Podróż Naokoło Księżyca/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż Naokoło Księżyca |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Autour de la Lune |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Oświadczenie to było gromem piorunu. Któżby się był spodziewał takiej w rachunku pomyłki? Barbicane nie chciał w nią wierzyć. Nicholl jeszcze raz przejrzał swe cyfry. Były one dokładne. Co zaś do formuły która je oznaczyła, nie można było podejrzewać jej dokładności, i po powtórnem sprawdzeniu ostatecznie przekonano się, że szybkość początkowa 16,576 metrów w pierwszej sekundzie, potrzebną była dla dosięgnięcia punktu obojętnego.
Trzej przyjaciele spoglądali na siebie w milczeniu. O śniadaniu nie było już mowy. Barbicane z zębami zaciśniętemi, namarszczonemi brwiami, i konwulsyjnie zamkniętemi pięściami, obserwował przez okienko. Nicholl z rękami skrzyżowanemi przepatrywał swe rachunki. Michał Ardan mruczał:
— Otóż to są ci uczeni! nigdy niczego innego od nich nie można się spodziewać! Dałbym 20 pistolów za to, żebyśmy spadli na Obserwatorjum w Cambridge, i zgnietli je wraz ze wszystkimi fabrykantami fałszywych cyfr, jacy się w niem znajdują!
Jednym razem kapitan zwrócił się z uwagą wprost do Barbicane’a.
— Patrzcie koledzy, rzekł on, jest już siódma godzina ranna, trzydzieści dwie godzin przeto upłynęło od chwili naszego wyjazdu, przebyliśmy już większą połowę naszej drogi, a jednak nie spadamy jeszcze, o ile mi się zdaje.
Barbicane nie odpowiadał; lecz nagle rzuciwszy okiem na kapitana, pochwycił cyrkiel służący mu do mierzenia odległości kątowej kuli ziemskiej, potem przez szybę spodnią dokonał bardzo dokładnej obserwacyi, do czego mu dopomogła pozorna nieruchomość
pocisku. Dalej powstał, otarł z czoła duże krople potu, i zaczął stawiać cyfry na papierze. Nicholl rozumiał, że prezes chciał od miary średnicy ziemskiej odjąć odległość w jakiej się kula od ziemi znajdowała. Patrzył na niego z niecierpliwą ciekawością.
— Nie! zawołał Barbicane po chwili, nie, my nie spadamy! Jesteśmy już więcej jak 50,000 mil nad ziemią! Przebyliśmy już ten punkt, w którym pocisk mógł się zatrzymać, gdyby szybkość jego przy wyjeździe wynosiła tylko 11,000 metrów! Idziemy wciąż w górę!
— To rzecz widoczna, odpowiedział Nicholl, i z tego wypada wnosić, że nasza szybkość początkowa pod parciem 400,000 funtów bawełny strzelniczej, musiała być większą jak 11,000 metrów. Objaśniam to sobie tem, że w trzynaście chyba minut po wyjeździe, musieliśmy spotkać drugiego satelitę, o 2,000 mil oddalonego od ziemi.
— A objaśnienie to tem możliwsze jest, dodał Barbicane, że po wyrzuceniu wody zawartej pomiędzy temi przegrodami ruchomemi, pocisk nagle pozbył się bardzo znacznego ciężaru.
— I to prawda, rzekł Nicholl.
— Ah! mój dzielny kapitanie, zawołał Barbicane, jesteśmy ocaleni!
— Kiedy więc jesteśmy już ocaleni, wtrącił spokojnie Michał Ardan, to możemy się teraz zabrać do śniadania.
W rzeczy samej Nicholl się nie mylił. Na szczęście szybkość początkowa była większą, aniżeli ją wskazało Obserwatorjum w Cambridge; ale i Obserwatorjum w Cambridge także się nie myliło.
Podróżnicy ochłonąwszy z tego fałszywego popłochu zasiedli do stołu, i wesoło śniadać poczęli. Jedli dużo, mówili jeszcze więcej. Zaufanie było większe przed, jak po „wypadku algebraicznym.“
— Dlaczegóżby nam się udać nie miało? powtarzał Michał Ardan. Dlaczegóżbyśmy dotrzeć do celu nie mieli? Jesteśmy wyrzuceni. Nie spotykamy żadnej przeszkody; niema kamieni tamujących nam podróż. Droga jest wolna, wolniejsza aniżeli droga okrętu rozbijanego o morze, lub balonu walczącego z wiatrami. Jeśli przeto okręt dopływa tam gdzie zechce, jeśli balon dolatuje tam gdzie mu się podoba, czemużby nasz pocisk niemiał dojść tam, gdzie zamierzył?
— I dojdzie, powiedział Barbicane.
— Choćby tylko dla uczczenia ludu amerykańskiego, dodał Michał Ardan; jedynego narodu który zdolny był doprowadzić do skutku takie przedsięwzięcie, który potrafił z pośród siebie wydać takiego prezesa Barbicane’a. Ah! wiecie co bracia, teraz kiedy żadnej już nie mamy obawy, zaczynam myśleć co się z nami stanie? Zdaje mi się że czekają nas nudy śmiertelne!
Barbicane i Nicholl poruszyli głowami przecząco.
— Ale ja to przewidziałem, drodzy przyjaciele, mówił dalej Michał Ardan. Zażądajcie tylko, mam na wasze usługi szachy, warcaby, karty, domino! Bilardu nam tylko niedostaje.
— Co! zawołał Barbicane, zabrałeś ze sobą takie fatałaszki?
— Zabrałem, odpowiedział Michał, i to nietylko dla naszej rozrywki, ale z chwalebnym zamiarem, aby je rozpowszechnić po kawiarniach i szynkach na księżycu.
— Mój drogi, rzekł Barbicane, jeśli księżyc jest zamieszkały, to ludzie na nim egzystowali na wiele tysięcy lat przed mieszkańcami naszej ziemi, bo wątpliwości nie ulega, że ta gwiazda o wiele starszą jest od naszej. Jeśli przeto Selenici istnieją od tylu set tysięcy lat, jeśli ich mózg taką samą posiada organizację jak mózg ludzki, to i oni musieli wynaleźć to, cośmy u siebie wynaleźli, a nawet i to, czego jeszcze po upływie całych wieków nie wynajdziemy. Niczego się oni nauczyć nie mogą, lecz przeciwnie, my od nich wszystkiego uczyć się będziemy musieli.
— Jakto, pytał Ardan, sądzisz że mieli artystów takich jak Fidyasz, Michał Anioł, lub Rafael?
— Tak.
— Poetów jak Homer, Wirgiljusz, Milton, Lamartine, Hugo?
— Jestem tego pewny.
— Filozofów jak Platon, Arystoteles, Kant, Descartes?
— Ani wątpię o tem.
— Matematyków jak Archimedes, Euklides, Newton?
— Gotówbym przysiądz.
— Komików jak Arnal, i fotografów jak..... jak Nadar?
— Niezawodnie!
— A więc przyjacielu Barbicanie, jeśli ci Selenici są tak jak my we wszystkiem mocni, a nawet od nas mocniejsi, dlaczegóż oni nie próbowali porozumiewać się z ziemią. Dlaczego nie wyrzucili oni z księżyca na ziemię takiego jak nasz pocisku?
— Któż ci powiedział że tego nie uczynili? poważnie odpowiedział Barbicane.
— To im nawet daleko łatwiej było uczynić aniżeli nam, rzekł Nicholl; raz dlatego, że siła przyciągająca jest na powierzchni księżyca sześć razy mniejsza, aniżeli na powierzchni ziemi, co pociskowi dozwala wznieść się daleko łatwiej; powtóre, że pocisk ten dość było wysłać na odległość 8,000 mil tylko, zamiast 80,000 mil, co wymaga siły rzutu dziesięć razy mniejszej.
— Powtarzam więc, ciągnął Michał, dlaczego oni tego nie uczynili?
— A ja, mówił Barbicane, powtarzam raz jeszcze, kto ci powiedział że tego nie uczynili?
— Kiedy?
— Przed tysiącami lat, zanim się człowiek ukazał na ziemi.
— A pocisk? gdzież jest ten pocisk? Chcę widzieć ten pocisk.
— Mój przyjacielu, odpowiedział Barbicane, morze pokrywa pięć szóstych części naszego globu; więc jest pięć słusznych racji do mniemania, że pocisk księżycowy, jeśli był kiedy wyrzucony, spoczywa teraz na dnie Atlantyku lub Oceanu Spokojnego, jeśli się tylko nie zakopał gdzie w jakiej rozpadlinie, zanim jeszcze skorupa ziemska nie była dobrze uformowaną.
— Mój poczciwy Barbicanie, odpowiedział Michał Ardan, masz ty jak widzę odpowiedź na wszystko, i schylam czoło przed twą mądrością. W każdym razie jest jedno przypuszczenie, które mi się lepiej nad wszystkie inne podoba, a to jest, że Selenici jako starsi od nas są mędrsi, i nie wynaleźli prochu.
W tej chwili do rozmowy wmięszała się Djana ponurem szczeknięciem. Dopominała się ona o swoje śniadanie.
— Otóż macie, dodał Michał Ardan, zagawędziliśmy się, i zapomnieliśmy całkiem o Djanie i Satelicie.
Ofiarowany sobie potężny kawał pasztetu, Djana pożarła z gustem widocznym.
— Czy wiesz co, Barbicanie, ciągnął dalej Michał, ja sądzę że powinniśmy byli z tego pocisku zrobić drugą arkę Noego, i zebrać w niej na księżyc po parze z każdego gatunku zwierząt domowych.
— Zapewne, odpowiedział Barbicane, aleby miejsca zabrakło.
— Nie zabrakłoby, rzekł Michał, gdybyśmy się dobrze ścisnęli.
— Prawdą jest niezaprzeczoną, odezwał się Nicholl, że wół, krowa, koń i wszystkie roślinożerne zwierzęta, bardzoby nam się przydały na lądzie księżycowym. Na nieszczęście jednak wagon ten nie mógł stać się ani stajnią, ani oborą.
— Ależ przynajmniej, obstawał Ardan, mogliśmy byli zabrać jednego osła, choćby małego osiołka; to odważne i cierpliwe zwierzę, na któremby z pewnością lubili jeździć starzy Selenici. Lubię te poczciwe osły, stworzenia najwięcej od natury upośledzone, biją ich bowiem nietylko za życia, ale nawet i po śmierci.
— Jakto rozumiesz? spytał Barbicane.
— Do licha, zawołał Michał, a boć z nich przecież wyrabiają skórę na bębny.
Barbicane i Nicholl uśmiechnęli się na tę zabawną uwagę, lecz ich powstrzymał krzyk wesołego ich towarzysza, który pochyliwszy się do legowiska Satelity, nagle podniósł głowę, i zawołał:
— Brawo! Satelita już nie jest chory!
— Zkąd to wnosisz? spytał Nicholl.
— Nie jest chory, odparł Michał, bo zdechł. Otóż będziemy mieli z tem kłopot, dodał tonem żałośnym. Powątpiewam teraz, moja biedna Djano, czy się staniesz matką szczepu psiego w krainach księżycowych.
Nieszczęśliwy Satelita nie mógł przeżyć swego skaleczenia; zdechł, i to na dobre. Michał Ardan spoglądał na swych przyjaciół mocno pomięszany, i zmartwiony.
— Teraz nastręcza się ważna kwestja, rzekł Barbicane, co zrobimy z tym psem? Nie możemy przecie trupa jego trzymać pomiędzy sobą, przez czterdzieści ośm godzin jeszcze.
— Zapewne że nie, odezwał się Nicholl; ależ nasze okienka są na zawiasach — otwórzmy przeto jedno z nich, i wyrzućmy to ciało na powietrze.
Prezes namyślał się czas jakiś, a w końcu rzekł:
— Trzeba będzie tak zrobić nareszcie, ale musimy tu działać bardzo ostrożnie i przezornie.
— Dlaczego, spytał Ardan.
— Dla dwóch przyczyn, które łatwo zrozumiesz, odpowiedział Barbicane. Jedna dotyczy powietrza zawartego w pocisku, którego trzeba jak najbardziej oszczędzać.
— Ależ my możemy go znów narobić!
— W części tylko; odrobić możemy zaledwie tlen, mój kochany Michale, — a strzedz się wypada, aby przyrząd nie dostarczał nam go w ilości nadmiernej, bo zbytek taki doprowadziłby nas do bardzo niebezpiecznych zboczeń fizjologicznych. Ale prócz tego, jeśli odrabiamy tlen, to nie odrabiamy azotu, którego płuca nie pochłaniają, który zostać powinien nietkniętym. Otóż ten azot mógłby łatwo ujść przez otwarte okienko.
— Albożto wiele czasu potrzeba, na wyrzucenie tego biednego Satelity, rzekł Michał.
— To prawda, działajmyż więc szybko.
— A druga przyczyna jaka? spytał Ardan.
— Drugą przyczyną jest to, że nie trzeba zimna, które teraz jest bardzo wielkie zewnątrz, wpuścić do pocisku, bobyśmy pomarzli bez ratunku.
— Jednakże słońce.....
— Słońce ogrzewa nasz pocisk, który pochłania jego promienie, ale nie ogrzewa próżni, w jakiej obecnie bujamy. Gdzie nie ma powietrza, nie ma ani ciepła, ani światła przezroczystego, i dlatego tam, dokąd promienie słoneczne wprost nie dochodzą, jest ciemno i zimno. Ta temperatura pochodzi z promieniowania gwiazd, i takąby mieć musiała kula ziemska, gdyby kiedy słońce zagasło.
— Lecz tego nie można się obawiać, dodał Nicholl.
— Kto wie! rzekł Michał Ardan. Przypuszczając nawet że słońce nie zagaśnie, czyż nie może być że ziemia się od niego oddali.
— Ah! wyborny jesteś Michale z twojemi pomysłami, rzekł Barbicane z uśmiechem.
— Eh! odparł Michał Ardan, czyż nie wiadomo, że ziemia przeszła przez ogon komety w 1861 roku? Przypuśćmy zatem jakiegoś kometę, którego przyciąganie będzie większe, niż przyciąganie słoneczne; w takim razie droga ziemska zawróci się ku gwiaździe błądzącej i zostawszy jej satelitą, może być przez nią pociągnięta na taką odległość, że promienie słoneczne żadnego na jej powierzchnię wpływu mieć nie będą.
— Mogłoby się i to stać, odpowiedział Barbicane; ale w każdym razie następstwa nigdyby nie były tak niebezpieczne, jak ty przypuszczasz.
— Dlaczegóż to, proszę?
— Bo jeszcze zimno i ciepło zrównoważyłyby się na naszej kuli ziemskiej. Obliczono, że gdyby ziemia w 1861 r. była pociągniętą przez kometę, to w największej swej od słońca odległości nie uczułaby upału szesnaście razy większego od ciepła jakie nam przesyła księżyc, a które zebrane w ognisku najsilniejszych soczewek, nie wywiera żadnego skutku zmierzyć się dającego, temperaturę. Ztąd pochodzi to równoważenie chłodów.
— Więc cóż z tego? przerwał Ardan.
— Bądź cierpliwym, mówił dalej Barbicane. Obliczono także, iż ziemia w swojem perihelium[1], to jest w najbliższej od słońca odległości, zniosłaby gorąco dwadzieścia ośm tysięcy razy większe od upałów lata. Lecz to gorąco zdolne w szkło zamienić materje ziemskie i wyparować wody, uformowałoby grubą oponę chmur, a te zobojętniłyby tę naprężoną w nadmiar afelium[2] z upałami perihelium.
— Ale do iluż stopni oceniają temperaturę przestrzeni planetarnych? spytał Nicholl.
— Dawniej, odpowiedział Barbicane, sądzono że ta temperatura jest nadzwyczaj nizką. Obliczając jej obniżanie się termometryczne, wypadły miljony stopni poniżej zera. Dopiero Fourrier, twój rodak Michale, dostojny uczony członek Akademji Nauk, sprowadził te liczby do rzetelnego ocenienia. Według niego, temperatura przestrzeni nie obniża się więcej jak do 60 stopni.
— Fiu! syknął Ardan.
— Przynajmniej, dodał Barbicane, taka jest niemal temperatura w okolicach podbiegunowych, na wyspie Melville, albo w forcie Reliance; bo wynosi około 56 stopni (stustopniowego termometru) niżej zera.
— Potrzebaby dowieść, rzekł Nicholl, że Fourrier nie pomylił się w swoich rachunkach. O ile sobie przypominam, inny uczony francuzki, Pouillet, ocenia temperaturę przestrzeni na 160 stopni niżej zera, i to właśnie sprawdzimy.
— Nie w tej jednak chwili, odpowiedział Barbicane, bo promienie słoneczne padając wprost na nasz termometr, dałyby nam przeciwnie temperaturę bardzo wysoką. Ale gdy przybędziemy na księżyc, podczas nocy dwutygodniowych, jakie panują kolejno na każdej jego stronie, będziemy mieli dość czasu zrobić doświadczenie, bo nasz satelita porusza się w próżni.
— Ale co ty rozumiesz przez próżnię? zapytał Ardan, czy próżnię zupełną?
— Próżnię całkiem pozbawioną powietrza.
— I w której powietrze niczem nie jest zastąpione.
— Owszem, przez eter, odrzekł Barbicane.
— A cóż to jest eter?
— Eter mój przyjacielu, jest to nagromadzenie atomów nieważkich, które względnie do swej objętości (tak nauczają dzieła o fizyce atomów), są tak samo oddalone jedne od drugich, jak ciała niebieskie w przestrzeni. Odległość ta jednak wynosi mniej jak jedna trzechmiljonowa część milimetra. Otóż to te atomy, przez swój ruch drgający wytwarzają światło i ciepło, robiąc w jednej sekundzie czterysta trzydzieści tryljonów poruszeń, na przestrzeni czterech do sześciu dziesięciomiljonowych milimetra.
— Do miljarda miljardów! wrzasnął Michał Ardan, czyż te poruszenia wymierzono i obrachowano! Wszystko to mój zacny Barbicanie są tylko cyfry uczonych, które strachem napełniają głowę, a niczem do umysłu nie przemawiają.
— Trzeba jednakże dobrze liczyć.....
— Nie. Lepiej jest porównywać. Trylion nic nie znaczy. Przedmiot porównania znaczy wszystko. Naprzykład: Jak ty mi będziesz powtarzał że Uranus jest siedmdziesiąt sześć razy większy niż ziemia, Saturn dziewięćset razy większy, Jowisz tysiąc trzysta razy większy, a Słońce tysiąc trzysta tysięcy razy większe, to nic z tego nie zrozumiem, i niczego się nie nauczę. Wolę ja stare porównania jakie w dawniejszych książkach napotykamy, gdzie ci mówią poprostu: Słońce, to dynia mająca dwie stopy średnicy, Jowisz to pomarańcza, Saturn to jabłuszko, Neptun to czereśnia, Uranus to wiśnia, Ziemia to ziarnko dużego grochu, Venus to groszek, Mars to duża główka od szpilki, Merkury to ziarnko gorczycy, a Junona, Ceres, Westa i Pallas, to ziarnka piasku! To wiem przynajmniej co mam przez to rozumieć.
Po tak energicznem wystąpieniu Michała przeciw uczonym i tryljonom, jakiemi oni szafują tak hojnie, zabrano się do pochowania Satelity. Chodziło tu poprostu o wyrzucenie go w przestrzeń, tak samo jak żeglarze trupa wyrzucają w morze.
Ale, jak to już zalecał prezes Barbicane, wypadało działać szybko i przezornie, aby jak najmniej utracić powietrza wewnątrz pocisku zawartego. Szrubki od prawego okienka, którego otwór trzymał około 30 centimetrów, starannie zostały odkręcone, a tymczasem Michał mocno strapiony gotował się do wyrzucenia swego ulubieńca. Szyba raptownie odchyliła się na zawiasach, i Satelita wyleciał na zewnątrz. Odrobina zaledwie powietrza uszła przez ten czas, a cała operacja tak się dobrze powiodła, że Barbicane później bez obawy powtarzał ją dla uwolnienia się od niektórych odpadków, bezpotrzebnie wnętrze pocisku zalegających.
Dzień 3 grudnia zakończył się bez jakiegokolwiek wypadku szczególnego, a Barbicane stanowczo się przekonał, że pocisk z coraz zmniejszającą się prędkością szybował po przestworzu, dążąc wprost ku tarczy księżyca.