Podpalaczka/Tom III-ci/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pod wrażeniem powyższych myśli Lucyan, pisząc list do Harmanta, zakończył go następującemi słowy:
„Racz pan wyrazić pannie Maryi moje uczucia najżywszej wdzięczności i wysokiego poważania. Mimo dzielącej nas obecnie przestrzeni, panna Marya jest bezustannie obecną mym myślom. Pamiętam dobrze i nigdy nie zapomnę, że jeśli zostałem pańskim współpracownikiem, szlachetnej pańskiej córce wszystko to winien jestem.“
Ukończywszy, podpisał i złożył pióro.
— Ach! zdaje mi się, że połowa ciężaru spadła mi z piersi — mówił, pieczętując kopertę.
Następnie napisął do Łucyi list, pełen najtkliwszej miłości, obok czego załączył szczegóły swojej podróży, prosząc o pozdrowienie matki Elizy. Posłaniec wieczorem zaniósł oba listy na pocztę. Jeżeli Łucya była uszczęśliwioną, swój odbierając, mniemany Harmant był nim zarówno, czytając dopisek, jaki przytoczyliśmy powyżej. Słowa te zdawały mu się być szczęśliwą wróżbą do tego stopnia, że w pierwszej chwili chciał zaniechać powziętego względem postanowienia Łucyi.
— Otóż poczyna się nakłaniać! — zawołał; — odgadłem, że owa wielka namiętność jest w głębi przemijającem tylko dzieciństwem... Rozmyślił się nareszcie... Ha! nie odrzuca się majątku, skoro takowy łatwo zdobyć nam przychodzi... Widzę, że ten chłopiec nie stanowi wyjątku z ogólnej reguły... W ciągu dwóch miesięcy zobaczę go u stóp mej córki, skutkiem czego być może usunięcie bezwładnej rywalki niepotrzebnem się stanie.
Pełen radości, poszedł do pokojów Maryi, ażeby jej odczytać ostatnie wyrazy listu Lucyana. Biedne to dziewczę od chwili spotkania, które miało miejsce przy ulicy de Bourbon, pogrążonem było w smutku głębokim. Pomimo twierdzeń ojca, jego obietnic i przysiąg, nie wierzyła ona w możność małżeństwa z synem Juliana Labroue. Postać Łucyi stawała bezustannie pomiędzy nią a tym, którego ukochała, co zwiększało jej rozpacz.
Jakób Garaud wszedł z rozjaśnioną twarzą.
— Odebrałem — rzekł — wiadomość od Lucyana.
Blady uśmiech ukazał się na ustach dziewczęcia, oczy jej przelotnym zajaśniały blaskiem.
— Pisał do ciebie, ojcze? — spytała.
— Tak.
— I cóż donosi?
— Wielce pocieszające dla ciebie szczegóły.
— Doprawdy? — mówiła gorączkowo.
— Przeczytaj, proszę, te kilka wierszy, a sama osądzisz.
Tu podał córce list, wskazując przypisek. Marya pochwyciła papier drżącą ręką, rumieniec wystąpił na jej blade policzki. Czytała.
— I cóż? — zapytał Harmant.
— Tak... — wyszeptała z westchnieniem — przypomniał sobie o tej, która wstawiała się za nim... Wierzę w tę wdzięczność z jego strony... wierzę nawet w jego dla mnie przyjaźń... Lecz w tych kilku wierszach — dodała z cicha — nie manie... nic, coby dawało choć przybliżone pojęcie o rodzącej się miłości.. Lucyan nie kocha mnie i nigdy kochać nie będzie... Nie może mnie kochać, bo kocha inną!...
Tu smutno opuściła głowę.
Harmant odgadł raczej te cicho wyszeptane wyrazy córki, niż je usłyszał.
— Pisząc do mnie — odpowiedział z pośpiechem — Labroue nie chciał przekroczyć granic, jakie mu dotąd zakreślało jego postępowanie... Jest on człowiekiem dobrze wychowanym, prawdziwym dżentlemenem, jak kiedyś wyraziłaś się o nim. Napisał to, co przyzwoitość wyrazić mu dozwalała, lecz, mojem zdaniem, widnieje tu jasno wypływ naszej ostatniej rozmowy, jaką oba mieliśmy z sobą. Poczyna on słuchać głosu rozumu... Pojmuje, iż złamałby sobie życie, zniweczył swą przyszłość, zaślubiwszy dziewczynę podobną do tej... dziewczynę bez majątku, bez nazwiska, którą chociażby nawet kochał chwilowo...
— On kocha ją wiernie i stale... — przerwała Marya.
— Lecz kochać przestaje widocznie...
— Zkąd sądzisz o tem, mój ojcze?
— Z dopisku jego w tym liście.
— Nie! ty się mylisz! — zawołała Marya. — Moja miłość lepiej mnie objaśnia nad wszelkie rozumowania... Przeczucie mego serca jest nieomylnem... Ta młoda dziewczyna, ta Łucya, staje tu zaporą... nieprzełamaną zaporą... ’Widziałam pewność tę w jej spojrzeniu... Tak! ona kocha... i jest kochaną... Straconą dla mnie nadzieja!
— Nie! stokroć razy nie!... — zawołał Garaud; — miej nadzieję, przeciwnie, służy ci do niej prawo... Przysięgam, że list Lucyana jest pierwszym krokiem zwrócenia się jego ku tobie. Zresztą owa zapora, która zdaje ci się być nieprzełamaną, bardzo łatwo zniknąć może...
— W jaki sposób?
— Ta dziewczyna przeniewierzyć się może...
— Nigdy! nigdy! — zawołała Marya. — Jej oczy wyrażały miłość niezachwianą... miłość bez granic!... Ona nie oszuka tego, którego kocha.
— Lecz umrzeć może!...
— W dwudziestym drugim roku życia?
— Śmierć nie przebiera... nie rachuje...
— To prawda... Nie życzę jej, aby umarła, przysięgam! lecz Bóg, w nią uderzając, łaskę okazałby nademną.
— Cóż mam napisać od ciebie Lucyanowi? — zapytał Harmant po chwili.
— Napisz, ojcze, co chcesz.
— To żadna odpowiedź.
— Możesz mu napisać jedno tylko...
— A to?
— Że go kocham! — zawołała Marya z uniesieniem — i że jeżeli mnie kochać nie będzie, ja umrę!
Garaud ze zbolałem sercem uścisnął swą córkę i wyszedł, ażeby ukryć łzy, które mu się do oczu cisnęły. Cierpienie Maryi wprawiło go w podrażnienie.
— Ona ma słuszność — mówił do siebie — głos serca lepiej objaśnia nad wszystko. Poczynam wierzyć, że wdzięczność jedynie podyktowała Lucyanowi te słowa. A jeśli tak jest, chcę, ażeby wdzięczność w miłość się zmieniła. By dopiąć tego, usunąć przeszkodę należy... Łucya tu staje zaporą... Skruszyć... zgnieść ją trzeba! Przedewszystkiem za jakąbądź cenę szczęście mej córki!
W ciągu dnia Harmant odpisał Lucyanowi, a zapełniwszy trzy części listu interesami, zakończył go temi słowy:
„Moja córka z rozkoszą odczytała te kilka wierszy, zwróconych ku sobie przez ciebie, zacny współpracowniku. Sądzi wszelako, iż jedynie uczucie wdzięczności podyktowało ci te słowa, a wdzięczność jest uczuciem bardzo zimnem. Jak ci wiadomo, biedna moja Marya jest chorą, mocno chorą... Aby pokonać to złe i żyć jej pozwolić, potrzeba ją otoczyć ciepłą atmosferą wspólnie dzielonej miłości... W niej jest tylko dla niej zbawienie... Czyż ten, od którego to ocalenie zależy, umrzeć jej pozwoli?...
Tu przemysłowiec zamknął list, będąc pewnym, że te kilka wyrazów przezeń nakreślonych, silne wrażenie sprawi, na Lucyanie i przyśpieszą z jego strony decyzyę.
My jednak, znając lepiej charakter Lucyana Labroue innego jesteśmy przekonania.
∗
∗ ∗ |
Przypominamy sobie, że Owidyusz Soliveau, który przedstawił się Amandzie pod szumnem nazwiskiem barona Arnolda de Reiss, oznajmił, iż nie będzie mógł jej towarzyszyć przy śniadaniu z przyczyny interesów, wzywających go do Fontainebleau. Nazajutrz około dziewiątej zrana, wyszedł od siebie, ubrany jak zwykły mieszczanin, przywdziawszy błękitne okulary, które całkowicie zmieniły jego fizyognomię. Skierował się ku stacyi drogi żelaznej Saint-Lazare, zkąd po śniadaniu udał się do sali, w której sprzedawano bilety i kupił jeden dla siebie do Bois-Colombes.
Pociąg miał odejść za chwilę. Wbiegł więc szybko do wagonu i niezadługo wysiadłszy na przystanku według udzielonych sobie przez Amandę dnia poprzedzającego wskazówek, szedł ulicą, biegnącą w prostej linii ku wersalskiej drodze żelaznej. Przybywszy do przejścia, zamkniętego chwilowe z powodu nadchodzącego pociągu, zatrzymał się, czekając dopóki nie podniosą baryery. Następnie przeszedł wpoprzek szyny.
Pamiętał, jak mówiła Amanda:
— Z szerokiej drogi wiedzie mała drożyna na prawo...
Udał się zatem ową drożyną, nie mającą więcej nad dwa metry szerokości. Płot z gęstych cierni otaczał ją z jednej strony, z drugiej zaś dotykała murów zabudowań wiejskich, frontami w przeciwną stronę zwróconych.