Podróż do środka Ziemi (1874)/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż do środka Ziemi
Wydawca J. Sikorski
Data wyd. 1874
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Nazajutrz obudziłem się zdrów zupełnie. Sądząc że kąpiel może mi być potrzebną, zanurzyłem się na kilka minut w wodach tego morza Śródziemnego, bo zdaje mi się że to nazwanie najwłaściwiej mu się należało.
Powróciłem na śniadanie z wybornym apetytem. Hans był naszym kucharzem, miał ogień i wodę do rozporządzenia, mógł przeto urozmaicić trochę jednostajność codziennego naszego pożywienia. Na deser podał nam parę filiżanek kawy; wyznam, że nigdy mi tak jeszcze nie smakował ten napój wyborny.
— Teraz — rzekł stryj — nadchodzi czas przypływu morza; korzystajmy ze sposobności, aby zbadać dobrze to zjawisko.
— Jakto stryju, przypływ morza, powiadasz?
— Tak jest, bezwątpienia.
— Czyżby i tu czuć się dawał wpływ słońca i księżyca?
— Dla czegóżby nie? Czyż wszystkie ciała w ogóle nie ulegają powszechnej sile przyciągania? Nie widzę powodu, dla którego by ta masa wody wyjętą być miała z pod prawa ogólnego i dla tego też, pomimo ciśnienia atmosferycznego, jakie ma miejsce na powierzchni tego oceanu, zobaczysz zaraz, że równie jak Atlantyk może on podnieść i wylać swe wody.
W tej chwili zjawisko przypływu rozpoczęło się; gdym na to zwrócił uwagę profesora, ten mi odpowiedział:
— Uważaj dobrze Axelu: po tym szerokim pasie piany możesz widzieć, że ocean wznosi się na wysokość około dziesięciu stóp.
— Ah! jakież to cudowne!
— To tylko naturalne.
— Mów co chcesz stryju, ale to mi się wydaje tak nadzwyczajnem, że zaledwie śmiem wierzyć oczom moim. Któżby dał wiarę, że w środku skorupy ziemskiej można znaleść ocean prawdziwy, z przypływami, odpływami, wiatrami, nawałnicami i t. d.
— Dla czegóż by nie? czyż się sprzeciwia temu jaka przyczyna fizyczna?
— Zapewne, żadna..... ale to wtedy dopiero, gdy odstąpimy od mniemania o cieple wewnętrznem.
— Dotąd jednak wszystko usprawiedliwia teoryę Humphry Davy.
— A co więcej, przekonywamy się o istnieniu świata podziemnego.
— Któremu brak tylko mieszkańców.
— To jeszcze pytanie, czy w tych wodach nie przebywają nieznane jakie gatunki ryb lub zwierząt.
— Dotąd jednak nic jeszcze nie napotkaliśmy.
— Możemy sobie zrobić wędkę, a zobaczymy czy haczyk będzie tu tak poszukiwanym jak w morzach podsłonecznych.
— Sprobujmy Axelu! trzeba zbadać wszystkie tajemnice tego nowego świata.
— Lecz dotąd nie zapytałem cię stryju, gdzie jesteśmy, a narzędzia twoje muszą ci to dokładnie wskazywać.
— Poziomo biorąc, o trzysta pięćdziesiąt mil od Islandyi.
— Czy rzeczywiście tyle?
— Jestem pewny, że nie mylę się nawet o pięćset sążni.
— A bussola ciągle wskazuje południo-wschód?
— Tak, ze zboczeniem na zachód o dziewiętnaście stopni i czterdzieści dwie minut, zupełnie jak na powierzchni ziemi. Co do pochylenia igły, zauważyłem jeszcze jeden ciekawy fakt, który obserwuję z największą bacznością.
— A jakiżto mianowicie?
— Ten, że igiełka zamiast nachylać się ku biegunowi, jak to czyni na półkuli północnej, tu przeciwnie, podnosi się.
— Z tego wnosić wypada, że punkt przyciągania magnetycznego znajduje się pomiędzy powierzchnią kuli ziemskiej i miejscem do któregoś my doszli.
— Tak jest i zdaje się być do prawdy podobnem, że gdybyśmy przybyli w okolice biegunowe, pod ów siedemdziesiąty stopień, gdzie James Ross odkrył biegun magnetyczny, igiełka niezawodnie stanęłaby prostopadle. Więc widać że w nie tak zbyt wielkiej głębokości znajduje się ów tajemniczy punkt przyciągania.
— Rzeczywiście, jest to fakt obcy jeszcze dla nauki.
— Nauka moje dziecię, przepełniona jest błędami, ale takiemi które nie żal popełniać, bo one zwolna prowadzą do poznania prawdy.
— A w jakiejże jesteśmy głębokości?
— Trzydzieści pięć mil pod ziemią.
— Tak więc — mówiłem patrząc na mappę, górzysta część Szkocyi znajduje się nad nami i w tem właśnie miejscu góry Grampian do znacznej wysokości wznoszą swe śniegiem okryte wierzchołki.
— Tak jest — odrzekł profesor z uśmiechem — ciężar to trochę za duży do dźwigania, ależ sklepienie jest mocne; wielki architekt świata z dobrego je zbudował materyału, i nigdyby mu człowiek nie zdołał nadać takiej lekkości, mocy i symetryi. Czemże są łuki mostów i kolumnady katedr, w obec tej nawy o trzymilowym promieniu, której nie mogą uszkodzić najbardziej nawet rozwścieczone żywioły?
— Oh! nie obawiam się aby mi niebo miało spaść na głowę; bardziej w tej chwili myślę, jakie są nadal twe zamiary stryju. Czy nie masz projektu powrócić na powierzchnię kuli ziemskiej.
— Powrócić? A to mi się podoba! ja miałbym wracać, gdy wszystko dotąd idzie nam jak z płatka?...
— Jednakże nie mam doprawdy wyobrażenia o tem, jakim sposobem przedostaniemy się przez tę ogromną przestrzeń wody.
— Ja też nie myślę rzucać się w nią głową na dół. Wiadomo przecie, że największe oceany są właściwie tylko jeziorami, bo otacza je ze wszech stron ziemia; i nasze tedy morze musi mieć swoje granitowe krańce!
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości.
— Otóż mam nadzieję, że na przeciwnym brzegu znajdziemy nową jaką drogę.
— A jaka, według twego zdania stryju, może być długość tego oceanu?
— Najwięcej trzydzieści do czterdziestu mil. Dla tego też nie mamy czasu do stracenia i jutro zaraz puszczamy się na morze.
Mimowolnie zacząłem wzrokiem szukać statku, któryby nas przeniósł na ten brzeg przeciwny, a nie widząc go zapytałem stryja, jakim sposobem drogę tę odbędziemy.
— Na tratwie mój chłopcze, na dobrej i mocnej tratwie.
— Na tratwie? ależ zkąd jej weźmiemy, bo nie widzę...
— Nie widzisz Axelu, to prawda, ale gdybyś chciał nadstawić ucha, to posłyszałbyś.....
— Posłyszałbym?
— Uderzenia młotka, z którychbyś się dowiedział, że Hans jest już przy robocie.
— Jakto, buduje tratwę?
— Nie inaczej.
— I już pościnał na to drzewa.
— Chodź, sam zobaczysz go pracującego.
O kwandrans drogi od nas, z drugiej strony przylądka formującego port naturalny, spostrzegłem Hansa szczerze zajętego pracą. Z niemałem zadziwieniem ujrzałem na ziemi już do połowy związaną tratwę z belek jakiegoś szczególnego, nieznanego mi drzewa; a przytem na piasku tyle rozrzuconych przyborów, że doprawdy byłoby z czegu zbudować całą marynarkę.
— Mój stryju — zapytałem — jakieto drzewo?
— Jest tu jodła, sosna, brzoza i wszystkie gatunki iglastych drzew Północy, skamieniałych pod wpływem wody morskiej.
— Czy być może?
— To jest właśnie co nazywają surtarbrandur, czyli drzewo skamieniałe.
— Ależ w takim razie musi ono jak lignity posiadać twardość kamienia, a przeto nie może pływać po wodzie.
— I to się zdarza niekiedy; niektóre z tych drzew zamieniły się w prawdziwe antracyty, lecz inne zato, jak te oto naprzykład, w części dopiero uległy przekształceniu się w skamieniałość. Patrz — mówił rzucając na wodę spory kawał drzewa, które zniknąwszy na chwilę, wypłynęło wkrótce i pływało swobodnie po przezroczystej powierzchni morza — czy jesteś już przekonanym?
— Tak, jestem nadewszystko przekonanym, że to jest trudne do uwierzenia.
Nazajutrz wieczorem, dzięki zręczności naszego przewodnika, tratwa w zupełności była wykończoną; miała ona dziesięć stóp długości a pięć szerokości. Belki związane mocnemi sznurami, stanowiły pewną i bezpieczną powierzchnię, a na wodę spuszczony ten statek improwizowany, swobodnie i poważnie kołysał się na zwierciadlanem przezroczu morza Lidenbrock.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.