Podróż Naokoło Księżyca/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż Naokoło Księżyca |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Autour de la Lune |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Pierwsze półgodziny.
Cóż się stało? jaki skutek sprawiło to straszne wstrząśnienie? Czy rozum i dowcip konstruktorów kuli, pomyślnym uwieńczone zostały skutkiem? Czy pomogły co sprężyny, cztery czopy, woda i przegrody ruchome? Czy zdołano powściągnąć okropne parcie tej szybkości początkowej, jedenastu tysięcy metrów, przy jakiej możnaby Paryż lub Nowy-Jork przelecieć w jednej sekundzie? Takieto pytania stawiali tysiączni świadkowie tej sceny wzruszającej. Zapomnieli oni w tej chwili o celu podróży, myśląc o samych tylko podróżnikach! A gdyby który z nich — J. T . Maston naprzykład — mógł był zajrzeć do środka pocisku, cóżby zobaczył?...
Nic jeszcze wtedy, albowiem ciemność zupełna zalegała wnętrze kuli. Jej boki cylindro-stożkowe okazały się dostatecznie mocne. Najmniejszej szpary, zgięcia lub skrzywienia. Cudowny pocisk ani się popsuł pod naprężeniem spalonych prochów, ani też rozleciał się w drobny deszcz aluminiowy, jak się tego obawiano.
Wewnątrz, wstrząśnienie także bardzo mały sprawiło nieład. Niektóre przedmioty silnie zostały wyrzucone pod sklepienie; ale najważniejsze nic nie ucierpiały, i ani drgnęły z miejsca.
Na tarczy ruchomej w sam tył wypartej, po strzaskaniu się przegród i wypłynięciu wody, trzy ciała leżały bez ruchu: Barbicane, Nicholl i Michał Ardan; ale czy oddychali jeszcze? Czy ten pocisk nie stał się trumną metalową unoszącą trzy trupy w przestworza?...
W kilka minut po wystrzale, jedno z tych ciał poruszyło rękami, podniosło głowę i uklękło. Był to Michał Ardan. Obmacał się, wypuścił z piersi głębokie „hem“ a potem rzekł:
— Michał Ardan cały. Zobaczmy innych.
Dzielny francuz chciał powstać, lecz nie mógł się utrzymać na nogach. Głowa mu się trzęsła, krew gwałtownie wzburzona zasłaniała mu wzrok. Był jak pijany.
— Brrr! zawołał, jestem jakby po dwóch butelkach jakiego kordjału — tylko że to mniej przyjemne do połknięcia.
Potem potarłszy ręką kilka razy po czole i skroniach, zawołał silnym głosem:
— Nicholl! Barbicane!
Czekał z obawą. Żadnej odpowiedzi — najmniejsze westchnienie nawet nie wykazywało bicia serca w piersiach jego towarzyszy. Powtórzył swe wezwanie. Milczenie było znów odpowiedzią.
— Do licha! zawołał. Wyglądają jakby z piątego piętra upadli na głowę. Ależ, dodał z tą niewzruszoną ufnością której nic zachwiać nie zdołało, jeśli jeden francuz mógł choć uklęknąć, to dwaj amerykanie na równe nogi zerwaćby się powinni. Przedewszystkiem rozjaśnijmy światłem nasze położenie.
Ardan czuł jak weń życie na nowo wstępuje. Krew się w nim uspokajała, wracając do zwykłego krążenia; przyszedłszy wreszcie do równowagi zdołał powstać, wydobył z kieszeni zapałkę i zapalił nią gaz, który nie ulotnił się ze swego zbiornika. Zresztą w przeciwnym razie byłoby go czuć przez powonienie, a Michał Ardan nie ośmieliłby się stanąć z ogniem wśród przestrzeni napełnionej gazem wodorodnym. Gaz skombinowany z powietrzem utworzyłby mięszaninę wybuchową, mogącą dokończyć tego, co wstrząśnienie może już rozpoczęło.
Skoro się rozwidniło, Ardan pochylił się nad ciałami swych towarzyszy. Leżały one zwalone jedno na drugie jak massy bezduszne: Nicholl na wierzchu, Barbicane pod spodem.
Ardan podniósł kapitana, oparł go o sofę, i zaczął mocno nacierać. Tarcie to, umiejętnie zastosowane orzeźwiło Nicholl’a, który otworzył oczy, odzyskał w jednej chwili swą krew zimną, pochwycił rękę Michała, obejrzał się dokoła, i spytał:
— A Barbicane?
— Przyjdzie i na niego kolej, spokojnie odpowiedział Ardan. Od ciebie zacząłem kapitanie, bo byłeś na wierzchu. Weźmy się teraz do Barbicane’a.
Ardan i Nicholl podnieśli prezesa klubu puszkarskiego, i złożyli go na sofie, Barbicane zdawał się więcej ucierpieć niż jego towarzysze. Krew go broczyła, ale Nicholl uspokoił Ardana, przekonawszy się że to pochodziło z lekkiego w ramię skaleczenia, niewielkiego zdraśnięcia, które zaraz opatrzono starannie.
Jednakże Barbicane nie tak prędko przyszedł do siebie, czem trochę przerazili się dwaj jego przyjaciele, nie szczędzący mu wcierań.
— Przecież odetchnął, rzekł Nicholl, przykładając ucho do piersi skaleczonego.
— Tak, powtórzył Ardan, oddycha ale słabo; trzeba go nacierać kapitanie, nacierać silnie.
I dwaj improwizowani lekarze tak dobrze się uwijali, że Barbicane odzyskał zmysły. Roztworzył oczy, powstał, pochwycił za ręce swych przyjaciół, a pierwszem słowem jakie z ust jego wyszło, było zapytanie:
— Nicholl, czy posuwamy się?
Nicholl i Ardan spojrzeli po sobie. Jeszcze nie pomyśleli o pocisku. Pierwszem ich zajęciem byli podróżujący, a nie wagon.
— Żart na stronę, wtrącił Michał Ardan, czy posuwamy się?
— Czy też oczekujemy spokojnie na gruncie Florydy? zapytał Nicholl.
— Lub też może w głębi zatoki Meksykańskiej, dodał Michał Ardan.
— Co wy mówicie! zawołał prezes Barbicane.
To podwójne przypuszczenie jego towarzyszy, do reszty go oprzytomniło.
Cóżkolwiekbądź nic stanowczego nie można było wyrzec o stanie, w jakim się kula znajdowała. Jej pozorna nieruchomość, brak komunikacji na zewnątrz, nie pozwalały rozwiązać pytania. Może być że toczyła się po swej drodze w przestworzach; może po chwilowem wzniesieniu się spadła znowu na ziemię, lub nawet do zatoki Meksykańskiej, co bardzo było prawdopodobnem przy niewielkiej szerokości półwyspu florydzkiego.
Położenie było ważne, zadanie bardzo ciekawe. Trzeba je było co najprędzej rozwiązać. Barbicane zaniepokojony, przemogłszy energją moralną swą słabość fizyczną, podniósł się. Słuchał. Na zewnątrz najgłębsze milczenie. Lecz wagon zbyt grubo był wysłany, aby do wnętrza jego mógł dojść jaki odgłos z ziemi. Jednakże jedna okoliczność uderzyła Barbicane’a. Temperatura wewnątrz pocisku bardzo się podniosła. Prezes wyjął z zawinięcia termometr, i spojrzał na niego; narzędzie pokazywało 45° C.
— Tak jest, zawołał wtedy; tak, posuwamy się. Ten skwar duszący przeciska się przez ściany pocisku. Wywiązuje się on przez tarcie o warstwy atmosferyczne. Wkrótce ten upał się zmniejszy, bo już bujamy w próżni, a za to później ucierpimy niemało od zimna.
— Jakto Barbicanie, zapytał Michał Ardan; sądzisz więc że już przebyliśmy granice ziemskiej atmosfery?
— Bezwątpienia. Widzisz Michale, jest teraz jedenasta bez pięciu minut. Już około ośmiu minut jesteśmy w drodze; jeżeli przeto nasza początkowa szybkość nie zmniejszyła się przez tarcie, to dosyć było sześciu sekund na przebycie szesnastu mil atmosfery otaczającej kulę ziemską.
— Wybornie, odrzekł Nicholl, ale w jakim stosunku oceniasz to zmniejszenie się szybkości przez tarcie?
— W stosunku jednej trzeciej części, odpowiedział Barbicane. Zmniejszenie to jest bardzo znaczne, ale takiem jest według mego rachunku. Jeśli przeto początkowa szybkość nasza była jedenaście tysięcy metrów, to po wyjściu z atmosfery zredukuje się ona do siedmiu tysięcy trzystu trzydziestu dwóch metrów. W każdym razie przebyliśmy już tę odległość, i.....
— I przyjaciel Nicholl wtrącił wesoło Michał Ardan przegrał swoje zakłady; 4,000 dollarów za to że kolumbiada nie pękła, a 5,000 dollarów za to, że pocisk wzniósł się wyżej nad sześć mil.
— Sprawdźmy naprzód, odpowiedział kapitan, a potem zapłacimy. Rzeczą jest bardzo możliwą, że dowodzenia Barbicane’a są dokładne, i że przegrałem 9,000 dollarów. Lecz nowe jedno przypuszczenie staje mi w myśli, i gdyby się sprawdziło, odwlekłoby pewność co do naszego zakładu.
— Jakież to? żywo zapytał Barbicane.
— Przypuszczenie, że dla tej lub owej przyczyny nie zapalono prochu, i nie wylecieliśmy w powietrze.
— Do licha, kapitanie, krzyknął Michał Ardan, to przypuszczenie godne mojej mózgownicy. Chyba żartujesz? Czyżeśmy nie doświadczyli skutków wstrząśnienia? Czyżem cię nie przywołał do życia? Czyż ramię prezesa nie sączy dotąd krwi z rany spowodowanej siłą odbicia?
— To prawda Michale, odrzekł Nicholl, ale pozwól mi zrobić jedno jeszcze zapytanie.
— Słucham.
— Czy słyszałeś huk, który jednak musiał być bardzo znaczny?
— Nie, odpowiedział Ardan mocno zdziwiony; w rzeczy samej nie słyszałem huku.
— A ty Barbicanie?
— Ja także nie słyszałem.
— A więc?
— To prawda! mruczał prezes, dla czegośmy huku nie słyszeli?
Trzej przyjaciele spoglądali po sobie z miną zdekoncertowaną. Był to fenomen trudny do objaśnienia; bo jeśli pocisk wyleciał, to i huk straszny rozległ się niezawodnie.
— Dowiedzmy się najprzód gdzie jesteśmy, rzekł Barbicane, biorąc się do odsunięcia zasłony.
Wykonano natychmiast tę prostą i łatwą czynność. Szrubki utrzymujące sztaby na blasze zakrywającej zewnątrz okienko z prawej strony, ustąpiły pod parciem klucza właściwego; sztaby te zostały wypchnięte na zewnątrz, a otwory po szrubkach pozostałe zakryła natychmiast blacha wyłożona kauczukiem. Blacha zewnętrzna opadła na swych zawiasach, jak okienko w boku okrętowym, i ukazało się szkło soczewkowe w okienku osadzone. Drugie takież okienko znajdowało się w przeciwległej ścianie pocisku, trzecie w kopule górnej pocisku, i nakoniec czwarte w spodniej jego części. Można więc było obserwować firmament w czterech przeciwnych sobie kierunkach, a prościej jeszcze, ziemię lub księżyc, przez wierzchni lub spodni otwór kuli.
Barbicane i dwaj jego towarzysze rzucili się natychmiast do szyby odkrytej. Lecz nie ukazał się żaden promień świetlny. Ciemność zupełna otaczała pocisk, pomimo to jednak prezes Barbicane zawołał:
— Nie, moi przyjaciele, myśmy nie opadli na ziemię! Nie jesteśmy także zanurzeni w głębiach zatoki Meksykańskiej! Lecimy w górę, coraz wyżej w przestrzeń. Widzicie te gwiazdy błyszczące wśród nocy, i tę nieprzeniknioną ciemność oddzielającą nas od ziemi.
— Hura! hura! jednomyślnie wykrzyknęli Michał Ardan i Nicholl.
W rzeczy samej, ta straszna ciemność dowodziła, że pocisk opuścił ziemię, która jako oświecona podówczas blaskiem księżyca, byłaby się ukazała oczom podróżników, gdyby pozostawali na jej powierzchni. Ciemność ta wskazywała również, że pocisk przebył już warstwę atmosferyczną, bo światło rozpierzchłe zalewające powietrze, byłoby się odbiło o ściany metalowe, rozjaśniłoby szybę w okienku. W tym względzie żadnej już nie było wątpliwości. Podróżnicy opuścili ziemię.
— Przegrałem, rzekł Nicholl.
— I winszuję ci tego, wtrącił Ardan.
— Oto jest 9,000 dollarów, mówił kapitan dobywając z kieszeni pakę pieniędzy papierowych.
— Czy żądasz pokwitowania? spytał Barbicane biorąc pieniądze.
— Jeśli cię to nie utrudzi, odrzekł Nicholl; przynajmniej tego porządek wymaga.
Prezes Barbicane z miną poważną i flegmatyczną jak gdyby się znajdował przy swej kassie, wydobył pugilares, wydarł z niego jednę czystą kartkę, skreślił ołówkiem pokwitowanie, podpisał je, zaparagrafował, położył datę i oddał kapitanowi, który z kolei starannie schował je do swego pugilaresu.
Michał Ardan, nie mówiąc ani słowa, zdjął czapkę i ukłonił się dwom swoim towarzyszom. Takie przestrzeganie formalności w podobnych okolicznościach, odejmowało mu mowę. W życiu swojem nie widział nic tak „amerykańskiego.“
Barbicane i Nicholl po załatwieniu swych rachunków powrócili do okienka, i patrzyli na gwiazdy, jaskrawo odznaczające się na czarnem tle nieba. Lecz z tej strony nie można było widzieć księżyca, który idąc od wschodu na zachód, zwolna wznosił się ku zenitowi.
— A księżyc gdzie? zapytał Ardan, — czy przypadkiem nie chybi na naszę schadzkę?
— Bądź spokojny, odpowiedział Barbicane. Nasza przyszła siedziba jest na swojem stanowisku, lecz nie możemy jej dostrzedz z tej strony. Otwórzmy okienko przeciwległe.
W chwili gdy Barbicane zabierał się do tej czynności, uwagę jego zwróciło zbliżenie się jakiegoś przedmiotu jasnego. Była to tarcza ogromna, której rozmiarów kolosalnych trudno było oznaczyć. Przód jej obrócony ku ziemi jaśniał żywem światłem. Możnaby powiedzieć, że to mały księżyc odbijający światło wielkiego. Zbliżał się on bardzo szybko, i zdawał się opisywać wokoło ziemi okrąg przecinający drogę przez pocisk przebywaną. Ruch jego przenośny uzupełniał się ruchem obrotowym około własnej jego osi, to jest zachowywał się tak, jak wszystkie ciała niebieskie bujające w przestrzeni.
— Eh! zawołał Michał Ardan, co to jest! Czy drugi pocisk?
Barbicane nic nie odpowiedział. Ukazanie się tego ciała ogromnego dziwiło go i niepokoiło zarazem. Obawiał się spotkania mogącego sprowadzić skutki nader opłakane: bo albo pocisk mógł być zepchniętym ze swej drogi, albo też potrącony mógł utracić swój pęd i spaść na ziemię, lub nareszcie mógł być gwałtownie porwanym siłą przyciągającą owej asteroidy.
Prezes Barbicane szybko myślą przebiegał następstwa tych trzech przypuszczeń, które w ten lub ów sposób mogły fatalnie zniweczyć całe jego przedsięwzięcie. Towarzysze jego w milczeniu spoglądali w przestworze. Przedmiot rósł w miarę zbliżania się, a skutkiem pewnego złudzenia optycznego, zdawało się że pocisk pędzi naprzeciw niego.
— Na wszystkie bogi, krzyknął Michał Ardan, dwa pociągi blizkie spotkania.
Instynktownie podróżnicy w tył się cofnęli. Przestrach ich był nadzwyczajny, ale nie trwał długo: kilka sekund zaledwie. Asteroida przeszła o kilkaset metrów od pocisku i zniknęła, nietyle przez szybkość biegu, ile raczej dla tego, że strona jej nie zwrócona ku księżycowi, zmięszała się nagle z ciemnością przestrzeń zalegającą.
— Szczęśliwej podróży! zawołał Michał Ardan, oddychając swobodnie i z zadowoleniem. Jakto! nieskończoność nie jest dość wielka, aby jakaś nędzna kulka mogła się po niej przechadzać bez obawy? Ale cóż to za globik zuchwały, który nas o mało że nie potrącił?
— Wiem już, powiedział Barbicane.
— Do licha! ty wiesz wszystko!
— Jestto, rzekł Barbicane, prosty bolid, ale bolid ogromny, który siła przyciągająca ziemi utrzymuje w stanie satelity.
— Czy być może! zawołał Michał Ardan. Ziemia więc ma dwa księżyce, jak Neptun.
— Tak jest, mój przyjacielu, dwa księżyce, chociaż powszechnie myślą, że ma tylko jednego. Lecz ten drugi księżyc jest tak mały, a szybkość jego tak wielka, że mieszkańcy ziemi nie mogą go dostrzedz. Obserwując pewne zboczenia, astronom francuzki p. Petit określił ostatecznie istnienie tego drugiego satelity i elementa jego obrachował. Według jego spostrzeżeń, bolid ten spełnia obieg swój naokoło ziemi w ciągu trzech godzin i dwudziestu minut, co znaczy szybkość ogromną.
— A czy wszyscy astronomowie, zapytał Nicholl, zgadzają się na istnienie tego satelity?
— Nie, odpowiedział Barbicane; ale gdyby się byli z nim, jak my spotkali, nie mogliby wątpić dłużej. Lecz sądzę, kochani moi przyjaciele, że bolid ten który spotykając się z nami byłby nam niemałego narobił kłopotu, pomaga nam do dokładnego określenia pozycji, w jakiej się znajdujemy wśród przestrzeni.
— Jakto? spytał Ardan.
— Gdyż odległość jego od ziemi jest znaną; gdyśmy się więc z nim spotkali byliśmy o 8,140 kilometrów (wiorst) od powierzchni ziemi oddaleni.
— Przeszło 2,000 mil! zawołał Michał Ardan, no i cóż proszę w porównaniu z tem znaczy szybkość pociągów tego nędznego globiku, zwanego ziemią!
— Zapewne, mówił Nicholl, patrząc na chronometr; teraz jest godzina jedenasta, a więc trzynaście dopiero minut jak opuściliśmy ląd amerykański.
— Dopiero trzynaście minut! powtórzył Barbicane.
— Tak jest, ciągnął dalej Nicholl, i jeśli nasza początkowa szybkość 11 kilometrów nie została zmniejszoną, to przebiegamy blizko 10000 lieues na godzinę.
— Wszystko to jest bardzo dobre, moi przyjaciele, rzekł prezes, ale zawsze pozostaje nam nierozwiązane pytanie: Dla czegośmy nie słyszeli huku przy wystrzale kolumbiady?
Nikt nie umiał odpowiedzieć, rozmowa się przeto urwała, a Barbicane mocno zamyślony zabrał się do spuszczenia zasłony z drugiego okienka, przeciwległego. Gdy zostało odsłonięte, księżyc jasnem światłem napełnił wnętrze pocisku. Nicholl jako człowiek oszczędny przygasił gaz już teraz niepotrzebny, i którego blask zresztą przeszkadzał do obserwowania przestrzeni planetarnych.
Tarcza księżycowa jaśniała wtedy światłem niezrównanej czystości. Promienie jej przez które nie przechodziła parująca atmosfera globu ziemskiego, wyraźnie przeciskały się przez szybę, zalewając powietrze nazewnątrz pocisku srebrzystemi odbłyskami. Czarne chmury zalegające firmament, powiększały jeszcze blask księżyca; który w tej próżni eterycznej nierozpuszczalnej, nie przyćmiewał gwiazd sąsiednich. Tak oglądane niebo, przedstawiało widok zupełnie nowy, jakiego oko ludzkie nigdy się domyślać nawet nie mogło.
Łatwo zrozumieć, z jaką ciekawością i zajęciem odważni podróżnicy przypatrywali się gwieździe nocy, temu upragnionemu celowi swej podróży. Satelita ziemi w biegu swym postępowym zbliżał się nieznacznie do zenitu, punktu matematycznego, do którego miał dojść w dziewięćdziesiąt sześć godzin później. Jego góry, jego płaszczyzny, cała jego wypukłość nie przedstawiały się ich oczom czyściej, aniżeli gdyby go byli obserwowali z jakiegobądź punktu na ziemi; ale światło jego, w próżni nadzwyczajnie się natężyło. Tarcza błyszczała jak zwierciadło platynowe. Podróżnicy zapomnieli zupełnie o ziemi z pod nóg im uciekającej.
Kapitan Nicholl najpierwszy zwrócił uwagę na znikłą kulę ziemską.
— Tak jest, mówił Ardan, nie bądźmy dla niej niewdzięczni. Gdy ją opuszczamy, to niech przynajmniej ostatnie nasze spojrzenia ku niej się zwrócą. Chciałbym jeszcze raz ją ujrzeć, zanim nie zniknie mi całkiem z oczu.
Barbicane spełniając życzenia swego towarzysza, odsłonił okienko w głębi pocisku, wychodzące na ziemię. Tarcza siłą rzutu wypchnięta w tył, z wielkim trudem została usuniętą. Jej szczątki zebrane starannie i ustawione przy ścianach, mogły się przydać jeszcze na wszelki wypadek. Wtedy ukazał się okrągły otwór szeroki na 50 centimetrów, wykrojony w spodniej części pocisku, i zamknięty szybą grubą na 15 centimetrów, otoczoną ramkami miedzianemi. Wszystko to przykrywała z zewnątrz blacha aluminjowa przytrzymana sztabkami na szrubach.
Michał Ardan ukląkł przy szybie ciemnej, jakby była zamatowana.
— A gdzież ziemia? zawołał.
— Ziemia? odpowiedział Barbicane, oto jest.
— Jakto, ta niteczka cienka, ten sierp srebrzysty?
— Nieinaczej Michale. Za cztery dni, gdy księżyc będzie w pełni, to jest w chwili gdy my go dosięgniemy, ziemia będzie na nowiu. Teraz ukazuje nam się ona jak sierp księżyca po nowiu, który wnet zniknie, a wtedy na kilka dni utonie ona w ciemności nieprzeniknionej.
— To jest ziemia! powtarzał Michał Ardan, z natężeniem przypatrując się drobnemu skrawkowi swej planety rodzinnej.
Objaśnienie prezesa Barbicane’a było prawdziwe. Ziemia względnie do pocisku wchodziła w ostatnią swoję fazę. Zaledwie w ósmej części widziana, słabym śladem zarysowała się na czarnem tle nieba. Światło jej popielate w skutek gęstości warstwy atmosferycznej nie tak było silne jak księżyca, który przedstawiał się w rozmiarach dość znacznych, jak łuk ogromny wyciągnięty na firmamencie. Niektóre punkta żywiej błyszczące, mianowicie w części jego wklęsłej, zapowiadały obecność gór wysokich; ale znikały one niekiedy pod szerokiemi plamami, jakich nigdy nie widać na powierzchni tarczy księżycowej. Były to pierścienie chmur spółśrodkowo rozmieszczonych naokoło sferoidy ziemskiej.
Jednakże, w skutek zjawiska przyrodzonego, podobnego temu jakie się odbywa na księżycu, gdy on jest w swych oktantach, można było pochwycić zarys całkowity kuli ziemskiej. Cała jej tarcza ukazywała się dość wyraźnie w skutek światła popielatego, mniej silnego jak światło popielate księżyca. I łatwo jest zrozumieć to mniejsze natężenie światła. Ten odbłysk na księżycu powstaje z odbitych promieni słonecznych, które ziemia przesyła swemu satelicie. Tu znowu na odwrót od promieni słonecznych, które odbijają się o powierzchnię księżyca i padają na ziemię. Lecz światło ziemskie jest blizko trzynaście razy silniejsze jak księżycowe, co pochodzi z różnej wielkości tych dwóch ciał. Ztądto pochodzi, że w zjawiskach światła popielatego ciemna strona tarczy ziemskiej rysuje się mniej wyraźnie, aniżeli taż sama strona tarczy księżycowej, bo natężenie zjawiska jest proporcjonalne do siły oświecającej dwóch gwiazd. Trzeba dodać także, że w skutek irradjacji, sierp ziemski tworzy krzywą więcej wydłużoną, jakby wskazywała sama tarcza.
Gdy podróżnicy usiłowali przeniknąć ciemność przestworza, jasna wiązka gwiazd spadających roztoczyła się przed ich oczami. Seciny bolidów płonących za zetknięciem się z atmosferą, pozostawiały za sobą smugi świetlne, rysujące się na świetle popielatem tarczy ziemskiej. W tym czasie ziemia znajdowała się w punkcie przysłonecznym (najbliżej słońca}, a pojawienie się gwiazd spadających w listopadzie jest tak liczne, że astronomowie naliczyli ich do 24000 na godzinę. Lecz Michał Ardan, pogardzając rozprawami naukowemi, wolał wierzyć że ziemia najświetniejszemi ogniami sztucznemi, obchodzi wyjazd trzech podróżników.
Oto było wszystko, co widzieli z owej sferoidy pogrążonej w cieniu, planety niższej systemu słonecznego, który dla wielkich planet wschodzi i zachodzi jak gwiazda poranna i wieczorna (Wenus). Glob ten, na którym pozostawili wszystkie swoje nadzieje, był tylko nieznacznym punktem w przestrzeni, przedstawiał im się jako sierp, coraz bardziej się oddalający.
Długo tak trzej przyjaciele nic nie mówiąc, lecz z jednakiemi w sercu uczuciami patrzyli, gdy tymczasem pocisk pędził z rosnącą coraz szybkością. Potem mózg ich owładnęła senność nadzwyczajna; byłoż to skutkiem utrudzenia ciała czy znękania umysłu? Zapewne, gdyż po wzruszeniach tych ostatnich godzin spędzonych na ziemi, nieuchronnie musiała nastąpić reakcja.
— A więc, rzekł Michał, gdy potrzeba spać, to śpijmy.
I wyciągnąwszy się na swych łózkach, wszyscy trzej wkrótce pogrążyli się w śnie głębokim.
Ale zaledwie kwadrans tak spoczywali, gdy Barbicane zerwał się nagle, i budząc swych towarzyszy, ogromnym głosem wołał:
— Znalazłem! znalazłem!
— Cożeś znalazł? zapytał Michał Ardan wyskakując ze swej pościeli.
— Powód dla którego nie słyszeliśmy huku przy wystrzale kolumbiady.
— A jakiżto powód... rzekł Nicholl.
— Że pocisk nasz szybciej pędził aniżeli odgłos.