[202]XXIV.
Nazajutrz zapomnieliśmy już wszystkich minionych cierpień i przykrości; zdrój płynął pod naszemi stopami, nie groziło nam przeto żadne niebezpieczeństwo.
Po śniadaniu napiliśmy się wybornej wody żelaznej; czułem się zupełnie orzeźwionym, wrócił mi dobry humor, byłem zdecydowany iść choćby najdalej. I dla czegożby, pomyślałem sobie, nie miała się udać wyprawa, którą przedsięwziął człowiek tak uczony i wytrwały jak mój stryj, tem więcej, gdy ma przy sobie takich ludzi jak nasz zmyślny i cierpliwy przewodnik i ja, jego synowiec, człowiek najzupełniej na wszystko zdecydowany. TarazTeraz, gdyby mi zawetnawet i proponowano powrót na ziemię, tobym się już nie zgodził. Ale Bogu dzięki, tu i mowy o tem być nie mogło.
[203] W czwartek o ósmej z rana wyruszyliśmy w drogę. Przejście granitowe coraz więcej miało zakrętów i odnóg, tak, że zamieniło się na zupełną gmatwaninę labiryntową: zawsze jednak główny jego kierunek był południowo-wschodni. Stryj z największą starannością radził się wciąż busoli, chcąc mieć dokładne wyobrażenie o drodze przebytej.
Galerya zagłębiała się prawie poziomo, to jest z pochyłością najwięcej dwóch cali na sążeń. Strumyk, spokojnie z lekkim szmerem płynął pod naszemi stopami; porównywałem go w myśli do jakiegoś genijusza, prowadzącego nas przez podziemia — do jakiejś rozkosznej najady, strzegącej naszych kroków. Swoboda umysłu i dobry humor nasuwały mi takie porównania mitologiczne.
Stryj tymczasem przeklinał poziomość drogi — on co radby schodzić po kilka mil na godzinę, aby prędzej dojść do środka ziemi. Przez cały tydzień jednak niewiele posunęliśmy się w głąb, choć przebyliśmy dość znaczną przestrzeń poziomą.
W piątek wieczór (20-go lipca) podług naszego rachunku, powinniśmy byli znajdować się na połudno-wschódpołudnio-wschód od Rejkjawik o mil trzydzieści, a półtrzeciej mili głęboko pod ziemiąziemią.
W tem niespodzianie napotkaliśmy jakąś ogromnie głęboką i przerażającą, przepaść; stryj podskoczył z radości i klaszcząc w ręce zawołał:
[204] — Otóż tędy dopiero dojdziemy daleko i bez wielkiego trudu, bo po licznych występach w skale, można iść jak po schodach.
Hans pozaczepiał liny dla wszelkiego bezpieczeństwa i zaczęliśmy schodzić, z pewną nawet łatwością i wprawą; oswoiłem się już bowiem z tego rodzaju ćwiczeniami ekwilibrystyki.
Co kwadrans dawaliśmy wypoczynek naszym nogom; siadaliśmy zwykle na jakiejś skale z nogami zwieszonemi, jedliśmy, pili wodę z naszego strumyka i gawędzili wesoło. Studnia ta była wązką szczeliną w skale, z rodzaju tych, jakie nazywają „faille“; widocznie utworzyło ją skurczenie się szkieletu ziemnego w chwili kiedy ziemia stygła.
Rozumie się, że w tej dziurze Hansbach zamienił się na odpowiednią kaskadę, wystarczającą w zupełności na nasze potrzeby — przy zmniejszeniu się spadku wróci zapewne do dawnego stanu, i znowu będzie płynąć cicho, powoli. Strumień ten, jako kaskada szumiąca i spieniona, przywodził mi na myśl niecierpliwość i burzliwe usposobienie mego stryja, a gdy znowu płynąć zaczął swobodnie, porównywałem go do spokojnego i cichego Hansa Bjelka.
Przez dwa dni następne, to jest 6-go i 7-go lipca, wciąż w kierunku spiralnym spuszczaliśmy się w przepaść, i tym sposobem zagłębialiśmy się [205]jeszcze o dwie mile ([1]) niżej w skorupę ziemską, co już stanowiło pozycyę pięciu mil pod poziomem morza. Lecz dnia 8-go około południa, podziemie to w kierunku południowo-wschodnim przybierało coraz mniejszy kąt nachylenia, tak, że już dochodził tylko do czterdziestu pięciu stopni.
Droga stała się łatwiejszą i zupełnie jednostajną. Trudno aby było inaczej i nie mogliśmy się spodziewać żadnych krajobrazów.
We środę (15-lipca) byliśmy już o siedm mil pod ziemią, a około pięćdziesięciu mil oddaleni od góry Sneffels. Jakkolwiek utrudzenie czuć się nam dawało, zawsze jednak byliśmy zdrowi zupełnie, a nasza apteczka podróżna dotąd stała nietkniętą.
Stryj co godzina starannie notował wskazania bussoli chronometru, manometru i termometru, mógł więc w każdej chwili zdać sobie sprawę z położenia w jakiem byliśmy, i gdy mi oświadczył że znajdujemy się w poziomej odległości pięćdziesięciu mil, nie mogłem się powstrzymać od wykrzyku zadziwienia.
— Co ci jest? — zapytał profesor.
— Nic, tylko myślę że....
— Że co?
[206] — Że jeśli twe rachunki stryju są dokładne, to już nie znajdujemy się w tej chwili pod Islandyą.
— Tak sądzisz?
— Łatwo się o tem przekonać.
To mówiąc zacząłem cyrklem mierzyć na mapie.
— Tak jest — rzekłem — nie mylę się; przeszliśmy już przylądek Portland, a te pięćdziesiąt mil przebytych na południo-wschód, stawiają nas na pełnem morzu.
— Pod pełnem morzem, pod pełnem morzem, kochunku — powtarzał stryj wesoło, zacierając ręce.
— Takim więc sposobem Ocean płynie ponad naszemi głowami.
— Ależ nic naturalniejszego! Przecież i w Newcastle obszerne kopalnie węgla zachodzą daleko pod morze.
Dla poczciwego profesora, położenie takie nie miało nic zadziwiającego ani zatrważającego; mnie jednak, przyznam się, niepokoiła trochę myśl, że spaceruję pod tym ogromem Oceanu. A jednak, skoro tylko granitowy szkielet był mocnym, wszystko dla nas powinno było być jedno, co nad naszemi unosi się głowami; czy płaszczyzny i góry Islandyi, czy bałwany Atlantyku. Zresztą, szybko oswoiłem się z tą myślą, gdyż korytarz jużto prosty, już kręty, kapryśny tak w swych pochyłościach, jak w swych zakrętach, ale biegnący ciągle ku [207]południo-wschodowi, i zagłębiający się coraz to więcej, doprowadził nas szybko do wielkich głębin.
Cztery dni później, w sobotę 18-go lipca wieczorem przybyliśmy do jakiejś groty dość obszernej. Stryj dał Hansowi trzy rixdalery, zwykłą jego tygodniową płacę, i na wspólnej naradzie postanowiono, że jutrzejsza niedziela będzie stanowczo dniem odpoczynku.