem, nie dawał wcale o sobie wiadomości. On również obawiał się, aby nie został zaplątany w kłopotliwą sytuacyę. Kilka słów wymówionych przez Amandę, wzbudziły w nim niepokojące podejrzenia. Nie ufał on jej teraz i pragnął przeniknąć zamiary... Odgadywałaś w nim nabywcę noża w sklepie przy ulicy Bourbon, którym w Łucyę uderzył? Potrzeba mu było wiedzieć napewno, czego się trzymać w tym względzie, aby przedsięwziąć środki ostrożności.
Pomimo broni, jaką przeciw niej posiadał, jednym wyrazem Amanda zgubić go mogła. Dziewczyna zdawała się być przekonaną, iż jej protektor był rzeczywiście baronem de Reiss, ale pragnęła zarazem poznać mieszkanie owego barona, który z niewiadomych przyczyn odmawiał jej tego. Mogła jednakże dojść do celu, mimo całej tajemniczości, jaką otaczał się Soliveau. Od dnia, w którym jej opowiedział szczegóły swojej podróży do Joigny, widywał się z nią bezustannie. Amanda, nie zmieniwszy sposobu postępowania, kochać go się zdawała. Postanowiła zbadać jednakże, kim był ów człowiek, posiadający w swych rękach to jej fatalne zeznanie. Brakło jej jednak czasu na śledzenie mniemanego barona. Kilkakrotnie usiłowała iść za nim; za każdym razem jednakże wymykał się jej z niesłychaną zręcznością. Chowała w głębi serca urazę, skutkiem której pragnęła powiedzieć:
— Jestem silniejszą od ciebie! Ty mnie trzymałeś... teraz ja trzymam ciebie. Oskarżaj mnie, cóż na tem stracę? Kilka miesięcy więzienia najwyżej, wówczas gdy z tobą rzecz inna! Mogą cię wysłać na galery, jeśli nie pod gilotynę, mój ukochany.
Ach! jakżeby się cieszyła gdyby mu mogła powtórzyć coś podobnego, ale na nieszczęście, milczeć musiała, wyzyskując tymczasowo, o ile się dało, prawdziwego, czy mniemanego barona de Reiss.
— Ten człowiek czerpie bogactwa swe z jakiejś zbrodni pochodzące — mówiła sobie. — Wszystko mi jedno zresztą, to mnie nie obchodzi, ażebym tylko otrzymała od niego cały majątek, albo przynajmniej znaczną część tegoż...

KONIEC TOMU IV-go.



CZĘŚĆ III.

TOM V-ty i VI-ty
ROZNOSICIELKA CHLEBA.



TOM PIĄTY

I.

Nazajutrz, po dniu, w jakim się działy opowiedziane przez nas powyżej wypadki, Owidyusz przed jedenastą z rana przybył do restauracyi, na ulicę św. Honoryusza, gdzie zwykle jadał śniadanie z Amandą i polecił takowe przygotować według gustu młodej szwaczki. Nie dała ona długo na siebie oczekiwać. Wszedłszy, powitała uśmiechem swojego wielbiciela, wołając:
— Zabierzmy się do śniadania... jestem bardzo głodną!
Przyniesiono potrawy. Amanda nie przesadzała. Zajadała z wilczym apetytem.
Soliveau jadł mało, zdawał się być w myślach pogrążonym. Robotnica pani Augusty, z pod oka nań spoglądała.
— Co ci jest baronie? — nagle zapytała — nie jesz... nie pijesz... Dziwnie mi jakoś wyglądasz... Nie jestżeś chorym?
— Nie!
— Mów zatem... co tobie?
— Nudzę się...
— Zemną? a! piękna grzeczność! Dziękuję za ten komplement.
— Nie do ciebie to stosowałem... Nudzi mnie jednostajność mego życia...
— Cóż łatwiejszego jak je zmienić.
— W jaki sposób?
— Wyjedzmy na wieś razem na dni kilka...
Powiedziawszy to, Amanda spełniła wielką nieroztropność.
Soliveau uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Ależ nie jesteś wolną?
— Pozyskani urlop od mojej zwierzchniczki.
— Czyż ona ci go udzieli?
— Na długo nie... ale na tydzień...
— Zatem rzecz ułożona. Staraj się o urlop... jedziemy na wieś na osiem dni.
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam.
— Kiedyż wyjedziemy?
— Dziś w wieczór, jeżeli zechcesz.
— Doskonale! A gdzie się udamy?
— Wybieraj miejscowość.
— Wszystko mi jedno... aby nad brzegiem rzeki. Wynajmiesz czółno, będziemy pływali od rana do wieczora, Możebyśmy się udali do Asnières?
Owidyusz się skrzywił.
— Zbyt blisko Courbevoie... — pomyślał sobie.
— Nie podoba ci się ta okolica? — pytała Amanda.
— Tak; nazbyt jest ona zaludnioną... Nie Jest to wieś w pełnem znaczeniu tego słowa.
— Sam więc obieraj.
— A gdyby w Bois-le-Roi?
— Zgoda. Na skraju lasu Fontainebleau, nad brzegiem Sekwany. Czy masz znajomych w Fontainebleau?
— Niektórych... z jakiemi wiążą mnie stosunki finansowe.
— Zatem jedziemy do Bois-le-Roi. Znajdziemy tam bez trudności przyzwoite mieszkanie.
— Po śniadaniu, wyjadę do Bois-le-Roi drogą żelazną i zajmę się szczegółami. Ty staraj się otrzymać uwolnienie od pani Augusty, dokonaj potrzebnych zakupów na osiem dni wilegiatury, a następnie tu się spotkamy.
To mówiąc, dobył z pugilaresu bilet bankowy, wręczając go Amandzie.
— Pojedziemy więc razem? — pytała.
— Nie... czyż lękasz się jechać sama?
— Bynajmniej. Zobaczymy się więc jeszcze podczas obiadu.
Postanowiono, iż Amanda wyjedzie pociągiem, odchodzącym o piątej po południu, i że on połączy się z nią na stacji w Bois-le-Roi.
Po ukończonem śniadaniu odszedł, aby zająć się przygotowaniem do podróży. Dziewczyna, którą nadzieja próżnowania przez cały tydzień, napełniała radością, udała się do szwalni.
— Pani... — wyrzekła do swej zwierzchniczki, przedkładając chustkę do oczu — biedna moja ciotka niebezpiecznie zachorowała. Jest to zacna kobieta, kocha mnie bardzo... Prosi, ażebym ją przez kilka dni pielęgnowała, racz pani uwolnić mnie łaskawie na tydzień czasu.
Pani Augusta, będąc bardzo wyrozumiałą dla swoich robotnic, uwierzyła słowom Amandy.
— Jedz... moje dziecko — wyrzekła — jest to obowiązkiem z twej strony. Udzielam ci urlop na osiem dni.
— Mogęż jechać zaraz?
— Możesz... Potrzebujesz nieco pieniędzy?
— O! nie... nie pani!.. Mam oszczędności, wystarczą mi one.
— Jedź zatem... ale pamiętaj, że za dni osiem oczekiwać cię będę.
Amanda, pożegnawszy zwierzchniczkę, odeszła. Po załatwieniu sprawunków, wsiadła na pociąg, idący w stronę Bois-le-Roi.
Soliveau, opuściwszy swą towarzyszkę, udał się na ulicę Clichy, gdzie w walizę, obok bielizny i ubrania, umieścił flaszkę ze znanym nam płynem, dowiezionym z Ameryki, poczem zawoławszy fiakra, jechał z tem wszystkiem na stacyę Lyońskiej drogi żelaznej.
O piątej przybył do celu podróży.
Wśród wsi, rozłożonej na pochyłości pagórka, nad brzegiem Sekwany znajdowała się oberża, Domkiem Myśliwych nazwana. Wszedł tamże.
— Pragnąłbym wynająć mieszkanie na tydzień — rzekł do właścicielki.
— W oberży mamy obecnie wolne tylko pojedyncze pokoje — odpowiedziała — lecz o sto kroków ztąd, wśród lasku, posiadamy pawilon, umeblowany, możebyś pan go wynajął. Chceszże go widzieć?
— Naprzód jestem pewien, iż mi się podoba, lecz pragnąłbym wynająć mieszkanie ze stołowaniem.
— Owszem, śniadanie i obiad mogą być tu wydawanemi, albo zanosić je mogą do pawilonu, stosownie do pańskiego życzenia.
— Dobrze.
— Z pawilonu, będziesz pan miał piękny widok na Sekwanę.
— Lecz potrzebowałbym czółna..!
— Mamy ich sześć. Wybierzesz pan, Które się podoba...
— Doskonale! Proszę więc o przygotowanie zaraz obiadu.
— Dla pana samego?
— Nie... na dwie osoby.
— Na którą godzinę?
— Na ósmą wieczorem.
— Racz pan wybrać potrawy... Mam nadzieję, iż będziesz zadowolonym.
Owidyusz dania wymienił.
— Wszystko będzie gotowem na ósmą, a teraz zaprowadzę pana do pawilonu — mówiła oberżystka — złożysz tam pan swoją walizę.
Przyzwawszy służącą, wydała jej stosowne rozkazy.
Pawilon ów, przedstawiający się nader powabnie, zawierał cztery pokoje, jadalnię, dwie sypialnie i kuchnię, wszystko starannie umeblowane.
Owidyusz włożył walizę do szafy, zamknąwszy na klucz takową.
— Proszę codziennie przychodzić dla uprzątania — rzekł do służącej.
— Przybędę, bądź pan spokojnym.
Soliveau wrócił do oberży na obiad, gdzie zażądawszy pióra i atramentu, siadł, pisząc następujące słowa:

„Kochany kuzynie!

Przebywam na willegiaturze w Bois-le-Roi. Gdybyś potrzebował widzieć się ze mną, napisz lub zatelegrafuj pod adresem, barona Arnolda de Reiss, do oberży pod znakiem Domine Myśliwych.

Twój Owidyusz.“

Włożywszy w kopertę ów list, zaadresował, Pawłowi Harmant w Courbevoie, a przywoławszy oberżystkę, rzekł:
— Jestem baronem Ardoldem de Reiss, chciej pani zapamiętać moje nazwisko.
— Niezapomnę... — odpowiedziała kłaniając się z poszanowaniem.
— Oczekuję na moją kuzynkę, która przepędzi dni kilka w mojem towarzystwie. Gdyby nadeszły do mnie jakie listy lub telegramy, chciej pani bezzwłocznie oddać takowe do rąk mnie samemu.
— Dobrze panie... Ściśle wypełnię zlecenie.
— Lecz gdzie tu jest biuro pocztowe? — zapytał.
— Oto tam, na wzgórzu panie. Najlepiej jednak wrzucić fet do skrzynki, na stacyi.
Soliveau udał się w stronę drogi żelaznej, gdzie wyprawił swój list.

Pozostawała mu godzina czasu, do przybycia Amandy.

II.

Lasek Fontainebleau, otaczający wioskę Bois-le-Roi, przedstawiał ponętną przechadzkę.
Owidyusz zagłębił się w cienistą aleję, idącą równolegle z liniją drogi żelaznej. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków, spostrzegł grupę, z pięciu osób złożoną, siedzącą u stóp dębu. Pośród tej grupy, znajdował się siwowłosy starzec, którego skóra zżółkniała, nakształt pargaminu, pokryta zmarszczkami, oznajmiała wiek sędziwy tegoż. W rzeczy samej, był to starzec osiemdziesięcioletni, wszak pełen sił jeszcze, z żywem spojrzeniem, wspierający się na lasce, jaką trzymał w ręku. Obok niego znajdowała się kobieta, mogąca mieć około lat pięćdziesięciu i dwie młode panienki, a dalej mężczyzna czterdziestoletni starannie wygolony, w czarnem ubraniu, typ adwokata albo doktora. Powiedzmy zaraz, że to był doktór. Starzec i mówił głośno, lecz zwolna. Słuchano go z religijnem poszanowaniem.
Owidyusz zbliżał się właśnie w tę stronę. Gdy przybył I ku owej grupie i głos starca dobiegł do jego uszu, drgnął nagle, utkwiwszy wzrok w mówiącego. Spostrzegłszy to starzec, zamilkł, spojrzawszy bacznie na nadchodzącego, wzrok wszakże wiek mu osłabił, widział go jak przez mgłę tylko.
Soliveau minąwszy siedzących, poszedł w swą drogę.
— To szczególne... — rzekł sam do siebie — ten głos jest zkądciś mi znanym... był młodszym natenczas, brzmienie jego jednak toż samo pozostało. Przypominam nawet sobie, żem widział tę twarz, lecz gdzie... i kiedy? I tego drugiego mężczyznę w czarnym tużurku znam również.
I zaczął szukać w pamięci.
Lecz wróćmy do grupy tych osób.
— A zatem, w 1861 roku — mówił doktór — wsiadłeś pan w Londynie na okręt Lord — Major, aby popłynąć do Ameryki?
— Tak, w końcu Września — rzekł starzec. — Wszystko to sobie tak przypominam, jak gdyby było to wczoraj. Po otrzymaniu emerytury, a miałem natenczas lat sześćdziesiąt, płynąłem do mojej córki. Mieszkałem szesnaście lat w Ameryce; ogarnięty jednak tęsknotą za rodzinnym krajem, wróciłem do Bois-le-Roi wraz z moją córką i wnuczkami, które kocham nad wszystko na świecie, pragnąc sierotom tym ojca zastąpić.
— Wypadek zbliża często ludzi ku sobie niespodziewanie — rzekł doktór. — Wiesz pan, iż zdaje mi się, że musieliśmy płynąć razem na tym samym okręcie.
— Na Lordzie-Majorze?
— Tak, panie Bosse! płynął natenczas wraz z nami sławny amerykański przemysłowiec, którego poznałem później w New-Jorku, Jan Mortimer i pewien francuz, który został później jego zięciem, niejaki Paweł Harmant.
— Tak... tak! razem odbywaliśmy tę podróż, to pewna! — rzekł starzec. — Nazwisko Jana Mortimera jest tego dowodem, przypominam sobie zarazem pewną awanturę, jaka mi się przytrafiła podczas tej drogi... a mianowicie usiłowanie kradzieży...
— Kradzieży?
— Tak, której ja omal nie stałem się ofiarą. Miałem na sobie w skórzanej torebce, znaczną sumę, zebraną z trzydziestoletnich mych oszczędności, słowem, cały mój skromny majątek. Pewien nędznik, przeciąwszy rzemień torebki, zabrał mija.
— Lecz zwrócił ją panu?
— Tak, dzięki jednemu z podróżnych, który spostrzegłszy kradzież, schwytał łotra na gorącym uczynku.
— Nic nie słyszałem o tej kradzieży.
— Nie mogłeś pan słyszeć, ponieważ na prośby owego pasażera, który znał rodzinę złodzieja, przyrzekłem o tem zamilczeć.
— Na tym samym okręcie — mówił doktór dalej — spotkałem pewnego kanadyjczyka, który dał mi poznać rzecz najbardziej zadziwiającą, jaką kiedykolwiek poznałem.
— Cóż to takiego?
— Płyn, który Indyanie nazywają Likierem mowy, a jaki dorównywa w działaniu płynowi Jawa, otrzymywanemu z wyciągu Pohou-upas.
— Tak... tak. Znam to — rzekł Ireneusz Bossę. — Słyszałem o skutkach tego płynu, jaki zmusza do zeznań, najbardziej uporczywych ludzi. Sądziłem jednak, że jego cudowne skutki są tylko bajką, używaną w melodramach.
— Mylisz się pan w tym względzie, panie Bosse.
— Tak pan sądzisz?
— Więcej niż sądzę... jestem tego pewny.
— Robiłeś pan z nim doświadczenia?
— Po kilkakrotnie, a zawsze ze skutkiem pożądanym.
— Przestaję więc być niedowiarkiem. I cóż doktorze, przywiozłeś zapewne z Ameryki, wiele odkryć naukowych? — pytał dalej Bosse.
— Poznałem niektóre rośliny, nie zamieszczone we francuzkiej medycynie, a posiadające niezaprzeczenie wysoką wartość działania.
— I używasz tych roślin?
— Ilekroć razy wymagają tego okoliczności.
— Jak długo pan w naszym kraju pozostaniesz?
— Przybyłem na kilka dni tylko, by widzieć się z chorą mą siostrą, a korzystając z tego pobytu, wypoczywam sobie, jak pan widzisz.
— Zatem dopóki pozostaniesz, doktorze, w Bois-le-Roi, odwiedzaj nasz proszę codziennie. Będziemy mówili o pięknej tej Ameryce, którą kocham, lecz w której jednak nie obciąłbym umierać.
— Przyrzekam panu z przyjemnością me odwiedziny.
Dwie młode panienki podniosły się, tak, jak ich matka.
— Dziaduniu! — wyrzecze starsza z dziewczynek — czas nam będzie może powracać, pora obiadowa się zbliża.
— Zresztą — dodał doktór — wilgoć wieczorna w lesie źle może oddziałać na pańskie zdrowie. Wracaj do mieszkania, radzę ci szczerze.
— Podaj mi więc rękę, mój bracie, trudno mi wstać z miejsca, nie jestem lekkim i rzeźwym jak niegdyś.
Doktór, dopomógłszy podnieść się starcowi, podał mu ramię, na którem tenże wsparłszy się, szedł naprzód, wiodąc za sobą córkę z dwiema wnuczkami.
Ireneusz Bosse, były agent policyi, zamieszkiwał w małym domku wiejskim w Bois-le-Roi, nad brzegiem Sekwany.
We drzwiach, doktór powierzywszy go opiece córki i wnuczek, oddalił się. Idąc drożyną, kręto sunącą nad rzeką, mijał oberżę, zwaną Domkiem myśliwych, gdy przemówiła doń stojąca w progu właścicielka.
— Jakże się miewa pańska siostra, panie doktorze?
— Lepiej... dziękuję pani... jest bliską wyzdrowienia.
— Zatem pan nas wkrótce opuścisz?
— Za dni kilka odjechać będzie mi trzeba. Tu skłonił się, idąc w swą drogę.
Owidyusz wracał zarówno po krótkiej przechadzce. Rozmyślał, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i kiedy widział dwóch mężczyzn, rozmawiających pod dębem. Gdy podszedł ku temuż miejscu, nie zastał tam już nikogo. Jednocześnie dobiegł go świst lokomotywy, co oznajmiało przybycie pociągu i Paryża.
Przyśpieszył kroku, aby powitać Amandę.
Robotnica ze szwalni pani Augusty, wysiadła z wagonu pierwszej klasy, zalotnie i strojno ubrana. Miała wraz z sobą zawiniątko znacznej objętości, jakie oddała posługującemu.
— Znalazłżeś coś odpowiedniego? — spytała, podając rękę mniemanemu baronowi de Reiss.
— Zobaczysz za chwilę.
— A obiad? — Oczekuje nas.
— Czółno?
— Posiadają ich aż sześć w oberży, wybierzesz, które zechcesz.
Za kilka minut Soliveau wraz ze swą towarzyszką przybył do oberży. Położono nakrycia. Owidyusz zlecił służącemu, aby przyniósł ze stacyi bagaż i zaniósł takowy do willi Róż.
— Co to jest willa Róż? — pytała Amanda.
— Domek, który zajmiemy.
— Idźmyż tam coprędzej.
Owidyusz, wziąwszy klucze, poprowadził Amandę.

III.

— Ach! jak tu pięknie! — wołała w zachwycie. — Będziemy jak u siebie. Lecz w jakiż sposób urządzić się ze śniadaniami i obiadem?
— Będziemy się stołowali w oberży.
— E! nie... to niedogodne. Śniadania zresztą jakkolwiek, ale obiady... wołałabym, abyśmy tu obiadowali, u siebie. Gdyby wypadkiem czas był niepogodnym, musielibyśmy chodzić po błocie i moknąć. Każ tu przynosić obiady.
Służący wniósł na tę chwilę tłumoczek, który zamknąwszy w pokoju, wrócili oboje do oberży.
— Jestżeś pani zadowoloną z pawilonu? — pytała właścicielka.
— W zupełności.
— Tak sądziłam... Willa ta jest położoną w zupełnem odosobnieniu... Żadnych bliskich sąsiedztw nie posiada, z wyjątkiem domku po prawej stronie, zamieszkałego przez doktora, pana Richard’a.
— Doktora?:.. — powtórzyła, śmiejąc się Amanda. — I to przydatnem być może, gdybym bowiem zachorowała, zawezwę go przez ścianę.
— Nie usłyszałby pani — rzekła oberżystka; — znaczna przestrzeń dzieli te obie wille; drugi domek znajduje się na końcu ogrodu, grubym murem otoczony.
Owidyusz słuchał z uwagą, notując w pamięci każdy wyraz mówiącej.
— Obiad gotowy? — pytała Amanda.
— Gotowy... oczekiwaliśmy na pani przybycie.
— Proszę więc podawać... Każdego rana będziemy przychodzili tu na śniadanie, wieczorem jednak proszę o przysyłanie obiadu do pawilonu.
— Lecz zechce pani wskazać mi dania codziennie, z jakich obiad ma być złożonym.
— Pan baron raczy się tem zająć — odrzekła Amanda.
Zasiedli do stołu, jedząc z apetytem, czyniącym zaszczyt kuchni Domku myśliwych.
Nie będziemy śledzili pobytu naszych dwojga amatorów willegiatury, ograniczając się na przytoczeniu zdarzeń, mających łączność z głównemi osobistościami naszej powieści.
Amanda używała z całą swobodą wiejskich przyjemności, mając jednakże pilnie na oku barona Arnolda de Reiss, którego podejrzywała, że jest czemś innem, a nie baronem i którego postępowanie coraz więcej dziwnem jej się wydawało. W jakim celu i bez wahania zgodził się on na tę ośmiodniową wiejską wycieczkę, wkrótce się dowiemy.
Od czterech dni już obie wspomniane osobistości zamieszkiwały w Bois-le-Roi. Przejażdżki czółnem na rzece, wędrówki do lasu, zwiedzanie okolicy i ciekawości jarmarcznych, bezustannie po sobie następowały. Dziewczyna, widząc owego pseudo barona tak dla niej uprzejmym, gotowym do spełnienia każdego jej życzenia, poczęła żałować, iż mylnie go osądziła, iż być może, nie miał on zamiaru użyć przeciw niej owego fatalnego zeznania, jakie miał w swych rękach, i żałowała, iż na czas dłuższy nie prosiła o urlop pani Augusty. Soliveau zaś ze swej strony rozważał, iż czas mu rozpocząć działanie. Po śniadaniu Amanda miała chęć odbyć przejażdżkę po rzece. Odgadując jej zamiar, Owidyusz począł się skarżyć na gwałtowny ból głowy, zagrażający migreną.
— Moja piękna — rzekł — — nie będę ci mógł towarzyszyć dnia dzisiejszego. Mocno cierpiącym się czuję... pozwól mi spocząć nieco. Zostawiam cię samą do południa.
— Nie chcę nadużywać twej uprzejmości, baronie. Wyjdę nad rzekę, zabrawszy wędkę z sobą, może co ułowię. Idź spocznij... parę godzin snu ulgę przynieść ci może.
— Będę korzystał z twego pozwolenia, gdyż mocno jestem cierpiącym.
— A może chcesz, bym pozostała przy tobie?
— Nie pozwoliłbym na coś podobnego. Idź na przechadzkę; potrzebuję właśnie spoczynku i samotności. Wracam do willi, ty udaj się w swą stronę.
— Lecz gdzież się spotkamy?
— Tu, przed obiadem. Przyjdę na kieliszek absyntu.
Owidyusz pożegnał Amandę, która zaopatrzywszy się w rybackie przybory, wsiadła w czółno, stojące pod cieniem wierzby, podczas gdy pseudo-baron zmierzał w stronę willi wolnym, chwiejnym krokiem, jak winien iść człowiek, cierpiący na migrenę.
Przybywszy do pawilonu, zamknął drzwi i usiadł, mówiąc do siebie:
— Przed laty dwudziestu jeden zapragnąłem poznać przeszłość mniemanego Pawła Harmant, dowiedzieć się o jego zamiarach. Wyjawił mi wszystko. Dziś chcę wiedzieć, co o mnie myśli Amanda... co odgaduje... i dowiem się o tem...
Tu otworzywszy szafę, w której umieścił walizę, wyjął z niej flaszkę, ukrytą w bieliźnie.
— Likier prawdy! — zawołał z uśmiechem, przyglądając się płynowi — odda mi tak ważną przysługę, jak niegdyś...
Postawił flaszkę na stole między kilkoma butelkami, zawierającemi różne likiery, jak Chartreuse, Curaçao i tym podobne. Jedna z tych butelek, a mianowicie Chartreuse, zawierała parę zaledwie kieliszków płynu.
— Ona ten likier najbardziej lubi — rzekł. — Wypije go jak zwykle wieczorem, a skutek wkrótce nastąpi.
To mówiąc, wlał dwie łyżki kanadyjskiego płynu w pomienioną butelkę, poczem schowawszy takową do walizy, położył się i zasnął.
Amanda tymczasem bawiła się łowieniem kiełbików w Sekwanie. Nagle, zwrócił jej uwagę niezwykły gwar i hałas, biegnący od strony drogi żelaznej. Świstawka maszyny przebiła powietrze, poczem słychać było huk straszny, krzyki, jęki rozpaczliwe i wołania o pomoc.
Stanąwszy na ławce czółna, dojrzała ludzi, biegnących ku tamtej stronie z pośpiechem. Krzyki i wzywania pomocy nie ustawały.
— Nastąpił jakiś straszny wypadek... — szepnęła strwożona — dwa pociągi spotkały się z sobą bez wątpienia.
I wiedziona ciekawością, przypłynęła ku brzegowi, a wyskoczywszy z czółna, pobiegła na miejsce katastrofy. Wraz z nią dążyła tamże znaczna liczba osób.
Skoro przybyła na stacyę, straszny widok przedstawił się jej oczom. Trzy wagony były doszczętnie zgruchotane, inne powywracane, stały jeden na drugim. Ze wszech stron wznosiły się okrzyki bólu i trwogi. Wynoszono na tragach ludzi ranionych, skrwawionych i na poł umarłych. Naczelnik stacyi blady, objęty nerwowem drżeniem, głośno powtarzał:
— Przenosić ranionych do oberży!... Spieszyć co żywo!...
Amanda stanęła w pobliżu wyjścia, pragnąc zobaczyć nieszczęśliwych. Tłum ciekawych popchnął ją naprzód, tak, iż znalazła się tuż przy relsach drogi żelaznej.
Przeskakiwano przez kupy zmiażdżonych szczątków, żeby się dostać do trupów i ranionych. Urzędnicy drogi żelaznej pod wodzą naczelnika, dosięgnęli w głąb jednego z wagonów, aby wydostać ztamtąd pozostałych podróżnych.
Czterech pasażerów, pokrytych ranami, lecz żywych, wynoszono ztamtąd na materacach.
Z wnętrza wagonu dobiegł głos urzędnika:
— Hej! do mnie z tragami, jeszcze tu pozostał jakiś młody mężczyzna, omdlały, czy umarły.
W chwili tej właśnie przybyli dwaj miejscowi lekarze i doktór Richard, którego widzieliśmy rozmawiającego z Ireneuszem Bossę pod dębem.
Wszyscy trzej bezzwłocznie zajęli się opatrywaniem ranionych.

IV.

Młodego mężczyznę, którego uważano za zmarłego, z trudem wydobyto z wagonu. Miał w głowie ranę głęboką, krew strugą po twarzy mu spływała.
Na wołanie naczelnika stacyi przybiegł doktór Richard.
— Obejrzyj pan tego nieszczęśliwego! — rzekł pierwszy, wskazując na bezwładną postać złożonego na ziemi młodzieńca.
Amanda, wypadkiem tuż się znajdująca, rzuciła okiem na zemdlonego i okrzyk trwogi z jej ust wybiegł pomimowolnie.
— Boże! to on... on... Duchemin! — wołała przerażona Naczelnik stacyi dosłyszał ów okrzyk.
— Pani znasz tego człowieka? — zapytał.
— Sądziłam... — wyjąknęła, żałując swego pośpiechu — sądziłam... lecz widzę, żem się pomyliła, złudziło mnie wielkie podobieństwo...
— Ten człowiek jest tylko ranionym — rzekł doktór Richard — omdlał skutkiem upływu krwi. Niechaj go położą, na fragi i przeniosą do oberży, ja zaraz tam przybędę.
— Lecz czy znajdziemy tam miejsce? — pytali posługujący.
— Powiedzcie, że ja proszę, ażeby go przyjęto.
Poniesiono rannego.
— Fatalny zbieg okoliczności! — pomyślała Amanda — nie chciałam, ażeby baron spotkał się z Duchemin’em.
I poszła w stronę rzeki, gdzie wsiadłszy w czółno, zajęła się dalej łowieniem kiełbików. Rozrywka ta jednak obecnie już jej nie zajmowała; po kwadransie wyskoczyła na brzeg, udając się do oberży.
— Wiesz pani zapewne o tym strasznym wypadku? — pytała ją właścicielka.
— Miał on miejsce prawie w mych oczach. Przeniesiono do pani ranionych?
— Tak, troje. Dwie kobiety i jakiegoś mężczyznę. Doktór Richard przyjdzie tu do nich za chwilę. Jest to wielkie nieszczęście, które zdaje się wynikło ztąd, iż na czas nie wywieszono sygnałów, potrzebnych dla pociągu liońskiego, który tym sposobem spotkał się z pociągiem, przychodzącym z Paryża.
Na słowa te wszedł Owidyusz. Wyglądał doskonale, z migreny śladów nie pozostało.
— Mówicie panie o zaszłym wypadku? — zapytał — cóż się to stało?
Amanda opowiedziała szczegóły, zamilczając wszelako o Duchemin’ie, którego poznała, a na życzenie pseudo-barona udała się wraz z nim na stacyę. Smutek malował się na twarzach wszystkich. Okazało się jedenastu zmarłych, a dwudziestu siedmiu po większej części ciężko ranionych.
Sąd zjechał na miejsce wypadku.
Około siódmej Soliveau wraz ze swą towarzyszką powrócił do willi Róż, gdzie przyniesiono im obiad.
Amanda była zamyśloną, smutną.
— Co ci jest? — pytał Owidyusz. — Miałżeby ów wypadek tak silnie na ciebie podziałać?
— Istotnie — odparła Amanda — przejęło mnie to do głębi.
— Ach! cóż to nas tak dalece obchodzi?... nie znajdowaliśmy się tam, to rzecz główna.
— Jakiż egoizm w tych słowach!...
— Tak... jestem samolubem — odrzekł — nie kryję się z tem wcale!
Rozmowę powyższą przerwała służąca, wnosząca obiad. Oboje nasi znajomi zasiedli przy stole.
— Kawę postawiłam na kuchni — wyrzekła posługująca; — po ukończeniu obiadu może pani raczy wziąć takową, ponieważ bardzo się spieszę z przyczyny wielkiego zajęcia u nas w dniu dzisiejszym.
— Dobrze — odpowiedziała Amanda — podam ją sami lecz zamknij drzwi za sobą, gdyż nigdzie nie wyjdziemy dzisiejszego wieczora.
Służąca odeszła.
Po skończonym obiedzie szwaczka pani Augusty sprzątnęła nakrycie i przyniosła kawę.
— Z czem będziesz pił, baronie? — spytała.
— Z rumem, jak zwykle, a ty?
— Ja z likierem Chartreuse... to mój napój ulubiony.
Amanda, nalawszy kawę w filiżanki, podała jedną z nich Owidyuszowi, stawiając obok niego butelkę z arakiem, napełniwszy zaś kieliszek do połowy Chartreus’em, zaprawionym przez Owidyusza kanadyjskim płynem, wiała takowy w swoją filiżankę i zapaliwszy cygaretkę, siadła prowadząc rozmowę, pijąc jednocześnie i paląc. Soliveau odpowiadał na zapytania bacznie na nią spoglądając. Czas uchodził. Uderzyła godzina dziesiąta, potem jedenasta.
Owidyusz wstawszy, podszedł do okna i zamknął okiennicę, poczem wróciwszy usiadł naprzeciw Amandy, palącej cygara jedno za drugiem.
Nagle, jak niegdyś Jakób Garaud przed dwudziestu jeden laty, dziewczyna drgnęła, jak gdyby zelektryzowana działaniem płynu, i znane nam już symptomata pojawiać się zaczęły. Przyłożyła rękę do czoła, a potem do szyi.
— Pali mnie w gardle... — wyrzekła — czuję. niezwykłe pragnienie...
I nalawszy pełną szklankę wody, chciwie ją wypiła. Przyśpieszyło to działanie płynu. Zerwała się nagle z wyprężonemi rękoma, obłąkanym wzrokiem, wybuchając nerwowym ¿miechem. Soliveau patrzył spokojnie, wiedząc, co się rozpoczyna i dozwalając jej przez kilka minut chodzić szybko po pokoju. Następnie pojmując, iż chwila badania nadeszła, zapytał:
— Zatem odgadłaś, kto jest ów człowiek, który kupił nóż w sklepie przy ulicy Bourbon?
Amanda badawczo spojrzała.
— Pytasz mnie, kto jest ów człowiek? — odrzekła przerywanym głosem; — ależ ty znasz go lepiej odemnie! to ten sam, który wykupił w Joigny weksel sfałszowany przez Duchemin’a i moje zeznanie o popełnionej kradzieży u pani Delion... Tym człowiekiem jesteś ty!... Sądzisz więc, iż ja cię oddawna nie przeniknęłam do głębi? Posiadam sąd bystry... nie łatwo jest mnie oszukać lub podejść! Ty to owego wieczora, gdyś mnie do Łucyi odwoził, kupiłeś ów nóż, podczas, gdy ja u niej bawiłam... Ty to, wybadawszy mnie zręcznie w szczegółach, zaczaiłeś się przy drodze, chcąc zamordować tę biedną dziewczynę!... jesteś bardziej nikczemnym odemnie!... Ja stałam się złodziejką... owładnięta szałem... zapomnieniem... ty zaś... ty jesteś mordercą... zbrodniarzem!...
Amanda ożywiała się coraz więcej. Głos jej ostrym, skrzypiącym się stawał. Owidyusz powstał, chcąc jej nakazać milczenie, a w razie potrzeby, przemocą zamknąć jej usta.
— Odejdź! zdala odemnie!... — krzyknęła. — Ha! ja znam ciebie... — mówiła dalej — a wkrótce wiedzieć będę, kim jesteś! Poszukuję i odnajdę twoje prawdziwe nazwisko, które ukrywasz pod przybranem mianem Arnolda de Reiss, a wtedy... biada ci, biada! Kupiłeś sobie na własność dowód spełnionego przezemnie występku... możesz mnie zgubić... ale zaczekaj... pierwej ja zgubię ciebie... lub zapłacisz mi drogo za moje milczenie!... Dlaczego Łucyę zabić obciąłeś?... Kryje się w tem tajemnica, którą wyjaśnię, wyjaśnić muszę, a skoro światło zabłyśnie, rozpocznie się walka pomiędzy nami, wśród której wydrę ci piśmienne moje zeznanie!...
Owidyusz pobladł, drżąc cały.
— Milcz! — wołał, przyciszonym głosem — słyszysz... ja milczeć ci nakazuję!
— Każesz mi milczeć... — krzyknęła gwałtownie — nie! ja chcę mówić... i mówić będę. Ha! sądziłeś mnie więc być ślepą... nic nie widzącą... — wołała z rozpłomienioną twarzą — sądziłeś mnie być głupią zupełnie?.. Otóż myliłeś się... ciężko myliłeś! Widziałam... słyszałam... i zrozumiałam. Odtąd, krok za krokiem, trop w trop, śledzić cię będę... stanę się twym cieniem! Potrzeba mi pieniędzy... wiele pieniędzy... ty mnie je dać musisz. Chcę być bogatą... ty mnie nią uczynisz... inaczej, ześlę cię na galery... Słyszysz... rozumiesz, baronie de Reiss... na galery!.. Ha! ha! ha! na galery... na galery!...
Tu wybuchnęła długim, ostrym, konwulsyjnym śmiechem.

V.

Soliveau obawiał się, ażeby brzmienie tego śmiechu nie wybiegło na zewnątrz.
— Zamilkniesz ty nareszcie? — groźnie zawołał.
— Milczeć... dlaczego milczeć? — powtórzyła ze wzrastającym szałem. — Ty nie jesteś baronem de Reiss... ja zedrę ci tę maskę... Mówiłam przed chwilą o galerach, lecz nie... To szafot raczej i gilotyna cię czeka!..
Owidyusz zapłonął: gniew i przestrach nim owładnęły. Skoczywszy ku Amandzie, zacisnął palce wokoło jej szyi. Chciał ją udusić, aby jej nakazać milczenie.
Dziewczyna z dzikiem wyciem, wymknęła mu się z rąk, jak żmija.
Łotr w jednej chwili odzyskał przytomność. Zabić Amandę w tym pawilonie, było to wystawić się samemu na niebezpieczeństwo, oddać się w ręce sprawiedliwości. Zresztą na co mogła mu się przydać śmierć tej dziewczyny? Dowiedział się, co myślała o nim, co odgadywała i co zamierzała uczynić. Czuwać pilnie odtąd nad jej postępowaniem wystarczającem dlań było. Gdyby zaś kiedykolwiek stała się niebezpieczną, dość byłoby wtedy ją zgładzić, w sposób przezorny, nie narażając siebie.
Amanda obecnie zamilkła. Skutek kanadyjskiego płynu, dosięgał zakresu ostatecznego działania. Niezrozumiałe dźwięki, podobne do zwierzęcego skomlenia, zastąpiły słowa. Po kilku minutach padła na ziemię w konwulsyjnym paroksyzmie, na ustach jej piana się ukazała.
Owidyusz zadrżał.
— Miałażby umierać? — zapytywał sam siebie. — Niegdyś ów płyn indyjski nie wywarł takich skutków na Jakóbie Garaud. Być może doza była zbyt silną? Gdyby dziewczyna nieszczęściem skonała, nastąpiłoby śledztwo, które zgubićby go mogło.
Konwulsye nie ustawały. Owidyusz pochwyciwszy butelkę z resztką Chartreus’u, wylał ją w popiół kominka i pobiegł szukać doktora.
Przy wyjściu z ogrodu, znalazł się naprzeciw dwóch osób, kobiety i mężczyzny, stojących nieruchomie i zdających się jakoby nasłuchiwać. Gdy przechodził koło nich, kobieta, którą była właścicielka oberży, zawołała:
— Ależ to baron de Reiss...
— Tak pani... — odrzekł — biegnę, ażeby przywołać doktora.
— Dla siebie?
— Nie, dla osoby, mieszkającej ze mną w pawilonie.
— Ta pani zasłabła?
— Tak... jestem mocno zaniepokojony.
— A więc te jęki, które dosłyszeliśmy...
— Ona je wydawała.
— Jestem właśnie lekarzem — ozwał się stojący dotąd w milczeniu, doktór Richard — bolesne jęki dobiegły do mego mieszkania, wyszedłem, aby zobaczyć co się tu dzieje.
— Pójdź więc pan... pójdź prędko, proszę... — wołał Soliveau. I poprowadził go z sobą do willi.
Oberżystka poszła za nimi. Amanda leżała wstrząsana konwulsyjnemi ruchami.
Był to widok przerażający. Doktór Richard pochylił się ku chorej. Owidyusę wraz z oberżystką patrzeli, przejęci trwogą.
Doktór, ująwszy rękę chorej, zaczął puls śledzić z uwagą. Następnie uniósł jej powieki i otworzył zaciśnięte usta. Powstawszy, spojrzał badawczo na Owidyusza.
— Rzecz dziwna — rzekł.
— Co takiego? — pytał Soliveau, zdjęty bojaźnią.
— Pan byłeś w Ameryce... nieprawdaż? — mówił lekarz — znasz pan Chuchillina z New-Jorku?
Owidyusz zadrżał, poznawszy w mówiącym doktora, którego przed dwudziestu jeden laty słyszał rozmawiającym ze starym kanadyjczykiem na pokładzie okrętu Lord-Major.
— Tak panie... — wyjąknął zmięszany.
— Masz pan tu amoniak?
— Nie... nie mam.
— Potrzebuję go jaknajspieszniej... Inaczej nie ręczę za życie tej kobiety.
— Natychmiast przyślę go panu — wyrzekła oberżystka, i śpiesznie wybiegła.
Po jej odejściu lekarz zbliżył się do Owidyusza.
— Nie tylko pan znasz w New-Jorku kanadyjczyka Cuchillino — przemówił z groźną powagą — ale kupiłeś u niego flaszkę tego płynu, który Indyanie nazywają likierem wyznania.
Soliveau zrozumiawszy, iż wszelkie zaprzeczanie byłoby tu daremnem, skinął głową potwierdzająco.
— Pragnąłeś pan... lub miałeś potrzebę być może wybadania tej młodej kobiety — mówił doktór, wskazując Amandę i użyłeś ku temu kanadyjskiego płynu...
— Nie przeczę... Powody jednak legalnemi były z mej strony.
— To mnie nie obchodzi... — rzekł lekarz — fakt istnieje, ot wszystko... Szczęście, żeś mnie pan spotkał... Zwiększyłeś nazbyt dozę, co nieszczęśliwą niechybnie o śmierć przyprawićby mogło.
— Nie miałem takich zamiarów!... — niech mnie Bóg sądzi!
— Wierzę... lecz to, co mówię panu, jest również prawdą niezachwianą.
W chwili tej oberżystka we drzwiach się ukazała. Doktór Richard, wziąwszy od niej flakon z trzeźwiącym pierwiastkiem, wpuścił dziesięć kropel tegoż w pełną szklankę wody.
— Proszę podnieść głowę tej kobiety — rzekł.
Soliveau wraz z właścicielką oberży, przyklękli, unosząc głowę słabej. Doktór z trudnością otworzywszy zaciśnięte usta Amandy, wlał w nie kilka łyków wody z amoniakiem. Skutek był natychmiastowym. Drgania nerwowe znikły, ciało bezwładnem się stało. Po pewnym upływie czasu, dano chorej następnie dwie łyżki tegoż napoju.
— Położyć trzeba teraz na łóżku tą kobietę — rzekł doktór. — Niebezpieczeństwo obecnie zniknęło. Jutro tu znów przybędę.
Owidyusz się skłonił, wyrażając kilkoma słowy swą wdzięczność.
Po odejściu lekarza, oberżystka rozebrawszy Amandy poniosła ją na łóżko z pomocą Owidyusza, poczem odeszła.
Soliveau pozostał sam przy chorej.
— Szczęściem, że nie umarła... — wyszepnął — gdyż w takim razie pociągnąłby mnie był doktór nieodwołalnie do protokułu, a ztąd i zmuszony byłbym stanąć przed sądem... Zła sprawa... piekielnie zła sprawa... — mówił dalej — nie obawiam się jednak, skoro ta ladacznica ocaloną została. Doktór jest przekonany, żem działał jako zazdrosny kochanek, nie zwróci na to uwagi i cała ta rzecz pójdzie w zapomnienie. Lecz jakiż szczególny zbieg okoliczności... ów doktór jest jednym z tych mężczyzn, których widziałem siedzących pod dębem. Obok niego znajdował się starzec. Nie mogłem sobie natenczas przypomnieć, zkąd ja znam tego lekarza... wiem jednak teraz... widziałem go na pokładzie okrętu Lord Major. Wypytywał wtedy kanadyjczyka o właściwości Likieru prawdy. I znalazł się do stu piorunów właśnie, ażeby odgadnąć działanie tego płynu i ocalić Amandę. Inny, nie zrozumiawszy przyczyny złego, wierzyłby w otrucie dziewczyny. Ha! dobra gwiazda minie nie opuszcza — mówił z uśmiechem. — Wiem teraz co myśli Amanda... znam jej zamiar! będę się pilnował. Dziewczyna ta przestała być dla mnie niebezpieczną. Skoro odzyska przytomność, o niczem pamiętać nie będzie... oto rzecz główna!
Tak myśląc, rzucił się na kanapę, lecz zasnąć nie mógł.
Amanda leżała na łóżku nieruchomo. Od czasu do czasu wstrząsało nią nerwowe drżenie, poczem zapadła w bezsenność. Nadedniem cierpienie zniknęło.
— Chcę pić... mam pragnienie... — szepnęła unosząc głowę.
Soliveau podał jej szklankę wody z cukrem, jaką chciwie wychyliła, poczem padła bezwładnie na poduszki z przymkniętemi oczyma.


VI.

Powróćmy do Paryża, gdzie pozostawiliśmy Joannę Portier, obok swej córki.
Łucyę przygniatał smutek nieopisany. Minęła niedziela, a wbrew zwyczajowi swemu, Lucyan się nie ukazał. Ani listu... ani jednego słowa wyjaśnień z jego strony. Co znaczyło to groźne milczenie?., biedne dziewczę po tysiąc razy stawiało sobie to zapytanie, rozwiązać go nie mogąc.
Daremnie matka Eliza wytłumaczyć jej usiłowała, iż pilne roboty być może zatrzymały go w fabryce.
— Czyż te roboty przeszkodzić by mu mogły w nakreśleniu do mnie słów kilku? — ze smutkiem Łucya odpowiedziała. — Nie, matko Elizo, w tem coś innego się kryje!
Joanna cierpiała wraz z córką, więcej nawet od niej, nie miała jednak odwagi wykryć jej prawdy.
Ponura boleść dziewczęcia zwiększała się z każdą chwilą. Wszystko zdawało się jej mówić: Opuścił cię... nie kocha cię więcej! Rzeczywistość nakazywała w to wierzyć. Rana zadana sercu młodej dziewczyny, była zbyt krwawą, głęboką. Łzy bezprzestannie spływały na jej blade policzki. Przez dwa dni jeszcze czekała, umacniając się pobłyskiem nadziei; gdy jednak boleść sroga coraz się cięższą stawała, napisała list do Lucyana, żądając wyjaśnienia. List ten pozostał bez odpowiedzi.
— Ach! matka Eliza nic jej więc nie mówiła — wołał Labroue po przeczytaniu wyrazów dziewczęcia, pełnych głębokiego smutku. Pojmuję jak biedna Łucya strasznie cierpieć musi... Cóż jednak mogę uczynić? Cierpieć będzie wraz ze mną długo... a kto wie... i całe życie być może! Fatalność tak to zrządziła!
Milczenie Lucyana strasznym ciosem ugodziło w serce córki Joanny Portier.
— Ona mi go zabrała... ta milionerka! — wołała, załamując ręce z rozpaczą — ona mi go ukradła!
I zazdrość gwałtowna ogarnęła jej duszę.
— Ha! pójdę do niego... — wyrzekła z postanowieniem — nie po to, ażeby żebrać dla siebie miłości, nie dla czynienia mu wyrzutów o zdradzenie przysięgi, ale dla otrzymania wyjaśnień nikczemnego z jego strony postępowania.
Z wykonaniem jednak tego projektu kilka godzin zatrzymać się należało. Lucyan wychodził z fabryki o siódmej wieczorem. O wpół do ósmej postanowiła zatem Łucya udać się na ulicę Miromesuil, nie zwracając uwagi, iż bytność jej w mieszkaniu młodego mężczyzny, źle zrozumianą być może. Co ją to obchodziło? Jedyny cel miała przed oczyma, zbadać prawdę... dowiedzieć się o wszystkiem, za jakąbądź cenę. Nie zważała na resztę. Świat i jego sądy, były dla niej w tej chwili obojętnemi zupełnie.
Matka Eliza zatrudniona w piekarni, nie przyszła dnia tego.
Łucya w każdym razie nie usłuchałaby jej, nie prosiła o radę.
O wpół do ósmej wyszła z sercem, ściśniętem boleścią, biegnąc raczej niż idąc, jakby w przystępie obłąkania. Przybywszy do domu na ulicy Miromesnil, wesprzeć się o ścianę była zmuszoną, nogi chwiały się pod nią, gwałtowne uderzenie serca oddech jej powstrzymywało. Stanęła wahająca, onieśmielona.
— Co ja mu powiem... czem usprawiedliwię moje przybycie? — zapytywała siebie.
Nagle spojrzenie jej zabłysło; odzyskała utraconą energię.
— Czyż potrzebuję usprawiedliwiać się? — zawoła. — Nie działamże w pełni praw moich? Lucyan jest moim narzeczonym... był nim dotąd przynajmniej... chcę... i powinnam zapytać go o powody, odsunięcie się odemuie... o męki niezasłużone, na jakie mnie skazał.
Umocniona tą myślą, weszła w głąb kamienicy.
Po kilkakrotnie towarzyszyła ona Lucyanowi do domu, w którym zamieszkiwał, wskazywał jej z ulicy należące doń okna, nie wiedziała jednak, które drzwi do niego prowadzą na trzeciem piętrze. Zmuszoną była zatem udać się o objaśnienie do odźwiernego w tym względzie.
— Gdzie mieszka pan Lucyan Labroue? — zapytała, przystępując do okienka, gdzie siedzieli oboje odźwierni, jedząc obiad.
— Na trzeciem piętrze — odrzekła zapytana — drzwi po...
Nagłe uderzenie łokciem małżonka, nie pozwoliło skończyć kobiecie.
— Pan Labroue jest nieobecnym... — sucho zawołał odźwierny.
— Nie powrócił więc jeszcze? — pytała Łucya nieśmiało.
— Nie powrócił... i nie powróci... wyjechał!
— Wyjechał? — powtórzyło dziewczę ze zdziwieniem.
— Tak!
— Na długo?
— Nic nie wiem... Pan Labroue nie potrzebuje zdawać nikomu rachunku ze swych czynności.
Łucya pochyliła głowę.
— Dziękuję! — wyrzekła, oddalając się. I wyszła.
— Ach! ty głupia głowo... — krzyknął odźwierny na żonę w gniewie — nie pamiętasz więc polecenia, jakie nam pan Lucyan pozostawił?
— Zapomniałam...
— No to ja tobie przypomnę... — Mówił wyraźnie. — „Ktokolwiek bądź pytałby się o mnie, bądź to kobieta w starszym wieku, bądź młoda, pamiętajcie powiedzieć, żem wyjechał i niema mnie w domu.“ Zdaje mi się, że to jasne... hę?
— Tak... jasne... to prawda... lecz żal mi było tej młodej dziewczyny Dlaczego on widzieć się z nią nie chce?
— A co nam pytać o to?.. ciekawa... patrzajcie... Nie chce jej widzieć... i rzecz skończona.
— Och! mężczyźni... mężczyźni! Istoty bez serca — mruczała odźwierna.
Łucya tymczasem szła zwolna, w myślach pogrążona.
— Jeśli wyjechał jak mówią — powtarzała — byłby po części usprawiedliwionym. Brakło mu czasu być może, aby napisał do mnie przed odjazdem... Kto wie... może list jutro od niego odbiorę.
Wyszedłszy na ulicę, zatrzymała się na przeciwnej stronie trotuaru i podniósłszy głowę spojrzała ku oknom Lucyan.
Światło lampy w pokoju jego zabłysło.
Zachwiała się i zbladła.
— Ach! — zawołała, przytłumionym głosem — zatem skłamali przedemną! Lucyan nie wyjechał... on jest u siebie w mieszkaniu. Dlaczego to kłamstwo! To jego okna... Ja je poznaję... on jest tam... ja muszę się z nim zobaczyć... I z pośpiechem wróciła w głąb domu.
Poznał ją stojący w bramie odźwierny.
— Pani tu... znowu? — rzekł, zastępując jej drogę.
— Tak... wracam... Dlaczego skłamaliście przedemną? Pan-Labroue nie wyjechał...
— Zkąd panna możesz to wiedzieć?
— Widzę światło w oknach jego mieszkania... Chcę wejść.
— Nie wejdziesz pani!
— Jakiem prawem pan śmiesz mi tego zabraniać? — wołała Łucya, owładnięta gniewem.
— Prawem, jakie mi nadał właściciel domu. Spełniam rozkazy lokatorów. Proszę tu nie czynić hałasu i odejść... słyszysz panna co mówię?


VII.

Prostaczy ton mowy odźwiernego oburzył do najwyższego stopnia biedną dziewczynę.
— Do kogo pan przemawiasz w ten sposób? — zawołała.
— Do kogo mówię? — odrzekł drwiąco — do ciebie, moja ty piękna! Wiedziano o tem, że przyjdziesz i miano się na ostrożności. Otrzymałem rozkaz niewpuszczania cię... rozkaz wyraźny od pana Labroue... A! dojrzałaś światło w jego mieszkaniu... Więc tak, on jest u siebie, ale przyjąć cię nie chce... Przewidział, iż przyjdziesz go niepokoić i przedsięwziął odpowiednie środki ostrożności.
Łucya czuła się bliską omdlenia.
— A więc to przeciw mnie wydał wam ów rozkaz pan Labroue? — pytała słabym, ledwie dosłyszalnym głosem.
— Tak... widzisz więc panna, że zmuszony jestem wykonać to, co mi poleconem zostało.
— Skoro tak, nie chcę przekraczać zakazu... odchodzę..
I wyszła, chwiejąc się cała.
Odźwierny, wzruszywszy ramionami, zamknął za nią bramę domu. Biedna dziewczyna szła jak wpół obłąkana: jej umysł, przyciśnięty tym nagłym, niespodziewanym ciosem, niezdolnym był do jakiegokolwiekbądź myślenia. Posuwała się, jak pogrążona we śnie. Zwolna jednakże równowaga następować zaczęła, a z nią uspokojenie; myśl odzyskała swe prawa, lecz zarazem pojawiło się wspomnienie strasznej rzeczywistości. Cios, jaki nieszczęśliwa otrzymała, był straszniejszym nad wszystko. Po usłyszeniu słów odźwiernego, wątpić o prawdzie niepodobna jej było.
Lucyan zakazał, by jej do niego nie wpuszczano. Nietylko więc, że ją opuścił, lecz nie chciał widzieć jej wcale, pozwolił ją wygnąć i zelżyć, jak się wygania najnikczemniejszą uliczną dziewczynę. Było to niewytłumaczonem, potwornem... lecz było, istniało...
Do owych cierpień moralnych przyłączyło się i fizyczne. Otrzymana z ręki mordercy rana boleśnie dziewczęciu dokuczała, a świeżo przebyte gwałtowne wzruszenie podwajało to cierpienie. Czuła się złamaną na duszy i ciele.
Przywlókłszy się z trudnością do stacyi fiakrów, wsiadła do jednego z takowych, polecając się zawieźć na ulicę Bourbon. Matka Eliza wróciła na krótko przed przybyciem Łucyi. Nie przewidując, ażeby ona udać się mogła do Lucyana Labronę, sądziła, iż dziewczę poszło odnieść do szwalni robotę, Przedłużająca się nieobecność Łucyi zaniepokoiła Joannę; troskliwość macierzyńska nasuwała jej myśl straszną... myśl o samobójstwie dziewczęcia. Biedna kobieta przez kilka dni strasznych tych cierpień zmieniła się do niepoznania. Cios, który uderzył w jej dziecię i w nią uderzył zarówno.
Wieczór zwolna upływał. Wpół do dziesiątej uderzyło na pobliskim wieżowym zegarze, a Łucya nie powracała. Z natężonym słuchem, przyśpieszonem biciem serca, stała Joanna nad schodami, śledząc najmniejszy szelest. Nareszcie od wejścia w kierunku szóstego piętra dały się słyszeć kroki... Roznosicielka pochyliła się nad poręczą schodów.
— Czy to ty, drogie dziecię, pytała drżącym głosem.
— Ja, matko Elizo.
— Ach! Bogu chwała! — odrzekła biedna kobieta, odetchnąwszy z ulgą.
Za chwilę Łucya, przybywszy na szóste piętro do swej stancyjki, rzuciła się z płaczem w objęcia Joanny.
— Boże... mój Boże!... co tobie? — pytała Joanna, nie odgadując powodu tak nagłej rozpaczy swej córki.
— Pytasz, co mi jest, matko Elizo? — odpowiedziało dziewczę, dusząc się łzami i łkaniem. — Zostałam zdradzoną, opuszczoną... On mnie już nie kocha... zapomnieć chce o mnie!...
— Łucyo!... lecz nie należy tak jeszcze rozpaczać...
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/689 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/690 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/691 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/692 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/693 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/694 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/695 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/696 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/697 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/698 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/699 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/700 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/701 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/702 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/703 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/704 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/705 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/706 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/707 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/708 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/709 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/710 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/711 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/712 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/713 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/714 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/715 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/716 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/717 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/718 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/719 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/720 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/721 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/722 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/723 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/724 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/725 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/726 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/727 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/728 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/729 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/730 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/731 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/732 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/733 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/734 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/735 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/736 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/737 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/738 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/739 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/740 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/741 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/742 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/743 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/744 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/745 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/746 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/747 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/748 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/749 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/750 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/751 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/752 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/753 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/754 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/755 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/756 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/757 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/758 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/759 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/760 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/761 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/762 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/763 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/764 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/765 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/766 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/767 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/768 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/769 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/770 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/771 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/772 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/773 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/774 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/775 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/776 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/777 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/778 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/779 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/780 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/781 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/782 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/783 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/784 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/785 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/786 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/787 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/788 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/789 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/790 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/791 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/792 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/793 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/794 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/795 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/796 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/797 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/798 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/799 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/800 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/801 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/802 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/803 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/804 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/805 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/806 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/807 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/808 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/809 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/810 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/811 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/812 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/813 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/814 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/815 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/816 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/817 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/818 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/819 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/820 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/821 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/822 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/823 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/824 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/825 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/826


MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/829 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/830 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/831 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/832 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/833 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/834 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/835 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/836 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/837 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/838 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/839 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/840 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/841 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/842 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/843 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/844 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/845 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/846 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/847 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/848 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/849 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/850 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/851 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/852 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/853 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/854 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/855 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/856 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/857 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/858 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/859 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/860 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/861 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/862 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/863 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/864 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/865 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/866 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/867 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/868 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/869 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/870 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/871 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/872 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/873 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/874 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/875 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/876 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/877 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/878 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/879 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/880 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/881 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/882 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/883 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/884 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/885 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/886 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/887 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/888 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/889 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/890 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/891 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/892 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/893 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/894 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/895 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/896 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/897 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/898 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/899 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/900 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/901 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/902 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/903 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/904 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/905 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/906 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/907 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/908 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/909 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/910 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/911 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/912 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/913 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/914 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/915 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/916 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/917 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/918 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/919 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/920 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/921 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/922 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/923 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/924 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/925 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/926 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/927 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/928 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/929 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/930 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/931 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/932 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/933 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/934 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/935 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/936 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/937 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/938 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/939 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/940 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/941 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/942 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/943 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/944 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/945 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/946 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/947 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/948 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/949 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/950 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/951 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/952 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/953 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/954 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/955 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/956 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/957 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/958 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/959 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/960 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/961 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/962 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/963 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/964 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/965 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/966 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/967 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/968 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/969 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/970 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/971 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/972 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/973 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/974 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/975 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/976 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/977 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/978 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/979 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/980 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/981 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/982 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/983 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/984 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/985 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/986 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/987 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/988 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/989 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/990 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/991 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/992 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/993 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/994 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/995 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/996 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/997 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/998 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/999 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/1000 MediaWiki:Proofreadpage pagenum templateStrona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/1001

Szablon:JustowanieKoniec2

Szablon:ML [[Kategoria:ROOTPAGENAME|*]]

  1. Dodano przez Wikiźródła.