Podpalaczka/Tom II-gi/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doktorzy prefektury złożyli raport, określający stan zdrowia nieszczęśliwej, żądając przeniesienia jej do oddziału spokojnych obłąkanych w Salpétriere.
Obłęd Joanny był cichym i smutnym.
— Ta kobieta wyzdrowieje być może — mówił jeden z lekarzy przy rozpatrywaniu cierpienia wdowy Fortier; — lecz kiedy nastąpi to uzdrowienie, nauka tego rozwiązać nie zdoła.
Niewinna została więc podwójnym ciosem dotkniętą. — Obłąkanie to jednak lepszem dla niej było nad samowiedzę nad bezustanną boleść po nad więzieniem bez kresu, lepszym niż życie pełne ponurych wspomnień, udręczeń i żalu po za minioną bezpowrotnie przeszłością, oraz nienawiść dla tych, którzy ją tak niesprawiedliwie rozłączyli z jej dziećmi.
Podczas gdy się to działo w Paryżu, Jakób Garaud używał w całej pełni szczęścia w New-Jorku, otoczony ogólnem poważaniem, mający śliczną i zacną żonę, oraz zwiększający się z dniem każdym majątek domu: „Jan Mortimer i Paweł Harmant.“
Rok upłynął od chwili jego zaślubin z córką inżyniera, a Noemi kochała go coraz więcej.
Ów nędznik, żeniący się jedynie w widokach ambicyi, zwolna przywiązał się do tej kobiety, używając jak najuczciwszy człowiek rozkoszy rodzinnego życia.
Pod jego kierownictwem interesa zakładu znakomicie się rozwinęły. Jan Mortimer budową maszyn obecnie nie zajmował się wcale. Podróżując bezustannie w sprawach fabryki, zostawił w tychże najzupełniejszą wolność działania zięciowi.
Pewnego dnia ojciec Noemi niemogąc z przyczyny gwałtownego ataku reumatyzmu jechać do jednego z oddalonych miast od New-Jorku, prosił zięcia, ażeby go zastąpił w tej podróży. Mimo, że Paweł Harmant nie rad był wydalać się z domu, zmuszonym był to uczynić zabrawszy wraz sobą swojego służalca Owidyusza Soliveau, który dzięki protekcyi mniemanego kuzyna, z zarządzającego został inspektorem zakładu i prawą ręką zarazem jego kierownika. Życzliwa ufność, jaką mu tenże okazywał, wydawała się Owidyuszowi całkiem naturalną, nie zmniejszając w nim żądzy zbadania przeszłości kuzyna, a razem i leżącej w niej tajemnicy. Prócz tego pałał chęcią wypróbowania skutków cudownego płynu na wspólniku Mortimer’a.
— Otóż i podróż, a z nią tak długo przezemnie oczekiwana sposobność zdarza się nareszcie — rzekł, gdy mu Jakób oznajmił o wyjeździe, mającym nastąpić nazajutrz. I wybielając się w drogę wsunął w torebkę podróżną flakon z drogocennym eliksirem, kupionym za piętnaście dolarów u kanadyjczyka według zapisanego adresu.
Paweł Harmant znajdując się sam na sam z Owidyuszem, zrzucał pozór obojętności przybranej w obec innych. Podróżowali sami, w przedziale pierwszej klasy; równocześnie więc z wyruszeniem pociągu, Garaud zaczął najpoufniejszą rozmowę.
— No jakże? — pytał — zadowolonym jesteś, że po pańsku podróżujemy, mogąc pomówić z sobą otwarcie jak dobrzy przyjaciele, jak krewni?
— W samej rzeczy, rok przeszło oczekuję na podobną chwilę — odparł Soliveau.
— Nie przykrzy ci się w New-Jorku?
— Przykrzyćby mi się miało, dla czego? — odrzekł zapytany. — Byłbym niewdzięcznym, gdybym to powiedział wśród bytu usłanego dolarami. Przeciwnie, pobyt w tem mieście jest mi bardzo przyjemnym, a jedyną przykrość mi sprawia nasze rozdzielenie się, z punktu widzenia rzeczy rodzinnego. Suniesz kuzynie naprzód w społeczeństwie wielkiemi krokami, wtedy, gdy w stosunkach ze mną zachowujesz zupełną obojętność tak, jak gdybyśmy byli sobie zupełnie obcymi.
— Tak być musi, winieneś to zrozumieć — odrzekł Garaud.
— Rozumiem i czuję to dobrze, od chwili owego głupiego wypadku na okręcie. Uwagi czynione mi wtedy przez ciebie były dobremi, bardzo dobremi — mówił Owidyusz; — dziś jednak gdyś został wyłącznym panem fabryki, gdy niemasz się czego i kogo obawiać, ponieważ majątek Mortimera z rąk ci się nie wyślizgnie, zdaje mi się, iż mógłbyś przedstawić mnie jemu jako swego krewnego, a tym sposobem postawić mnie na »topie równości względem siebie.
— Do czegóż jednak posłużyćby ci to mogło?
— Zbliżyłoby mnie ku tobie — zawołał Soliveau, — znajduję przyjemność w twem towarzystwie; gdybyś chciał, znalazłbyś sposób ku temu, cóż bowiem łatwiejszego dla tak przebiegłego lisa, jakim ty jesteś.
Jakób zmarszczywszy czoło, utopił badawcze spojrzenie we wzroku mówiącego.
— W czemże tę lisią chytrość znajdujesz — pytał — objaśnij mnie proszę.
— W całem twojem postępowaniu drogi kuzynie, co uważam za najwyższą dla ciebie pochwałę. Nie zdobywają ludzie za jednym zamachem wielkiego majątku, jak ty to zrobiłeś; nie zostają tak łatwo wspólnikami i zięciami jednego z największych przemysłowców Ameryki, nie gromadzą milionów bez wężowej mądrości w charakterze — odrzekł Soliveau — czego to właśnie tobie winszuję z całego serca. Ktoby do czarta był odgadł, że ty tak wysoko wznieść się potrafisz!
— Tak, w rzeczy samej, posłużyło mi szczęście — odparł Jakób Garaud z powagą.
— A! wielkie szczęście, olbrzymie szczęście! — wołał Owidyusz.
— Sądzę, że i ty na swój los uskarżać się nie możesz. Mimo, iż nie uznaję cię publicznie za mego kuzyna, postępuję względem ciebie jak dobry krewny — wyrzekł mniemany Paweł Harmant.
— Tak, oddaję ci w tym względzie zupełną sprawiedliwość, i jedną tylko rzecz drobną miałbym do zarzucenia.
— Cóż takiego?
— Że jesteś kabalarzem, lubisz otaczać się tajemnicami.
— Tajemnicami, ja? — zawołał z niepokojem Garaud.
— Tak, ty kuzynie.
— Lecz w czemże takiem?
— W mnóstwie drobnych rzeczy.
— Mów jasno co chcesz powiedzieć! — fuknął opryskliwie mniemany Harmant.
Owidyusz przypomniawszy sobie szczegół, odnoszący się do czupryny swego kuzyna, jaki zwrócił jego uwagę na pokładzie okrętu, od kilku minut patrzał bacznie na w jego głowę.
Jakób pomimo starań i częstego używania tynktury, nie uniknął rudego odcienia, jaki się wydobywał z pod jego włosów, a co Owidyusz stwierdził powtórnie bystrym swym wzrokiem.
— Wytłumacz się! — zawołał Garaud — nic bardziej nie drażni mi nerwów po nad te głupie półsłówka.
— Między krewnymi, między kuzynami — ciągnął Soliveau ze złośliwym uśmiechem, — zdaje mi się, iż istnieć powinna ufność zupełna, ztąd dziwnem to mi się wydaje, iż nie chcesz powiedzieć w jaki sposób tak wielce zbogacić się zdołałeś w ciągu lat pięciu?
— Mówiłem ci już do czarta, że wynalazek był główną podstawą mego skromnego z tamtych czasów kapitału — zawołał niecierpliwie były nadzorca — dla czego wątpisz o tem, wiedząc, że „milczącą,“ a wraz i maszyny do giloszowania zjednały mi współkę z Mortimerem wraz z ręką jego córki?
— Wiem o tem, lecz nigdy nie powiedziałeś mi, jaki to był ten twój pierwszy wynalazek?
— Nie pojmuję tej natarczywości, — krzyknął z uniesieniem mniemany Paweł Harmant; — sprzedałem me plany i to właśnie przyniosło mi trochę pieniędzy. Wynalazek mój od owej chwili nie należy już do mnie, inny mu nadał swoje nazwisko. Byłoby więc nikczemnością z mej strony chełpić się nim i utrzymywać, żem twórcą jego.
Rzecz zręcznie wytłomaczoną została; mimo to Owidyusz otworzył usta aby zapytać: dlaczego farbujesz włosy? Gdym cię znał kiedyś, nie były one rudemi; wstrzymał się jednak i zamilkł, nie chcąc budzić podejrzeń w swoim towarzyszu.
— Wyjaśniłeś mi rzecz tą dostatecznie — odpowiedział — pojmuję, iż delikatność nakazuje ci milczeć w tym względzie.
— A innych jakich „kabalarstw“ mówiąc twym bulwarowym językiem, nie dostrzegłeś z mej strony? — pytał Garaud.
— Nie, żadnych.
— To dobrze. Tu Jakób zmienił przedmiot rozmowy.
— Powiedz mi, gdzie przepędzasz czas wolny od pracy? — zapytał po chwili — czy masz w New-Jorku przyjaciół, znajomych, jakie wynalazłeś sobie rozrywki?
Owidyusz potrząsnął głową.
— W New-Jorku — odrzekł — jak wszędzie, trudno znaleść prawdziwych przyjaciół, nie szukałem też ich bynajmniej. Co zaś do znajomości, łatwo zawierają się one, szczególniej przy stole gry, a grubo grają jak widzę w tym kraju.
— Byłżebyś graczem? — zapytał Garaud.
— Tak, w rzeczy samej, jest to jeden z małych mych grzechów.
— Bądź bacznym, bo się zrujnujesz.
— Lub się zbogacę kiedy bądźkolwiek, wygrawszy wielką sumę pieniędzy.