Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na Jowisza |
Podtytuł | Powieść fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Nakład Redakcyi "Niwy" |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Milkuszyc |
Tytuł orygin. | A Journey in Other Worlds |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Posłuchawszy rady Cortlandta, podróżni wkrótce znaleźli się w pogotowiu i rozmawiając wesoło, zmierzali w stronę lasu; doszedłszy do miejsca, gdzie leżał zwierz przez nich zabity, zatrzymali się, chcąc go jeszcze obejrzyć.
Jakież było ich zdziwienie, gdy spostrzegli, że miał już, w ten sam sposób jak mastodont przez nich zabity, obcięte obie przednie nogi, ogon i grubszą część tułowiu; grube kości pacierzowe złamane były z taką łatwością, niby jakie cienkie badyle.
— Patrzcie — zawołał Bearwarden — myśliwi, którzy tu po nas przybyli, obcięli i zabrali te części, które dadzą się najłatwiej toczyć!... Co oni mają za noże, czy topory! Nasze kule eksplozyjne, to zabawki w porównaniu z taką bronią!...
— Dziwna rzecz — zauważył Cortlandt, uważnie badający w około ziemię — nie widzę tu nigdzie śladów, któreby koniecznie zostawić musiały takiej wagi toczone ciężary... Nie, tego nie mogli zrobić ludzie!... Co za dziwne ślady odkrywam tu na piasku!... О to nie są stopy ludzkie!
Na ziemi świeżo poruszonej widniały grube i szerokie zupełnie równe pręgi, wyglądające jak gdyby wyjęte belki z pod szyn kolei żelaznej; te ślady prawdopodobnie zostawił nieznany myśliwy, nabawiający takiej trwogi zwierzęta.
— Potwór, który zabija mastodonty i przenosi lekko takie ogromne ciężary, niczego z naszej strony obawiać się nie może; aby pokonać takiego nieprzyjaciela, potrzeba by mieć pod swemi rozkazami oddział artyleryi — powiedział Ayrault.
— Najroztropniej uczynimy, nie zapuszczając dalej badań naszych pod tym względem, chociaż zapłaciłbym dużo, aby zobaczyć tego potwora, ogromnie zaciekawia mnie jego postać; jak zaś okropną trwogą napełnia on wszystkie zwierzęta, najlepszym jest dowodem, że nigdzie niewidać żadnych śladów ich przejścia i że nie śmią nawet probować podzielać z nim tej zdobyczy.
Badawczym wzrokiem obejrzawszy się w około, podróżni poszli dalej; droga ich szła równolegle z wczoraj widzianem jeziorem. Fuzya Cortlandta oddała im teraz usługi; kilka ptaków padło pod jego strzałem i tak już mieli przygotowany posiłek na obiad. Znalazłszy stosowne miejsce, zasiedli, aby oskubać zabite ptaki i nazbierać suchych gałęzi na rozpalenie ogniska; w blizkości zobaczyli ogromną ilość kości przeważnie ptasich, a wśród nich wyrastały krzaki, na których prześliczne olbrzymie kwiaty w formie kielichów, wydające bardzo miły zapach; każdy z nich miał w środku jakby czarę napełnioną miodem.
— Wygląda to na coś bardzo dobrego — rzekł Bearwarden — i może nam się przydać do naszego obiadu.
To mówiąc, zagłębił palec w kielichu, chcąc skosztować przysmaku; ale kwiat zamknął się szybko, raniąc ostremi kolcami palec. Nóż Ayrault’a uwolnił natychmiast palec przyjaciela, a ten rzekł:
— Czułostka, mimoza, ale jaka złośliwa! widocznie przyciąga swą wonią ptaki i żywi się niemi, czego dowodem to mnóstwo rozsianych kości w około; prawdopodobnie stanowią one jeszcze uprawę gruntu, jakiego potrzebuje roślina. A teraz zobaczymy, w jaki sposób postępuje z ptakami.
To mówiąc, zbliżył do kielicha dziobem jednego z zabitych ptaków, przeznaczonych na pieczyste. Kielich wciągnął go i zamykając się, ukrył całkowicie w swem wnętrzu, a po paru minutach otworzył się, wyrzucając z siebie niewielką gałkę z pierza i kości. Pod wieczór kwiaty te prześliczne wydając głosy, wabiły syrenim śpiewem tysiące ptaków, by potem zadawać im śmierć w zdradliwym uścisku.
Podczas, gdy podróżni jedli obiad, noc zapadła powoli, ale nie czując znużenia, postanowili oni nie zakładać obozu tej nocy i iść w dalszą drogę przy świetle księżyca. Odchodząc, zbliżyli się do kwiatów; ich, teraz hermetycznie zamknięte, kielichy bujały się na wiotkich łodygach; ale wzgórze pokryte kośćmi świeżych ofiar, obecnie zalegała niezliczona ilość węży, których oczy błyszczały jak dyamenty; powitały one podróżnych złowróżbnem syczeniem, a ci oddalili się, unosząc pamięć tego dziwnego połączenia piękna z brzydotą i okrucieństwem.
Idąc jeden za drugim i unikając spotkania z wstrętnemi gadami, pełzającemi wszędzie wśród trawy, napotykali często pagórki z samych kości zwierzęcych, były to zapewne szczątki poległych w walce między sobą potworów. Ogromne, mięsożerne rośliny przedstawiały się niby grube pnie o otwartym wierzchołku, mogącym z łatwością pochłonąć całego człowieka; niezliczone mnóstwo wężów zalegało w około nich ziemię.
— Dziwi mnie to — rzekł Bearwarden — że węże sykiem swoim nie odstraszają zwierzyny od tych zdradzieckich roślin?
— Wężom nic nie zależy na ocaleniu życia tym ofiarom, przeciwnie korzystają one z resztek uczty, bardzo być może, że dlatego kryjąc się w pobliżu podczas dnia, w nocy dopiero tu przypełzają, a może też służą za przynętę niektórym czworonogom jak jelenie lub daniele, które lubią zabijać je, tratując kopytami — odpowiedział Cortlandt.
Po północy znalazłszy się na polance wśród lasu, wypoczęli przez pół godziny. Ale o świcie byli już na nogach, dążąc dalej w drogę ku pozostawionemu statkowi.
Gdy słońce wzbiło się wysoko, nagle zobaczyli, jak jeden z księżyców dążył ku niemu w prostej linii; za chwilę musiało nastąpić zaćmienie słońca.
— Wszystkie księżyce — rzekł Cortlandt — obracają się na linii prostopadłej z równikiem Jowisza, a zatem mieszkańcy tej planety miewają bardzo często zaćmienia słońca i księżyca; jeśli my widzimy je dzisiaj dopiero po raz pierwszy, to tylko z powodu, że jesteśmy poprostu dość oddaleni od równika.
Podróżni zatrzymali się, obserwując zjawisko; słońce przechodziło przez wszystkie fazy zaćmienia, takiego samego, jak na ziemi widzieć je można w wypadkach podobnych. Kiedy cała tarcza słoneczna znikła, nastąpiły zupełne ciemności; gwiazdy zajaśniały na horyzoncie, wszystkie twory umilkły, cisza zupełna, nie przerywana nawet brzęczeniem owadów, zapanowała w około. Niedługo brzeg słońca ukazał się, nastąpiło jakoby świtanie i wszystko wracało do zwykłego stanu.
Nie doczekawszy się jeszcze zupełnego powrotu światła, podróżni ruszyli w dalszą drogę. W tem Ayrault, idący za Bearwarden’em, chwycił go za rękę i w milczeniu wskazał ręką. W odległości może kilkudziesięciu kroków przed nimi stał dziwny, nieznany im potwór; długi na trzydzieści stóp, głowę miał przynajmniej o ośm stóp nad ziemią; sześć grubych nóg podtrzymywało ogromne cielsko; dziewięciostopowa trąba zwieszała się na trzy stopy nad ziemią. Potwór zdawał się czatować na zdobycz, w niewielkiej bowiem odległości znajdowało się źródło wody, napełniające dość duży staw.
Niedługo duży zwierz z rodziny pancerników zbliżył się do wody; z szybkością lokomotywy w pełnym biegu potwór dobiegł i chwycił ofiarę, która nie zdołała ratować się ucieczką; olbrzymia mrówka (potwór nie był czem innem) otworzyła straszne nożyce (złożone stanowiły trąbę) i jednym ruchem obcięła jedną po drugiej nogi zwierzęcia, a następnie pokrajała go na części.
Kilka sekund wystarczyło na dokonanie tego wszystkiego, poczem potwór uniósł do swej kryjówki część zabitego zwierza, ażeby tam pożreć go spokojnie.
Podróżni stali oniemieli ze zdziwienia, wreszcie Bearwarden odezwał się:
— Przypomniała mi się teraz anegdota o pewnej damie, która zawsze przed położeniem się spać, patrzyła pod łóżko, czy się tam złodziej nie ukrył; wreszcie znalazła go, a wtedy zawołała radośnie: „Jesteś nakoniec, poszukiwałam cię przez lat pięćdziesiąt.“ Z nami stało się tak samo; jest złodziej, a teraz powiedzcie, co z nim zrobimy?
— Ja cięgle żałuję, że nie wziąłem karabina, chociaż, jak sądzę, w tym razie nie wielką byłby mi pomocą.
— Usiądźmy i czekajmy, może zdarzy się sposobność rozwiązania tej kwestyi.
Po chwili ukazał się nad wodą nosorożec, długą porośnięty sierścią, podobny do przedpotopowego Rhinoceros-tichorhinus. Postać jego była dość straszna, a jednak w jednej chwili potwór wyskoczył z kryjówki i rzucił się na niego; nosorożec zwrócił się do przeciwnika, pochylając głowę, ale straszne nożyce zręcznie wymijając róg, ucięły lewą nogę z złowrogim trzaskiem.
— Teraz na nas kolej — rzekł Cortlandt — możemy zabić tego potwora, korzystając z chwili, gdy jest zajęty nosorożcem.
— Zaczekaj, doktorze, jako dobrzy myśliwi poczekajmy, aż się do nas potwór obróci.
Walka nie trwała dłużej nad minutę. Mrówka zabrała w trąbę obcięte nogi nosorożca i wracała z niemi do swej nory.
— Ognia! — krzyknął Bearwarden i dwie wybuchowe kule ze świstem utkwiły w nodze potwora; noga odpadła.
— W nogi, w nogi! — wołał Ayrault; kule sypały się jedna za drugą, Cortlandt z swej fuzyi sypał śrutem w oczy potwora.
Strzelcy unikali zręcznie strasznych, grożących im nożyc, gdyż potwór pomimo utraconej jednej nogi, porzuciwszy szczątki nosorożca, z wściekłością posuwał się do nich. W tem kula Ayrault’a drugą utrąciła mu nogę; padł potwór, a celnie wypuszczona kula przez oko dostała się do mózgu i tam rozpękłszy, sprawiła śmierć niezwłoczną.
— To polowanie było ze wszystkich najniebezpieczniejsze i najobfitsze w wrażenia. Zwierzę, obdarzone taką siłą i zręcznością, przy tak silnym pancerzu...
— Jedynie tylko kule wybuchowe mogły przeniknąć skórę i pozbawić życia tego strasznego potwora.
— Trzeba przyznać — rzekł Cortlandt — że to jest najosobliwsze i najniebezpieczniejsze zwierzę ze wszystkich, jakie dotąd spotkaliśmy w naszej wycieczce. Przy całej złośliwości owadu, posiada członki i siłę ogromnego czworonoga. A jednak co do budowy, przypomina zupełnie wojującą mrówkę afrykańską. Kto wie, czy wszystkie nasze owady nie miały kiedyś postaci równie groźnej; dopiero z biegiem czasu i ze zmianą warunków klimatycznych, powoli wyrodniejąc przez lat setki tysięcy, doszły wreszcie do tych drobnych postaci, zachowały jednak pierwotną złośliwość. Prawdopodobnie popłoch wśród lasu był spowodowany przybyciem kilku lub kilkunastu mrówek, groźnych wszystkim zwierzętom, prócz jednego żółwia, którego skorupa od wszelkiej broni napaści.
— A teraz, wierzcie mi przyjaciele — powiedział Bearwarden — możemy poprzestać na tem, co udało nam się zbadać dotąd; prawdopodobnie flora i fauna Jowisza nie wiele już innych przedstawia odmian. Ostatnia nasza z tą mrówką potyczka może służyć nam za przestrogę; skończyła się ona szczęśliwie, Bóg cudem może uratował nam życie, nadużywać jednak takich prób nie należy i, jak sądzę, najlepiej zrobimy, jeżeli dalsze nasze obserwacye prowadzić będziemy z góry, zniżając lot naszego statku podług woli.
Nikt nie sprzeciwił się wygłoszonej przez Bearwarden’a radzie i wszyscy trzej podróżni, z prawdziwą radością, ujrzeli połyskujący wśród drzew, oświecony promieniami słońca statek, przyśpieszyli kroku i wkrótce znaleźli się obok niego.