Podpalaczka/Tom III-ci/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXXI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozpatrując się w położeniu tej okolicy, Soliveau przebiegł ze dwieście metrów drożyną, ścieśnioną z prawej i lewej strony tyłami zabudowań, aż wreszcie dosięgnął miejsca, gdzie owe ściany się kończyły. Z lewej widniała równina, zasiana tu i owdzie kępami drzew. Po jednej stronie drożyny biegł płot cierniowy, z drugiej dotykały do niej pola uprawne. Wprost, o ile wzrok mógł dosięgnąć, wyniosłe drzewa odznaczały gościniec. Była to droga, wiodąca z Paryża do Argenteuil.
Owidyusz szedł zwolna obok linii kolejowej, badając wszystko uważnie. Miał jeszcze przed sobą około pięciuset metrów, aby przybyć do szosy, po obu brzegach której wznosiły się domy, ukryte w rozwijającej się zieleni drzew. W połowie tej drogi, po lewej stronie, ujrzał kępę, złożoną z około trzydziestu topoli, rosnących w gąszczu cierni i innych gęstych krzewów. Dosięgnąwszy owego małego gaju, Soliveau zatrzymał się, badając wzrokiem gęstość zarośli. Z boku wiła się ścieżynka, wiodąca na równinę. Poszedł tą ścieżką, okrążył kępę drzew, przejrzał ją starannie, a zwróciwszy się, szedł aż ku pochyłości, przytykającej do traktu, do którego zarówno dostać się było można schodami z darniny, ułożonemi nieco dalej. Minąwszy to przejście, znalazł się w pobliżu mostu, przy którym wznosił się budynek, a w nim skład kupca win.
— Ten ciura — rzekł sam do siebie — z zapadnięciem nocy zamyka na pewno swą budę. I przeszedł most niezatrzymując się wcale, a dosięgnąwszy Colombes, skierował się ku stacyi, zkąd pierwszym z odchodzących pociągów powrócił do Paryża.
Wszedłszy do siebie, przy wdział swe eleganckie ubranie, o czem udał się niezwłocznie na oczekiwane wyjście Amandy ze szwalni.
Wszystko to co opowiedzieliśmy, działo się we czwartek.
Nazajutrz o wpół do drugiej w południe, Łucya wychodziła ze swego mieszkania z pakietem w ręku, a wsiadłszy w fiakr, kazała się wieść na stacyę Saint-Lazare.
O trzy kwandranse na drugą wsiaSła na pociąg drogi żelaznej, mający ją powieść do Bois-Colombes. Pragnąc dotrzymać danego przyrzeczenia pani Auguście, jechała do Garenne de Colombes dla przymierzenia sukni żonie mera na bal, mający się odbyć nazajutrz u prefekta Sekwany.
Wysiadłszy w Garenne, szła z wolna, ostrożnie, aby nie pomiąć drogiej, jedwabnej materyi, okrytej z wierzchu lekką tkaniną. Przebywszy drogę na której w wigilią dnia tego widzieliśmy Owidyusza Soliveau, minęła Wersalską drogę żelazną, zwracając się ku znanej nam ścieżynce.
Słońce błyszczało pogodnie. Pacy a nie obawiała się mimo, iż okolica była pustą zupełnie. Przybywszy do miejsca gdzie kończyły się ściany budowli, a poczynała równina, spostrzegła pracujących na polu wieśniaków, pod ciepłemi promieniami słońca. Doszedłszy kępy drzew, przeglądanych starannie w dniu poprzedzającym przez Owidyusza cofnęła się nagle, wydając okrzyk przestrachu. Pod topolą na trawie leżał mężczyzna z głową opartą na rękach uśpiony, lub też udający śpiącego.
Mimo wykrzyknięcia Łucyi, nieporuszył się wcale.
— Jakżem dziecinna — pomyślało dziewczę, przechodząc obok niego — wylękłam się śpiącego spokojnie człowieka.
Zaledwie się jednak oddaliła, ów śpiący otworzył oczy, śledząc ją pilnie spojrzeniem, poczem przymknął powieki, zdając się zasypiać na nowo.
Punktualnie o trzeciej godzinie, służąca wprowadzili Łucyę do pokoju żony mera.
Pani merowa była silną, otyłą kobietą, nie ładną wcale, lubiącą jednak się stroić i uczęszczać na zabawy.
— Pochwalić panią należy za jej punktualność — wyrzekła do Łucyi uprzejmie — przychodzisz zapewne suknię mi przymierzyć?
— Tak pani.
— Jestem gotową... zdejmę natychmiast mój negliż.
Łucya rozpoczęła przymierzanie, co było rzeczą nie łatwą do wykonania, klientka albowiem pani Augusty była niezmiernie wybredną; wszystko jej się złem być zdawało, wymagała poprawek i zmian bez końca.
Łucya upinała szpilkami, pruła, poprawiała z niewyczerpaną cierpliwością i po trzech kwandransach zaledwie zdołała ukończyć tę żmudną czynność, zachowawszy w pamięci polecenia i szczegółowe uwagi pani merowej.
— Czy pani wiesz? — spytała ta ostatnia — iż suknia ma być wykończoną na jutro wieczorem?
— Wiem pani.
— Najpóźniej na dziewiątą godzinę.
— Powiadomiono mnie o tem.
— Pani się nie opóźnisz... wszak prawda?
— Możesz pani liczyć na moją punktualność.
— Przywieź pani z sobą wszystko, czego będzie trzeba dla dokonania ostatecznych poprawek; sama mnie w tą suknię ubierzesz... nie odmów proszę... Będziesz wiedziała lepiej niż moja garderobiana, gdzie na staniku i spódnicy przypiąć bukiety z kwiatów naturalnych, jakie mi ogrodnik w ciągu dnia dostarczy.
— Dobrze pani...
— A zatem do jutra panno Łucyo...
— Do jutra, pani.
Dziewczę uszczęśliwione ukończeniem tyle kłopotliwej czynności, odetchnęło swobodniej, wyszedłszy na powietrze, biegło z pośpiechem taż samą drogą, jaką przybyło.
Doszedłszy kępy drzew, zauważyła, że ów nieznajomy mężczyzna spał jeszcze w tem samem miejscu, tym razem jednak minęła go bez obawy. Skoro się oddaliła o jakie kroków trzydzieści, śpiący podniósł głowę jak pierwej, a otworzywszy oczy, ścigał ją długo spojrzeniem. Skoro weszła na drogę, biegnącą między płotem cierniowym i ścianami budynków, mężczyzna ów powstawszy, rozejrzał się najprzód w około, czyli go kto nie śledzi, następnie podszedłszy chyłkiem do kępy drzew, zniknął w zaroślach. Rozgarnąwszy tam krzaki, wyjął z nich małą walizkę, z której dobył tużurek, okrycie i miękki pilśniowy kapelusz. Zrzuciwszy wtedy płócienną swą bluzę i czapkę podartą jaką miał włożoną na rudej peruce, przywdział na siebie ubranie dobyte z walizki i w oka mgnieniu, jak to zgadują czytelnicy, Owidyusz Soliveau stanął we własnej swoje, postaci.
Ubiór robotnika zajął w walizce miejsce wyjętego eleganckiego ubrania i Soliveau wdziawszy kapelusz, z walizką w ręku, wyszedł z zarośli, zwracając się ku drożynie, która przecinając wieś wiodła w stronę gościńca.
— Amanda dobrze mnie objaśniła — mruknął z cicha — jest to droga, którą Łucya iść musi i którą pójdzie jutro wieczorem. Nieszczęściem jednak nie będzie sama. Do kroć piorunów!.. Cóż na to poradzić? Tym gorzej dla Amandy...
Przybywszy na gościniec, zbliżył się do fiakra, który nań oczekiwał. Woźnica drzemał na koźle.
Zbudził go Owidyusz.
— Mój przyjacielu — rzekł. — Zabawić wypadło mi dłużej, niż sądziłem.
— Wszystko mi jedno — odparł powożący — wynająłeś mnie pan na godziny. Teraz jest piąta — dodał, patrząc na zegarek. — Gdzie pan jechać rozkażesz?
— Do Courbevoie.
— Gdzie to jest?
— W pobliżu Asnières.
— Wsiadaj pan.
Soliveau wsiadł, powóz potoczył się szybko i w trzy kwandranse później zatrzymał się przy Asnières.
— Pod jaki numer mam jechać? — zapytał woźnica.
— Zapomniałem... zaczekaj ta... wrócę za kilka minut, długo tam bawić nie będę.
Wysiadłszy z fiakra, udał się do fabryki Harmanta, mówiąc odźwiernemu, iż chce się widzieć z pryncypałem.