Podróż Naokoło Księżyca/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż Naokoło Księżyca |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Autour de la Lune |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Od dziesiątej godziny minut dwadzieścia, do dziesiątej
Skoro wybiła dziesiąta godzina, Michał Ardan, Barbicane i Nicholl pożegnali bardzo licznych przyjaciół, których zostawiali na ziemi. Do pocisku wpuszczono parę psów, przeznaczoną dla rozpowszechnienia ich rassy na lądach księżycowych. Trzej podróżnicy zbliżyli się do otworu ogromnej tuby żelaznej, a winda podniosła ich i osadziła przy stożkowem przykryciu kuli.
Przez otwór umyślnie na to przysposobiony, weszli oni do wagonu aluminiowego, a skoro windę uprzątnięto, ostatnie rusztowania osłaniające paszczę kolumbiady rozebrane zostały.
Nicholl wszedłszy ze swymi towarzyszami do pocisku, zajął się zaraz zamknięciem jego otworu za pomocą silnej blachy, przytwierdzonej z wewnątrz ogromnemi szrubami. Inne blachy dobrze przymocowane pokrywały soczewkowe szkła okienek. Podróżnicy szczelnie zamknięci w swojem więzieniu metalowem, pogrążeni byli w zupełnej ciemności.
— A teraz, kochani moi towarzysze, mówił Michał Ardan, bądźmy jak u siebie. Ja jestem domator, a znam się wybornie na gospodarstwie. Potrzeba jak najlepiej i jak można najwygodniej urządzić nasze nowe mieszkanie; a najprzód postarajmy się, aby nam było widniej trochę. Do licha! przecież gaz nie dla kretów został wynalezionym.
To mówiąc, swobodny młodzieniec potarł zapałkę o podeszwę swego buta, i zapaloną przytknął do dziobka umieszczonego w zbiorniku; zawierającym gaz wodorodny nagromadzony tam w takiej ilości, że mógł wystarczyć do ogrzewania i oświetlania kuli na sto czterdzieści cztery godzin, to jest na sześć dni i sześć nocy.
Gaz się zapalił; pocisk oświetlony ukazał się jako pokój wygodny, umeblowany okrągłemi kanapami, i którego sklepienie zaokrąglało się w kształcie kopuły.
Wszystkie przedmioty, równie jak broń, narzędzia, instrumenta mocno były przytwierdzone do ścian, aby znieść mogły bez uszkodzenia wstrząśnienie z odbicia powstałe. Wszystkie środki ostrożności, na jakie przezorność ludzka zdobyć się potrafi, nie były zaniedbane, byleby się powiodła próba zuchwała.
Michał Ardan obejrzał wszystko, i oświadczył zupełne zadowolenie z nowego swego pomieszczenia.
— Jest to więzienie wprawdzie, rzekł, ale więzienie podróżujące, a gdyby mi jeszcze wolno było wyglądać oknem, zrobiłbym kontrakt najmu na 10 lat. Uśmiechasz się Barbicanie? miałżebyś jakie myśli ponure? Czy powtarzasz sobie w duchu, że więzienie to grobem naszym stać się może? Niech sobie będzie i grobem! zawsze ja nie zamieniłbym go na grób Mahometa, który buja w powietrzu, ale się nie posuwa.
Gdy tak gawędził Michał Ardan, Barbicane i Nicholl kończyli tymczasem ostatnie przygotowania.
Chronometr Nicholl’a wskazywał dziesiątą i minut dwadzieścia wieczorem, w chwili gdy trzej podróżnicy zamknęli się już stanowczo w swej kuli. Chronometr ten zregulowany był z chronometrem inżyniera Murchisona, tak, że nie różniły się ze sobą na jednę dziesiątą część sekundy. Barbicane spojrzawszy nań rzekł:
— Moi przyjaciele, jest w tej chwili dziesiąta i minut dwadzieścia. O dziesiątej minut czterdzieści siedm Murchison puści iskrę elektryczną na drut połączony z nabojem kolumbiady; wtedy opuścimy stanowczo kulę ziemską. Mamy więc jeszcze tylko dwadzieścia siedm minut czasu.
— Dwadzieścia sześć i trzynaście sekund, odparł systematyczny Nicholl.
— A więc, zawołał Michał Ardan z największą wesołością, w ciągu dwudziestu sześciu minut można wiele zrobić? Naprzykład można przedyskutować, a nawet i rozwiązać najważniejsze kwestje moralne lub polityczne. Dobrze użyte dwadzieścia sześć minut, więcej mogą być warte niż dwadzieścia sześć lat przepróżnowanych. Kilka sekund Paskala albo Newtona, kosztowniejszemi były jak całe życie bezmyślnego tłumu głupców.
— A cóż ty z tego wnosisz, niestrudzony gaduło? rzekł prezes Barbicane.
— Ja wnoszę, że mamy jeszcze dwadzieścia sześć minut, odpowiedział Ardan.
— Dwadzieścia cztery już tylko, wtrącił Nicholl.
— Niech będzie dwadzieścia cztery, kiedy ci tak o to chodzi, mój dzielny kapitanie, odrzekł Ardan; dwadzieścia cztery minut, w ciągu których możnaby zgłębić...
— Michale, powiedział Barbicane, w czasie naszej podróży będziemy mieli dość czasu do zgłębiania kwestji najtrudniejszych. Teraz zajmijmy się naszym odjazdem.
— Czyż nie jesteśmy gotowi?
— Zapewne; ale wypada może jeszcze obmyślić coś dla tem lepszego wytrzymania skutków odbicia.
— Czyż nie mamy wody wypełniającej przegrody ruchome, której elastyczność dostatecznie zabezpieczyć nas powinna?
— Tak się spodziewam, Michale, łagodnie odpowiedział Barbicane, ale nie jestem zupełnie pewnym.
— Ah! żartowniś! zawołał Michał Ardan. On się spodziewa!... On nie jest pewnym!... i ze zrobieniem takiego wyznania czeka aż będziemy tu zapakowani! Jabym teraz rad się wycofać.
— A jakimże sposobem? rzekł Barbicane.
— To prawda, ciągnął dalej Ardan, rzecz to niełatwa. Jesteśmy w pociągu, a świstawka konduktora rozlegnie się za dwadzieścia cztery minut...
— Za dwadzieścia! wtrącił Nicholl.
Trzej podróżni spoglądali po sobie przez chwil kilka; potem obejrzeli przedmioty wraz z nimi zamknięte.
— Wszystko jest na swojem miejscu, rzekł Barbicane; chodzi teraz tylko o zdecydowanie jak mamy się usadowić, abyśmy wytrzymali wstrząśnienie odbicia przy wystrzale. Położenie w jakiem będziemy
w tej ważnej chwili, nie jest rzeczą obojętną; trzeba zapobiedz, aby nam krew zbyt gwałtownie do głowy nie napływała.
— Słuszna uwaga, powiedział Nicholl.
— Tak tedy, mówił Michał Ardan, gotów przykładem poprzeć swe wyrazy, stańmy na głowach, do góry nogami, jak gimnastycy cyrkowi.
— Nie, odrzekł Barbicane, lepiej połóżmy się na bok; tym sposobem łatwiej wytrzymamy wstrząśnienie. Zastanówcie się, że w chwili wystrzału czy będziemy w środku, czy na przodzie, to prawie wszystko jedno.
— Jeśli to tylko „prawie“ wszystko jedno, jestem zupełnie spokojny, odrzekł Michał Ardan.
— Czy podzielasz me zdanie Nicholl? spytał Barbicane.
— Zupełnie, odpowiedział kapitan. Jeszcze trzynaście minut i pół.
— Ten Nicholl, to nie człowiek, zawołał Ardan, ale chronometr sekundowy z wychwytem i ośmioma czopami na rubinach.
Lecz towarzysze już go nie słuchali, robiąc ostatnie przygotowania z nieporównaną krwią zimną. Wyglądali oni jak dwaj systematyczni podróżnicy, którzy wsiadłszy do wagonu, szukają najwygodniejszego dla siebie pomieszczenia. Rzeczywiście możnaby się zapytać, z jakiej materji utworzone są serca Amerykanów, niebijące silniej przy zbliżaniu się największego niebezpieczeństwa!
Trzy łóżka obszerne i mocno ustawione pomieszczono w pocisku. Nicholl i Barbicane ustawili je w samym środku tarczy stanowiącej podłogę ruchomą; na nichto mieli spocząć trzej podróżnicy w chwili wystrzału.
Tymczasem Ardan, nie mogący ani na chwilę pozostać bezczynnym, kręcił się po swem ciasnem więzieniu jak zwierz dziki w klatce zamknięty, to rozmawiając ze swymi przyjaciołmi, to z psami Dianą i Selenitem, którym jak widać od niedawna dopiero nadał te imiona znaczące.
— Diana tu! Selenit tu! do nogi! — wy kochane pieski, macie psom księżycowym pokazać dobre wychowanie i obyczajność psów ziemskich. To zaszczyt przyniesie psiej rasie. Na honor, jeśli tu kiedy powrócimy, radbym przywieźć okaz mięszańca dwóch rass; jakiegoś „moon-dogs“ któryby robił ogromną furorę!
— Jeśli tylko są psy na księżycu, dodał Barbicane.
— O! są z pewnością, twierdził Michał Ardan, tak jak są konie, krowy, osły, kury. Zakładam się że znajdziemy tam kury!
— W zakład o sto dollarów, że ich tam nie znajdziemy, rzekł Nicholl.
— Idzie, mój kapitanie, odpowiedział Ardan, ściskając rękę Nicholla. Ale à propos, przegrałeś już trzy zakłady z naszym prezesem — gdyż fundusze potrzebne na spełnienie przedsięwzięcia zostały zebrane, ulanie armaty się powiodło i nareszcie, kolumbiada nabitą została bez wypadku; to razem stanowi 6,000 dollarów.
— Tak jest, odpowiedział Nicholl. Dziesiąta godzina, minut trzydzieści siedm i sześć sekund.
— Rozumiem kapitanie, ale nim kwadrans upłynie będziesz miał jeszcze do zapłacenia 9000 dollarów prezesowi: 1000 za to że kolumbiada nie pęknie, a 5000 za to że się kula wzniesie wyżej jak na 6 mil w powietrze.
— Mam przy sobie dollary, odpowiedział Nicholl, uderzając ręką po kieszeni, i gotów jestem dług mój wypłacić.
— Widzę mój drogi kapitanie że jesteś człowiekiem porządnym, do czego ja nigdy dojść nie mogłem. Tym razem jednak, pozwól to sobie powiedzieć, porobiłeś zakłady nie bardzo dla siebie korzystne.
— A to dlaczego? spytał Nicholl.
— Bo gdybyś ty wygrał, to jest gdyby kolumbiada pękła, a z nią i pocisk poszedł w kawałki, to Barbicane zginąłby także, i nie miałby ci kto wypłacić twoich dollarów.
— Moja stawka złożoną jest w Banku baltimorskim, sucho odpowiedział Barbicane, i w razie śmierci Nicholl’a summę odbiorą jego spadkobiercy.
— O wy ludzie praktyczni! zawołał Michał Ardan, umysły pozytywne! Podziwiam was tem więcej, że was nie rozumiem.
— Dziesiąta, minut czterdzieści dwie! rzekł Nicholl.
— Już tylko pięć minut! odrzekł Barbicane.
— Tak, tylko pięć minutek! wtrącił Michał Ardan. A my jesteśmy zamknięci wewnątrz kuli, pomieszczonej w głębi armaty mającej dziewięćset stóp długości; pod tą kulą ułożono czterysta tysięcy funtów bawełny piorunującej, co starczy za miljon sześćset tysięcy funtów prochu zwyczajnego! Tam zaś na górze, przyjaciel Murchison z chronometrem w ręku, z okiem w jego skazówki utkwionem, z palcem spoczywającym na apparacie elektrycznym, liczy sekundy, aby nas wyrzucić w przestworza międzyplanetarne.
— Przestań Michale, przestań! rzekł Barbicane tonem poważnym. Przygotujmy się. Już tylko bardzo krótki czas dzieli nas od tej ważnej chwili. Podajmy sobie ręce, drodzy przyjaciele.
— Tak jest, podajmy sobie ręce, zawołał Michał Ardan, bardziej wzruszony, aniżeliby rad po sobie to okazać.
Trzej odważni towarzysze, ściślej złączyli się w ostatnim uścisku.
— Niech nas Bóg strzeże! rzekł pobożny Barbicane.
Michał Ardan i Nicholl położyli się na łóżkach ustawionych w samym środku tarczy.
— Dziesiąta, minut czterdzieści siedm! wyszeptał kapitan.
Jeszcze dwadzieścia sekund! Barbicane szybko zagasił gaz i położył się przy swych towarzyszach.
Głębokie milczenie przerywało tylko bicie chronometru, uderzające sekundy.
Nagle nastąpiło ogromne wstrząśnienie, a pocisk pod parciem sześciu miljardów litrów gazu wywiązanego spaleniem się pyroxilu (bawełny strzelniczej), wyleciał w powietrze.