Podróż Naokoło Księżyca/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż Naokoło Księżyca |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Autour de la Lune |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Dnia 4 grudnia chronometry wskazywały piątą godzinę poranną na ziemi, gdy podróżnicy obudzili się po pięćdziesięciu czterech godzinach podróży; o pięć zatem godzin tylko i czterdzieści minut przekroczyli połowę czasu przeznaczonego im na pobyt w pocisku według obliczeń; pokazało się jednak, że przebyli już siedm dziesiątych części swej podróży, co przypisać należy malejącej ciągle szybkości.
Gdy obserwowali ziemię przez szybę spodnią, ukazała im się ona jako plamka szara, oblana promieniami słonecznemi. Zniknął sierp i światło popielate. Nazajutrz o północy ziemia powinna była przejść w odmianę nowiu, właśnie wtedy gdy księżyc będzie w pełni. Ponad nimi księżyc zbliżał się coraz bardziej do linii po której biegł pocisk, tak, że powinien się był z nim spotkać o godzinie wskazanej. Naokoło, czarne sklepienie zasiane było gwiazdami, jak świetne punkciki przesuwającemi się powolnie. Lecz z powodu znacznej odległości w jakiej się od gwiazd znajdowali, ich wielkość względna nie zmieniła się nawet uderzająco. Słońce i gwiazdy ukazywały się takiemi zupełnie jak je widać z ziemi. Księżyc za to znacznie się powiększył; lecz lunety podróżników, niedostateczne jeszcze były do robienia spostrzeżeń na jego powierzchni i do rozpoznania położeń jego topograficznych, lub geologicznych.
Czas upływał na ciągłej i nieskończonej rozmowie. Najwięcej rozumie się mówiono o księżycu. Każdy udzielał swoich wiadomości. Barbicane i Nicholl zawsze byli poważni, Michał Ardan zawsze fantastyczny. Niewyczerpanym przedmiotem uwag i debatów był pocisk, jego położenie, kierunek, wypadki zdarzyć się mogące, przezorność i ostrożności jakich wymagała chwila spadnięcia jego na księżyc, i t. p.
Przy śniadaniu, zapytanie Michała dotyczące pocisku, wywołało dość ciekawą odpowiedź Barbicane’a, która godną jest zanotowania.
Chociaż kula pędziła z ogromną szybkością swoją początkową, Michałowi zdawało się że nagle stanęła; chciał przeto wiedzieć jakieby mogły być skutki takiego zatrzymania się.
— Ależ, odpowiedział Barbicane, nie rozumiem jak pocisk mógłby się zatrzymać.
— Przypuśćmy jednak, nalegał Michał.
— Przypuszczenie całkiem niemożliwe, odrzekł praktyczny Barbicane. Chybaby mu zabrakło siły rzutu. Ale w takim razie prędkość jego zmniejszałaby się stopniowo, lecz nie zatrzymałby się nagle.
— Przypuśćmy że potrącił o jakieś ciało w przestrzeni.
— O jakież, naprzykład?
— Dajmy na to, o ten bolid ogromny, któryśmy napotkali.
— Wtedy, rzekł Nicholl, pocisk roztrzaskałby się na tysiące kawałków, i my z nim razem.
— Gorzej, dodał Barbicane, spalilibyśmy się żywcem.
— Spalili! zawołał Ardan! — żałuję mocno że się to nie zdarzyło — radbym to „widzieć.“
— I byłbyś widział, mówił dalej Barbicane. Wiadomo już, ze ciepło jest tylko szczególnym ruchem. Kiedy grzeją wodę, to jest gdy do niej dodają ciepła, to znaczy że nadają ruch jej cząstkom.
— Patrzcie! zawołał Michał, to nowa jakaś i bardzo dowcipna teorja.
— Ale sprawiedliwa, mój zacny przyjacielu, bo ona objaśnia wszystkie zjawiska cieplika.
— Ciepło jest niczem innem jak ruchem molekularnym (drobnych cząsteczek), czyli prostem drganiem cząsteczek jednego ciała. Kiedy się zaciska hamulec pociągu, pociąg staje. Lecz cóż się staje z jego ruchem? Zamienia się on w ciepło, i hamulec się rozgrzewa. Dlaczego smarują osie kół? Aby się nie zagrzały, bo rozumie się że to ciepło jest to ruch przeobrażony. Czy rozumiesz?
— Czy rozumiem! odrzekł Michał, wybornie! Oto naprzykład, jeśli ja biegłem długo i jestem cały w wodzie, pot występuje na mnie wielkiemi kroplami; dla czegóż jestem zmuszony zatrzymać się! Poprostu dla tego, że mój ruch zamienił się na ciepło.
Barbicane nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, na tę odpowiedź Michała. Potem wracając do swej teorji, mówił:
— Tak więc, na przypadek uderzenia, z naszym pociskiem byłoby toż samo co z kulą, która pada rozpalona uderzywszy blachę metalową. Jej ruch zamienił się na ciepło. Dlatego też twierdzę, że gdyby nasza kula potrąciła o bolid, prędkość jej nagle zniweczona wywiązałaby ciepło, zdolne ją spalić ze szczętem.
— Cóżby się zatem stało, spytał Nicholl, gdyby ziemia zatrzymała się nagle w swym ruchu postępowym?
— Temperatura jej podniosłaby się do takiego stopnia, odpowiedział Barbicane, że w jednej chwili zamieniłaby się w parę.
— Doskonale! krzyknął Michał, oto wyborny i króttki sposób skończenia świata.
— A gdyby ziemia spadła na słońce? rzekł Nicholl.
— Według obliczeń, odpowiedział Barbicane, ten upadek wywiązałby ciepło takie jakieby powstało ze spalenia tysiąca sześciuset kul węgla, równych objętością kuli ziemskiej.
— Tożby to słońcu przybyło ciepła! wtrącił Michał Ardan; a mieszkańcy Uranusa i Neptuna nie uskarżaliby się na to zapewne, bo jak się zdaje muszą umierać z zimna na swej planecie.
— Tak więc moi przyjaciele, ciągnął dalej Barbicane, wszelki ruch nagle wstrzymany wywiązuje ciepło. Ta teorja pozwala przypuszczać, że ciepło tarczy słonecznej zasilane jest gradem bolidów bezustannie spadających na jej powierzchnię. Obliczono nawet...
— Strach! pomrukiwał Ardan, znowu cyfry wyjeżdżają.
— Obliczono nawet — niezważając na przerwę, mówił Barbicane, że uderzenie każdego takiego meteoru o słońce, wywiązuje ciepło jakieby powstało ze spalenia 4000 kawałów węgla takiej samej jak on wielkości.
— A jakież jest ciepło słońca? zapytał Ardan.
— Ono się równa ciepłu, jakieby można otrzymać ze spalenia warstwy węgla, otaczającej słońce, a grubej na 27 kilometrów.
— I takie ciepło?...
— Byłoby zdolne w stanie wrzenia przez godzinę utrzymywać 2 miljardy 900 miljonów myrjametrów[1] kubicznych wody.
— A jakimże sposobem ono nas dotąd nie upiekło? zawołał Ardan.
— Bo atmosfera ziemska, odrzekł Barbicane, pochłania cztery dziesiąte ciepła słonecznego. Zresztą, ilość ciepła z tej massy udzielanego ziemi wynosi tylko dwie miliardowe części całego promieniowania.
— Widzę z tego, rzekł znowu Michał, że wszystko wybornie jest urządzone, i że ta atmosfera jest arcy pożytecznym wynalazkiem; nietylko bowiem pozwala nam oddychać, ale jeszcze i nie dopuszcza, abyśmy się upiekli.
— Tak jest, wtrącił Nicholl, ale na nieszczęście nie tak będzie na księżycu.
— Cóż znowu, spytał zawsze pełen ufności Michał Ardan. Jeżeli tam są ludzie, toż przecie oddychają; jeśli ich już nie ma, to zostawili dość tlenu na trzy osób, choćby tylko w głębi rozpadlin, jakie ich pochłonęły. A my się też na góry drapać nie będziemy.
To mówiąc Michał powstał, i poszedł przypatrywać się tarczy księżycowej, jaśniejącej blaskiem trudnym do zniesienia.
— Do licha! zawołał, jakże to tam musi być gorąco!
— A dodaj jeszcze do tego, rzekł Nicholl, że dzień trwa tam przez trzysta sześćdziesiąt godzin.
— Dla zrównoważenia, mówił Barbicane — i noce są tak samo długie; a ponieważ promieniowanie przywraca ciepło, temperatura ich musi być taka sama, jak w przestrzeniach planetarnych.
— Śliczny kraj! rzekł Michał. Ale mniejsza o to! Chciałbym tam już być! Cóż myślicie drodzy przyjaciele, to musi być ciekawe mieć ziemię za księżyc, widzieć ją jak się wznosi nad poziom i tam rozpoznawać konfigurację jej lądów; mówić sobie: Tu jest Ameryka, tu Europa! a potem śledzić za nią, gdy ginie w promieniach słonecznych! Ale, ale! kochany prezesie, czy są też i zaćmienia widziane przez Selenitów?
— Tak jest, zaćmienia słońca, odpowiedział Barbicane, gdy środkowe punkta trzech gwiazd znajdują się na tej samej linji, a ziemia jest w środku. Ale to są tylko zaćmienia obrączkowe, podczas których ziemia, zasłaniając jakby ekran tarczę słoneczną, pozwala widzieć część jej większą.
— A dlaczegóż, spytał Nicholl nie ma tam zaćmienia całkowitego? Czy ostrokrąg cienia rzucanego przez ziemię nie sięga aż poza księżyc?
— Tak jest, jeśli nie weźmiemy w rachunek refrakcji powstałej z atmosfery ziemskiej — przeciwnie zaś, gdy ją do rachunku przyjmiemy. Tak więc, jeśli naprzykład delta prim będzie znaczyć parallaxę poziomą, a p. prim pół średnicy pozornej...
— Oh! stęknął Ardan, znowu mamy v zero kwadrat!... a mówże językiem dla wszystkich zrozumiałym, człowieku algebraiczny!
— Otóż w mowie zwyczajnej, ciągnął dalej Barbicane, ponieważ średnia odległość księżyca od ziemi wynosi sześćdziesiąt promieni ziemskich, przeto długość ostrokręgu cienia, w skutek refrakcji redukuje się do mniej jak czterdziestu dwóch promieni. Wypada więc z tego, że podczas zaćmień księżyc znajduje się poza ostrokręgiem cienia, i że mu słońce przesyła nie tylko promienie swoich brzegów, ale też i promienie swego punktu środkowego.
— Pocóż więc, spytał Ardan tonem żartobliwym, jest zaćmienie, gdy go być nie powinno?
— Jedynie dlatego, że refrakcja osłabia te promienie słoneczne, a atmosfera przez którą one przechodzą, zasłania największą ich liczbę!
— Ta przyczyna jest dla mnie dostateczną, odpowiedział Ardan. Zresztą zobaczymy to lepiej własnemi oczyma, gdy tam już będziemy.
— Teraz, powiedz mi Barbicanie, czy wierzysz ty w to, żeby księżyc mógł być dawną kometą?
— Cóż za myśl!
— Tak jest, odpowiedział Michał z zabawną głupowatością, miewam swoje pomysły tego rodzaju.
— Ale to nie jest twój pomysł, Michale, wtrącił Nicholl.
— Mniejsza o to, niech ja sobie będę jego przywłaszczycielem na ten raz.
— Bezwątpienia, mówił Nicholl. Według starych ksiąg, Arkadyjczycy utrzymywali, że ich przodkowie mieszkali na ziemi zanim księżyc został jej satelitą. Opierając się na tem podaniu niektórzy uczeni widzieli w księżycu kometę, która w przechodzie swym zbliżywszy się pewnego razu zanadto do ziemi, pochwyconą i przytrzymaną została przez jej siłę przyciągającą.
— A czy jest co prawdy w tej hypotezie? zapytał Ardan.
— Nic a nic, odpowiedział Barbicane; a najlepszy dowód w tem, że księżyc nie zachował śladu tej powłoki gazowej która nigdy komet nie odstępuje.
— Ale czyż księżyc, ciągnął Nicholl, zanim został satelitą ziemi, nie mógł w swojem perihelium przejść dość blizko słońca, aby tam przez wyparowanie pozbył się wszystkich materij gazowych?
— To być może, kochany kapitanie, ale nie jest możebnem.
— Dlaczego?
— Bo... Na honor, nie wiem...
— Ah! ileż to tysięcy tomów, zawołał Ardan, możnaby zapisać tem, czego się nie wie!
— Ale która to już godzina?
— Trzecia, odpowiedział Nicholl.
— Jak to czas schodzi na rozmowie takich, jak my uczonych, odezwał się Ardan. Doprawdy, czuję to że ogromnie się oświecam! że wkrótce zostanę źródłem wiedzy!
To mówiąc, Michał Ardan wdrapał się aż pod sklepienie pocisku, „ażeby lepiej obserwować księżyc,“ jak utrzymywał. Towarzysze jego tymczasem przez szybę spodnią badali przestrzeń; nie znaleźli jednak nic nowego.
Gdy Michał Ardan zszedł na dół, zbliżył się do okienka przeciwległego, i nagle z piersi jego wyrwał się okrzyk podziwienia.
— Co to jest! zapytał Barbicane.
Prezes zbliżył się do szyby, i spostrzegł coś na kształt worka spłaszczonego, bujającego w powietrzu o kilka metrów od pocisku. Ten przedmiot zdawał się równie jak kula nieruchomym, a przeto posiadał tę samą co i ona siłę wznoszenia się.
— Co to tam za machina? pytał Michał Ardan, czy to jakie drobne ciałko, które nasz pocisk utrzymuje w promieniu swego przyciągania, i które będzie mu towarzyszyć aż na księżyc.
— Co mnie najwięcej zadziwia, mówił Nicholl, to że ciężar tego ciała, niezawodnie o wiele mniejszy od ciężaru kuli, pozwala mu tak ściśle utrzymywać się na tym samym poziomie.
— Kapitanie, rzekł Barbicane po chwili namysłu, nie wiem jaki jest ten przedmiot, ale wiem doskonale dlaczego on się utrzymuje na równi z pociskiem.
— Dlaczegóż więc?
— Bo bujamy w próżni, kochany Nicholl, a w próżni ciała albo spadają, albo się poruszają (co zresztą jest wszystko jedno) z równą szybkością, bez względu na kształt ich lub ciężar. Powietrze tylko bowiem przez swój opór tworzy różnicę wagi. Kiedy machiną pneumatyczną zrobisz próżnię w rurze, to czy tam wpuścisz pyłek, czy kawał ołowiu, z jednakową one spadać będą szybkością. Tu w przestrzeni mamy tę samą przyczynę, a więc i ten sam skutek.
— To prawda, rzekł Nicholl i wszystko co wyrzucimy z pocisku, towarzyszyć mu będzie aż na sam księżyc.
— Ah! jacyżeśmy nierozsądni! zawołał Michał.
— A toż znowu dlaczego? spytał Barbicane.
— Bo powinniśmy byli napełnić nasz pocisk rozmaitemi przedmiotami potrzebnemi, instrumentami, książkami, narzędziami etc. Bylibyśmy wszystko to potem wyrzucili, i „wszystko“ poszłoby za nami. Ale zastanawia mnie to, że my nie przebiegamy przestrzeni, jak te bolidy. Czemu sami nie rzucimy się w przestworza przez okienko? Coby to była za rozkosz tak czuć się zawieszonym w eterze, swobodniej od ptaka nawet, który bić musi skrzydłami, dla utrzymania się w powietrzu.
— Zgoda, rzekł Barbicane, ale jakże oddychać?
— Przeklęte powietrze, kiedy go brak w takiej ślicznej okazji.
— Ale choćby go i nie brakło Michale, to i tak pozostałbyś daleko za kulą, ponieważ gęstość twojego ciała jest mniejszą od gęstości pocisku.
— A więc to koło zaczarowane, z którego nigdy wyjść nie można, i musimy pozostać uwięzieni w naszym wagonie?
— Tak, musimy.
— Ah! krzyknął Michał ogromnym głosem.
— Co ci jest? zapytał Nicholl.
— Wiem, zgaduję co to jest ten bolid mniemany! To nie jest żadna asteroida! ani tem mniej kawał planety oderwany!
— Cóż to więc jest, pytał Barbicane.
— To nasz biedny pies! to mąż Djany!
I rzeczywiście, ten przedmiot bezkształtny, trudny do rozpoznania, był to trup Satelity, spłaszczony jak kobza, gdy z niej wypuszczą powietrze!