<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział IX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

— Złudne marzenie! — zawołał śmiejąc się Jakób — czyś wygrał kiedy choć drobną cząstkę z tej sumy?
— Nigdy, przyznają — odpowiedział Soliveau — lecz to nastąpi niechybnie, Czekam cierpliwie; o! bo ja wiele mam cierpliwości i umiem panować nad sobą. Nie gram grubiej nad to co stawić mogę. Dlaczegóż szczęście nie miałoby mi zabłysnąć kiedyś? Przyjdzie i na mnie kolej wygranej, jestem tego pewnym.
— To znaczy, że obecnie przegrywasz — rzekł Garaud.
— Tak.
— I wiele.
— Nie... niezbyt.
— Strzeż się! Szczęście o jakiem mówisz, może nie przyjść wcale; ale nadejdzie chwila w której straciwszy zimną krew, tyle potrzebną do zatrzymania się na czasie...
— Bądź spokojnym — przerwał Owidyusz — zbyt jestem rozważnym.
Rozmowa przeszła na inny przedmiot, a w kilka godzin później zatrzymał się pociąg. Obaj francuzi przybywszy w oznaczone miejsce, zabrali swoje walizki, udając się do najbliższego hotelu. Pobyt ich w mieście miał trwać przez dwa dni co najmniej, chodziło o dokonanie studyów w wielkim zakładzie przemysłowym, gdzie używano przeważnie motorów dawnego systemu.
Po spożyciu obfitego posiłku, udali się obaj do wyż wspomnianej fabryki, dla rozpatrzenia się w funkcyonujących tamże maszynach jakie przerabiać mieli: a ku czemu według umowy z właścicielem, Paweł Harmant obowiązanym był przedstawić stosowne plany. Owidyusz spisywał szczegóły, dyktowane przez swego mniemanego kuzyna.
Wróciwszy do hotelu długo o tem rozmawiali.
— Trzebaby natychmiast zabrać się do roboty — mówił zięć Mortimera, — nie radbym długo tu pozostawać, popracujemy gdy trzeba będzie chociażby i w nocy.
— Jak zechcesz — odparł Soliveau — należałoby jednak wprzód czemś się posilić.
— Rozkażę podać wieczerzę tu do pokoju. Jedząc, będziemy mogli rozmawiać o tem co nas obecnie najżywiej obchodzi.
Owidyusz dziwnie się uśmiechnął.
— Właśnie chciałem ci przedstawić — rzekł — tęż samą propozycyę.
Jakób Garaud zadzwonił i wydał polecenie.
Wniesiono stół z nakryciem, ponieważ ten jaki się znajdował w pokoju, mechanik zachował sobie dla kreślenia planów. W czasie tym Soliveau wymknął się na chwilę. Wszedłszy do swego gabinetu, otworzył podróżny kuferek, dobył zeń flaszkę z wiadomym płynem i schował ją do kieszeni, poczem wrócił do sutego kuzyna.
— Teraz — pomyślał — trzeba tylko wynaleść sposobność do działania, która, że mi się nasunie, jestem tego pewny. I zasiadł do pracy ze swym zwierzchnikiem, zajęty nią aż do chwili, gdy wniesiono wieczerzę.
Umieścili się obaj przy stole naprzeciw siebie.
Jakób Garaud jedząc z apetytem, w myślach był pogrążonym. Zadanie mechaniczne jakie rozwiązać usiłował, pochłaniało całą jego uwagę.
Wieczerza odbyła się w milczeniu.
— Proszę nam podać czarną kawę, lecz bardzo mocną — rzekł Garaud do posługującego; — długo w noc pracować będziemy.
— Kawa, otóż wyborna sposobność; — pomyślał Soliveau.
Paweł Harmant rysować zaczął na papierze, podczas gdy Owidyusz zwinąwszy cygaretkę, palił takową z najzupełniejszą obojętnością na pozór.
Kelner postawił na stole gotującą się maszynkę od kawy, dwie filiżanki, cukierniczkę i butelkę koniaku, czego nie dostrzegł Jakób, zajęty kreśleniem figur geometrycznych i cyfr na papierze.
— Otóż i kawa kuzynie — wyrzekł Soliveau po odejściu kelnera.
— Dobrze — odparł Garaud, nie przerywając swej pracy. — Nalej mi w filiżankę, włóż cukru i siądź tu przy mnie.
— Natychmiast — wyrzekł Owidyusz — podczas gdy twarz mu zabłysła radością.
Paweł Harmant zajęty rysunkiem siedział zwrócony doń plecami, z czego korzystając paryżanin nalał kawę w filiżankę, a dobywszy flakon z kanadyjskim płynem, wpuścił łyżeczkę tegoż szybko do kawy. Schowawszy flaszkę, następnie ocukrował napój, zamięszał go i postawił na stole przed wspólnikiem Mortimera.
— Oto kawa — rzekł — pij, zanim wystygnie.
Garaud, ująwszy filiżankę, z roztargnieniem zbliżył ją do ust i połknął znaczną ilość napoju.
— Wlałeś koniaku, jak widzę? — zapytał po chwili.
— Tak, parę kropli zaledwie — odrzekł Soliveau — może wlać więcej?
— Nie, nie! — zawołał Harmant — alkohol jest wrogiem pracy. — I zwolna wypróżniał filiżankę.
— Nalej mi drugą — wyrzekł po chwili — poczem weźmiemy się do roboty.
Owidyusz, rozpromieniony radością, pochwycił maszynkę, napełnił powtórnie filiżankę i podał ją wraz z cukierniczką swemu kuzynowi, który wziąwszy parę kawałków cukru, wrzucił je w takową, nie przerywając rysowania.
Soliveau, przyrządziwszy dla siebie kawę z koniakiem, pił ją przy zapalonem cygarze, śledząc z pod oka Jakóba. — Oczekiwał skutków działania płynu; tyle zachwalonego przez kanadyjczyka.
Pokoje, zajęte przez obu francuzów, położone były na pierwszem piętrze we frontowej części hotelu. Znajdowali się tam sami, tak, iż gdyby nawet mówili głośno, nikt dosłyszećby ich nie zdołał, z czego cieszył się Owidyusz, widząc, iż los mu sprzyja.
Jedenasta wybiła na poblizkim zegarze, cisza zaległa całe piętro hotelu. Drzwi były zamknięte, pogaszone światła z wyjątkiem pokoju, w którym znajdowali się dwaj nasi znajomi. Garaud zachowywał głębokie milczenie. Schylony nad arkuszem papieru, z linią i cyrklem w ręku, rysował plany; Owidyusz robił, a raczej zdawał się robić coś podobnego.
Mówimy, zdawał się robić, gdyż w rzeczywistości gdzieindziej zwróconą była jego uwaga — Paweł Harmant pochłaniał ją całkowicie. Tm więcej upływało czasu, tem bardziej dziwił się Soliveau, nie widząc oczekiwanych skutków medykamentu.
Miałżeby skłamać ów kanadyjczyk? — Myśl ta zasępiła czoło paryżanina.
Wtem spostrzegł on Jakóba, przesuwającego ręką po czole, którego to gestu nigdy dotąd u niego nie zauważył, a jednocześnie powieki męża Noemi drgać nerwówo poczęły.
— Miałożby się to zaczynać? — pytał sam siebie Soliveau. Przyszło zbyt późno, wszak lepiej późno, niż nigdy.
I nie omylił się w tym razie. Skutki tajemniczego płynu objawiać się na zewnątrz poczęły. Nagle były nadzorca zerw7ał się z krzesła i rzucił cyrkiel oraz linię, które trzymał w ręku.
— Co ci to, kuzynie? — pytał Owidyusz — czujesz się słabym, być może?
— Pragnienie mnie pali — odrzekł zapytany, i jednym tchem wypróżnił stojącą przed nim filiżankę kawy, poczem zaczął przechadzać się po pokoju szybkiemi, nierównemi krokami. Dreszcz zimny wstrząsał jego ciałem, ręce mu drżały, twarz przybrała ciemno-czerwoną barwę, a oczy dziwnym blaskiem płonęły.
— Widocznie — zaczął Owńdyusz, udając niepokój — widocznie, kuzynie, ty jesteś chorym, chodzisz tu i tam, drżysz cały, masz minę obłąkanego, co ci jest?... trwożyć się poczynam...
Jakób nagle zatrzymał się w miejscu.
— Ha! ha! ha! — zawołał z wybuchem ostrego śmiechu — jam chory? zkąd i dlaczego miałbym być chorym?
— Zbyt wiele pracowałeś, potrzebujesz, być może, spoczynku? — mówił dalej z udanym niepokojem Soliveau.
— Ja potrzebuję spoczynku... ja? nigdy! — krzyknął zapytany — dla mnie nie istnieje znużenie! Daj mi się napić czego, pragnienie mnie pali! — dodał — daj, co znajdziesz najlepszego, nie patrz na cenę, jestem bogaty... mogę zapłacić!
I napełniwszy filiżankę do połowy koniakiem, połknął w oka mgnieniu tę wielką dozę alkoholu.

X.

— Nakoniec przecie się dowiem! — szepnął Soliveau. — Jesteś bogatym, tak! — dodał głośno po chwili — dzięki wynalazkowi, jaki zrobiłeś, a następnie sprzedałeś go dobrze.
— Który sprzedałem memu teściowi, Janowi Mortimer — odpowiedział Garaud.
— Nie o tem mówię — rzekł Owidyusz — lecz o maszynie wynalezionej przez ciebie w ciągu lat pięciu, podczas których nie widzieliśmy się z sobą.
Były nadzorca powtórnie dziwnym wybuchnął śmiechem.
— Ha! ha! ha! — zawołał — ty głupcze, głupcze! Czyliżem ja znał kiedy jakiego Owidyusza Soliveau?
I przystąpił ku swemu mniemanemu kuzynowi w groźnej postawie, z zaiskrzonemi oczyma. Owidyusz zerwał się zatrwożony, gotów do ucieczki.
— Czyż ja pochodzę z Dijon? — mówił Jakób dalej — czyż się nazywam Pawłem Harmant, ty głupi błaźnie? Paweł Harmant umarł, umarł w szpitalu. Ja byłem jego kolegą w fabryce; powierzył mi swoją książeczkę legitymacyjną, nakazując odesłać takową rodzinie; lecz gdy potrzeba mi było ocalić swą głowę, przybrałem nazwisko Pawła Harmant. I tyś nie odgadł tego? ty nędzny idyoto? I wierzysz ty ciemne zwierzę, ty wierzysz, że ja jestem twoim kuzynem, Pawłem Harmant?..
Konwulsyjnie drgające oblicze Jakóba przybrało wyraz przerażający; policzki mu nagle zapadły i z czerwonych stały się trupio blademi, na jego ustach widniały kłęby białej piany. Owidyusz uczuł dreszcz, przebiegający po ciele, niepokój jego w przestrach się zmienił.
— Czy nie wlałem mu zbyt wielkiej dozy tego płynu? — myślał z obawą — a skutkiem tego nie halucynacya, lecz grozi mu, być może, obłąkanie?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.