Podróż na Jowisza/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na Jowisza |
Podtytuł | Powieść fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Nakład Redakcyi "Niwy" |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Milkuszyc |
Tytuł orygin. | A Journey in Other Worlds |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
I. I. ASTOR
PODRÓŻ NA JOWISZA
POWIEŚĆ FANTASTYCZNO-NAUKOWA
PRZEROBIŁA I SPOLSZCZYŁA
Marya Milkuszyc
WARSZAWA
NAKŁAD REDAKCYI „NIWY“
—— 23 Aleksandrya 23 ——
1896
Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego, Nowy-Świat № 34.
SPIS TREŚCI
I. VI. VII. VIII. III. VII. VIII. IX. XII. XIV.
|
„Na drodze postępu pierwsze miejsce zajmuje religia a drugie nauka; one to jak pochodnie przewodniczyć powinny ludzkości do udoskonalania się“.
|
Z nadpowietrznej wysokości patrzyli teraz, pełni zaciekawienia, na wspaniałą planetę Jowisza, mającą powierzchni 85,300 mil kwadratowych, czyli 1,300 rozleglejszą, niż powierzchnia ziemi.
Nieraz badając na ziemskim horyzoncie oddaloną planetę, rzucającą spokojny a potężny blask, pragnęli gorąco zbliżyć się do niej i poznać jej tajemnice. Teraz dzięki Apergii, sile, której domyślano się w ubiegłych wiekach, ale z której nie zdawano sobie sprawy, podróż w odległe światy stała się możliwą.
Ayrault zakręcił szklanne gałki, pokryte jedwabną tkaniną, i Kalisto zaczął powoli (w porównaniu z poprzednią szybkością) zbliżać się do planety; trzej podróżni nie odrywali oczu od teleskopów, starając się przebić wzrokiem chmury, to tłoczące się, to znów rozpraszające się przed nimi. Któż opisać jest w stanie prawdziwą ekstazę roskoszy, przepełniającą ich serca! Nakoniec tajemnice Apergii, zbadane i ujarzmione przez człowieka, dawały mu możność wzniesienia się w nieznane przestrzenie i krążenia swobodnie wśród planet i komet.
— Pojąć nie mogę — rzekł doktór Cortlandt — dla czego ludzie poznawszy już od tak dawna, że ciała, napełnione przeciwną elektrycznością, przyciągają się nawzajem, a ciała napełnione jednakową elektrycznością odpychają się, nie pomyśleli o tem, aby spożytkować przeciwne prądy grawitacyi? W XIX wieku uczeni i szarlatani robili doświadczenia na swoich uczniach równie, jak i na przedmiotach bezwładnych, unosząc je w górę ponad ziemię, ale zauważywszy dziwny fenomen, nie zagłębiali się w jego naturę i nie starali się go spożytkować.
Prezes Bearwarden i Ayrault potwierdzili zdanie Cortlandt’a. Statek powietrzny kierował się ku stronie, która wydawała się być stałym lądem, na północ od równika pod 1½ stopniem geograficznym.
— Ponieważ oś Jowisza jest prawie pod prostym kątem jego orbitu, nie jest bowiem pochyloną więcej nad 1½ stopnia, podczas gdy ziemia do niedawna jeszcze posiadała pochyloną oś na 23½ stopnia, będziemy mogli podług woli mieć klimat, jaki nam się podoba od podzwrotnikowych upałów aż do mrozów podbiegunowych.
Tak mówił doktór Cortlandt, nie opuszczając teleskopu.
Dopóki Kalisto nie wszedł w atmosferę planety, na ciemnem tle nieba jaśniało pięć księżyców podobnych do tarcz srebrzystych; po pewnym czasie jednak zmienił się widok, przybierając pozory ziemi i nasi podróżni uczuli się bardziej u siebie.
Pod nimi rozciągał się ląd stały, a na nim widać było długie łańcuchy jezior i rzek, płynących na wszystkie strony, prócz w kierunku zwrotnika, gdzie się rozciągał niezmierną przestrzenią ocean o falach spokojnych.
Na wschodzie wznosiły się wysokie góry; wzdłuż południowej strony dymiły liczne wulkany; ku zachodowi ciemniały gęste lasy i rozległe płaszczyzny, na których widok mogłoby się rozradować serce rolnika.
Pułkownik Bearwarden rzekł, patrząc na przedstawiający się krajobraz: „Chętniebym tu rozpoczął poszukiwania miedzi, co za obfite możnaby tu mieć kopalnie! A co za wspaniałe przestrzenie pod uprawę zboża daćby zdołały te osuszone bagna!“
— Mieszkańcy, których tu znaleść możemy, mają prawdopodobnie tak wiele przestrzeni, że osuszanie bagien nieprędko jeszcze będzie im potrzebne — odpowiedział doktór.
— Mam nadzieję, że znajdziemy tu przynajmniej, dużo dzikich zwierząt, tak wielkie knieje pozwalają spodziewać się czworonożnych mieszkańców — mówił Ayrault, myśląc o doskonałej broni myśliwskiej, jaką z sobą zabrali.
Kalisto wstrząsnął się gwałtownie; podróżni dostrzegli, że przyczyną tego nienormalnego ruchu był wybuch jakiegoś wulkanu, napełniającego dymem i parą powietrze, przytem odłamy kamieni uderzały o niego gwałtownie.
Bearwarden skierował pośpiesznie statek w stronę lasu, a znalazłszy swobodną przestrzeń między lasem a wodą, lekko opuścił go ku nieznanym lądom. Gdy statek stanął na ziemi, podróżni ostrożnie otworzyli mały otwór, aby sprobować, jakiem właściwie mają oddychać powietrzem i czy dla ich płuc okaże się ono możliwem. Natychmiast dał się słyszyć świst, podobny do tego, jaki wydaje nagle wypuszczona para, a barometr podniósł się do 36 stopnia; zamknięto otwór.
— Teraz — rzekł doktór Cortlandt — zrobimy dobrze, starając się nawyknąć powoli do ciśnienia powietrza; sądzę, że barometr nie podniesie się już o wiele wyżej.
Podróżni czuli ciśnienie powietrza, nie większe nad to, którego się doznaje, znalazłszy się w kopalni węgla, powtórnie zatem uchylili otwór; barometr stanął na 42. Zbadawszy chemiczny skład powietrza, przekonali się, że mogą niem bez szkody oddychać, otworzyli przeto drzwi i wysiedli, a wiedząc już dobrze, czego spodziewać się mogą, dość łatwo w nowych znaleźli się warunkach.
Jakkolwiek ta nadpowietrzna podróż musiała powiększyć ich ciężar, nie robiło im to żadnej różnicy, gdyż jakkolwiek przestrzeń Jowisza jest 1,300 razy większą jak Ziemi, miąższość jego wynosi tylko 300 z powodu jego ciężaru. Prócz tego, choć stopa kubiczna wody, lub innego ciała stałego lub płynnego wynosi 2,5 tak jak na ziemi, przedmioty znajdujące się w bliskości równika, z powodu nadzwyczaj szybkiego krążenia planety ważą o ⅕ mniej, niż u biegunów, z powodu siły odśrodkowej.
Pod wpływem tej okoliczności, będąc przytem o 483 miliony mil od słońca, zamiast o 92 tak, jak na ziemi, zwrócili się ku północnej stronie zwrotnika Jowiszowego.
Bearwarden i Ayrault zarzucili na ramię karabiny, doktór wziął fuzyę rewolwerową, do niej 4 numer śrutu, prócz tego każdy z podróżnych uzbroił się w nóż myśliwski i tak wszyscy trzej zwrócili swe kroki w stronę północno-zachodnią. Ziemia była miękka, a wydobywała się z niej gorąca para. Od wschodu, gęste chmury zasłaniały niebo, byłto dym, wychodzący z wysokich gór wulkanicznych; na lewo las zdawał się rozciągać daleko. Rozrzucone zarośla olbrzymich paproci, ukazywały się na całej przestrzeni, ziemia zaś nosiła na sobie najdziwaczniejsze ślady najrozmaitszych rozpadlin.
— Widocznie Jowisz przechodzi obecnie epokę zwęglenia, tak jak niegdyś ziemia, ale na rozleglejszą skalę, — zauważył doktór. — Teorya, że im większą jest planeta, tem mniejszymi muszą być jej mieszkańcy, nie zgadzała się nigdy z mojem przekonaniem, uważałem ją zawsze, za przypuszczenie, bez żadnej podstawy. Mamy przecież dowody na to, że mastodonty i inne olbrzymie zwierzęta zamieszkiwały ziemię dawniej, chociaż ciężar ich musiał być taki sam, jak to dziś przypuścić można; mylnem jest zatem, że byłyby dla niej za ciężkie...
Teraz spostrzegli na ziemi mnóstwo olbrzymich kości; prawdopodobnie był to szkielet jaszczura, kilka razy większego od zwyczajnego krokodyla. Przechodząc wśród niezmiernie bujnej roślinności, dostrzegli przedmioty, podobne do worków, które nadymały się i opadały, przy czem górna ich część stawała się jaśniejszą. W chwili, gdy doktór chciał strzelić, aby się przekonać o zawartości mniemanych worków, te nagle podniosły się w powietrze. Gdy w pewnej odległości opadały ku ziemi, błony, które utrzymywały ich w powietrzu, kurczyły się, a one znów spoczęły zupełnie bezwładnie na miejscu.
— Spodziewaliśmy się znaleść tu różne płazy i ptaki! — zawołał doktór — ale te oto dziwne stworzenia z trudnością znaleść mogą miejsce wśród znanych klasyfikacyj. Zdaje się, że nogi muszą być pneumatyczne, ruchy ich bowiem nie mają nic wspólnego z ruchami żab.
Za zbliżeniem się trzech towarzyszów, głowy worków zaczęły się wydymać.
— Przedziurawię ten rezerwoar powietrza, — rzekł Bearwarden i postrzelił jedno z tych dziwnych stworzeń, reszta odleciała.
Podróżni zbliżyli się, oglądając ciekawie ofiarę.
— Widocznie, — rzekł Cortlandt, — stworzenie to nabiera wielką masę powietrza w pęcherz pokrywający jego szyję i głowę i tym sposobem wznosi się w powietrze.
Tak mówiąc, pochylił się nizko, aby lepiej obejrzyć ranione stworzenie; wtedy dopiero spostrzegł zdziwiony wysuwającą się głowę, otwartą paszczę, język i zęby węża, równocześnie usłyszał syczenie i dojrzał maleńkie, złośliwe, na siebie zwrócone oczy.
— Czy to gatunek jadowity? Jak sądzisz doktorze? — zapytał Ayrault.
— Zdaje mi się, że tak jest w istocie, gdyż przy stosunkowo powolnych jego ruchach, zapewne byłby doszczętnie wyniszczony ten gatunek, przez silniejszych od siebie wrogów, gdyby nie posiadał obrony.
— Myślę, że będzie dla nas bezpieczniej, jeżeli za sobą zostawimy trupa, niż rannego, — rzekł Bearwarden, mierząc do węża.
Po wystrzale połowa ciała płazu zniknęła, reszta wydawała woń obrzydliwą.
Jakkolwiek słońce zdawało się być jeszcze bardzo wysoko, szybkość, z jaką chyliło się ku zachodowi, zapowiadała zbliżającą się króciutką, pięciogodzinną noc; ta jednak mogła być bardzo ciemną.
W tej chwili lekkie, jakieś harmonijne dźwięki zdawały się podnosić z ziemi; nie umiejąc ich sobie wytłomaczyć, oglądali się koło siebie podróżni; słońce spuszczało się coraz niżej, a muzyka stawała się coraz piękniejszą... Teraz dopiero spostrzegli, że dźwięki te wydawały różne gatunki kwiatów: ogromne lilie kształtem przypominające trąby, trzciny, sitowia, heliotropy, drżały, śpiewając ten hymn na cześć zachodzącego słońca; niezliczone mnóstwo różnego ptastwa zlatywało się, siadało na ziemi, przysłuchując się melodyi kwiatów i wzleciało dopiero wtedy, gdy już wszystko ucichło.
Zdziwieni podróżni przysłuchiwali się ciekawie, zachwyceni tą im nieznaną harmonią natury. Gdy powróciła cisza, pierwszy przemówił doktór:
— Cudowny ten objaw naturalnego rozwoju świata roślinnego zachwycił mnie, tem więcej, że nic podobnego nie zdarza nam się spotykać na ziemi. A jednak oto wyjaśnienie tego niepojętego fenomenu: Nasze ziemskie kwiaty mają woń przyciągającą do siebie: pszczoły, motyle, całe roje różnych skrzydlatych owadów, które ssąc z nich miód, zabierają z sobą nieświadomie pyłki rozpłodowe i roznoszą je na różnej płci kielichy, dopomagając tym sposobem zachowaniu się gatunków roślin. Tu kwiaty zamiast zapachu mają dźwięki, a zamiast owadów mają ptaki, które tę samą spełniają czynność. Dźwięki, wydawane przez kwiaty, są spowodowane kurczeniem się błonek, gdy ciepło słoneczne usuwa się z nich; prawdopodobnie możemy się spodziewać o wschodzie słońca podobnego hymnu, gdy pod działaniem cieplika listeczki rozciągać się zaczną.
Szukając miejsca bezpiecznego na przepędzenie nocy, dostrzegli podróżni wielką ilość błędnych ogników, ale jaśniejszych od znanych im na ziemi.
— Patrzcie na te światełka — rzekł doktór — siła ich blasku odpowiada lampie o świetle szesnastu świec, zdają się wychodzić z płaskiej bryły mającej rozmiaru od 9 do 10 cali kwadratowych.
Światła ukazywały się i gasły z równą szybkością, unikając wszelkiej analizy podróżnych. Macając wśród zupełnej ciemności, jeden z nich natrafił ręką na jakiś przedmiot żywy, wielkości małego pieska, ale zaledwie go dotknął, tenże szybkim ruchem wymknął się i uniósł w powietrze z szumem i brzękiem skrzydlatego owadu; wtedy ujrzeli fosforyczny jasny blask, którego naturę tak zbadać pragnęli.
— Wcale pokaźny świętojański robaczek! — zawołał, śmiejąc się doktór. — Mówią, że na wyspie Kubie znajdują się podobne; mieszkańcy kładą je pod szklanne klosze, co w zupełności zastępuje im lampy. Ten byłby wystarczający, gdyby można go zmusić do ciągłego wydawania ze siebie jednakowego światła.
Znalazłszy pustą polankę, usiedli na małym wzgórku, Bearwarden dotknął sprężyny swego zegarka, zregulowanego podług Jowisza, gdzie dzień, podzielony na dziesięć godzin, zaczyna się w południe, tym sposobem godzina piąta oznacza północ.
— Dwadzieścia minut na piątą; na ziemi teraz jest kwadrans na dwunastą. Ponieważ wschód słońca będzie o wpół do ósmej, ciemności potrwają jeszcze trzy godziny; świtanie trwać będzie równie krótko, jak zmrok.
— Po dłuższym tu pobycie, przywykniemy zapewne do życia takiego, jak marynarze, będziemy przez pięć godzin czuwali i przez pięć używać wypoczynku, — rzekł doktór.
— Albo też spać będziemy przez dziesięć godzin a drugie dziesięć poświęcimy polowaniu i zwiedzaniu miejscowości, w dzień słońce, a w nocy księżyce przyświecać nam będą, — dorzucił Ayrault.
Poczem Bearwarden i Cortlandt, owinięci w kołdry, zasnęli niebawem, podczas gdy Ayrault czuwał nad ogólnem bezpieczeństwem, i oczekując wschodu księżyców, oparłszy się plecami o skałę, zapalił fajkę. Zdala widniały przed jego okiem łuny wulkanów, a ucha dolatywał głuchy huk wybuchów; ogniki tymczasem wznosiły się i opadały ku ziemi, wiatr zaś kołysał, szeleszcząc liśćmi, gałęzie drzew i olbrzymich paproci. Na horyzoncie wzrok jego poszukał ziemi; świeciła ona słabym, ale nieustającym blaskiem. Myśl jego przebiła daleką przestrzeń dzielącą go od ukochanej dziewicy; jakże pragnął gorąco przesłać jej myśli swoje i wzamian otrzymać odpowiedź!...
— Proszę wejść! — odpowiedziano z gabinetu, gdy zapukali do drzwi doktor Cortlandt i Dik Ayrault.
Pułkownik Bearwarden, prezes towarzystwa zawiązanego w celu sprostowania osi ziemskiej, siedział zatopiony w pracy przed dużem biurkiem, zarzuconem różnemi papierami; było to dnia 21 czerwca 2000 roku.
Wysiłek pracy umysłowej pokrywał chwilami jakby chmurą wysokie, myślące czoło pięknego czterdziestoletniego mężczyzny; genialne pomysły jego wyniosły go na wysokie stanowisko, które zajmował; jako inżynier, nie miał równego sobie tak pod względem pomysłów, jak i praktycznego ich wykonania.
— Siadajcie, koledzy! — rzekł, — mamy jeszcze pół godziny czasu przed tem, nim zejdą się akcyonaryusze i reprezentanci wszystkich krajów, aby wysłuchać sprawozdania działalności towarzystwa, które już tu leży przygotowane; może zapalicie tymczasem cygara?
Profesor Cortlandt, doktor filologii, wysłany przez Stany Zjednoczone dla sprawdzenia rachunków towarzystwa, mógł liczyć około pięćdziesięciu lat, czoło miał wysokie, rysy szlachetne, włosy zupełnie białe, oczy siwe, pełne ognia i życia; był to człowiek równie uzdolniony w swoim rodzaju, jak Bearwarden w swoim.
Ryszard Ayrault, jeden z większych akcyonaryuszów i honorowy wice-prezydent towarzystwa, miał lat mniej więcej trzydzieści, poważny badacz naukowy, pomimo stosunkowo młodego wieku; był on zaręczony z jedną z najpiękniejszych panien, w mieście Poughkeepsyie, gdzie uczęszczała jako studentka do uniwersytetu.
— Powiedz szczerze, pułkowniku, jeżeli przyszliśmy tu nie w porę, ale tak spieszyliśmy, aby nie stracić ani jednego słowa z mowy, którą masz wygłosić; jeżeli cię jednak nudzimy...
— Bynajmniej, kochany profesorze, rad jestem, że po urzędowem sprawdzeniu rachunków zasłużyłem sobie jeszcze na pańską sympatyę, jak bowiem widzę, przyniosłeś pan z sobą jakieś projekty.
— Oto są moje ostateczne wnioski, zupełnie zgodne z poglądami pana, rachunki są sprawdzone i poświadczone — rzekł, podając spory zwój papierów pułkownikowi.
Dalej potoczyła się rozmowa o działalności towarzystwa, zarówno interesującej wszystkich trzech panów. Gdy zegar wybił godzinę jedenastą, prezes towarzystwa pożegnał gości i szybkim krokiem udał się do gmachu opery, gdzie miał przeczytać sprawozdanie, które, niezwłocznie powtórzone przez wszystkie dzienniki krajowe, z równą szybkością po całej kuli ziemskiej roznieść miały druty elektryczne. Gdy wszedł, obszerna sala zapełniona była reprezentantami najwyższych potęg, największej inteligencyi i najogromniejszych majątków.
Bearwarden wszedł na scenę, a Cortlandt i Ayrault do sali; pierwszy zajął miejsce w loży reprezentantów mocarstw, drugi usiadł obok swej narzeczonej Sylwii Preston, będącej wraz z matką na tej uroczystości.
Bearwarden miał przy sobie mowę napisaną, ale umiał ją tak dobrze na pamięć, że zaledwie od czasu do czasu rzucił okiem na papier. Spojrzał w około siebie a widząc ogólną uwagę, zaczął mówić; głos jego czysty, dźwięczny, dobitny, rozlegał się wyraźnie po całym obszarze gmachu.
„Celem naszego towarzystwa jest podniesienie osi ziemskiej, skutkiem czego ustaną nadzwyczajne mrozy i nadzwyczajne upały, a cała kula ziemska, wszystkie na niej znajdujące się kraje, cieszyć się będą temperaturą jednakową, łagodną, najstosowniejszą dla organizmu ludzkiego, równie jak dla wegetacyi.
Obecnie oś ziemska, czyli linia, przechodząca przez środek ziemi do biegunów, jest pochyloną na 23½ stopnia. Lato nasze spowodowane jest przez pochylenie północnej strony ku słońcu, a zima przez oddalenie się jej w tejże samej proporcyi. W pierwszym wypadku promienie słoneczne padają prostopadle, w drugim ukośnie. To pochylenie się jest jedyną przyczyną, wywołującą pory roku, gdyż ziemia przez ekscentryczność swego krążenia znajduje się o 15,000 mil bliżej słońca podczas zimy na północnej półkuli, niż podczas lata. Że pochylenie się planety może dochodzić do ogromnych rozmiarów, nie będąc jednak koniecznym warunkiem, astronomia liczne przedstawić może dowody. Wenus ma oś pochyloną na 75 stopni szerokości geograficznej, czyli 15 stopni od biegunów, co jest powodem ogromnego zimna i równie strasznych upałów.
Powodem, dla którego Wenus nie może być zamieszkaną, jest jeszcze krążenie jej około własnej osi w połączeniu z nieustającym biegiem naokoło słońca, który odbywa tym samym sposobem, jak księżyc około ziemi, stąd więc pochodzi, że jedna jej połowa jest zwęglona upałem, a druga zmarznięta zupełnie.
Uranus jest jeszcze więcej pochylony niż Wenus. Klimat tam musi być bardzo zmienny przez ciąg całego roku, będącego od naszego dłuższym ośmdziesiąt jeden razy.
Oś Marsa jest pochylona 28⅔ stopnia, skutkiem tego pory roku zapewne są tam zupełnie podobne do naszych, z tą tylko różnicą, że przejścia od zimna do upału muszą być gwałtowniejsze.
Planeta Jowisz przedstawia oś prawie równoległą ze środkiem jej krążenia, pochyłość jej bowiem nie przechodzi 1½ stopnia. Przypuszczalni mieszkańcy tej planety mają nieustające lato przy biegunach, a w stronach umiarkowanych wieczną wiosnę.
Pochylenie osi naszej planety dochodziło już nieraz do stopni Marsa, a było też czasami prawie takie, jak Jowisza; tak przynajmniej wytłómaczyć się dają peryody lodowe, jakie przechodziła ziemia, po których następował powrót temperatury ciepłej i umiarkowanej, przyjaznej dla istnienia zwierząt takich, jak: słoń, mamut i inne podzwrotnikowe zwierzęta, których szczątki znajdują się w Syberyi i z których pewna ilość zaginęła tak od niedawna w tamtych stronach, odkopane zaś miały jeszcze mięso na sobie, pożarte potem przez psy.
To daje nam dowód oczywisty, że pochylenie osi Jowisza, Wenus, ziemi i innych planet nie ma w sobie nic stałego i że jest zależne od pewnych okoliczności. Zaczerpniemy wiadomości z dat bardzo już odległych, i tak: w roku 1890 Dreyson, anglik, wykazał w swojem dziele „Drogi niezgłębione w astronomii i geologii“, że skutkiem podwójnego krążenia ziemi, pochyłość jej osi zmieniała się pomiędzy 23°28’23” w roku 1750; w 1850 roku 23°27’55,3”; a przez przypuszczalne rachunki dowiódł, że w roku 1900 będzie 23°27’08,8”. Oś ziemska podnosi się obecnie sama, my jednak mamy sposoby, aby przyspieszyć działanie natury.
Gdy to ulepszenie zostało zaproponowanem, wszyscy uznali jednogłośnie, że z jego pomocą łatwo będzie uniknąć nużących upałów i mrozów; niektórzy byli tego zdania, że będzie wystarczającem, jeżeli podniesienie osi doprowadzonem będzie do 15 stopni. Ja sądzę, że nie godzi się takich tej pracy naznaczać granic, gdyż powinno ją się doprowadzić do możliwych rozmiarów, a wtedy rozległe płaszczyzny Syberyi od strony północnej pokryją się bujną roślinnością i z miejsca smutku i wiecznej zimy staną się najpożądańszem miejscem pobytu dla ludzi i zwierząt.
Dla osiągnięcia tego celu należy powiększyć ciężar bieguna oddalającego się od słońca, zgromadzając w tym punkcie materye, które słońce przyciągać będzie, przeciwny zaś biegun wypada uczynić lżejszym, odejmując mu materyały ciężkie, które na drugi biegun przenieść wypada. To przeniesienie ciężaru nastąpić może bardzo łatwo, jak się o tem przekonacie, przenosząc wody, których bieg zwrócić w drugą stronę należy. W jaki sposób postanowiliśmy ten projekt doprowadzić do skutku, objaśnię wam niezwłocznie.
Oto wiadomości tylko co przesłane mi przez telefon z Umbryi północnej przez naczelnika Fillemore’a i komitet tam i upustów: „Ocean Północny w obecnej porze letniej może być osuszony, przyczem dno jego zostanie pogłębione na 100 stóp. Posiadamy już 50 milionów kubików ziemi, wyjętych turbinami, zaopatrzonemi w świdry poruszające się siłą wiatru. Liny przenoszące tu prądy z katarakty Niagara są połączone z naszemi motorami, tamte zaś łączą się z bagnami zatoki Fundy; w tej chwili puszczamy w ruch pompy. W niektórych odnogach i zatokach na kontynencie, nasz system działa tak znakomicie, że powierzchnia wody będzie mogła być wzniesioną na 200 stóp nad poziom morza. Wkrótce północne niedźwiedzie chyba lód sztuczny znaleść będą mogły na swój użytek. W tej chwili może dochodzą uszu waszych huczne oklaski obecnych pracy naszej widzów“.
Zainteresowanie się obecnych doszło do najwyższego stopnia, gdy koniec telefonu, przyłożony do otworu mikrofonu, napełnił salę odgłosem oklasków. Niektórzy z obecnych, patrzących przez kinetograf (telegraf oczny), komunikujący z aparatem na wybrzeżach zatoki Bafijskiej, ujrzeli tłum inżynierów i robotników, którzy, porwani szałem radości, podrzucali w górę kapelusze, lub padali sobie w objęcia.
Przez czas jakiś w sali zapanował zgiełk i pomieszanie. Gdy się znów uciszono, Bearwarden ciągnął dalej:
— Prezes komitetu Wetmore nadsyła mi depeszę tej treści z Wilkesland i Lądu południowego: „250,000 mil kwadratowych obecnie wykopano i przygotowano na przyjęcie wody do 400 stóp głębokości. Każdego lata, gdy osuszonem będzie łożysko, będziemy mogli powiększyć nasz rezerwoar, jeśli się tego okaże potrzeba i będziemy tu mieli najmilszą porę roku do naszych prac tak długo, aż wreszcie ziemia cieszyć się będzie mogła wieczną wiosną. Jakkolwiek mamy tu obecnie niewiele wody, skorupa ziemi jest tu tak krucha i cienka z powodu spłaszczenia, że po wkopaniu naszych kotłów o licznych rurach na głębokość kilku tysięcy stóp, otrzymaliśmy nader wielką ilość rozpalonej pary. Połączywszy ją więc ze świdrami powietrznemi, możemy z jej pomocą dokonać olbrzymich prac. Jednem słowem wszystko będzie gotowe w chwili, gdy zawołacie: „Podnieście wody!“
Z tych sprawozdań widzimy jasno, że prace rozpoczęte zapowiadają skutki jak najlepsze; kiedy biegun północny zostanie uwolniony z ciężaru wód oceanu, stanie się wtedy pewną dźwignią do naprostowania pochylonej osi, a południowy ciężąc silniej, dopomoże do ustanowienia równowagi kuli ziemskiej.“
Tu sala zatrzęsła się literalnie od hucznych oklasków i jeśli pracownicy u północnego bieguna posługiwali się mikrofonem, mogli się ucieszyć, słysząc, jak ich okrzykom radości odpowiedziały w sali opery oklaski zgromadzonych.
— Żałuję tylko — ciągnął dalej prezes, — że w chwili rozpoczęcia tych prac, nowo wynaleziona siła Apergia nie była jeszcze dość dobrze pojętą; zdołałaby tu bowiem znakomite oddać usługi. Możemy się jednak tem pocieszać, że ta nowa siła odkryła nam swoją działalność właśnie przy podjęciu owych prac olbrzymich; gdyby nie one, Apergia przez długie wieki mogłaby jeszcze pozostać w uśpieniu.
Siła ta, którą otrzymujemy przez pomieszanie przeciwnych sobie dwóch elektryczności, do których dołącza się trzeci pierwiastek, jest w stanie ciężar napełnionego niem ciała do tego stopnia zrobić nieważkim, że ten wznosi się swobodnie w powietrze, odepchnięty od ziemi w przestrzeń. Sic itur ad astra. Posiadając tę siłę i mając wieczną wiosnę na ziemi, czyż nie zdołamy wielkich dzieł dokonać?
— Szczęśliwi będą ci, którzy po nas odziedziczą tę ziemię — mówił dalej Bearwarden, obracając ręką globus, mający cztery stopy średnicy, osadzony na osi w prostym kącie na przeciw żółtego, wyżej umieszczonego globusu, na którym widniał napis: „Słońce.“ — Jesteśmy narzędziami, przeznaczonemi do zbudowania świetnej przyszłości tego świata, nikt bowiem przed nami nie miał jeszcze tak genialnego pomysłu, jakim jest sprostowanie osi ziemskiej.
Nikt już od tej chwili nie będzie się mógł żalić na klimat przeciwny lub zabójczy dla organizmu. Na północy Europy tak samo, jak w Azyi i Szwajcaryi, swobodnie będzie mógł żyć słoń, który dawniej zamieszkiwał te strony.
Nadzwyczaj gorący klimat wcale nie jest koniecznym dla życia tych zwierząt; przeciwnie, strefa umiarkowana dostarcza obficie wszystkiego, co służy do ich wyżywienia.
Kiedy pochyłość osi dojdzie 12 stopni, wtedy trzeba już będzie napełniać rezerwoar południowy w czerwcu, a ocean Północny w grudniu, aby utrzymać planetę w zupełnej równowadze, w przeciwnym bowiem razie groziłoby jej pochylenie w drugą stronę.
Gdy równowaga ustanowi się zupełnie, byłbym tego zdania, że trzeba będzie wysadzić w powietrze wyspy Aleuckie i rozszerzyć cieśninę Beryng’a, aby takim sposobem ułatwić przelew wód oceanu Atlantyckiego do oceanu Spokojnego; powinnoby to podług moich obliczeń podnieść średnią temperaturę tych okolic do 30 stopni, co naturalnie przysporzy obszarów rolnych gruntów.
Prądy oceanu, będące wynikiem wichrów, których powiew stanie się więcej prawidłowym, pozostaną prawdopodobnie tem, czem są w chwili obecnej, zasilać będą nadal prądem ciepłym wybrzeża, lub studzić zimnym zbyt silnie rozgrzane piaski.
Dodam tu jeszcze, że każdy z mieszkańców któregokolwiek zakątka ziemi będzie mógł w każdej chwili mieć temperaturę, jakiej zażąda: jeżeli zechce, aby mu było cieplej, oddali się na godzinę ku południowi; gdy zapragnie chłodniejszego powietrza, godzinna droga ku północy go zadowolni; a jeśli zechce pozostać na miejscu, w takim razie wzniesie się w powietrze o kilka tysięcy stóp wysokości, lub też zejdzie do opróżnionych już dziś kopalni węgla.
Przyśpieszajmy o ile możności ten stan błogi, który zamienić ma pobyt na ziemi w największą rozkosz, jaką darzyć może nasz organizm — wieczna wiosna.“
Do tej mowy pułkownika Bearwarden’a załączono sprawozdanie całego komitetu ze sprawdzonych rachunków w tych słowach:
„Po starannem przejrzeniu obliczeń i rachunków towarzystwa, zajmującego się sprostowaniem osi ziemskiej, jako też objaśnień naukowych z filozofii naturalnej, fizyki i astronomii, stwierdzamy, iż znaleźliśmy je zupełnie dokładnemi i poprawnemi, a więc je jako takie przyjmujemy.
W imieniu komitetu (podpisany)
Henryk Chelmsford Cortland, prezes.“
Profesor Cortlandt, przygotowując historyę epoki, w której nastąpiła wielka zmiana systemu ziemskiego i astronomicznego, wyraził się, jak następuje:
Rok 2000 jest epoką wielką, która zaznaczy się w historyi świata zdobyczami na polu nauki, o jakich nawet marzyć nie mogły wieki minione. Każdy dział historyi świata ma swą szczególną cechę, która go odznacza.
Wiek Ludwika XIV wyróżnił się od poprzednich niebywałą świetnością dworu i centralizacyą władzy w Paryżu; rok 1789 upadkiem tejże władzy i zmianą rządu, zaprowadzoną po zdobyciu przywilejów równości dla wszystkich klas. Przez rozwój pojęć demokratycznych i nauk społecznych, wykształcenie stało się potrzebą mas; kobiety zarówno z mężczyznami ubiegały się o nabycie jak najobszerniejszej wiedzy; wykształcenie stało się ogólnem. Nasz wiek jest przedewszystkiem epoką mechaniki.
Im głębiej wnikamy w naukę, tem więcej pojmujemy, jak słabemi bardzo są nasze wiadomości; coraz nowe odkrycia objawiają nam istnienie sił, które zdają się być w sprzeczności z ustanowionemi prawami natury. Wynika to stąd, że bardzo wiele z tych praw pozostaje dla nas dotąd niezgłębioną tajemnicą.
Elektryczność, pod rozlicznemi postaciami, oddaje człowieczeństwu usługi, zastępując w uciążliwej pracy ludzi i zwierzęta; wystarczającem jest, aby człowiek kierował jej działalnością.
Potęga wiedzy ludzkiej objawiła się obecnie, gdy użytek elektryczności okazał się tak rozległym, zmuszając wszystkie siły przyrody, a nawet samo słońce do jej wytwarzania.
Zanim atoli przystąpimy do drobiazgowego rozpatrzenia tego udoskonalenia się cywilizacyi, zwróćmy wprzód uwagę na stopniowe postępy, jakie zrobiła ludzkość przed dojściem do tego, czem jest w chwili obecnej. Po ukończonej francusko-pruskiej wojnie w 1871 r., Europa stała się poniekąd jednym zbrojnym obozem. Pierwszą przyczyną tego stanu rzeczy była wzajemna zazdrość oraz nienawiść francuzów i niemców; jak jedni, tak drudzy ubiegali się o to, aby mieć najsilniejszą i najlepiej uzbrojoną armię. Prócz tego zbrojna siła Rossyi, rozciągającej swe panowanie po za Bałkany i pragnącej objąć pod swoje rządy większą część Azyi; następnie chęć wszystkich państw europejskich zakładania kolonij w Afryce, gdzie ścierały się, nawzajem przeszkadzając sobie w rozszerzaniu władzy; nakoniec wzajemna nieufność potrójnego przymierza. Wśród tych wszystkich krzyżujących się interesów politycznych, Anglia potrafiła zachować rozumną i korzystną neutralność.
Nadzwyczajne ofiary, do których zmuszone były mocarstwa europejskie dla uzbrojenia i utrzymania tak licznego wojska, stały się powodem wielkich korzyści naukowych. Zapotrzebowanie kul stalowych, blach z niklowanej stali, armat lekkich, prawie nie podlegających zniszczeniu, dostarczyły silnego bodźca do wprowadzenia coraz większych ulepszeń w fabrykach metali, gdzie te milionowe robiono obstalunki; równocześnie potrzeba zaopatrzenia armii w amunicye, któreby mogły zajmować jak najmniej miejsca i mogły być bez niebezpieczeństwa przewożone, pobudzała chemików do nowych odkryć materyałów wybuchowych, które na innem polu przyniosły nieobliczone korzyści.
Mechanika tymczasem znakomite robiła postępy, posługując się wszystkiem, co zdobyła na polu naukowem wiedza ścisła; zbudowano statki powietrzne, uzbrojone w bomby wybuchowe, pełne zabójczych wyziewów skoncentrowanych gazów, zarówno mogących służyć do nabijania armat, jak i do spuszczania ich na dół z szybującego w powietrzu balonu. Te wynalazki mogły posłużyć do obrócenia w perzynę trzech części świata i do wyniszczenia zupełnego ludzkości. A jednak tym to wynalazkom zawdzięcza się, że wielka wojna, ciągle oczekiwana, nie doszła do skutku i że współzawodniczące z sobą mocarstwa napróżno robiły tak wielkie wydatki, których rezultaty okazały się inne, niż było ich oczekiwanie.
Zastanówmy się teraz, jakie stąd wynikły skutki polityczne i etnologiczne. Setki tysięcy młodych ludzi, że tak powiem, kwiat europejskiej młodzieży, padło, zabitych przez trudy i niestosowną i niedostateczną żywność; miliony ludzi, jedni pełni zdrowia i sił, inni przeciwnie, zmuszeni do opuszczenia rodowitej ziemi, emigrowali na terytoryum amerykańskie, co znakomicie powiększyło i wzbogaciło nasze rolnictwo i przemysł.
Tak więc, jak to już powiedzieliśmy wyżej, wzajemna zazdrość mocarstw kontynentalnych, przeszkodziła im rozciągnąć protektorat nad innemi lądami, do czego przyczyniły się niemało wojny krótko trwałe, małej wagi, ale bardzo zabójcze. Ogromne podatki, obciążające kapitalistów, nie dozwoliły im zakładać kolonij, będących tak często początkiem zaboru danego kraju. Stany Zjednoczone tymczasem, ze swemi kopalniami węgla, z innemi źródłami przemysłu i handlu, przy bardzo niskich podatkach, podnosiły się coraz wyżej i dochodziły do rozmiarów nieznanych dotąd innym narodom.
Rasa ludzi, posługujących się narzeczem angielskim, szczególniej w Stanach Zjednoczonych, dochodzi do ogromnej ilości; wychodźcy wszystkich krajów, osiedlający się na tem terytoryum, mówią tylko po angielsku.
Po ukończeniu wojny domowej w 1865 roku posiadaliśmy tylko 3,000,000 mil kwadratowych z ludnością 34,000,000 mieszkańców. Skarb narodowy uginał się pod ciężarem, zaciągnionego długu przenoszącego 4 miliardy dolarów; kraj nasz posiadał marynarkę, która kosztowała go drogo i przynosiła niewielkie korzyści; prócz tego, w różnych jego prowincyach, wrogie uczucia żywiła wzajemnie do siebie ludność miejscowa.
W 1867 roku nabyliśmy Alaskę, rozszerzając tym sposobem terytoryum nasze o pół miliona mil kwadratowych, był to pierwszy krok postawiony śmiało na drodze rozwoju i cywilizacji. We dwadzieścia pięć lat potem, w 1892 roku, dług zeszedł do 900,000,000 dolarów, reszta spłaconą została przez amortyzację. Żołd, który był doszedł do bardzo wysokiej ceny, zaczął być coraz, niższym, jakkolwiek nikt nie oponował przeciwko zapłacie należnej prawdziwym obrońcom ojczyzny. Liczba mieszkańców doszła do 65,000,000, a wraz z nią bogactwo krajowe podniosło się ogromnie. Nasi przodkowie zbudowali sobie, powiększając ją nieustannie, marynarkę, która mogła być chlubą każdego kraju, i z wyjątkiem drobnych niepowodzeń, można powiedzieć, że dobrobyt stał się ogólnym.
Powoli różne stany Kanady, zwane podówczas prowincyami, zaczęły pojmować, że po połączeniu się ze Stanami Zjednoczonemi, przyszłość ich będzie świetniejszą i pewniejszą, niż dotąd, zresztą, poznawszy dokładnie sąsiadów, poczuli do nich większą, niż do wszystkich innych, sympatyę. Jedne po drugich te prowincye północne zgłaszały się do nas z prośbą, aby być przyłączonemi do Stanów Zjednoczonych, z warunkiem zachowania swych dawnych ustaw co do rządów wewnętrznych kraju. Idąc za przykładem kanadyjczyków, Stany meksykańskie, Ameryki środkowej i niektóre części Ameryki południowej, znużone ciągłemi wybuchami rewolucyjnemi i trudnościami administracyi wewnętrznej kraju, zwróciły się do nas, a mówiąc, że uważali nas zawsze za swych starszych braci, zażądały, abyśmy ich przyjęli i wcielili ich ziemie do naszych, pozostawiając im wyższą kontrolę tylko interesów krajowych. Właściciele ziemscy gorąco popierali to żądanie, wiedzieli bowiem, że wartość ich majątków podniesie się podwójnie od chwili, gdy włączone zostaną ich prowincye do Stanów Zjednoczonych.
Tak więc Związek nasz nabierał coraz więcej znaczenia i siły; obecnie zajmuje on 10,000,000 mił kwadratowych i posiada ludność wolną i oświeconą, dochodzącą do 300,000,000 mieszkańców. Jakkolwiek Stany Zjednoczone, założone przez Washington’a i jego współczesnych, w obecnej chwili doszły do tak wielkich rozmiarów, nie trzeba myśleć, aby już zatrzymać się miały w swym rozwoju, przeciwnie teraz, gdy dzięki nowym wynalazkom, komunikacye stały się tak ułatwionemi, że przejazd z Alaski do Orinoko odbywa się w krótszymi przeciągu czasu, niż dawniej z New-Yorku lub Filadelfii do Waszyngtonu, nie przestaną się one rozwijać i wzmagać wszechstronnie. Transporty, odbywające się wszędzie z równą łatwością, także dopomogły do ściślejszego połączenia się różnych części kraju i do zagładzenia niechęci i przesądów miejscowych. Jakkolwiek jesteśmy zawsze za utrzymaniem pokoju, żaden naród nie ośmieliłby się nas zaczepić, nasza przewaga moralna jest tak wielką, a używamy jej dla ogólnego dobra; dlatego też możemy spodziewać się coraz to większego rozszerzenia granic.
Co do bankructwa, które dotknęło wiele mocarstw kontynentalnych, miało ono dla nas takie skutki: Ponieważ socjaliści mieli bardzo ograniczony punkt widzenia, zmusili rządy swoje do pozbycia się kolonij na wschodniej półkuli na rzecz Anglii a naszą na zachodniej, potrzebując wyciągnąć z nich potrzebny kapitał; przez ten nowy nabytek posiadłości nasze i angielskie zrównoważyły się; dla nas nawet przypada cokolwiek większa rozległość terytoryalna, niż dla Anglii.
Wszelkie niebezpieczeństwo wojny usunięte przez przyłączenie się do związku Kanady; pomiędzy Anglią i Stanami Zjednoczonemi ma dziś już tylko miejsce zdrowe i przyjazne współzawodnictwo na polu przemysłu i handlu, stosunki tem łatwiejsze są do utrzymania, że oba mocarstwa rozwijają swoją działalność na dwóch przeciwnych półkulach. Anglia podbiła znaczne obszary ziemi w Azyi i Afryce, podczas gdy Stany Zjednoczone rozwijają działalność swoją, jakeśmy to powiedzieli wyżej, a tak tu, jak tam, panuje mowa angielska i dziś napewno powiedzieć można, że prawie połowa kuli ziemskiej zamieszkaną jest przez ludność, mówiącą po angielsku. Nadzwyczajna szybkość postępów na drodze nauki byłaby niemożliwą, gdyby nie ta niemal uniwersalność mowy, ułatwiająca porozumienie się w kwestyach naukowych. Przyczyny, będące powodem do ciągłych wojen wśród mocarstw kontynentalnych, zostały usunięte. Miliony ludzi, których głównem zajęciem było wyniszczenie innych, są dziś zwrócone na drogę pracy produkcyjnej; ale przyszło to już za późno; zgubny wpływ wojen wywarł swe zabójcze skutki!
Teraz rzućmy okiem na naszą epokę i wejrzyjmy w sposoby, jakiemi dziś rozporządza człowiek w życiu prywatnem i publicznem. Wyspa Manhattan posiada 2,500,000 mieszkańców; jest ona prócz tego otoczona pasem ziemi, szerokim na kilka mil, zamieszkanym przez 12,000,000 ludności, co stanowi razem 14,500,000 dusz. Kilka to mil kwadratowych, najważniejsza dzielnica New-Yorku, połączona ze wszystkich stron z otaczającą okolicą przez liczne mosty, tunele i promy elektryczne. Na piękność miasta wpływa równocześnie natura i sztuka, tak, że każdy, co je zobaczy, zostaje pod najprzyjemniejszem wrażeniem.
W nowych dzielnicach miasta ulice mają 200 stóp szerokości; są to aleje, wysadzane drzewami dzikiemi, dającemi cień, i owocowemi, z których jest praktyczny pożytek. Obszerny chodnik dla pieszych, oddzielna aleja dla jeźdźców, a środek ulicy przeznaczony dla ruchu powozów i bicyklów. Dawniejsze dzielnice zostały poprzecinane szerokiemi ulicami, pięknie zabudowanemi, pełnemi cienistych obszernych placów, przeznaczonych na przechadzkę; dawne ogrody spacerowe zostały powiększone i połączone z sobą przez nowe aleje w ten sposób, że stanowią jeden olbrzymi park cienisty, gdzie w każdej chwili mieszkańcy używać mogą świeżego powietrza.
W przystani stoją okręty; maszty ich, wydrążone w środku, mają zamiast żagli wiatraki, zapomocą których przez czas, gdy wyładowują i naładowują okręta, robią wielkie zapasy siły, potrzebnej podczas żeglugi. Naturalnie, że te wiatraki swobodniej i korzystniej pracować mogą w przystani, niż na pełnem morzu.
Skrzydła wiatraków są zbudowane z lekkiego bardzo metalu i gdy nie są potrzebne, mogą być złożone i wysunięte w wydrążenie masztu, tak, że są zupełnie ukryte. Kotły parowe są ustawione pod ogromnemi wklęsłemi lustrami, mającemi częstokroć do 100 stóp średnicy, tym sposobem otrzymuje się potrzebne ciepło przez promienie słoneczne, unikając przykrości swędu i dymu, jaki wydawał z siebie węgiel kamienny, potrzebujący zarazem tak wiele miejsca. To odkrycie nadało wielką wartość handlową Saharze i innym podzwrotnikowym pustyniom: są one dziś pożądane z powodu, że dostarczać mogą największej ilości cieplika. Ogromne obszary ziemi zostały w tym celu nabyte i spożytkowane przez cywilizacyę do tego stopnia, że o ile dawniej uważane były za nieprodukcyjne, dziś przynoszą tak wielkie dochody, jak najwspanialsze sady. Nasze zbiorniki, które ścieśniają, ochładzają i rozrzedzają powietrze, dają możność podróżnym wyciągnąć z atmosfery wodę, a nawet lód, jeśli go zapotrzebują; są one także bardzo pożyteczne przy zwiedzaniu nieznanych stron pustyni, usuwając najcięższą próbę, to jest pragnienie, na które dawniej w tych stronach narażeni byli podróżni.
Okolice, zamieszkane dawniej przez murzynów, posiadają obecnie ludność białą, liczniejszą od tej, która przebywała sto lat temu w Ameryce północnej, i ma w przyszłości zapewnione terytoryum, rozległe na 11,600,000 metrów kwadratowych, podczas gdy Ameryka północna nie posiada więcej nad 9,000,000. Niedługo nastąpią czasy, gdy każda część ziemi będzie w stanie wyżywić obficie i bez trudu liczną ludność, stosownie do sił udzielanych jej przez słońce i inne potęgi przyrody. Wtedy pozostaną już tylko podlegającemi zmianom formy rządu lub długi publiczne.
Dla wyniszczenia królików w Australii, oraz jadowitych wężów, daleko więcej szkodliwych w Indyach i Ameryce południowej, schwytano kilkanaście żywych tych stworzeń i zaszczepiono im tyfoidalną surowicę, następnie, gdy choroba objawiła się w pierwszych symptomatach, wypuszczono je, a te niezwłocznie pospieszyły z powrotem do swych dawnych siedzib, gdzie rozniosły zarazę pomiędzy swoimi towarzyszami. Samym wykonawcom wyroku żal było nieszczęśliwych królików, padających setkami ze strasznej choroby, to jedno pocieszało ich tylko, że ginęły bez męczarni. U płazów skutki zarazy były powolniejsze, choć nie połączone z gwałtownemi cierpieniami; dotknięte chorobą węże opuszczały swe legowiska i tym sposobem przyśpieszały sobie chwilę zgonu. Tejże samej użyliśmy metody w celu wygubienia pluskiew, osiadających na kartoflach, oraz innych szkodliwych owadów, żadna ofiara nie okazała się zbyt małą do przyjęcia zabójczego pierwiastku, mogącego w danym razie oddać największe usługi człowiekowi. Robiliśmy doświadczenia na mikrobach malaryi, tyfusu, szkarlatyny, dyfterytu i szczepimy je z równem powodzeniem, jak ospę.
Własności pokarmów, rozpoznane dokładnie przez badania doktorów, dowiodły jasno, że wiele chorób może być wyleczonemi przez stosowne odżywianie. To przypomina mi pomyłkę doktora, gdy wezwany przez jednego z moich przyjaciół, cierpiącego na bezsenność, ten zwolennik dawnej szkoły przepisał mu dyetę i kazał zażywać ogromne dozy lekarstw, a pomimo to stan chorego pogarszał się z dniem każdym. Przyjaciel mój sądził, że pozostaje mu się już mało czasu do życia i dlatego postanowił zaprzestać używania lekarstw, jeść wszystko, do czego czuć będzie pociąg i w niedługim czasie odzyskał zupełnie zdrowie.
Z tego wnioskować można, że w pokarmach, stosownych dla niższego organizmu, w wielu okolicznościach znaleść możemy uzdrawiające środki. Nasi medycy są to ludzie poważni, pełni nauki, opartej na doświadczeniu, pomimo to jednak nie uznają siebie za nieomylną wyrocznię, pracują usilnie dla zdobycia jak największej wiedzy i poprawienia sposobów leczenia. I oto, co zalecają głównie dla podtrzymania zdrowia: jak najwięcej przebywać na świeżem powietrzu, używać dużo ruchu, od urodzenia dziecka zwracać uwagę na warunki odżywiania, powietrza... Zauważono od pewnego czasu wielkie polepszenie się ogólnej zdrowotności, szczególniej co do dzieci i kobiet; te ostatnie dożywają już przeciętnie do sześćdziesiątego roku życia.
Nasza organizacya społeczna zasadza się wogóle na podtrzymywaniu sił, jak to oddawna utrzymywali filozofowie greccy. Wiedzieli o tem dobrze, że pewien stopień siły dokonać może pewnego stopnia pracy, czyli, że waga zegara obniżająca się wykonywa pracę, którą podejmuje rozwijająca się w nim sprężyna, i że żadna z nich niezdolną jest wykonać nic nad ten kres oznaczony.
Prawo takie, będące niezmiennem, ogranicza nasze wysiłki rozumu, tak samo, jak je ograniczało u Archimedesa i Pitagorasa; my tylko umieliśmy spożytkować siły, którym niezręczni ich robotnicy dawali marnieć bezużytecznie. Cztery są główne źródła, z których czerpią się siły: odżywianie, cieplik, wiatr i przypływ wód morskich, dodać jeszcze należy spadki wód uregulowanych. Wielka ilość siły elektrycznej przy każdej burzy jest ujęta, skoncentrowana i zachowana w naszych zbiornikach, podobnie jak w krajach suchych wody deszczowe przechowują przezorni mieszkańcy w głębokich cysternach.
Na każdem miejscu pagórkowatem i pustem, kilka ogromnych rozmiarów wiatraków pracuje nad wzniesieniem powierzchni wód w stawach lub w zbiornikach, bez względu na wyniosłość miejscowości, gdzie się znajdują. Skutkiem tego każdy silniejszy podmuch wiatru wynosi miliony beczek wody; też same wiatraki w razie potrzeby mogą być użyte jako motory do poruszania świdrów hydraulicznych. Z tych zbiorników wód odnoszą największe korzyści miejscowości suche, gdyż podniesienie powierzchni wód przyspiesza ich parowanie, co naturalnie sprowadza deszcz, tak pożądany w piaszczystych okolicach; w niektórych zastępuje on w zupełności tak kosztowne dawniej polewanie. Wiatraki i młyny spożytkowały w ten sposób wierzchołki skaliste gór, tak długo uważane za zupełnie nieprodukcyjne. Elektryczność wytwarzana tym sposobem, w połączeniu z tą, której dostarczają: przypływ morza, burze, działania chemiczne i maszyny parowe, o ruchu powolnym a poczwórnej sile, porusza na morzu okręty elektryczne, turbiny wodne, koleje żelazne, równie jak motory stałe lub przenośne, służące do rozgrzewania dna kanałów, nie dozwalając im zamarzać, wreszcie do wszelkich użytków, służących do uprzejemnienia stosunków życiowych. Niekiedy ustawia się na dachu domu wiatrak, a ten ogrzewa i oświeca mieszkania, a wtedy o ile silniejszym jest wiatr północny, o tyle jaśniej i cieplej jest mieszkańcom, prąd elektryczny przechodzi przez stosy zbiornika, miarkując działanie światła i cieplika.
Ruch naszych kolei żelaznych elektrycznych jest bardzo prosty; prąd wytwarza drut przeprowadzony w górze, w dole, lub z boku na wolnem powietrzu, bez żadnej osłony, a wagony pospieszne (teraz nie są już połączone w pociągi) biegną pięć mil na minutę. Ciężar każdego wagonu służy mu równocześnie do regulowania jego ruchu, tak, że może on w największym pędzie przebywać strome wysokości, lub zatrzymywać się w miejscu raptownie, wszystko według potrzeby i woli podróżujących.
Posiadamy jeszcze koleje żelazne magnetyczne; tych wagony zbudowane są w formie ostrych kątów z każdej strony, są one poruszane przez ogromne magnesy, ważące po 4000 beczek, oddalone od siebie o 50 mil. Przechodząc przed magnesem, natura elektryczności, wyładowująca się na wagon, staje się automatycznie negatywną w miejsce pozytywnej i tym sposobem odpycha wagon, który dalszy magnes przyciąga. Wzdłuż drogi stojące magnesy są nasycone na przemiany przeciwną elektrycznością; sekcye podzielone są na pół drogi pomiędzy izolatorami, a natura zawartej w sekcyi elektryczności zależy od siły, będącej w magnesie. Dla przeszkodzenia, aby jedna elektryczność nie łączyła się z drugą i dla zneutralizowania jej w chwili, gdy przechodzi przez wagon, pozostawiona jest pomiędzy sekcyami przestrzeń pusta — 50 mil szyn zupełnie swobodnych. Ta zmiana w naturze elektryczności powtarza się automatycznie co 50 mil i czyni bezużytecznemi wszelkie maszyny, służące do wzbudzania ruchu, same bowiem szyny wystarczają do podtrzymania komunikacyi.
Ponieważ magnetyzm jest równie szybkim działaczem, jak ciężar, jedyną granicą powstrzymywania szybkości biegu jest ucisk elektryczności na magnesy, opozycya powietrza i niebezpieczeństwo, w jakim znajdują się koła, aby nie pękły przy działaniu siły odśrodkowej. Pierwszy może być zwiększonym do niezmiernych rozmiarów, trudności atmosferyczne będą wkrótce pokonane, przez zbudowanie ogromnych rur ze stali i szkła hartowanego, przez które przeprowadzony będzie bieg wagonów szczelnie zamkniętych, trzecie pokonane zostało przez użycie na fabrykowanie kół aluminium galwanizowanego, będącego w tym stosunku do zwyczajnego, jak stal do żelaza; jest ono dwa razy rozciąglejsze od stali, a posiada trzecią część tylko jej wagi.
W niektórych wypadkach szyny bywają zakrzywione od środka, tym sposobem niepodobna jest, aby wagon mógł z nich się wydostać bez zupełnego utracenia równowagi; rzadko kiedy jednak ten sposób bywa w użyciu, żadna bowiem linia prosta nie posiada na swej ogromnej rozciągłości zagięcia mniejszego, niż na pół mili. Szyny, mające wagę 160 funtów na metr, są przytwierdzone sztabami wydrążonemi, a te znów są wbite w drogę betonową, złożoną z cementu i zmiażdżonych kamieni, co uniemożliwia usunięcie się szyn, lub najlżejszą utratę równowagi wagonu.
Te wszystkie ulepszenia wymagały wielkiego powiększenia kapitału; budowa mostów, kopanie rowów, sypanie wałów na tak ogromnych przestrzeniach były to prace, przy których niczem wydać się mogą wzniesione przez faraonów piramidy; ale przy obniżce procentowej od kapitałów i stosunkowo wielkiej taniości sił mechanicznych, budowa przyszła do skutku z powodzeniem, obecnie zaś mamy już na widoku nowe projekta, zapewniające podróżnym z pod każdego stopnia geograficznego, jadącym na wschód, w czasie ich podróży nieustające światło dzienne, jeżeli sobie tego będą życzyli.
„Co do transportów morskich posiadamy dwa rodzaje: jeden dla pasażerów, drugi do przewozu materyałów wszelkiego rodzaju. Dawny okręt o dnie głębokiem niewiele się różni od naszych teraźniejszych statków: tylko zastąpiliśmy elektrycznością wszystkie przedtem używane siły.
Stopniowo powiększaliśmy rozmiary naszych steamer’ów z 500 na 600, 700, aż wreszcie doszliśmy do 1,000 stóp długości. Te okręty o nadzwyczaj szybkim biegu przepływały Atlantyk w ciągu dni czterech i pół, a były tak nieruchome na falach morskich nawet podczas szalejącej burzy, jak domy na stałym lądzie.
Przez cały czas rozwoju i ulepszeń tych statków dawano im cztery maszyny o sile 140,000 koni, poruszane siłą pary. Tego rodzaju budowa zmuszała do poświęcenia większej części okrętu pod te maszyny, nie przynoszące żadnego użytku, gdy statek pozostawał w porcie. Silne baterye o blachach żelaznych i ołowianych, coraz większych rozmiarów, doszły do wielkiego rozwoju pod koniec XIX stulecia.
Podczas drugiej połowy XX wieku, inżynierowie obmyślili próbę, aby połowa maszyn została poruszana elektrycznością, wyprodukowaną przez drugą połowę podczas pozostawania okrętu w przystani.
Próba powiodła się nadspodziewanie. Przez pewien czas, system ten był bardzo zadawalniający, zmniejszał bowiem ilość węgla, który zabierać potrzeba było na okręt, oraz ograniczał załogę. Przytem stosy elektryczne wymagały mniej miejsca i mogły być ustawione gdziekolwiek, na czem zyskiwano większą przestrzeń.
Budowa tych ogromnych statków wymagała ze strony rządu wykonania ogromnych prac, celem pogłębienia i uregulowania koryta rzek, i dna portowych przystani, dziś tedy statek, mający 35 stóp głębokości dna, może swobodnie wpłynąć do portu New-Yorku bezwzględnie na przypływ morza. Co do statków towarowych dawny system ładowania i wyładowywania został utrzymany na Oceanie, w razie jednak gdy tworzą się ławy z piasku lub ziemi, usuwają je, wyrzucając silne prądy wody. Na rzekach w tych okolicznościach wynaleziono inne sposoby: błoto, będące na brzegach, wypchnięte bywa częstokroć o milę od rzeki i stanowi doskonały nawóz do uprawy pól, dokąd niosą je druty przytwierdzone do słupów. Te same druciane liny spełniają czynność dróg tramwajów elektrycznych i szyn stalowych, unosząc wagony w powietrze, które, napełniane i opróżniane, odbywają w ten sposób drogę tam i z powrotem. Częstokroć materyały, wyrzucone z koryta rzeki, napełniają tak szczelnie zagłębienia gruntu, że niepodobna ich ztamtąd ruszyć, stanowią więc tym sposobem naturalne wały, zapobiegając podejmowaniu tych robót.
Jedna jeszcze zmiana, jaka zaszła w morskich podróżach, jest tak zwany „Pająk morski“. Sama nazwa objaśnia, że budowa pająka nastręczyła myśl wynalazku. Na podstawie tej reguły znanej, że każde ciało może być łatwiej unoszone przez powierzchnię wody, niż w jej głębi, zbudowano lekkie drewniane mosty na wielkich kołach a raczej bębnach nieprzenikalnych, mających lekkie wzniesienia, dające im możność utrzymania się na wodzie. Z pomocą maszyn, będących na moście, koła te miały być wprawiane w ruch, okazało się jednak, że woda stawiała im jeszcze silną przeszkodę. Wtedy zrobili je podobne do stonogów, z długiemi nogami w formie dzwonów, połączonemi z mostem rurami zestawionemi, pomiędzy któremi, w razie potrzeby, można sprowadzać tłoczenie powietrza na powierzchni zamkniętej tam wody. Zwykle jednak ruch ich jest nader szybki, bez tej pomocy, gdyż ciężar wody wyrzucanej przez nogi w formie dzwonu, równa się ciężarowi tej, która je tłoczy. Ruch ich podobny jest do ruchów kłusującego konia, z tą tylko różnicą, że zamiast czterech nóg, posługują się czteroma rzędami nóg, a każda noga uderza powierzchnię wody, stawiając krok naprzód, pierwszy i czwarty rząd porusza się równocześnie, następnie drugi i trzeci. Jakkolwiek mimo swych rozmiarów, pokrywających kilka morgów, mogą swobodnie poruszać się na wszystkich wodach, najpomyślniejsze są dla nich wody śródziemne lub jeziora swobodne od zbyt silnych bałwanów; przy sprzyjających okolicznościach mają ruch szybszy, niż pociągi pospieszne XIX wieku, a pędząc bez wytchnienia, dosięgają daleko prędzej oznaczonego miejsca.
Kufry i bagaże pasażerów bywają przewożone na pająkach, chociaż większa część tych rzeczy odbywa podróż sposobem jeszcze szybszym i pewniejszym.
Okręty, przeznaczone do transportów ciężarów, nie chodzą prędzej niż dawniejsze sto lat temu, ale ruch nadaje im elektryczność, obficie dostarczana przez wiatr i prąd wody, obracająca pośpiesznie motory, które stają się zbiornikami, jak tylko okręty zarzucają gdziekolwiek kotwicę. Zbyteczne są im tedy olbrzymie kotły, maszyny, żagle, składy węgli, mogą zatem pomieścić daleko więcej pak, skrzyń i beczek przy zmniejszonej ilości służby okrętowej.
Kilku oficerów i nieliczni majtkowie wystarczają zupełnie do prowadzenia statku. Uszkodzenie nie może mieć miejsca, przy ustawionych dobrze czterech mechanizmach, zaopatrzonych w dokładny system motorów poruszających wszystko automatycznie.
Te ulepszenia, upraszczające pracę, pozbawiły początkowo zajęcia wielką liczbę robotników; najmniej uzdolnieni utracili je pierwsi; ale ruch interesów stał się tak wielki, że wkrótce zdolniejsi otrzymali miejsca oficerów, z wyższą zapłatą i pracą więcej zajmującą, wszyscy zresztą mięli udział w obniżeniu cen produkcyi i transportu.
Ażeby ułatwić handel zamienny, rząd nasz postarał się rozszerzyć stosunki swoich własnych wybrzeży z wyspami sąsiedniemi, regulując komunikacyę wodną, rozprzestrzeniając kanały i ułatwiając żeglugę na wszystkich wodach. Tamy, których wymagały te prace, zostały wzniesione z bardzo twardego metalu pokrywającego mur z kamienia i cementu; kamienia użyto znajdującego się na wybrzeżach, lub też zwieziono go z pól sąsiednich, których tym sposobem ułatwiono uprawę, był to właśnie materyał najstosowniejszy na taki użytek, gdyż różnokształtne kamienie najszczelniej łączą się z sobą, a przy pomocy cementu stanowią mur niezłomny. Na południu Hateras’u, gdzie kamienie w mniejszej znajdują się ilości, użyto piasku, który wsypano w stosy metaliczne i pokryto je metalem, nadając formę wklęsłą, tam gromadzą się wody stojące, które stanowią najlepszą przeszkodę dla bałwanów morskich. Ten podwojony rząd wybrzeży, jest wielkiem dobrodziejstwem; mniejsze okręty mogą stawać na wodach spokojnych, niosąc produkta wszelkiego rodzaju od Labradoru aż do Orenoko.
Skały podwodne zostały usunięte ze wszystkich przejść prowadzących do New-Yorku i innych miast handlowych; przepaście na dnie morskiem zostały zapełnione i zrównane tak, że głębia wód jest wszędzie jednakową. To zmniejsza niebezpieczeństwa żeglugi i przyśpiesza, oraz ułatwia przypływ morza. Tam, gdzie przeszkody stanowiły podwodne skały, otoczone głęboką przepaścią pełną wody, z łatwością usunięto je, używszy do ich wysadzenia materyałów wybuchowych; szczątki padając w przepaść, ułatwiły jej zrównanie z poziomem ogólnym dna morskiego.
Wiele innych wielkich prac ukończono. Kanały Nikaragwy są otwarte dla komunikacyi oddawna; uznano za korzystniejsze mieć różnej wielkości upusty, oddając największe na użytek ogromnych statków. Kanały Eryjski i Champlain zostały ulepszone i dają wolne przejście do New-Yorku przez rzekę Hudson.
Dla powietrznych podróży mamy aerofon, który ukazał się wkrótce po uczynionem odkryciu siły, mogącej go w ruch wprawiać. Otrzymuje się ją z pomocą stosów, złożonych z naczyń papierowych bardzo lekkich, łączących w sobie pierwiastki dwojakie; te, gdy zostaną naładowane przez dynamo, mogą dostarczać przez sto godzin, prądów, które wystarczają do odbycia podróży naokoło świata, pochłaniając częściowo pierwiastki zamknięte w komórkach. Siłę nadają skrzydła, których połowa utrzymuje most płaski w pozycyi pochyłej, unosząc go z szybkością niedopuszczającą upadku. Części ruchome mają zwoje kuliste i walce ścierające się; smarowanie tych części odbywa się automatycznie, gdy tego okazuje się potrzeba; zapas wazeliny topi się wtedy, gdy która z części składowych rozgrzewa się zbytecznie. Wierzchnia powłoka aerofonu jest wyrobiona z cieniuchnej aluminiowej blachy, galwanizowanej, bardzo mocnej i trwałej, zastępującej obecnie stal zawsze, ile razy chodzi o lekkość przedmiotu. Statki powietrzne, których długość miewa od 50 do 500 stóp średnicy, posiadają ster, mogący doskonale kierować statkiem w powietrzu, nadając mu bieg wolny lub przyśpieszony, prosty lub spadzisty według potrzeby.
Budowa aerofonów jest naśladowaniem ptaków, zkąd pochodzi, że lekko szybują w przestrzeni, zupełnie niepodobne do dawnych, ciężkich balonów.
Jak gdyby po żelaznych szynach, posuwają się te statki powietrzne równo i bez wstrząśnienia, mogąc wznosić się do ogromnych wysokości, następnie chcąc lot swój zniżyć ku ziemi, zamykają baterye, a wtedy spuszczają się z szybkością 500 mil na godzinę. Zbliżając się do ziemi, sternik, jeśli ma zwrócić znów w górę aerofon, kieruje ster w obmyślaną stronę, a statek wznosi się w górę, tak szybko, że zdołałby prześcignąć w locie orła, może się on również utrzymać w znacznej wysokości, posuwając się zwolna, lub też równie spuszczać się stopniowo ku ziemi, gdyż stosy i motory, przytwierdzone u spodu pod mostem, działają zupełnie podług woli sternika.
Motory są tak lekkie, że nie są wstanie wytworzyć siły większej nad dwóch koni parowych na funt wagi, a chcąc zakonserwować cienkie pokrycia, otrzymuje się potrzebną siłę przez nadzwyczajną szybkość ruchów wszystkich motorów.
Wiązania a nawet druty, łączące stosy z motorami, są szerokie i wydrążone. Jakkolwiek pierwotne, proste i jednostajne stosy zdają się powracać do użytku, przy nowych odkryciach w dziedzinie chemii, niemniej jednak potrzeba przyznać, że do statków powietrznych mieszane tylko mogą być zastosowane. Zostały one do tego stopnia udoskonalone, że ośm łutów stosu dostarcza siły konia parowego na dwadzieścia cztery godzin; mały statek powietrzny o sile pięćdziesięciu koni może bujać w powietrzu przez cztery dni, mając nie więcej nad 400 funtów ważące stosy. Wapno i kwas oczyszczony są głównemi częściami składowemi bateryj.
Wiedziano już oddawna, że w wapnie znajduje się taka sama ilość siły słonecznej, jak w węglu; ale dopiero niedawno odkryto sposoby wydzielania jej i posługiwania się nią.
Sól kuchenna gra wielką rolę w wielu naszych przetworach chemicznych. Kombinując ją z wapnem i dołączając do tej mieszaniny kwas, otrzymujemy znakomite rezultaty, gdy te materyały dochodzą do wrzenia.
Jakkolwiek nadzwyczaj przyjemnego sportu żeglarskiego dostarczyć może na Oceanie piękny i lekki jacht, o ileż więcej pociągającym dla podróżnika jest aerofon dający mu możność przebieżenia w jeden dzień Europy, a w bardzo krótkim czasie zwiedzenia dotąd nieznanych okolic Afryki i wszystkich krajów podzwrotnikowych, które obejrzyć może z wysokości swej napowietrznej wędrówki, lotem ptaka przebiegając niezmierne przestrzenie.
Zwolennicy tego rodzaju podróży, zaznaczyli się chlubnie w postępach nauk i cywilizacyi świata; oni to wśród niezmiernej ciszy, jaka ich otaczała, powzięli śmiałą myśl wielkiego dzieła sprostowania osi ziemskiej, które nieobliczone przyniesie korzyści.
Inna jeszcze zmiana wprowadzoną została w życie, zaraz po odkryciu stosów lekkiej bardzo wagi, ścisłych i mających obszerne zastosowanie; było to zastąpienie elektrycznością siły zwierzęcej w wszelkiego rodzaju powozach. Naturalnie, że do tego rodzaju jazdy przedewszystkiem potrzebne są dobre drogi, ale korzyści z niej są tak olbrzymie, że zewsząd odezwały się głosy o urządzanie stosowne dróg komunikacyjnych; dobre drogi były koniecznym warunkiem dla każdego nabywcy elektrycznego powozu, który w przeciwnym razie pozostałby bez użytku. Do tych kolosalnych robót użyto, pod ścisłą kontrolą wykwalifikowanych inżynierów, przestępców skazanych na przymusową pracę; tym sposobem zyskaliśmy drogi dorównywające trwałością drodze Apijskiej a mające powierzchnię równą i gładką jak chodnik asfaltowy. Każde państwo posiada pewną ilość tych nieszczęśliwych, których wybryki przynosiły szkodę spokojnym obywatelom, popełniają bowiem przestępstwa i zbrodnie wszelkiego rodzaju; społeczeństwo zmuszone jest usunąć ich od siebie i zająć pożyteczną pracą, którą wypłaciliby się niejako za popełnione przewinienia. Ulice miejskie brukowane były kosztem obywateli miasta, drogi utrzymywane kosztem właścicieli większych i mniejszych posiadłości rolnych, słusznem jest zatem, aby przestępcy przynoszący tylko szkody tak jednym jak drugim, pracą swoją przyczynili się do ich dobrobytu. Od chwili, gdy powzięto to postanowienie, roboty postępowały z nadzwyczajną szybkością, a przestępcy dostali zatrudnienie na świeżem powietrzu nieszkodliwe ich zdrowiu.
Faetony elektryczne (tak nazywają się powozy mające bieg najszybszy) mają trzy do czterech kół i ważą wraz ze stosami i motorem od 500 do 4,000 funtów. Wszystkie części składowe faetonu są wydrążone, ale nadzwyczaj mocne, z galwanizowanego aluminium robione; poduszki bardzo wygodne i koła pneumatyczne tworzą lekkie i piękne powozy, przebiegające od 35 do 40 mil na godzinę na gościńcach a więcej, niż 40, po ulicach miasta i mogą być w ciągłem używaniu, nie zmieniając stosów przez dni kilka. Mogą one przebiegać wszystkie drogi proste, skośne, górzyste lub pochyłe, od żyznej doliny Spokoju do szarych wybrzeży zatoki Hudsona, od pięknego jeziora Nicaragua do rzeki La-Plata i Patagonii, przynosząc wielkie korzyści moralne i materyalne człowiekowi, zbliżając go do natury i dając poznać odległe strony i różnorodnych ich mieszkańców.
Dla naładowania bateryi, co uczynić można w każdem mieście lub wsi, odkręca się dwie gałki miedziane przytwierdzone do dwóch sznurków izolacyjnych, będących zagłębionemi w dwóch otworach. Te gałki opadając, topią małą taśmę ołowianą i powiększają ciśnienie, w chwili gdy kwas w stosach zaczyna się gotować, chociaż w istocie niewiele potrzeba tu jest gorąca, ponieważ dla naładowania wystarcza doprowadzić do takiego stanu rzeczy, w której część wapna może być spaloną. Stosy, jeżeli powóz w ciągłem jest użyciu, powinny być zmieniane raz na miesiąc. Rączka, przytwierdzona do siedzenia, służy do kierowania powozem i natężeniem jego biegu, mającem według woli 6 do 8 stopni szybkości; małe koło na przodzie przeznaczone jest do wykonywania zwrotów, naprzód, wtył lub w bok.
Bicykle obecnie posiadają także silne a bardzo lekkie stosy i motory mogące służyć, jako pomoc; gdy potrzeba jechać w górę, pod wiatr lub też według woli potrafią one same prowadzić bieg, skoro podróżny czuje znużenie.
Ponieważ tak wielki ruch powozów czynił pewne zamieszanie w chwilach wymijania, postanowiono zaprowadzić nowe ustawy, zapobiegające wypadkom w mieście. Przez całą szerokość ulicy, w dzielnicach handlowych i ludnych postawiono przez środek żelazną baryerę, zmuszającą powozy do trzymania się prawej strony, prócz tego każda połowa ulicy podług swej szerokości podzieloną jest przez niskie sztaby niklowe pomalowane na biało i silnie nasycone fosforem, tak że się błyszczą silnie podczas nocy. Przedziały szersze, ku środkowi ulicy, — są węższe w bliskości domów; pierwsze przeznaczone są dla powozów o bardzo szybkim biegu, drugie o słabym czyli nieprzechodzącym 7 mil na godzinę. Prócz tego przy każdym rogu ulicy umieszczone są tablice, na których oznaczony jest stopień dozwolonego w każdym przedziale biegu; pismo białe, bardzo wyraźne samo rzuca się w oczy, tak że niepodobna jest go nie widzieć.
Dozwoloną jest tedy bardzo szybka jazda tylko po środku ulicy w najszerszych jej przedziałach; jadący zaś łatwo do przepisów zastosować się mogą, gdyż każdy powóz oprócz korby przeznaczonej do regulowania biegu, posiada jeszcze automatycznego rachmistrza, znaczącego dokładnie przestrzeń, jaką przebywa stosownie do godziny i minuty.
Policyjni stróże porządku publicznego mają przy sobie przyrząd fotograficzny, zwany Kodaks, oprawny na trójnogu, oznaczający pozycyę każdego powozu w odstępach pół lub ćwierci sekundy; dzięki temu przyrządowi niepodobna pomylić się co do szybkości biegu, choćby go nie można było rozróżnić gołem okiem; tak więc największy panuje porządek pomiędzy licznie przejeżdżającymi powozami, ich właściciele bowiem muszą stosować się do ustanowionego prawa.
Nie ulega wątpliwości, że celem zapewnienia powozom swobody i tak pośpiesznego biegu, ulice miasta musiały być do tego stosownie przygotowane; to też bruk równy i mocny pociągnięto asfaltem a ten pokryto stalową blachą, grubą na pół cala, żaden koń nie mógłby się utrzymać na takiej drodze, ale nasze koła doskonale po niej kursują. Ponieważ po tak przygotowanych ulicach, przejeżdżają tylko lekkie powozy na gumowych kołach, których zetknięcie nie może zużywać stali, praca i koszt podjęty na ich urządzenie jest stosunkowo niewielki, wieki bowiem minąć mogą, nim najlżejsza nawet ukaże się potrzeba naprawy. Ciężary przewożone są koleją żelazną elektryczną podziemną.
Po wyłożeniu stalową blachą ulic, szyny do przejazdu wagonów okazały się bezużytecznemi, gdyż bez ich pomocy wagony po stali suną się dobrze i łatwo; to też usunięto je wszędzie i sprzedano miastu jako stare żelaztwo. Ulice nasze mało wymagają nakładów na utrzymanie porządku; dawniej bezustanne uderzanie kopyt końskich szczerbiło bruk belgijski lub asfalt, podnosząc przy tem kurz: a zatem zastąpienie siły zwierzęcej przez elektryczność, przyczyniło się znakomicie do upiększenia ulic i utrzymania w nich porządku i skrupulatnej czystości.
Od czasu tych wszystkich zaprowadzonych ulepszeń, używanie węgla kamiennego ustało prawie zupełnie; nadzwyczaj mała jego ilość bywa transportowaną z kopalni, gdyż u samego wejścia ustawiono maszyny, zamieniające węgiel w elektryczność, wysyłaną po drutach tam, gdzie jej zapotrzebują, czy to w formie opału czy oświetlenia lub innych tysiącznych użytków.
Tym sposobem został usunięty nieznośny dym węglowy, zatruwający powietrze i kopcący mury, znikły też ciężkie wozy rozwożące węgiel; cała szerokość ulicy oddaną jest dla swobodnego ruchu powozów. Parter domów w dzielnicach handlowych służy na wielkie hurtowne składy, dokąd zajeżdżają wagony, i tam bywają wypakowywane lub przeciwnie. Trotoary czyli chodniki dla przechodniów, znajdują się na wysokości drugiego piętra; są one wykonane ze szkła różnokolorowego i oprawne w ramy aluminiowe; liczne mosty od nich prowadzą przez wszystkie przejścia. Prywatne domy mają dwa wejścia, jedno z trotuaru na drugiem piętrze dla pieszych, drugie na dole dla tych, co przyjeżdżają powozami.
Tam, gdzie ulice są bardzo handlowe, na drugiem piętrze mieszczą się wszelkiego rodzaju sklepy i magazyny mód. Co do dróg publicznych, czyli dawniejszej szosy, te zamiast być pokryte, jak w mieście, stalową blachą, mają na mocnym podkładzie z kamieni i cementu wierzchnią powłokę z mieszaniny asfaltu z cementem, co daje im gładką i wygodną dla jazdy kołowej powierzchnię; szerokość ich w miejscowościach mało zamieszkanych wynosi 33 stopy, w ludniejszych dochodzi do 60. Wszystkie drogi wysadzane są drzewami dzikiemi i owocowemi, dla podwójnego pożytku cienia i owoców, z których podróżni korzystać mogą; często też mają jeszcze boczne cieniste aleje dla przechodniów.
Co do ruchu na publicznych drogach zachowane jest to samo prawo, co w mieście; powozy o szybszym biegu trzymają się środka, o powolniejszym jadą po bokach. Jeżeli dosięgnąwszy stromego wierzchołka, nie życzy sobie ktoś wysiąść z powozu, wtedy zamienia siłę motoru i stacza się powoli bez najmniejszego wstrząśnienia. Jakkolwiek ten sposób podróżowania jest nadzwyczajnie przyjemny, niektóre osoby wolą posługiwać się jeszcze końmi.
Łatwość niezmierna w otrzymywaniu metali była nam bardzo pomocną w tych postępach materyalnych. Zauważono od pewnego czasu, przy kopaniu studzien artezyjskich lub szybów, że przy dojściu tychże do pewnej głębokości, materyały podobne do ołowiu lub do antymonium ukazywały się w formie kroplistej. Wtedy jeden z inżynierów powziął myśl, aby dosięgnąć świdrem takiej głębokości, gdzie metale znajdują się w stanie ciekłym; chodziło już tylko o to, aby świder zachował potrzebną twardość, co się dało uskutecznić z pomocą skoncentrowanego kwasu węglowego. Próba wykonaną została niedaleko gorących źródeł Yellowstone-Park’u i można sobie wyobrazić radość inżyniera, gdy ujrzał na powierzchni wody dobywający się strumień metalu; ukazanie się tegoż poprzedzonem zostało grzmotem i wybuchem gorącej pary. Strumień wybuchał bez przerwy przez cały miesiąc i napełnił spore koryto wyschniętej rzeczki, a gdy wylew ustał, okazało się 10,000,000 beczek czystego metalu. Możebność przedsięwzięcia nie ulegała już wątpliwości, a jakkolwiek nie wszystkie próby okazały się równie szczęśliwemi, nie mniej przeto przy pomocy nabytego doświadczenia jesteśmy teraz w możności dobywać tym łatwym sposobem prawie wszystkie metale.
Tak zwane „Oczy magnetyczne“ są nadzwyczaj pożyteczne dla górników i inżynierów prywatnych. Narzędzia te mają pewne podobieństwo do busoli żeglarskiej ale czułość ich jest zaostrzona przez prądy galwaniczne. „Oko magnetyczne“ widzi, jakie są pokłady ziemi i w jakiej głębokości. Z łatwością oznacza, wiele osób znajduje się w sąsiednim pokoju, dzięki wpływom żelaza, znajdującego się w ich krwi; oznacza również, czy się poruszają, w jakiej stronie i jak prędko. W połączeniu z fonografem, ukryte pod draperyą są niezmiernie pożyteczne dla agentów policyjnych, którzy z pomocą tych narzędzi mogą mieć dokładne sprawozdania z czynności różnych osób.
Co do naszego systemu politycznego, ten pozostał takim samym, jak dawniej. Każdy stan ma dotąd dwóch senatorów Stanów Zjednoczonych, jakkolwiek ludność, którą reprezentują, wzrosła liczebnie; tym sposobem senat w miarę przybywania stanów zyskiwał wielu członków, a izba kongresowa pozostała się w tym samym stosunku.
Obowiązkiem każdego członka kongresu jest pojąć i zrozumieć należycie stan rzeczy i potrzeby tak części kraju, której jest przedstawicielem, jak i interesu ogólnego Stanów Zjednoczonych; tenże zwykle uważany jest za ważniejszy, to też każdy prywatny interes bywa dla niego poświęcony. Każdy urzędnik, spełniający usługi publiczne, jakikolwiek jest jego stopień, zostaje pod ścisłą kontrolą i dopóty tylko może spełniać swe obowiązki, dopóki pod żadnym względem nie zdradzi położonego w nim zaufania, za najlżejszem zaś wykroczeniem usuwa się go z miejsca. Członkowie ministeryum pozostają w swych czynnościach tak długo, dopóki działania ich są pożyteczne dla ogółu. Prezydent obieranym być może nieograniczoną ilość razy.
Pospieszne drogi transportowe do New-Yorku są podziemne; mają one sześć linij, z których dwie oddane są specyalnie pod przewóz towarów, przez cztery drugie przebiegają tylko wagony osobowe. Na wszystkich stacyach droga miejscowa wznosi się o kilka stóp nad ulicą i zniża się następnie w dwóch kierunkach, z wyjątkiem dla pociągów pospiesznych, które przebiegają linię prosto, zatrzymując się tylko na głównych stacyach.
Fotografia zrobiła także znakomite postępy i odtwarza obecnie wszystkie przedmioty w ich naturalnych barwach. Telefony zostały udoskonalone do tego stopnia, że każda osoba może rozmawiać z drugą naturalnym głosem, choćby je dzieliła przestrzeń taka, jak do antypodów, prócz tego drut telefonu pokazuje jak najdokładniej twarz mówiącej osoby tak, iż można śledzić z łatwością grę jej rysów. Wszystkie druty telefoniczne znajdują się pod ziemią w zupełnem odosobnieniu i tym sposobem unikają zetknięcia z naciskiem światła elektrycznego, lub prądów siły elektrycznej.
Deszcze, obecnie poddane naukom ścisłym, przestały być kapryśnym wytworem natury. Gdy tego okaże się potrzeba, wytwarzamy chmury bądź przez silne wybuchy w wysokościach atmosfery, bądź wywołując ciśnienie powietrza na powierzchni ziemi za pomocą potężnych miechów, które zmuszają je do wznoszenia się w grube rury wzdłuż wysokiej góry lub innej wyniosłości naturalnej, skąd się je wypuszcza przez otwór wysokiej wieży, zbudowanej u samego szczytu. Rura, mieszcząca powietrze, jest zrobiona ze złego przewodnika cieplika dla tego aby powietrze zachowało swój właściwy cieplik do chwili, gdy się wydostanie; wtedy ostudza się nagle przez swoją rozciągłość i zetknięcie się z chłodnem powietrzem górnych warstw. Następuje podówczas ciśnienie i sprowadza deszcz.
Jednakże dopóki oś ziemska nie zostanie naprostowaną, będziemy mniej więcej podlegali zmianom pór roku, czyli zbyt silnym upałom, mrozom, suszom i wylewom rzek; te bywają najczęściej spowodowane przez kilkomiesięczną wilgoć, zachowaną na powierzchni ziemi pod postacią śniegu, rozpuszczającego się gwałtownie pod działaniem ciepłych deszczów wiosennych.
Medycyna i chirurgia zrobiły także wielkie postępy; mówiliśmy już wyżej, że szczepienie i rozumna hygiena znakomicie działają przeciw chorobom i epidemiom, dawniej tak bardzo groźnym; równocześnie badania chemiczne nauczyły nas przez siłę elektryczną sporządzać pokarmy zdrowe i posilne, zamiast oczekiwać na powolne działanie natury.
Miara na metry zastąpiła dziś w całym świecie dawne, liczne systemy, obfitujące w pomyłki wszelkiego rodzaju w ubiegłym wieku.
Widzieliśmy już, że język angielski stał się narzeczem 600 milionów mieszkańców, do których z dniem każdym przyłączają się inni, dzięki przyswojeniu tego języka przez liczne rasy indyjskie, gdzie w ubiegłem stuleciu szanowano go tak, jak język łaciński za czasów wielkości Rzymu; prócz tego żywioły hiszpańskie i portugalskie w Meksyku, w Ameryce środkowej i Ameryce południowej zdają się znikać zupełnie; następuje to stopniowo w miarę, jak ludność hiszpańska, która w XIX wieku z 30 milionów zmniejszyła się do 17, przestaje wywierać nacisk na ludność miejscową. Zwolna na zachodniej półkuli, gdziekolwiek opustoszeje miejsce, natychmiast zajmują je postępowi anglo-saksonowie, prawdopodobnie zatem etnologia przyszłości będzie tak uproszczoną, że nauka jej stanie się nader łatwą.
Ludzie zamożni i uczeni, których liczba ciągle się powiększa odnośnie do ludności, coraz więcej nabierają upodobania do życia wiejskiego; rozległe włości, jakie posiadają, stają się dla nich najmilszem miejscem pobytu; uprawa roli i rozsądne polowanie jest ich zwykłem zajęciem. Ten zwyczaj przebywania na wsi bogatych obywateli kraju zbawienne bardzo przynosi skutki, szerzy oświatę wśród ludności rolniczej, utrzymuje lasy, a w nich zwierzynę, która tępiona zawzięcie mogłaby zaginąć w większej ilości gatunków, jak to już się stało z żubrami.
W astronomii zrobiliśmy postępy olbrzymie. Dawny o podwójnych, wklęsłych szkłach teleskop, rozszerzając się stopniowo, stał się tak ciężkim, że pochylał się własnym ciężarem, gdy go kierowano do zenitu, i tym sposobem fałszował spostrzeżenia; chcąc poddać dokładnej obserwacyi jedną z bliższych gwiazd na horyzoncie, pomimo, że szkło było na nią zwrócone, zbyt wielka ilość powietrza, znajdująca się pomiędzy teleskopem a ciałem niebieskiem, przeszkadzała dokładnemu zbadaniu przedmiotu. Nasze teleskopy teraźniejsze posiadają zwierciadła kryształowe, wklęśnięte, mające dwadzieścia metrów średnicy, takie same jak te, które służą za zbiorniki ciepła słonecznego do maszyn, ale zagięcia ich są ściślej matematyczne i zbierają ogromną ilość światła, dając mu za ognisko blachę przygotowaną, lub też oko badacza odwróconego plecami od przedmiotu, który studyuje. Prąd elektryczny gra tu też bardzo ważną rolę, gdyż elektryczność dopomaga do otrzymania światła, tak, jak w telefonach do otrzymania dźwięku.
Zapomocą tych nowo-wynalezionych teleskopów, ustawianych zwykłe na najwyższych wierzchołkach gór, ponad chmurami, dojrzeliśmy mnóstwo gwiazd dotąd nieznanych, chociaż nie ulega wątpliwości, że przestrzeń wszechświata posiada jeszcze miliony takich, których dojrzeć nie możemy. Te teleskopy przewyższają o wiele najsilniejsze szkła, znane w XIX wieku i zbliżają planety Marsa i Jowisza na 110,000 mil do naszego wzroku tak, że możemy już teraz studyować ich geografię fizyczną i topografię.
Posiadamy więc dokładne mapy Jowisza, a nawet Saturna, pomimo ich wielkiego oddalenia i otaczającej ich atmosfery; możemy także widzieć krąg gwiazd trzeciorzędnej wielkości.
Dochodzimy do tego przekonania, że pragnąc zrobić jakieś nowe odkrycie lub wynalazek, wystarczającem jest, abyśmy dołożyli tylko wszelkich starań, a osiągniemy cel pożądany.
Doznajemy wrażenia, jak gdybyśmy żyli w marzeniach „Tysiąca i jednej nocy“, z tą tylko różnicą, że dobroczynny geniusz, będący na naszych usługach, przy których blednie lampa Aladyna, nie jest synem wróżki, przebywającej wśród mgły i cieniów wyobraźni, ale jaśnieje jako dziecię nauki światłem bez cieni, coraz jaśniejszem, które może doprowadzić nas do lepszego pojęcia Boga i religii.
W istocie możemy uważać się za szczęśliwych, że dozwolono nam żyć w tym wieku, gdzie cywilizacya dochodzi do tak świetnych rezultatów w swoim rozwoju.
Uwolnieni jesteśmy teraz od tych pełnych huku bruków ulicznych i drogowych, który dawał podróżnemu, jadącemu omnibusem, miłe wrażenie muchy zamkniętej w bębnie; wśród drogi dalekiej podróżny nie zna już tego pyłu, co go oślepiał, zasypywał włosy i suknie, dostawał się do ust, do nosa, gardła i płuc; lub też błota, co obrzucało ubranie a częstokroć i twarz grubą warstwą brudu. Te męczarnie, wraz z chorobą morską, znikły już stanowczo z tej ziemi. Możemy sobie powiedzieć śmiało, że dewizą naszego wieku jest: „Excelsior!“
Nowe źródła sił, poznawane coraz dokładniej, wytwarzają tak wiele i tak tanio przedmioty potrzebne do codziennego użytku, że nędza a nawet ubóstwo stało się dziś nieznane; z drugiej strony cywilizacya, przenikając do wszystkich warstw społecznych, wytwarza potrzeby, których przemysł i fabrykacya dostarczać musi.
Może się wydać dziwnem niektórym, jakim sposobem jeden wiek mógł stworzyć tak wielką ilość wynalazków. Kilka na to złożyło się przyczyn. Każde nowe odkrycie, każdy postęp nauki, powiększał prawdopodobieństwo nowych wynalazków.
Interesowanie się nauką społeczeństwa i ocenianie wartości czasu przyczyniły się bardzo do postępu. Z początkiem każdego roku prezydent Stanów Zjednoczonych, gubernatorzy, merowie miasteczek i wsi ogłaszają listy wielkich ulepszeń, jakie są wymagalne, oraz projekty i kosztorysy antreprenerów, przedstawione do zatwierdzenia, czy to rzecz chodzi o założenie nowego parku, zbudowanie bulwaru, lub ulepszenie kanalizacyi; a w końcu roku przedstawiają stan, w jakim się znajdują roboty: zaczęte, ukończone lub w całym rozwoju; jakkolwiek często jest wielka różnica pomiędzy tem, czego się spodziewano, a czego dokonano, ogólny jednak rezultat jest dobry. Dzienniki ogłaszają wykonane prace i decyzye wykonawcze rządu, a publiczność jest silnie zainteresowaną we wszystkich ważniejszych kwestyach.
Pomimo ogromnych materyalnych postępów, jakie na każdem polu zdobyto, człowiek jednak nie czuje się zupełnie zadowolonym. W miarę, jak nasze zwierzęce potrzeby są zaspokojone, poczuwamy w duszy niepokój, zwiastujący nam inne, nieziemskie potrzeby; tym potrzebom zadość uczynić może tylko jedna religia; w tej szukać musimy ukojenia umysłu i serca, bo ona jedna po tem ziemskiem życiu, które staramy się uczynić jak najdogodniejszem, doprowadzić nas może do niebieskiej ojczyzny, gdzie dusze nasze znajdą nagrodę i wypoczynek.
Dowiedziawszy się, że prace około podniesienia osi ziemskiej znajdują się na dobrej drodze i że rok każdy przyniesie poprawę klimatu, większa część delegowanych opuściło miasto po wysłuchaniu mowy Bearwarden’a, udając się z powrotem do siebie. Ci, co przyjechali z doliny Amazonki i wschodnich wybrzeży Ameryki południowej, wsiedli do pociągu błyskawicznego, który uniósł ich do Key-West z szybkością 300 mil na godzinę. Kolej żelazna miała sześć linii: dwie dla podróżnych, pragnących od razu stanąć na miejscu, dwie dla tych, co życzyli sobie zatrzymać się w różnych miejscowościach i dwie dla pociągów towarowych.
W Key-West wsiedli do wodnego pająka, długiego na 600 stóp a szerokiego na 300, którego most wznosił się na 100 stóp nad powierzchnię morską; ten przeniósł ich z szybkością mili jednej na minutę na ląd południowoamerykański, skąd już odbyli dalszą podróż koleją żelazną.
Delegaci z Syberyi i Rosyi, bardzo zainteresowani w tych tak dla nich ważnych ulepszeniach, wsiedli do wagonu magnetycznego, zakończonego z dwóch stron ostro-kątem, udając się do cieśniny Berynga. Wagon był wysoki na 18 stóp, a miał długości 150 stóp, był przytem dwupiętrowy. Drugie piętro pokryte było szklanym dachem, spuszczającym się aż do podłogi, co dawało możność zachwycania się pośpiesznie przesuwającemi się widokami. Szyny były oddalone na dziesięć stóp jedna od drugiej, koła przechodziły poza ich wręby, tocząc się równo i gładko. Giętkość wagonu dozwalała mu przebywać swobodnie przez lekkie chropowatości drogi, gdyż koła jego swobodne i niezależne dawały mu pewną wyższość nad wagonami, mającemi koła i osi prawie w jednej sztuce, co zmusza jedno koło do zsuwania się jeżeli znajduje pod sobą większą kolistość niż drugie; wtedy tylko postępują zupełnie równo, gdy pochyłość drogi i siła odśrodkowa są zupełnie odpowiednie.
Wagon, mając podpory na zewnątrz, zamiast pod spodem, mógł łatwiej utrzymać równowagę, niższa też część miała podłogę bliżej ziemi pomimo wysokich kół, gdyż te oprawione jak w powozach zostawiały swobodę całemu pudłu. We dwadzieścia godzin znaleźli się na wybrzeżu cieśniny Berynga, tam wsiedli na prom elektryczny, dość silny, aby utrzymać na sobie ciężar dwunastu wagonów, ten dostawił ich do Wschodniego przylądka (Syberyi), skąd, zwracając się ciągle ku północy, najkrótszą drogą wrócili do Europy.
Patagończycy wrócili do siebie, nie zmieniając wagonów, przebyli dzielącą ich przestrzeń 10,000 mil w przeciągu czterdziestu godzin. Australczycy wsiedli na statek powietrzny i wkrótce zniknęli z oczu.
Mieszkańcy Ameryki środkowej równie, jak delegowani różnych części Stanów Zjednoczonych, powrócili każdy do siebie we własnym elektrycznym faetonie.
Bearwarden i jego przyjaciele patrzyli na rozjeżdżających się reprezentantów i tłum rozchodzący się powoli do domów. Bearwarden rzekł do towarzyszów:
— Byłby to wielki postęp w sposobach podróżowania, gdybyśmy mogli wznieść się po nad atmosferę, zaczekać w górze, aż ziemia dokona krążenia około własnej osi, i wtedy spuścić się na jej drugą półkulę.
— Zapewne — odrzekł Cortlandt, — ale w takim razie nie moglibyśmy odbywać podróży inaczej, jak tylko ku zachodowi; chcąc zwrócić się na wschód, musielibyśmy okrążyć ziemię.
W kilka dni później zapukano do drzwi gabinetu prezesa Bearwarden’a, który zdjął nogę z nawpół otwartej szuflady, gdzie ją był oparł, i pocisnął nią rączkę pięknego, w mosiądz oprawnego miecha, który pod tym naciskiem wymówił wyraźnie: „Proszę wejść!“
Otwarły się drzwi, a do gabinetu wszedł sekretarz stanu Stillman, minister marynarki Deepwaters, doktor Cortlandt, Ayrault, wiceprezes Dumby i dwóch dyrektorów towarzystwa pracującego nad podniesieniem osi ziemskiej.
— Dzień dobry! — rzekł Bearwarden, — miło mi was powitać.
I równocześnie zamieniał z przybyłemi uścisk ręki.
— To śliczny wynalazek — zauważył Stillman, oglądając mieszek. — Trzeba będzie wnieść wniosek na kongresie, aby zaopatrzono w podobne instrumenta biura administracyjne w Waszyngtonie. Nie uwierzysz, jak mnie męczy ciągłe powtarzanie tego: „Proszę wejść!“
— Wiesz, Bearwarden’ie, czego ja się obawiam? — rzekł minister Deepwaters, — że osiągnąwszy złagodzenie i zrównanie klimatu, wszyscy będziemy już tak zadowoleni, że Stillman’owi zabraknie zajęcia.
— Myślałem i ja nieraz o tem, że przy takim wzroście cywilizacyi, życie ludzkie straci na tej wartości, jaką do niego przywiązujemy, a walka o byt stanie się mniej zajadłą.
— Zdaje się, że ziemia będzie miała starość zupełnie spokojną, chyba zmiany ministeryalne spokój jej zakłócą.
— Świat ten stanie się zbyt monotonny: pragnąłbym na czas jakiś porzucić ziemię, aby zmienić otaczające mnie stosunki, nie na zawsze naturalnie, ale powrócić dopiero wtedy, gdy za nią zatęsknię. Człowiek nie może tak, jak roślina pozostawać zawsze tam, gdzie się urodził; dość długo trwało jego życie jako poczwarki; pora już, aby stał się motylem i swobodnie mógł bujać w przestworzu.
— Skoro znaleźliśmy sposób naprostowania osi, może z czasem uda nam się zmienić też i krążenie ziemi — rzekł Deepwaters, — co pozwoliłoby nam swobodniej badać inne światy równie, jak nasze, a może więcej interesujące...
— Niezła myśl — rzekł Bearwarden. — Krążenie ziemi naszej miałoby pewne podobieństwo z biegiem komety, a dla przebicia się około Marsa i Wenus nie potrzebaby się obawiać nawet zbyt nagłych zmian klimatycznych. Przeciwnie, gdyby ziemia nasza zmieniła swój dotychczasowy ruch rotacyjny, moglibyśmy mieć przez cały rok dwanaście godzin dnia i dwanaście godzin nocy; żadna z okolic ziemi nie byłaby zwróconą ani odwróconą od słońca przez sześć miesięcy, bo jakkolwiek ekscentryczny nadalibyśmy ruch planecie, oś jej pozostałaby zawsze równoległą. W perihelium (punkt najodleglejszy od słońca) nastąpiłoby tylko silniejsze parowanie, pod równikiem zbierałyby się chmury, osłaniając tę okolicę od zbyt palących promieni słonecznych, a rozpraszałyby się wtedy, gdy ziemia by się oddalała.
— Jedyną trudnością w wykonaniu twojego planu jest brak punktu oparcia. Podnieść oś ziemską, to rzecz dość łatwa, gdyż przychodzi nam w pomoc przyciąganie słońca i chodzi tylko o to, aby je wzmocnić z jednej a osłabić z drugiej strony i powtarzać tę czynność peryodycznie, gdy bieguny zmieniają pochylanie się ku słońcu. Gdyby która z komet z dość dużą głową przyszła nam w pomoc, przyciągając lub odpychając w porę, lub też gdybyśmy mogli wzmocnić względem ziemi siłę atrakcyjną innych planet, rzecz ta byłaby możliwą do zrobienia.
— Mam na to sposób! — zawołał Ayrault. — Apergia pomoże nam w wykonaniu tych projektów! Możemy zbudować statek nieprzenikalny dla powietrza, zamknąć się w nim hermetycznie, a naładowawszy bardzo silnie, doprowadzimy go do tego punktu, że magnetyzm ziemi odepchnie go z równą siłą, a może nawet i większą, niż przyciąga do siebie wszystkie ciała. Zdaje mi się, że ziemia pozostaje w tym samym stosunku względem przestrzeni, jak każdy atom indywidualny do jakiegobądź ciała stałego, ciekłego lub dziurkowatego; ponieważ każdy atom oddziela się od ciała pod działaniem ciepła, ziemia odepchnie od siebie nasz statek, jeżeli elektryczność, będąca pewną formą ciepła, będzie dobrze zastosowaną. Mam głębokie przekonanie, że tak jest i tak być musi, człowiek posiada duszę nieśmiertelną, przykutą do ciała, ale nie przestaje się ona nigdy buntować przeciwko materyi i dąży zawsze do wyższych sfer...
— Dowiedź nam — zawołali chórem wszyscy obecni, — w jaki sposób twój projekt wejść może w wykonanie.
— Apergia powinna spełnić to, czego się po niej spodziewam — ciągnął dalej Ayrault. — W całej naturze znajdujemy wszędzie system kompensacyjny. Siła odśrodkowa jest zrównoważona przez siłę dośrodkową, a gdy, jak mówi bajka, kryształ żalił się na swoje ciężkie losy, skazujące go na wieczną bezwładność, podczas gdy orzeł może szybować w przestrzeni i oglądać wszystkie piękności rozsiane w naturze, ptak odpowiedział: „Życie moje jest tylko chwilą, która prędko minie, pogrążając mnie w nicości, podczas gdy ty żyć będziesz zawsze i przykuty do skały, ujrzysz ostatni wschód słońca nad ziemią.“
Apergia jest stanowczo siłą przeciwstawioną ciężkości, która istnieć musi, inaczej w cóżby się obrócił system kompensacyjny, rządzący naturą. A zatem jeżeli Apergia jest w stanie znosić prawo ciężkości, nie widzę powodu, dlaczegoby nie mogła uczynić więcej, a zmuszając ziemię do odepchnięcia naszego statku do takiej wysokości, gdzie już każde ciało siłą prądów utrzymać się może, nie miała nam w dalszym ciągu dopomagać do naszej podróży pomiędzy gwiazdy i planety. Znane nam są działania siły elektromagnetycznej, wiemy zatem, że zdobyć możemy daleko szybszy bieg, niż naprzykład kamienia upadającego na ziemię; ten bowiem byłby za powolny dla przebycia niezmiernych odległości, dzielących jedne planety od drugich w przestrzeni. Ponieważ atoli Apergia jest przeciwstawieniem ciążenia, podlega zatem prawom, ustanowionym przez Newton’a i Kepler’a, a ciało, naładowane energicznie, będzie miało stanowczo bieg niezmiernie przyspieszony w chwili odbicia się od ziemi. Dwie równie pochyłe, z których jedna posiada u wierzchołka większą pochyłość, a druga jest zupełnie równą od góry do dołu, użyjmy jako jednakowych rozmiarów do próbowania szybkości biegu kuli, a przekonamy się, że ta puszczona z pierwszego prędzej, niż z drugiego dosięgnie mety, z powodu, że impet nadany jej jest w chwili rzucenia przez większą pochyłość samego wierzchołka. Znudzeni jesteśmy przebywaniem na tej cząstce wszechświata, nie mającej już dla nas żadnej tajemnicy; znudziło nas ołowiane niebo nad głowami, monotonne fale oceanu i ten jedyny satelita ziemi, księżyc, bezużyteczny przez połowę czasu, którego światło jest tak blade, a rozmiary tak drobne w porównaniu z innemi ciałami niebieskiemi. Więzy, które dotąd przykuwały człowieka do ziemi, są zerwane, a równie jak Grecya w swoim czasie okazała się zbyt małą dla pomieszczenia wysokiej cywilizacyi greków i ci z czasem ponieśli ją w dalekie strony, tak równie dziś, gdy ludzkość zdobyła tak wielkie skarby wiedzy, dające jej w posiadanie nieznane przedtem sposoby ujarzmiania sił natury, obracając je na swoją korzyść, naszedł wreszcie czas, by śmiałym lotem przebywać powietrzne przestrzenie i poznać zbliska przynajmniej najbliższy system słoneczny.
— Czy masz zamiar zwiedzić planety Marsa i Wenus?
— Nie — odpowiedział Ayrault, — mamy zupełnie dokładne wiadomości, tyczące się Marsa; ta planeta ma zaledwie siódmą część wielkości ziemi, a że oś jej jest jeszcze więcej pochyloną, przeto życie na niej mogłoby mieć cięższe jeszcze warunki, niż na naszym globie. O tem szanowny nasz prezes tu obecny powiedział nam w swej pięknej mowie na zebraniu Towarzystwa podniesienia osi ziemskiej, że ta planeta ma oś tak silnie pochyloną, iż życie na niej byłoby zupełnie niemożliwem dla mieszkańców ziemi. Nasza wycieczka byłaby równie niedorzeczną, jak przybycie do Grenlandyi kolonistów, pragnących zaprowadzić tam gospodarstwo rolne. O, nie! ani Mars, ani Wenus nie pociągają mnie ku sobie.
— A więc gdzież pragnąłbyś się udać? — zapytał Stillman.
— Chciałbym dostać się na Jowisza, a potem, jeżeliby się ta podróż udała, na Saturna, — odrzekł Ayrault. — Przestrzeń, oddzielająca Jowisza od słońca, jest obliczoną na 480,000,000 mil, ale, jak nam to dokładnie wyłożył nasz prezes kochany, oś jego stoi prawie tak równolegle, że przy pomocy wewnętrznego ciepła planety nie sądzę, aby tam zbyt silne zagrażało nam zimno. Chociaż, zważywszy na ogromne rozmiary powierzchni tego globu, spodziewać się należy, że każdy przedmiot dotykający się go musi ważyć dwa razy tyle, co na ziemi. Mam jednak nadzieję, że w razie, gdy siła Apergii aż tam mnie doniesie, będę mógł jeszcze użyć jej stosownie dla zmniejszenia ciężaru własnego ciała. Może tu znajdzie się kto, co zechce mi towarzyszyć?
— Wspaniały projekt! Jeżeli tylko pan Dumby, nasz wice-prezes zechce na czas jakiś zastępować mię w moich obowiązkach, z największą przyjemnością przyjmę udział w tej wycieczce.
— Weźcie i mnie z sobą, wszak na trzeciego znajdzie się miejsce na waszym statku — rzekł Cortlandt. — Wezmę natychmiast dymisyę z mego urzędu i zupełnie swobodny dzień, w którym wyruszymy w tę interesującą podróż, zaliczę do najszczęśliwszych w życiu.
— Gdybym się nie obawiał, że Stillman pozostanie sam, wprosiłbym się i ja do waszego towarzystwa — zawołał Deepwaters.
— Uważajcie, moi drodzy, aby wam miejsca nie zabrakło, jeżeli tak wielu dobierzecie sobie towarzyszy, — odezwał się Stillman.
— Kolega obawia się, aby najtęższych głów nie zabrakło w kraju — odpowiedział Deepwaters.
— Czy nie obawiacie się zastać powierzchni planety rozpalonej, a może nawet jeszcze w stanie ciekłym? — zapytał Dumby. — Przy średnicy 86,500 mil, gorąco jej wnętrza musi być ogromnie silne.
— Nie — odrzekł Cortland, — Jowisz nie może już być w takim stanie, ponieważ jego satelity w takim razie byłyby widoczne, gdy wchodzą w jego cień, a one właśnie są wtedy zupełnie ukryte.
— Nie przypuszczam nawet, aby powierzchnia Jowisza była gorąca — zauważył Bearwarden. — Wiemy o tem, że Algol, znany dawniej pod nazwą „Gwiazdy szatańskiej “ i kilka innych błędnych gwiazd, są w towarzystwie ciemnego ciała, z którem odbywają swą podróż na około pewnego środka, peryodycznie rzucającego cień swój na ich światło. Otóż niektóre z owych ciał bez blasku są wielkości naszego słońca i skutkiem tego daleko większe od Jowisza. Jeżeli owe ciała do tego stopnia utraciły ciepło, że aż stały się niewidzialnemi, przeto powierzchnia Jowisza musi być prawie zimna.
— W fosforycznym blasku wód morskich — rzekł Cortlandt — znajdujemy światło bez udziału cieplika i niezadługo będziemy mogli je produkować przez oksydowanie węgla, bez użycia do tego maszyny parowej, ale nie znaleźliśmy dotąd silnego ciepła bez udziału światła.
— Jestem przekonany — rzekł Bearwarden, — że na Jowiszu znajdziemy mieszkańców o pewnym rozwoju umysłowym, chociaż przypuścić też można, że ta planeta nie zdobyła jeszcze dostatecznego udoskonalenia, potrzebnego dla istnienia takiego rodzaju mieszkańców.
— Jakie rozmiary myślicie nadać waszemu statkowi powietrznemu? — zapytał wice-prezes.
— Sądzę — rzekł Deepwaters, — że mając stosunkowo mało przebywać w powietrzu, powinnibyście nadać mu tylko formę cylindra obszernych rozmiarów, spód winien być płaski, a wierzch w postaci baldachimu zbudowanym być może z aluminium, albo jeszcze lepiej z glucinium lub beryllium, który jest dwa razy lepszym przewodnikiem elektryczności, niż aluminium, cztery razy mocniejszym, a przytem najlżejszym ze wszystkich znanych metali, co może mieć wielkie znaczenie w budowie statku, o ile bowiem większy będzie jego ciężar, o tyle więcej zużywać musicie siły apergetycznej.
— Zostawiłem w powozie papier rysunkowy; pozwólcie, że zejdę po niego, a korzystając z rad waszych, może mi się uda naszkicować plan budowy tego nowego powietrznego statku.
Mówiąc te słowa, Ayrault wyszedł z gabinetu.
— Dziwna rzecz — zauważył Stillman, — że Dik, będąc młodym, pełnym sił, a nawet bardzo zakochanym w swej narzeczonej, ma pojęcia takie pesymistyczne i wydaje się znudzony życiem.
— Nie dziw się temu, przyjacielu — rzekł Cortlandt, — narzeczona Ayrault’a jest jeszcze bardzo młoda, za rok więc ukończy 2001 klasę w uniwersytecie Vassar, poczem zdać musi egzamin, a dopiero gdy otrzyma dyplom, będzie miała prawo szerzenia oświaty wśród ludzi i uszczęśliwienia swego narzeczonego; zdaje mi się, że to jest głównym powodem przedsięwzięcia tej podróży.
Ayrault powrócił niebawem, niosąc z sobą papier, ołówki i kompas.
— Przedewszystkiem wypada nam obliczyć, wiele czasu podróż nasza trwać może. Ponieważ kamień, spadający z wysokości, przebywa 16,09 stóp w pierwszej sekundzie, w drugiej +64, łatwo jest obliczyć, jak szybkim będzie nasz lot, skoro siła odepchnięcia nada podwójną szybkość ruchowi statku. Sądzę jednak, że i to byłoby zbyt powolne i że lepiej będzie podwoić lub potroić siłę apergetyczną, co zrobić można z łatwością; a w takim razie statek nasz wyrzuconym będzie do góry daleko prędzej, niż kula armatnia o najsilniejszym locie. W miarę jak odpychanie ziemi zmniejszać się zacznie, prądy przyciągające Marsa i Jowisza się zwiększą, a nie znajdując żadnych przeszkód, lot nasz ciągle stawać się będzie szybszym aż do chwili, gdy okaże się potrzeba wstrzymania działającej siły z obawy, by statek nie roztrzaskał się w kawałki, lub też nie został zmiażdżony przez tarcie, skoro przyjdzie chwila przebijania się przez atmosferę Jowisza. Unikniecie wszelkiego niebezpieczeństwa, zwalniając stopniowo szybkość lotu. Naturalnie, że przedewszystkiem musicie unikać spotkania z meteorami i innemi drobnemi ciałami niebieskiemi; ale przy rozumnem i ostrożnem sterowaniu zamiast być przeszkodą, mogą wam być one bardzo pożyteczne, ponieważ przez przyciąganie lub odtrącanie będziecie mogli uprościć sobie lub zmienić drogę według potrzeby.
Księżyce Jowisza grać będą rolę lin i dozwolą wam obrać sobie część powierzchni planety, którą uznacie za najdogodniejszą do wylądowania. Teraz chodzi jeszcze o to, aby wiedzieć dokładnie, czy przy użyciu Apergii prawo ciążenia jest odwrócone, czyli też ciężar staje się nieważkim, ale zresztą choćby ta kwestya pozostała niewyjaśnioną, nic to nie przeszkadza do posługiwania się ową siłą. Wszak prawdę mówiąc, niewiele więcej wiemy obecnie o elektryczności, niż temu lat sto, a jednak wytwarzamy ją obficie i posługujemy się nią wszędzie. Kiedy Jowisz leży po przeciwnej stronie, jest wtedy oddalony od nas o 380,000,000 mil, a światło, przebywające 190,000 mil na sekundę, potrzebuje 34 minuty czasu, aby dosięgnąć ziemi od Jowisza. Jeżeli przypuścimy, że średnia szybkość lotu waszego statku będzie o jedną piątą przyspieszona, będziecie potrzebowali jedynastu dni, dziewiętnastu godzin i dwudziestu minut na podróż waszą. Będziecie mieli prześliczny widok Marsa i gromady gwiazd, a kiedy od Jowisza dzielić was tylko będzie przestrzeń 1,169,000 mil, wtedy traficie na brzeg rotacyjny Kalisto, piątego, czyli najodleglejszego księżyca, satelity Jowisza, tej olbrzymiej planety. W tym punkcie najłatwiej wam będzie się zoryentować.
— W tej chwili przychodzi mi myśl — rzekł Ayrault — nazwać statek nasz imieniem tego księżyca, ponieważ to będzie pierwsze ciało niebieskie systemu Jowisza, jakie spotkać mamy na naszej drodze. Wskaże nam ono, jaki kierunek nadać statkowi naszemu. Wszak go pan zechcesz ochrzcić tem imieniem, gdy już będzie gotów do drogi.
— Nie, nie — rzekł Deepwaters, — znajdziemy mu lepiej chrzestną matkę, a będzie nią miss Preston; sądzę, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, młody przyjacielu. Ale istotnie trzeba będzie urządzić ceremonię chrztu i spróbować okrętu, czy nie pije wody.
— To mi daje myśl, że godziłoby się zaproponować wam, abyście odwilżyli gardła — rzekł Bearwarden, podsuwając Stillmanowi karafkę z winem czerwonem; — panie Deepwaters, tam za tobą, na półce, stoi butelka whisky i karafka wody, zechciej sobie nalać kieliszek, a za chwilę będziemy tu mieli lekką zakąskę i szampana.
Równocześnie dotknął dzwonka i pokręcił gałkę, oznaczoną literą S. Nie minęło trzech minut, dał się słyszeć lekki szmer i ukazała się taca, a na niej ośm puharów, pełnych jeszcze pieniącego się wina, na talerzu zaś stały zakąski.
— Proszę, pijcie panowie — rzekł Bearwarden, — ten szampan mrożony ochłodzi nas; tak długa, poważna rozmowa wymaga pewnego podtrzymania sił.
Goście bez ceremonii zaczęli jeść i pić, nie przerywając rozmowy.
— Budowa statku i jego wyekwipowanie będą kosztowały drogo — rzekł Deepwaters do Ayrault'a, — szczególniej, jeżeli Kalisto ma być odrobiony całkowicie z glicynium. Zapewne ten metal idealnie nadaje się do tego użytku, ale jest on najdroższym ze wszystkich innych. Zdaje mi się, że powinienbyś przedstawić swój projekt na kongresie, a ponieważ tu chodzi o postęp wiedzy i nowe na jej polu odkrycia, sądzę, iż jednogłośnie zatwierdzonoby kapitał na pokrycie kosztów budowy statku.
— Z tego korzystać sobie wcale nie życzę; pragnę, aby nietylko pomysł, ale i wykonanie było moją wyłączną własnością; jeżeli wycieczka nasza uwieńczona będzie powodzeniem, rad będę podzielić się moją zdobyczą z mymi współobywatelami; od rządu jednak nie przyjąłbym nic, prócz dobrych rad.
Stillman, wysłuchawszy mowy Ayrault’a, odezwał się:
— Niezwłocznie roześlę listy do wszystkich naszych ambasadorów i konsulów, aby szybko nadsyłali do ministeryum wszelkie rady, wiadomości i spostrzeżenia, mogące przynieść pomoc w tem dziele, co do osadzenia i naładowania stosów, oraz kierowania mechanizmem; cokolwiek doniosą mi w tym względzie, odeślę ci natychmiast, wybierając tylko najpożyteczniejsze wiadomości; gdybym chciał je przysyłać wszystkie, przysporzyłbym ci pracy bez potrzeby.
— Co do mnie — rzekł Deepwaters, — prześlę rozkaz do wszystkich kapitanów okrętów, aby w chwili odjazdu uczcili cię wielką salwą z armat, a przytem zajęli się wyratowaniem, jeżelibyś z twoim statkiem wpadł w wodę. Gdy wrócisz z twej wycieczki i dowiedziesz nam praktycznie, jak świetne są rezultaty użytej w podróży powietrznej Apergii; przywieziesz nam wiadomości, że Jowisz i Saturn mogą być przez nas zamieszkiwane, a przy swojej rozległości, księżycach, obręczach, przedstawiają pobyt przyjemny, przewyższający wszystko, czego nam nasza mała kula dostarczyć może, — wtedy pomyślimy może o sposobach zaprowadzenia potrzebnej zmiany w sposobie krążenia naszej planety i spróbujemy, czy nie uda nam się bujać w przestrzeni, cokolwiek bliżej naszych nowo odkrytych światów. Wtedy utworzymy nowe Towarzystwo żeglugi między-światowej, zbudujemy mnóstwo statków na wzór waszego Kalisto, a zręczni sternicy przewozić będą z wszelką swobodą podróżnych z jednej planety na drugą i tak powstaną z czasem drogi międzyplanetarne, równie uczęszczane, jak dzisiejsze linie kolei elektrycznych.
— Ponieważ każda miejscowość na ziemi została zaludnioną przez przybyszów, kto wie, czy nasza epoka nie będzie stanowiła przewrotu w historyi świata i czy od niej nie zacznie się kolonizacya systemu planetarnego; jak dotąd, nie przewiduję, abyśmy byli w stanie przekroczyć jego granice.
— Co to będzie za wspaniałe przedsięwzięcie ta zmiana obrotu ziemi! — zawołał Deepwaters, — póki to nie nastąpi, będziemy mieli czas uszlachetnić wszystkie niższe rasy rodu ludzkiego, a gdy zapanuje jeden tylko język, wtedy już ustaną nieszczęsne skutki wieży Babel.
— Ho, ho! Deepwaters już wpadł na swą ulubioną treść wojny międzynarodowej, niedługo zechce mieć dla samego siebie na własność całą planetę.
— Co do mnie, nie widzę nawet potrzeby podejmowania pracy, aby zmienić kierunek obrotu ziemi — rzekł Bearwarden, — jeżeli się uda nasza wycieczka, rzecz naturalna, że znajdziemy wielu naśladowców; wtedy zaś, jak we wszystkiem, tak i w tych sposobach odbywania podróży do planet, przyjdą, niezawodnie ulepszenia, które ułatwią amatorom możność obejrzenia nieznanych światów.
— A teraz — rzekł, powstając z miejsca, Deepwaters, — pożegnajmy się z gościnnym gospodarzem, panie Stillman, i jedźmy, bo niewiele zostało nam się czasu; w Waszyngtonie musimy być na godzinę pierwszą, a teraz jest już dwadzieścia minut po dwunastej. Mam nadzieję — rzekł, zwracając się do Ayrault’a, — że zawiadomisz nas o postępach twojego projektu, a gdy będzie gotów Kalisto, zaprosisz nas na uroczystość poświęcenia.
— Wszelkich starań dołożę, aby to jak najprędzej nastąpić mogło.
Ayrault przedewszystkiem porobił ogłoszenia, że potrzebuje cylindra z glicynium, któryby miał dwadzieścia pięć stóp średnicy, piętnaście stóp wysokości po bokach i dach w kształcie wypukłym, co stanowić będzie razem wysokość dwadzieścia i jedna stóp; w około otaczać ma dach rynna, którąby mógł spływać deszcz, gdziekolwiek napotkany wśród podróży. Boki, ściany i podłoga powinny być wykonane z podwójnej blachy grubości cala, pomiędzy dwoma blachami ma być pozostawiona przestrzeń pusta na sześć cali, ta zostanie wypełnioną wełną mineralną celem zabezpieczenia podróżnych od zimna, panującego w przestrzeni. U spodu mieścić się będą podpory i belki, na których spocznie cały ciężar statku. Szerokie okna ze szkła hartowanego mają się mieścić w dachu i po bokach, mniejsze zaś w podłodze, wszystkie będą zaopatrzone w story i firanki. Prócz tego statek zostanie przedzielony na dwa piętra, każde wysokości sześć i pół stopy, w samym szczycie dachu naznaczono miejsce na strażnicę, czyli obserwatoryum; podłoga drugiego piętra w szerokie ażurowe kraty, nie krępująca wzroku, chyba wtedy, gdy na niej dywan rozścielą. Spód statku, płaski i szeroki a środek ciężkości, znajdujący się u spodu, powinny zabezpieczać statek od silnych prądów wiatru, panujących w okolicach Jowisza.
Po tem ogłoszeniu wielu mechaników ofiarowało swoje usługi Ayrault’owi; powierzywszy budowę statku najzdolniejszemu, młody człowiek wsiadł do wytwornego faetonu elektrycznego i podążył do uniwersytetu w Vassar dawnym pocztowym traktem, którego dziś nie poznaliby nawet zapewne ci, co go kiedyś uważali za doskonałość w swoim rodzaju. Gładka i równa asfaltowa warstwa pokrywała całą przestrzeń, cieniste aleje chroniły gościniec od promieni słonecznych, najlżejszy pyłek nie unosił się w górę z pod szybko pędzących gumowych kół faetoniku.
Zatrzymał się tylko chwilę, aby kupić świeży bukiecik fijołków i stanął za godzin dwie w Poughkeepsie.
Sylwia Preston była prześliczną dziewczyną, miała lat dwadzieścia, oczy niebieskie, włosy kasztanowate, cerę świeżą i białą, figurę bez zarzutu. Ucieszyła się bardzo z przyjazdu narzeczonego, przywitała go serdecznie, a wysłuchawszy opowiadania jego o budowie statku i projektach podróży, jako też prośby, aby zechciała zostać chrzestną matką Kalisto, rzekła:
— Wszystko, co tylko może być tobie przyjemnem, najchętniej uczynię, ale zasmuca mnie głęboko myśl, że mam cię utracić na tak długo; co przecież zwiększać będzie jeszcze moją tęsknotę i niepokój, to brak wiadomości od ciebie; niepodobna będzie nam z sobą korespondować.
— Gdybyś chciała przystać na to, abyśmy się zaraz połączyli; pomyśl, Sylwio, co za rozkoszną zrobilibyśmy podróż poślubną!... a jeśli na Jowiszu jest klimat taki, jak się spodziewamy, nie stałoby nam nic na przeszkodzie, aby tam miodowe przebyć miesiące.
— Niepodobna, mój kochany! Kto wie, czy po upływie lat kilku nie żałowałbyś sam, gdybyś mi dziś przeszkodził zdobyć dyplom, a zresztą masz już tylu zaproszonych towarzyszów podróży, że dla mnie nie znalazłoby się miejsca na twoim statku.
— Powiedz, że jedziesz ze mną, a natychmiast zmienię moje zamiary i urządzę wszystko według twej woli.
— O tem mowy być nie może. Ale sądzę, że pójdziesz dziś z nami na obiad do Delmonika, poczem pójdziemy razem do teatru. Ojciec wziął lożę na dzisiejsze przedstawienie.
— Z największą przyjemnością. A jaką będziesz miała suknię?
— Na ten upał można tylko bardzo lekko się ubrać.
— Jadę natychmiast, aby się nie spóźnić — rzekł, zwracając się ku drzwiom.
Lokaj w liberyi czekał przy faetonie. Ayrault wskoczył, zakręcił korbą, służący zajął miejsce na tylnym koźle.
Dostawszy się na gościniec, miał już puścić się prędkim biegiem, gdy zobaczył Sylwię, trzymającą w ręku kapelusz i rękawiczki, przebiegła przez park i stanęła, dając znak narzeczonemu, aby się zatrzymał.
— Tak mi było przykro, gdy zobaczyłam, że odjeżdżasz sam, iż zapragnęłam być z tobą; czy mnie zabierzesz?
— Zabawne pytanie! wiesz przecie, że chciałbym nie opuszczać ciebie nigdy.
Ayrault wyskoczył z powozu, podał rękę narzeczonej i usiadł obok niej.
— Jaka ty jesteś dobra i piękna, Sylwio! czuję, że z każdym dniem kocham cię więcej... Tak wiele miałbym ci do powiedzenia, ale obecność tego człowieka za nami paraliżuje mi mowę. Wprawdzie jest to słowianin i ani słowa nie rozumie po angielsku; dosyć jednak, że wiem, iż się znajduje obok nas.
— Będziesz musiał napisać to wszystko, coś mi chciał powiedzieć.
— Nie, obawiałbym się, abyś nie rzuciła gdzie mego pisma; mogłoby wpaść w ręce twoich koleżanek i zostać przedmiotem żartów.
— Bądź spokojny, listu twego nie pokazałabym nikomu...
Faeton pędził lotem ptaka po gładkiej drodze. Gdy przyjechali do New-Yorku, Ayrault odwiózł Sylwię do domu, pojechał potem do ogrodnika, gdzie zamówił dla niej bukiet z róż i konwalij, wstąpił do resursy, przebrał się i pojechał na obiad.
Restauracya Delmonika zachowała swą nazwę historyczną, oddawna bowiem nietylko właściciel jej, noszący to nazwisko, ale nawet cała jego rodzina wymarła; Ayrault wszedł cokolwiek przed naznaczoną godziną, zajął stół, przeznaczony dla rodziny jego narzeczonej i oczekiwał jej przybycia; weszła, trzymając w ręku bukiet z kwiatów, przysłany przez niego, sama również świeża i piękna; towarzyszyli jej matka, ojciec i Bearwarden, będący przyjacielem domu. Po zamienionem powitaniu wszyscy zajęli miejsce przy stole.
— Jakże tam idą egzamina, panno Sylwio? — zagadnął Bearwarden.
— Nie źle — odrzekła z uśmiechem. — Wczoraj był egzamin z literatury angielskiej, a przedwczoraj z historyi naturalnej. Na przyszły tydzień będzie chemia i filozofia.
— Czego uczycie się z historyi naturalnej? — zapytał.
— Głównie geografii fizycznej, geologii i meteorologii; zachwyca mnie ta nauka.
— Wielka to jest pociecha, kiedy pani widzi, że jej najładniejszy kapelusz ulega zniszczeniu, umieć sobie i drugim objaśnić tego przyczynę, nieprawdaż, panno Sylwio? — rzekł Ayrault; poczem dodał: — O ile pamiętam, w zeszłym kwartale miała pani średni stopień 90; pewny jestem, że się pani przy nim utrzyma do końca roku.
— Nie można za to ręczyć; przez pewien czas opuściłam się bardzo w naukach i musiałam wziąć korepetytora, żeby dopędzić kursu.
Po obiedzie całe towarzystwo udało się do teatru, gdzie przedstawiano tego wieczoru „Towarzystwo przy końcu XX wieku“. Sylwia i Ayrault, bardzo zadowoleni z przedstawienia, które było ogromnie zabawne, wrócili do domu.
W kilka dni później, podczas gdy zebrani razem przyszli towarzysze podróży rozprawiali o swoich projektach i poglądach, lokaj oznajmił przybycie wezwanego doktora medycyny Tyburcyusza Germiny.
Ayrault, jako gospodarz domu, powstał, aby przywitać wchodzącego, poczem, zwracając się do swoich gości, rzekł:
— Pułkownik Bearwarden, nasz prezes, pan Cortlandt, doktór, ale nie medyk.
— Miałem już kiedyś przyjemność poznać tych panów — rzekł doktór, podając kolejno rękę obydwom.
— Zapewne wiadomo panu, że teraz wszyscy trzej gotujemy się do podróży cokolwiek oryginalnej; mamy zamiar zrobić wycieczkę na Jowisza, a jeśli czas pozwoli, zwiedzimy także Saturna. Zwracamy się z prośbą do pana, abyś zechciał nam dać wskazówki, co do mogących być potrzebnemi środków medycznych, które nam zabrać z sobą należy; wiemy o tem, że nikt lepiej od pana nie zna wszelkiego rodzaju laseczników.
— W istocie — odrzekł doktór, — dokładna znajomość bakteryologii jest podstawą terapeutyki. Jest już rzeczą dowiedzioną, że każda choroba, z wyjątkiem ran wypadkowych, jest wynikiem specyalnego zarodka; nawet przy wypadkach i prostych złamaniach, jakąkolwiek jest natura skaleczenia, natychmiast pewien mikro-organizm wytwarza symptomaty cierpienia, tak, iż śmiało powiedzieć można, że nie będąc czasami twórcami, nie przestają one być nigdy stałymi towarzyszami każdej choroby. Dowiedziono to tak jasno, że wątpliwość wszelka stała się zupełnem niepodobieństwem; chcąc skutecznie działać przeciw chorobie, wywołanej przez skaleczenie, trzeba starać się zabić mikroba, sprawiającego gorączkę i zaognienie, a wtedy rana zagoi się już łatwo. Uznawszy tedy raz, że mikroby rozsiane w powietrzu grożą życiu ludzkiemu, należy przedewszystkiem zbadać gatunek ich, budowę, upodobanie, konstytucyę, aby podać skuteczny środek na ich wygubienie; godzi się usuwać wszystko, co służyć może do rozpleniania tych zgubnych żyjątek, dostarczać im zaś wszystkiego, czego natura ich nie znosi. Gdyby u którego z was okazały się tuberkuły, wymagające dla ich rozpędzenia żywszego działania krwi, jak to łatwo może mieć miejsce wśród kręgowców i ptaków na Jowiszu i Saturnie, radzę użyć w takim razie nastrzykiwania podskórnego z jadu grzechotnika; równie jak kwasu cyanku wodnego, albo śliny tarantuli, jako niezawodnie skutecznych w tych razach środków. Najzjadliwsze trucizny, które dotąd wyniszczały ród ludzki, przy postępie nauki stały się najskuteczniejszemi lekarstwami.
— A zatem, szanowny doktorze — rzekł Ayrault — mam nadzieję, że zechcesz dostarczyć nam wszystkiego, co wypada zabrać do podróżnej apteczki, wraz z wynotowaniem okoliczności stosownych do użycia każdego środka.
— Najchętniej; będziecie to mieli przygotowane na jutro.
Tak załatwiwszy kwestyę ratowania zdrowia w razie potrzeby, podróżni pomyśleli o innych przedmiotach, które im zabrać z sobą wypadło: sześć fuzyj, z których trzy dwururki 12 kalibru, a trzy 10 kalibru z kartaczami, trzy rewolwery, trzy noże myśliwskie, mnóstwo amunicyi, kule zwyczajne i wybuchowe, przyrządy do rybołówstwa, bussola, konserwy wszelkiego rodzaju w pudełkach na dni czterdzieści, przyrządy do zmieniania powietrza, buty kauczukowe, przyrząd apergetyczny, druty ochronne, barometr i kodaks.
Gdy Kalisto został już zupełnie wykończony, a przygotowania do podróży i zapasy były na miejscu, postanowiono wyruszyć o godzinie 11 rano 21 grudnia; dzień to najkrótszy na północnej półkuli.
Jakkolwiek roboty około podniesienia osi ziemskiej, trwające zaledwie od sześciu miesięcy, nie mogły sprawić tej zmiany, jesień jednak tego roku była nadzwyczaj piękna a grudzień zupełnie łagodny.
Co najmniej milionowy tłum napełniał i otaczał park Cortlandt’a na kilka godzin przed chwilą oznaczoną na wyjazd podróżnych; ci, którzy znajdowali się najbliżej, podziwiali budowę zarazem mocną i pełną elegancyi prześlicznego powietrznego statku, który, odbywszy z powodzeniem próbę swego lotu, spoczywał teraz na podstawie, złożonej ze sztab podłużnych i poprzecznych, mając po bokach silne baterye chemiczne, zdolne wytworzyć olbrzymie siły.
Prezydent Stanów Zjednoczonych, wszystkie mininisterya, wszystkie potęgi naukowe, sławni inżynierowie i t. d. przybyli z Waszyngtonu na tę uroczystość. Na przygotowanej, obszernej estradzie pierwsze miejsce zajęła rodzina Preston’ów i dygnitarze państwa; dalsze miejsca zajęte były przez uczonych i wybitniejsze osobistości, które zdołały zdobyć sobie bilety.
— Co to za okręt! — zawołał w zachwycie minister Stillman, — ten nie będzie potrzebował zbaczać z drogi dla reparacyj, a podróżni mogę się nie obawiać choroby morskiej!
— Przytem będą mogli patrzeć na ten świat i na nas, którzy się tu zostajemy, z całej wysokości swego stanowiska — żartobliwie dorzucił Deepwaters.
Od rana już Cortlandt przyjechał w swym elektrycznym faetoniku z Waszyngtonu, gdzie musiał mieszkać z powodu sprawowanego w komitecie urzędu.
Bearwarden przeleciał ponad głowami zebranego tłumu statkiem powietrznym Towarzystwa zajmującego się prostowaniem osi ziemskiej. Ayrault, unikając zetknięcia się z tłumem, przybył już od samego rana z Sylwią, wszedł wraz z nią do statku, gdzie pokazywał jej wewnętrzne urządzenie, tłomacząc ciekawej panience znaczenie każdej kulki, klamki lub drutu.
Sylwia miała trochę żalu do narzeczonego za to, że nie umiał jej zmusić do przyśpieszenia ślubu i że w ostatniej chwili nie pomyślał o tem, aby, zostawiwszy na ziemi swoich towarzyszów podróży, nie unieść jej z sobą przymusowo w szlaki niebieskie. Starała się nie wydawać z temi myślami i o ile możności swobodnie prowadzić rozmowę.
— Co za idealna podróż! — zawołała, przeglądając mapy astronomiczne i fotografie różnych ciał niebieskich, rozłożone na stole, między któremi główne miejsce zajmował Jowisz i Saturn. — Przy tak dokładnie oznaczonej drodze chyba niepodobna, abyście zbłądzić mogli.
— Gdy, zwiedziwszy planety, będę miał wracać na ziemię, wszelka busola będzie mi zbyteczną; ty, droga Sylwio, będziesz dla mnie dość silnym magnesem, aby z największej przyciągnąć mnie odległości, ty, jasna gwiazdo moja, przy której gasną wszystkie inne.
— Jak ty pięknie mówisz, mój drogi; w tej chwili myślę, że umiałbyś pisać książki, a gdybyś w nich takie zamieścił zdania, mógłbyś być pewny powodzenia.
— Jeśli słowa moje znalazły drogę do serca twego, Sylwio, czyż śmiałbym pragnąć większego powodzenia.
Panienka odpięła bukiecik z niezapominajek i fijołków, niedawno zerwany z przysłanych jej przez narzeczonego wazonów, a podając go, rzekła cicho:
— To niezapominajki!
W tej chwili zegar, przymocowany do ściany, wybił trzy kwadranse na jedenastą. Twarz Sylwii pobladła; teraz natura kobieca odzyskiwała swe prawa, żal ścisnął serce; w tej chwili rozstania niepokój przejął ją o losy narzeczonego i nie mogła sobie darować, że nie użyła swego wpływu, aby odwrócić go od tych zamiarów podróży, gdzie życie jego było narażone na niebezpieczeństwo.
— Ach! — zawołała, przyciskając się do jego ramienia, — jakże w tej chwili czuję cały ciężar mojej winy... Czyż nie powinnam była ciebie prosić, byś zaniechał twoich zamiarów wtedy, kiedy po raz pierwszy mówiłeś mi o nich! Ale byłam tak olśniona myślą, że ty większym, sławniejszym się staniesz od Krzysztofa Kolumba, którego nazwisko wieki przechowują, że nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństw, na które ta podróż miała cię narazić. A przytem, zdawało mi się... że zbyt łatwo ci było porzucić mnie... to mi zrobiło przykrość i dlatego milczałam. Ale w tej chwili czuję dobrze, że moje serce pęka z żalu.
— Droga Sylwio, podróż moja jest wynikiem twego postanowienia; kazałaś mi czekać jeszcze rok cały; to wydawało mi się obojętnością; uciekam z ziemi, bo żyć na niej bez ciebie nie mogę.
— Co ty mówisz, mój ukochany? Posądzasz mnie o obojętność, gdy ja kocham cię całą duszą! Wszak sam pochwalałeś przyczyny, dla których pragnęłam zdobyć dyplom, dziś zaś... Jestem daleko nieszczęśliwszą od ciebie: ty odjeżdżasz, a wśród przygód podróży, widoków ciekawych i nowych, łatwo zapomnisz o mnie, gdy tymczasem ja tu pozostanę...
— Daruj mi i bądź odważną; zachowaj mi serce twoje. Były chwile, w których wątpiłem o twojem przywiązaniu, ale teraz, pewny twej miłości, zwyciężę wszystkie przeszkody i wrócę do ciebie po moje szczęście.
Ayrault starał się być spokojnym; Sylwia wstrzymywała łzy cisnące jej się do oczu; nie mówili już nic więcej do siebie, tylko na jedną minutę przed odjazdem Ayrault złożył gorący pocałunek na ręce narzeczonej, doprowadził ją do matki i stanął u stóp aluminiowej drabinki, gdzie niebawem znaleźli się też i jego towarzysze. Ponieważ w wilię dnia tego wszystko było umieszczone na statku, podróżni niezwłocznie weszli po drabince i przez okno dostali się na drugie piętro, ściągnęli ją, zamknęli okno i znaleźli się w pogotowiu; wtedy Ayrault dotknął metalowej gałki, łączącej się z mechanizmem u dołu statku, ten zaś wolno podnosić się zaczął w powietrze.
Na wszystkich wieżach miejskich biła godzina jedenasta. Wielki sztandar amerykański, umieszczony w oknie, który dotąd zaledwie lekko poruszał się od wiatru, rozwinął się z szumem, gdy statek ruszył w powietrze, pożegnany okrzykami tłumu i salwą wystrzałów armatnich.
Teraz podróżni ściągnęli do środka sztandar i szczelnie zaopatrzyli okno dla zachowania wewnątrz powietrza, które byłoby zaczęło rzednąć, jeżeliby najmniejsza pozostała gdziekolwiek szparka.
Sylwia poruszała chustką, dopóki tylko dojrzyć mogła szybujący w przestworzu statek; ale później nie miała już ani siły, ani chęci ukrywać łez swoich.
Kalisto wznosił się w górę z szybkością kuli armatniej, wkrótce zniknął z oczu; tłum rozszedł się powoli. Sylwia wróciła do domu.
Bearwarden, który przed podróżą jeździł oglądać, o ile postąpiły roboty około osi ziemskiej, nie mógł dowiedzieć się akuratnie obliczeń, gdyż astronomowie nie ukończyli ich jeszcze, mieli jednak nadzieję, że do północy już będą mogli zatelegrafować i o wyniku prac dać wiadomość prezesowi w przestrzeni przez umówione świetlane znaki, o czem tenże zawiadomił swoich towarzyszy podróży.
Kalisto wznosił się w górę. Ziemia i Jowisz nie znajdowały się naprzeciw siebie, ale stały w powyżej oznaczonym porządku, tym sposobem znajdowali się oni w oddaleniu 380,000,000 mil. Rozpoczynając podróż swoją w dzień, to jest w chwili, gdy ziemia jest zwróconą do słońca, nie mogli kierować się prosto do Jowisza, ale zmuszeni byli wprzód zrobić kilka mil do słońca, następnie opuścić się cokolwiek ku ziemi i nakoniec dopiero nadać stanowczy kierunek swemu statkowi do Jowisza, przechodząc około księżyca, bliskość bowiem ciała ciężkiego konieczną była do nadania działalności Apergii.
Przy zastosowaniu największej siły, statek pędził od ziemi z niesłychaną szybkością, zwiększającą się coraz bardziej, pędząc w równej linii, tak, że nawet sterowanie było zbyteczne. Dopóki statek nie przebił atmosfery, pędził go ciągle prąd regulacyjny ziemi, skoncentrowany na częściach górnych cylindra, a stożkowate zakończenie dachu nienapotykało żadnej trudności.
Podróżni, patrząc przez okna będące w podłodze, mieli teraz przed sobą najwspanialszy widok. Ponieważ atmosfera była zupełnie jasna, wschodnie wybrzeża Ameryki północnej i Atlantyk rysowały się wyraźnie jak na mapie; błękit oceanu, ciemna barwa lądu i białe plamy śniegiem pokrytych wierzchołków gór wychodziły z wszelką dokładnością. Hudson i cieśnina przedstawiały się jak dwie błękitne wstęgi, a pomiędzy niemi rozróżnić mogli New-York. Dojrzeli też na oceanie na ogromnej rozległości ciemne punkta, w których rozpoznali pająki morskie i okręty amerykańskie, skąd wiedzieli, że są śledzeni przez teleskopy.
— Jak widzę — rzekł Cortlandt — Deepwaters dotrzymał słowa i kazał pilnować nas swym okrętom, aby w razie upadku przyszły nam z pomocą; wiem jednak, że niema obawy, abyśmy jej mogli potrzebować.
— Poczciwa dusza, na niego zawsze liczyć można, choćby na żart dał słowo, dotrzyma go niezawodnie; znamy się od dzieciństwa — mówił Bearwarden.
Wkrótce spostrzegli, że znajdują się w próżnem przestworzu, bo jakkolwiek słońce jaśniało w całym blasku nieznanym im dotąd, widnokrąg był zupełnie czarny, a gwiazdy na nim błyszczały jak o północy.
Odtąd zaczęli zmieniać kierunek pochyło, posługując się siłą apergetyczną, zwracali statek w stronę księżyca, aby, mając z jednej strony, to jest od ziemi, siłę odpychającą, a od księżyca przyciągającą, przyspieszyć lot swój w przestrzeni.
Przyćmione promienie słońca, podobne do tych, które przy zaćmieniu widzieć się dają, szerokiemi snopami rozrzucone po ciemnem tle nieba jaśniały niby ogromna aureola. Czem właściwie była ta jasność, podróżni nasi nie mogli sobie z tego zdać sprawy, pomimo swych wiadomości i korzystnego miejsca obserwacyi; robili tylko przypuszczenia, że są to fenomeny elektryczne w rodzaju zorzy północnej.
— Zdaje mi się — rzekł Cortlandt, wskazując na jaśniejące smugi, — że to są ogromne masy gazów, rozrzuconych poza atmosferą słoneczną, które rozciągają się daleko, gdy ustaje na nie ciśnienie słońca; poruszenia ich bowiem są zbyt szybkie, aby przypuścić można, że ruch ich jest krępowany jakąś ze stałem ciałem łącznością.
Widząc, że statek dąży dobrą drogą, a Ziemia w swej podróży około słońca usuwa się z ich linii, podzielili siły działania pomiędzy odpychanie ciała niedawno porzuconego i zwiększenie przyciągania księżyca a zajęli się gospodarstwem w swym domu.
Obrano Bearwarden’a kucharzem; gdyż jako posiadający największy apetyt, sam najchętniej przyjął na siebie obowiązek tej pracy, z której najwięcej miał też korzystać.
Kuchenka elektryczna, mała i bardzo ładnie wyglądająca, dostała się pod wyłączny zarząd Bearwarden’a; ogień jej silny, równy, mógł wystarczyć wszelkim wymaganiom, a miał jeszcze i tę niezmierną zaletę, że nie rozrzedzał powietrza, jak każdy inny cieplik.
Statek zaopatrzony został w znaczną ilość lamp, tak, że w każdej chwili, przechodząc naprzykład, w cieniu planety, łatwo go było jasno oświecić, co również mogło być bardzo pożyteczne podczas nocy, gdy staną już na Jowiszu; zaopatrzyli się również w duże i jasne latarnie, przeznaczone, do zwiedzania ciemnych okolic planety i pierścieni Saturna.
Bearwarden wywiązał się świetnie z tej pierwszej próby; podróżni zasiedli do obiadu i spożyli z apetytem doskonały rosół konserwowy, polędwicę z garniturem i bażanta, przysłanego im prawie już na wsiadaniu przez kogoś z przyjaciół. Kości i w ogóle resztki jedzenia, słój próżny od rosołu wystawili do przysionka o podwójnych drzwiach, posiadającego przyrząd wyrzucający przedmioty, których pozbyć się chcieli za pociśnieniem klapki; wszystko to znalazło się w przestrzeni, nie sprowadzając najmniejszej zmiany powietrza.
Kalisto płynął ciągle; równy i szybki bieg jego dowodził doskonałości planu i wykonania; podróżni w jaknajlepszem byli usposobieniu, obliczając przebytą i do przebycia zostającą przestrzeń.
Ziemia, zajmująca dotąd połowę ich horyzontu, stawała się coraz mniejszą. Teraz stojąc prawie pomiędzy niemi a słońcem, wyglądała niby księżyc na nowiu, a gdy stała się już wielkości mniej więcej jak dwadzieścia razy księżyc, obliczyli, że musieli już przebyć 200,000 mil. Księżyc znajdował się teraz przed niemi naprawo, był właśnie w trzeciej kwadrze i oddalony już tylko na 50,000 mil; widok to wspaniały: dwadzieścia pięć razy większa, niż jest widoczną na ziemi, tarcza księżyca jaśniała białem, srebrnem światłem. Dziesięć godzin minęło od chwili, gdy opuścili Ziemię, a zatem w New-Yorku teraz była godzina dziewiąta wieczorem; tam miasto musiało być pogrążone w ciemnościach nocy, podczas gdy Kalisto płynął oblany światłem słonecznem tak pięknem, jakiego nigdy nie zdołałbyś widzieć na ziemi. Noc mogła tylko zapanować po tej stronie statku, która odwróconą była od słońca, chyba gdyby im przyszło przebywać jakie ciemne okolice nieba, czego jednak pragnęli za wszelką cenę uniknąć, obawiając się jakiegoś niespodzianego starcia.
Księżyc i Kalisto znajdował się na równej linii; spadzistość, jaką zakreślali, popychała ich ku ziemi; ale podróżni zauważyli, że lot przyśpieszony statku popychał ich znowu naprzeciw księżyca, prawie wciągając w jego koło rotacyjne. Chcąc zmienić kierunek lotu, przerwali prąd, oddalający ich od ziemi i natychmiast Kalisto zwrócił się dnem do księżyca. Pędzili już teraz z taką szybkością, że nie czując ruchu, przebywali setki mil w przestrzeni. Znajdowali się teraz naprzeciwko księżyca w tak małej odległości, że mogli widzieć przez teleskop, a nawet gołem okiem, ogromne rozpadliny gór wulkanicznych i wygasłe kratery, umykające przed ich wzrokiem, podobnie jak nikną widoki okolic, oglądane przez okno wagonu w pełnym pędzie.
Pozostawali pod wrażeniem widoku wystygłego satelity ziemi; podczas gdy ta z upływem wieków kształciła się, okrywała roślinnością, zaznaczała swe epoki w geologii i historyi, satelita jej pozbawiony wody i powietrza pozostawał w jednakowym stanie, w jakim prawdopodobnie pozostanie już na zawsze.
Podróżni pilnowali teraz z wielką uwagą lotu statku. Z początku zdawał się on nie zbaczać z prostej linii, przygotowywali się zatem, aby wnet powiększyć siłę apergetyczną, gdy wtem Kalisto zaczął dawać oznaki, że znowu odczuwa siłę atrakcyjną księżyca; stało się to jednak dopiero w chwili, gdy go wyminęli, a wówczas skierowali lot swój prosto na Jowisza. Użyli całej siły prądów i doznali równocześnie od ziemi i księżyca tak silnego pchnięcia, że lot ich wzmógł się do tego stopnia, iż mogli powstrzymać prądy sztuczne, oszczędzając swoich zapasów.
— A teraz — rzekł Bearwarden — nadchodzi północ, czyli godzina, w której spodziewać się mamy wiadomości z ziemi; sądzę, że obliczenia są już ukończone i wkrótce światło wybuchowe nam je oznajmi.
Dziesięć minut brakowało jeszcze do północy, Kalisto oddalił się już od ziemi o 400,000 mil. Umieścili teleskop ku stronie Północnej, która odwrócona od słońca, pogrążoną była w ciemności.
Nastąpiła chwila oczekiwania. Cień księżyca padał na statek i zrobiło się naraz ciemno.
— Co za szczęśliwa okoliczność; ten cień przychodzi, jakby na zawołanie!
— I to jeszcze w miejscu, gdzie nie grozi spotkanie żadnego meteora, ani pół-satelity, bo gdyby jakiekolwiek ciało znalazło się na tej linii, ziemia przyciągnęłaby je niezwłocznie.
Pozycya księżyca spowodowała zupełne zaćmienie słońca. Gwiazdy wspaniałe jaśniały na czarnem tle nieba, a ziemia ukazywała się jak ogromny pół-księżyc. Punkt o północy, słabe fosforyczne światło, podobne do świętojańskiego robaczka, ukazało się w kierunku Grenlandyi; światło stopniowo nabierało mocy i zabłysło nakoniec jak biały, długi promień światła z latarni morskiej; rozpoznali światło najsilniejszej materyi wybuchowej, jaką dotąd wynaleziono, wzmocnione jeszcze siłą wszystkich największych motorów elektrycznych.
Promień utrzymywał się, nabierając siły, i wkrótce Bearwarden przeczytał podług znaków telegraficznych:
„Pompy półkuli południowej wznoszą powierzchnię wody i napełniają zbiorniki. Ocean północny już się obniża.“
— Zwycięztwo! — zawołał Bearwarden w szale radości. — Prawie pół stopnia; gdy zaledwie od sześciu miesięcy rozpoczęto roboty i to dopiero na jednym biegunie. Jeżeli tak dalej pójdzie pomyślnie nasza praca, to po sześciu latach, ziemia doprowadzona będzie do zupełnej równowagi, a pomoc nasza już zupełnie okaże się zbyteczną.
— Patrzcie no — zawołał Ayrault — tam jeszcze nowa ukazuje się depesza.
Światła szły jedne za drugiemi szybko, zawieszając się w przestrzeni. Za pomocą teleskopów wyczytali, co następuje:
„Jakikolwiek był kierunek waszego statku, teleskopy nasze nie traciły go z oka aż do chwili, gdy wszedł w cień księżyca. Do szesnastu minut po dwunastej, nie będziemy mogli was widzieć; poczem ukażecie się znowu.“
Odebrawszy tę depeszę, wdzięczni podróżni, używając światła wybuchowego, odpowiedzieli w tych słowach:
„Serdeczne dzięki za wiadomości z ziemi; ministrowi Deepwaters za wysłaną dla nas flotę na morze. Rezultaty prac wspaniałe. Ukłony wszystkim. Dobiegamy granicy ciemności“.
Słowa te przeczytane na najwyższych obserwatoryach astronomicznych, za pomocą, telefonów przesłane zostały do Bieguna Północnego, zkąd przesłano jeszcze załodze Kalista te słowa:
„Odebraliśmy depeszę. Życzymy szczęśliwej podróży. Podstawę, na której przed odlotem stał Kalisto, ozdobiono kwiatami. Obstalowaną jest tablica na uwiecznienie pamiątki waszej podróży.“
W tej chwili Kalisto wynurzył się z ciemności i jaskrawy blask pogodnego dnia oświecił podróżnych. Zmiana była tak nagłą, że przez chwilę zmuszeni byli przymknąć powieki; polerowany czerep Kalista zajaśniał tak silnie odbiciem promieni słonecznych, — że wątpić nie można było, że w tej chwili znów został widzialny dla śledzących go teleskopów. Przez chwilę siły odwrócone od pracy, przy wodach Oceanu, dla przesłania depeszy prezesowi, powróciły do swego zajęcia, a podróżni na nowo zaczęli badać bacznie ciała niebieskie.
Nigdy jeszcze dotąd, podróżni nasi nie mieli sposobności badać gwiazd i planet w tak korzystnych warunkach. Ani powietrze, ani chmury nie zasłaniały ich wzroku, a ponieważ Kalisto nie odbywał krążenia około własnej osi, teleskop mógł pozostawać ciągle na jednem miejscu. Jednak po godzinie przepędzonej przy pracy tak zajmującej, ale i nużącej zarazem; po tym dniu tak obfitym w wrażenia nowe i przejmujące, ponieważ godzina była już dość późną, podróżni wiedząc, że niejeden dzień jeszcze przepędzą w przestrzeni, postanowili udać się na spoczynek.
Rozebrawszy się, zapuścili story i ciężkie firanki, aby sobie stworzyć noc sztuczną.
Spostrzegli teraz, że jeden bok statku, wystawiony ciągle na promienie słoneczne, rozgrzewał się silnie i że duże okna podwójne z hartowanego szkła, zamieniały go w prawdziwą cieplarnię; zaniepokoiło ich to cokolwiek; ale Bearwarden przypomniał towarzyszom, że teraz właśnie zaczną się oddalać od słońca i że w każdym razie podwójne ściany i wełniane grube obicia będą dla nich dostateczną przed zimnem ochroną, bo teraz zimna właściwie obawiać się należało.
— Mogliśmy sobie z łatwością urządzić na naszym statku dzień i noc, nadając mu lekki ruch wolnego krążenia.
— Najwolniejsze krążenie statku w przestrzeni mogłoby nas nabawić zawrotu głowy, gdybyśmy musieli ciągle mieć przed oczyma obracające się niebo, nie zdołalibyśmy korzystać ani z naszych teleskopów, ani nawet z całkowitej trzeźwości umysłu.
Przy zmianie, jaka nastąpiła, dno i jeden bok Kalista wystawione były ciągłe na światło słoneczne, podczas gdy bok drugi i dach pozostawał w zupełnej ciemności. Ten dach przez formę swoją, oświetlenie i zupełne odosobnienie, w jakiem mógł pozostawać, zdawał się być przeznaczonym na obserwatoryum, to też był on miejscem ulubionem podróżnych i zwykle zajęty bywał przez jednego, dwóch a często i przez wszystkich trzech towarzyszów.
— Dziwnem jest istotnie działanie przestrzeni, — rzekł Cortlandt, — naprzykład, dno naszego statku jest rozpalone, a przecie w miejscowościach, które przebywamy, panuje straszne zimno; gdyby było możliwe zmierzyć je, termometr pokazałby 300 do 400 stopni niżej zera!....
Wkrótce w zaimprowizowanej sypialni zapanowało milczenie, podróżni zasnęli snem twardym. Tylko marzenia pokazywały im najmilsze zajęcia i spełnione plany.
Bearwarden widział oś ziemską doprowadzoną do pożądanego położenia, Ayrault zajęty był rozmową z ukochaną swą Sylwią, a Cortlandt uszczęśliwiony coraz to nowe robił odkrycie astronomiczne.
Około godziny dziewiątej rano zbudzili się podróżni. Podnieśli coprędzej story, aby zdać sobie sprawę z przebytej drogi. Ziemia przedstawiła się ich oczom w postaci maleńkiego sierpa, któremu towarzyszył drugi, zaledwie dający się dostrzedz.
— O, — zawołał Bearwarden, — nasz statek nie próżnował, przez czas naszego wypoczynku szedł, jak się zdaje, milion mil na godzinę.
— Najmniej milion! przebyliśmy przestrzeń ogromną, skoro księżyc, z którym byliśmy na równej linii, pozostawiliśmy tak daleko za sobą.
Kierując statek prosto na Jowisza, wiedzieli, że się z nim miną, gdyż nadzwyczaj szybki obrót planety, odrzuci ich od niego, niemniej jednak nie zmieniali ani szybkości biegu, ani raz powziętego kierunku, radzi, że będą mogli wprzód z wysokości zbadać planetę, nim zdecydują się wylądować.
Siła apergetyczna, zastosowana tylko do statku, oddziaływała jednak cokolwiek na podróżnych, którzy czuli ciężar swego ciała o wiele zmniejszonym.
Po śniadaniu pragnąc dostać się do kopuły, spostrzegli, że nie potrzebują używać drabinki; lekki skok podniósł ich odrazu tak wysoko, że tylko co głową nie uderzyli w sufit.
W kopule panowała ciemność i znaczne obniżenie temperatury tak, że trudno było uwierzyć, iż o dwadzieścia stóp niżej słońce dogrzewało dość silnie, aby rozpalić prawie dolną część i bok statku do tego stopnia, że niebezpiecznem było dotknąć się gołą ręką.
Stanąwszy w obserwatoryum, rzucili okiem wokoło siebie: pierwszą rzeczą, która zwróciła ich uwagę, była wielkość i blask Marsa; obserwowany z ziemi pokazywał światło czerwone w oddaleniu 40 milionów mil, obecnie znajdował się przed niemi o 30 milionów mil odległy, czyli że zbliżyli się do niego o 10 milionów mil. To zbliżenie w połączeniu z przezroczem, jaki go otaczał, czynił owo zjawisko nadzwyczaj wspaniałem. Z każdą godziną zwiększał się rozmiar planety, a nad wieczorem była ona już wielkości małego księżyca w pełni, prostopadle oświeconego promieniami słońca. Z obliczenia ich wypadło, że w drodze nakreślonej wypadnie im minąć się z Marsem na prawo o 900 mil odległości. Czekali z pewnem zaciekawieniem, jaki wpływ to zbliżenie wywrze na ich statek, i spodziewali się, że bieg jego jeszcze się przyśpieszy, jakkolwiek ten już był przerażający, lecz mieli nadzieję, że Kalisto, zwracający się ku prawej stronie, nie da się wciągnąć w ruch rotacyjny Marsa, który wynosi 900,000 mil na minutę, lecz odepchnięty silnie pośpieszy dalej.
Pod wieczór zauważyli przez teleskopy, że szczyty gór, należących do południowej części Marsa, nabierały białego koloru, zkąd doszli do wniosku, że tam była zawierucha śnieżna. Wschodnia część widocznie pokryta musiała być lodami, zwiększającemi się w stronę biegunów; o ile się zdawało musiały być one jednak mniej grube, niż pod biegunami ziemi.
— Ponieważ zimy na Marsie, — rzekł Cortlandt, — muszą być równie ostre, jak nasze, ze względu na ich długotrwałość, przestrzeń dzielącą tę planetę od słońca i pochylenie jej osi na 27 stopni, musimy przypuszczać, że stosunkowo mniejsza rozciągłość lodów na jej powierzchni spowodowaną jest tem, że Oceany zajmują tylko trzecią część lądu nie tak, jak na ziemi, gdzie trzy czwarte powierzchni pokrywa woda; skutkiem tego mając słabsze parowanie, wytwarza daleko mniej śniegu i deszczu.
Niezmierne zainteresowanie się podróżnych owemi spostrzeżeniami trzymało ich ciągle przy teleskopie; głód zaledwie oderwał ich od tego zajęcia; ale zjadłszy obiad, postanowili czuwać tej nocy.
Kiedy statek zbliżył się na 4 miliony mil do Marsa, lot jego zaczął przybierać kształt kulisty tak samo, jak w chwili zbliżania się do księżyca, nie trwożyło to jednak bynajmniej podróżnych, wiedzieli bowiem, że w każdej chwili zmienić mogą jego kierunek. Niedługo Mars przybrał rozmiary, dziesięć razy większe, niż pełnia księżyca widziana z ziemi, a później jeszcze zasłonił prawie połowę horyzontu.
— Pilnujmy satelitów! — zawołał Cortlandt, — spotkanie się z jednym z nich znaczyłoby tyle, co rozbicie się okrętu na pełnym morzu.
Zwrócili tedy teleskop na satelitów. Cortlandt znów zaczął mówić:
— Aż do 1877 roku powszechnie mniemano, że Mars nie posiada żadnych satelitów; dopiero profesor Hall z Waszyngtonu odkrył je. Najodleglejszy jest Deimos, który liczy się do najmniejszych ciał niebieskich dojrzanych przez teleskop. Ma on tylko sześć tysięcy mil powierzchni średnicy i obraca się w około swojej planety, w przeciągu trzydziestu godzin ośmnastu minut, w odległości 14,600 mil. Ponieważ nie potrzebuje wiele więcej czasu na okrążenie Marsa, niż ten na obrócenie się naokoło swej osi, pozostaje przeto na horyzoncie planety sto trzydzieści dwie godziny od swego wschodu do zachodu, przechodząc cztery razy przez wszystkie kwadry od nowiu do pełni; czyli mówiąc inaczej, obraca się cztery razy około Marsa, nim zejdzie z horyzontu.
Najbliższy księżyc Febas jest daleko większy; ma powierzchni dwadzieścia tysięcy mil; jest odległym tylko na 2,700 mil od Marsa i odbywa swą podróż naokoło planety w przeciągu siedmiu godzin i trzydziestu ośmiu minut; jest to najkrótszy peryod znany w astronomii.
Trzeci księżyc najbliższy Jowisza, potrzebuje dla swego biegu, jedenaście godzin i pięćdziesiąt dziewięć minut; ten potrzebuje mniej, niż trzeciej części tego czasu, jakiego wymaga Mars, na obrócenie się około swojej osi, musi tedy wschodzić na zachodzie, a zachodzić na wschodzie, biegnąc ciągle przed planetą, podczas gdy słońce i wszystkie inne planety wschodzą i zachodzą na Marsie tak samo, jak na ziemi.
W odległości 15,000 mil od Marsa ujrzeli wprost naprzeciwko siebie Deimos’a, wyminąć go mieli, przechodząc po jego lewej stronie, na powierzchni jego dostrzegli pewne nierówności, prawdopodobnie były to wzgórza od siedmdziesięciu do stu stóp wysokie, tworzyły one łańcuchy i niewątpliwie musiały to być jedyne góry satelity; jakkolwiek niskie, niemniej miały cechę gór wulkanicznych; kratery nawet były bardzo wielkie ze względu na rozległość planety, musiały być jednak niezbyt głębokie. Nie dojrzeli nigdzie wody, a sądząc po bardzo czarnych cieniach, byli pewni, że też i powietrza niema; z pośpiechem zdjęli dwie fotografie księżyca, gdy Kalisto przepływał koło niego, poczem znów zajęli się badaniem Marsa. Spostrzegli na wierzchołkach gór, które zrana wydały im się pokryte śniegiem, plamy czerwone i czarne, było to dowodem, że pod działaniem ciepłych, wiosennych promieni słońca, śniegi zaczynały topnieć. To potwierdziło ich domniemania, że zmiany temperatury na Marsie z powodu silnego pochylenia jego osi musiały być wielkie i raptowne. Zagłębiając się w tych ciekawych badaniach, nie dostrzegli przez czas jakiś dużego, jasnego ciała przebywającego tę samą, co i Kalisto, linię.
— Przygotujmy się na odparcie nieprzyjaciela! Febos dąży wprost na nas, — zawołał Bearwarden.
Najwyżej o dziesięć mil odległości, zobaczyli teraz satelitę Marsa, a chociaż rozminęli się z nim z szybkością błyskawicy, wystarczyło to jednak, aby mu się dokładniej przypatrzyć. Tu łańcuchy gór wysokich ukazywały ostre grzbiety, na których rozrzucone kamienie świadczyły, że kiedyś, w jakiejś odległej epoce mogła się tam znajdować woda, powietrza nigdzie ani śladu, ale za to wybuchy wulkaniczne nie ulegały wątpliwości. Spłaszczenie, znajdujące się w stronie biegunów, dowodziło, że kiedyś to ciało musiało obracać się wokoło własnej osi, ale zabrakło już czasu na zbadanie, czy to ma jeszcze miejsce w obecnej chwili. Gdy stanęli naprzeciwko niego, znajdowali się już tylko o dwie mile, wtedy z pośpiechem zdjęli dwie fotografie.
Ponieważ promień koła zakreślanego przez Febosa, był o wiele krótszy od kolistej linii, jaką, zakreślał Kalisto, satelita usunął się z drogi i wkrótce pozostał w tyle.
Stosując największą siłę apergetyczną do Marsa i jego satelity, popędzili dalej lotem strzały; szybkość ich lotu zwiększona przez atrakcyę planety, gdy się do niej zbliżali, teraz przez odepchnięcie stała się jeszcze większą.
— Co za śliczny okręcik stanowiłby jeden lub drugi satelita Marsa, wygodnieby na nim było przepływać przestrzenie; tylko że podróżny musiałby sobie zamówić słońce, które ogrzewałoby go po opuszczeniu atmosfery; no, niepotrzebowałoby ono być nawet zbyt wielkie, tylko powinnoby krążyć wokoło — żartując, mówił Bearwarden:
— Chociażbyś sobie nawet zdobył takie słońce, to jeszcze twój okręt pod względem wygody nie mógłby iść w porównanie z naszym poczciwym Kalisto, trudno bowiem byłoby zdobyć dostateczne ciśnienie powietrza, aby niem oddychać na tak małej przestrzeni, a jeśliby atmosfera otoczyła statek, w takim razie zapanowałyby na nim ciemności w dni pochmurne. Lepiejby było mieć takie słońce, o jakiem mówisz, ale postarać się, aby towarzyszyło statkowi w rodzaju naszego Kalisto, dobrze uprowidowanemu we wszystko, czego potrzebuje człowiek tak pod względem oddychania, jak i co do wszystkich wygód życia. Słońce takie, jak pochodnia idąc naprzód, chroniłoby od wszelkich zajść i kolizyj z rozsianemi wśród przestrzeni ciałami niebieskiemi, a maleńkie jego rozmiary nie dozwalałyby na zbyt silną atrakcyę, bliskość jego służyłaby tylko za punkt oparcia dla Apergii. Zdobycie tego rodzaju słońca nie jest, jak się to zdaje na pozór, zupełnem niepodobieństwem.
Wiadomo, że kilka ciał nie należących właściwie do żadnego systemu słonecznego, a których średnica nie przechodzi kilku set metrów, kręcą się około ziemi pomiędzy linią księżycową. Gdyby znaleść sposób, ażeby takie dwa ciała uderzyły silnie na siebie, stałyby się natychmiast promieniejącemi i już mielibyśmy gotowe słońce, którego objętość powiększyłaby się z czasem przez ruch, gorąco, potnienie. A kiedyby to słońce zaczęło dawać oznaki, że ostyga, możnaby go znów popchnąć na jakąś kometę, lub małą gromadę gwiazd, gdzie temperatura jego nabrałaby sił nowych. Gdyby skutkiem wzrostu stało się zaciężkie, możnaby mu nadać tak silny ruch około własnej osi, aby pękło na dwoje, wtedy zaś zamiast jednego mielibyśmy dwa słońca.
— Brawo! — zawołał Bearwarden, — teraz już nie ma granic nasza działalność.... Gdyby sto lat temu, ktoś śmiał mówić o naszej teraźniejszej wycieczce, wziętoby go niezawodnie za waryata; kto wie, czy z biegiem czasu ludzie nie będą dokonywali projektów takich, jak je podajesz dziś nawpół żartem jako hipotezy.
Pozostawali, tak rozmawiając, w obserwatoryum, gdzie studyowali mapy, mapy ziemi i wszechświata lub samych tylko gwiazd, planet, księżyców; niepostrzeżenie mijały godziny, a statek odważnie dążył naprzód....
Teraz mieli przed sobą przestrzeń więcej, niż 300 milionów mil, dzielącą ich od celu podróży; musieli przemknąć się w tej drodze przez kręgi niezliczonych astreolidów. Słońce zmniejszyło się pozornie, a wnętrze dna statku straciło owo rozpalenie tak silne, że go dotknąć nie było można. Przez przyzwyczajenie dzielili dni na dwadzieścia cztery godziny i gdy nadchodziła pora nocna, nie przynosząca teraz żadnej zmiany w oświetleniu, zapuszczali story i kładli się spać.
Bearwarden w dalszym ciągu robił postępy w sztuce kulinarnej.
Następnego dnia, podczas gdy podróżni przebywali w obserwatoryum, ujrzeli przed sobą na kilka mil odległości zaledwie jakieś nieznane ciało niebieskie.
Cały dzień nie spuszczali z niego oka, ale pomimo nadzwyczajnej szybkości, z jaką pędzili, odległość nie zmniejszała się wiele.
— Powiadają, że trudne polowanie trwa długo; z takiem jednak jeszcze nie miałem sposobności się spotkać; — rzekł Bearwarden.
Spostrzegli nakoniec, że zbliżyli się, tylko odległość była daleko większą, niż im się zdawało, z powodu trudnego oryentowania się wzroku w pustej przestrzeni.
— Kometa! — zawołał, drżąc ze wzruszenia Cortlandt. — Nakoniec będziemy mogli przyjrzyć jej się zbliska.
— Zbliża się ku nam; — zauważył Ayrault — i zdaje się postępować z tą samą szybkością, co i my.
Podczas gdy słońce oświecało całą kometę, ustawili swoje przyrządy fotograficzne, i udało im się jeszcze i tym razem zrobić odbicie tego ciała niebieskiego zbliska.
Jądro, czyli głowa komety jest naturalnie obrócona do słońca; ogon, który słabo dawał się widzieć, szedł naprzód; kometa cofała się w zimne i ciemne głębokości przestrzenie. Głowa miała zaledwie kilka mil średnicy, gdyż to była mała kometa, złożona z piasku, masy kamieni i żelaza metereologicznego.
Ziarna piasku, składające tę głowę, były wielkości grochu lub gorczycy; żaden kamień nie posiadał więcej nad cztery metry długości, a wszystkie odznaczały się formą bardzo nieregularną; przedziały, będące między niemi, nie przechodziły więcej nad sto razy ich wielkość.
— Możemy teraz przebić się przez kometę; — rzekł Ayrault. — Kalisto weszła, rozpychając kopułą części składowe komety. Dla jej dachu ze szkła hartowanego nie przedstawiały one żadnego niebezpieczeństwa, wreszcie statek, pędzony siłą Apergii, odpychał kamienie, nie dotykając ich zupełnie. Ustępowały mu się z miejsca, spadając następnie na inne, stanowiące sypką całość planety; niektóre z nich wyglądały jak żużle z dużego metalicznego pieca i widocznie częściowo były roztopione; co mogło być tego powodem, trudno było zgadnąć, prawdopodobnie jednak musiało je stopić słońce, kiedy kometa zanadto się do niego zbliżyła.
Gdy statek znalazł się w samem jądrze komety, podróżni pogrążeni zostali w półcieniu, który trudno nazwać zmierzchem, gdyż promienie, przenikające przez szczeliny były jaskrawe, a cienie zupełnie czarne; skoro doszli do strony najodleglejszej, podczas gdy światło słoneczne zmniejszało się, zauważyli, że jasna smuga rozlała się wokoło, przy tem oświetleniu dojrzeli z przeciwnej strony ogromne masy kamieniste, a idące od środka ciemności rozlegały się daleko wśród przestrzeni.
— Teraz rozumiem — rzekł Bearwarden — dla czego gwiazdy szóstej i siódmej wielkości mogą być dojrzane o setki mil po za ogonem komety. Prosty jest tego powód; ogon nie zawiera nic. Jeżeli niektórych gwiazd nie można dojrzyć, to jedynym do tego powodem jest silniejsze światło ogona, które je zaćmiewa. Rozumiem doskonale, że ogon komety stanowią te ogromne smugi światła, przyznaję jednak, że pojąć nie mogę, z czego pochodzą. Powód, dla którego ogon rozciąga się w przeciwnej stronie jak słońce, jest bardzo naturalny; gdy znajduje się on blisko, słońce zaćmiewa go silniejszym blaskiem; prawie pewny jestem, że ogon komety widzialny jest tylko w jej cieniu. Szczególna rzecz, że dotąd nikt się tego nie domyślił, i że dawniej obawiano się o to, aby ziemia nie przeszła przez ogon komety; teraz jest już dla mnie rzeczą pewną, że gdyby warkocz komety nie był nasycony jakimś gazem rozcieńczonym, nadającym mu blask, opadł by niezwłocznie na jej głowę i otoczył ją, niby obręczą.
— Jakże wytłomaczysz sobie te puste przedziały między kamieniami? Żeby najlżejsze przypuścić krążenie tych części składowych komety, z biegiem czasu (a mają przecie wieczność przed sobą) powinny się one połączyć i utworzyć jedną masę tak, jak wszystkie planety. Musi być jakaś siła nieznana, nie dająca im się połączyć i zapewne podobnaż siła rozciąga szeroko gazy, tworzące ogon. Dotąd atoli nigdzie o podobnej nie słyszałem, ani jej domyślić się mogłem na ziemi.
Gdyby prawo, którego nas nauczono; „że każdy atom w wszechświecie przyciąga wszystkie inne atomy“; było jedynem, jakie rządzi, istnienie komety byłoby zupełnem niepodobieństwem. A jednak, dopóki nie zdołamy zebrać pewnych dowodów, niepodobna nam będzie stworzyć jakiejkolwiek hipotezy. Źródło światła, którem jaśnieje ogon komety, niemniejszą jest też dla mnie zagadką; bo przecież mowy tu nawet być nie może o ciepłe, któreby je mogło wytworzyć.
Oddaliwszy się od tych składowych części komety, podróżni wypuścili na nie prąd odpychający, co sprawiło dziwny zamęt w tych wszystkich kawałkach i statek w dalszą szybował drogę. Od pewnego czasu znajdowali się w strefie astereoidów, ale dotąd nie spotkali się z niemi. Nazajutrz, po przebytej próbie z kometą, po śniadaniu, podróżni jak zwykle, udali się do obserwatoryum, a nastawiwszy teleskop, ujrzeli przed sobą, cokolwiek na prawo w przestrzeni, jakieś ciało dość dużych rozmiarów.
— To musi być Pallas; — rzekł Cortlandt, przyglądając się uważnie. — Obers odkrył ją w 1802 roku, było to drugie odkrycie z rzędu asteroidów; pierwszą była Ceres w 1801 roku. Ma ona 300 mil powierzchni i jest jedną z większych wśród małych planet. Największy fenomen stanowi nadzwyczajna pochyłość jej osi 35 stopni podług planu ekliptyki; co znaczy, że za każdem rozpoczęciem krążenia chwieje się nad i pod linią słoneczną ekwatoryalną, której ziemia i inne planety nie przekraczają nigdy. Jest to zapewne wypadek spowodowany przez bliskość jakiejś większej komety, albo też mogła być ona wyrzuconą i zepchniętą z linii przez katastrofę, jaką dotkniętą została jedna z większych planet, której tam oglądamy szczątki. Widzicie, że rysuje ona w swej drodze ostrokąt na eliptycznym planie i że w tej chwili przekroczy koło.
Wkrótce ukazała się w zmianie półksiężyca, ale lekkie wygięcia i wklęsłości dowodziły, że miała ona na sobie ogromnej wysokości góry, szczególniej w porównaniu z małą powierzchnią; niektóre z nich musiały mieć na pewno 15 mil wysokości. Kolor zupełnie czarny rzucanych cieni dowodził, że równie jak księżyc pozbawioną była powietrza.
— Skoro brak jest atmosfery — rzekł Cortlandt — można być pewnym, że i wody tam nie ma i to właśnie tłomaczy te wielkie wyniosłości, które zauważyliśmy; gdyby u stóp gór był ocean, pokrywałby je od dołu, a wtedy wydawałyby się o wiele niższe. Temperatura i stan ciała — mówił dalej Cortlandt — zdają się być zupełnie zależne od jego rozmiarów. W słońcu mamy gwiazdę palącą się i przepełnioną gazem, chociaż plamy i kolor jej promieni dowodzą, że się starzeje, albo mówiąc inaczej, że jest zaawansowana w swoim rodzaju.
Co do Jowisza, ten ma czternaście setnych rozmiaru powierzchni słońca, spodziewamy się zastać na nim grunt stały, gdyż planeta przechodzi obecnie czwarty czy piąty peryod swego rozwoju. Saturn musi być zapewne więcej zaawansowany. Wiemy przecie, że ziemia była zamieszkaną od wielu set tysięcy lat pomimo to, iż trzy czwarte jej powierzchni zajmuje Ocean. Na Marsie inne możemy zaznaczyć postępy, gdyż trzy czwarte jego powierzchni zajmuje ląd. Od Merkurego, gdybyśmy mogli dokładniej go poznać, tak samo jak w największych satelitach Jowisza i Saturna znaleźlibyśmy właściwe stopniowanie, aby przejść do Marsa i księżyca; być może, chociaż na tej planecie brakuje wody, ale jest powietrze, i zapewne posiada ona wszelkie warunki, aby być zamieszkaną.
W satelicie naszej ziemi widzimy jeden z umarłych światów, chociaż według obliczeń astronomicznych śmierć ta nastąpiła niezbyt dawno, podczas gdy ta mała Pallas, nie żyje już oddawna, jest bowiem nawskróś wystygłą. Ztąd wnoszę, że wszystkie ciała systemu słonecznego miały jednakowe pochodzenie i powstać musiały z tej samej mgławicy. Nie można tu jednak zaliczać wszystkich innych systemów słonecznych i mgławic, których losy być mogą odmienne, przy nich bowiem słońce nasze prawie niknie, będąc z całym swoim systemem cząstką zaledwie przestworów niezmiernych wszechświata, gdzie błyszczą gwiazdy jak Syryusz, mający średnicy 12 milionów mil.
Pallas, będąc teraz pomiędzy słońcem i statkiem, zmieniła się w księżyc i niebawem znikła zupełnie.
We dwa dni później inny ukazał się ich oczom asteroid. Obejrzawszy go, poznali w nim Hildę oznaczoną przez astronomów pod numerem 153, której odległość od słońca jest większą, niż wszystkich innych drobnych ciał tego rodzaju. Kiedy zbliżyli się na taką metę, że można ją było dokładnie widzieć gołem okiem, wtedy Hilda stanęła pomiędzy niemi a Jowiszem, zaćmiwszy go zupełnie. Wielkiego doznali zdziwienia, widząc, że światło nie znikło odrazu, jak to ma miejsce, gdy księżyc zasłoni gwiazdę, ale widocznem było jeszcze jego odbicie.
— Patrzcie — zawołał Bearwarden; — wszak ten drobiazg ma atmosferę!
Nie było wątpliwości; z pomocą teleskopu podróżni nasi odkryli niebawem lodowatą czapeczkę na jednym z biegunów, następnie rozróżnili oceany, lądy a na nich góry, lasy, rzeki i pola zielone. Widok ten trwał krótką chwilę, wystarczającą jednak na zdjęcie kilku fotografii; Hilda mogła mieć mniej więcej 200 mil średnicy. Pozostawiła nader miłe wrażenie.
— Jakże wytłomaczysz mi ten świat żyjący, podług waszej teoryi objętości i wieku? — zapytał Bearwarden Cortlandta.
— Dwojaka może tu być przyczyna istnienia — odrzekł Cortlandt. — Jeżeli teorya jest sprawiedliwą, jak przypuszczam dotąd, Hilda mogła tu być przeniesioną na ogonie komety z jakiegoś innego systemu słonecznego; dostawszy się na tę linię, pochwyconą została przez nadzwyczaj silny obrót Jowisza, czem dałby się wytlomaczyć jej ruch oryginalny, a zresztą mogła tu być odmłodzoną skutkiem jakiego wypadku. Naprzykład spotkanie się z jakąś inną planetą lub głową przebiegającej komety potrafiło pobudzić ją do nowego życia. Zresztą kometa zdołała zepchnąć dwa jakieś drobniejsze ciała z ich linii rotacyjnej tak, że jedno wpadło na drugie. To wydaje mi się teoryą najprawdopodobniejszą.
Sto lat temu astronom angielski Chambers pisał, że spostrzegł ślady atmosfery otaczającej drobne ciała niebieskie; ale przypuszczano powszechnie, że musiał się pomylić. Jedną z przyczyn, dla której mamy tak słabe wiadomości o tych ciałach, jest, że z trudnością dostrzega się je przez teleskop; widzieć można zaledwie światło, jakie wydają, podług którego zaliczono je między planety.
Sto lat temu odkryto ich tylko 350; dzisiejsze mapy fotograficzne gwiazd dają nam wiadomość o istnieniu 1,000.
Tego dnia po obiedzie Ayrault przedstawił swoim towarzyszom podróży kilka tablic statystycznych, ułożonych po zbadaniu wielu książek traktujących o tym przedmiocie, oraz wykaz porównawczy wielkości planet.
— Wiele trudu wywołały w mojej pracy sprzeczności, jakie znajduję pomiędzy najlepszymi pisarzami; wśród wielu zaledwie dwóch zgadza się na jedno, a co lat dziesięć widzimy teorye przyjęte i obalone na nowo.
To mówiąc, rozłożył na stole swą pracę, a towarzysze jego zajęli się jej przejrzeniem.
Planety |
Oddalenie od słońca w milio- nach mil |
Oś pół- maxymal- na podług oddalenia ziemi |
Stopień krążenia |
Pochyłość ekliptyki |
Światło najdalsze |
Światło najbliższe |
Stopień ciepła |
---|---|---|---|---|---|---|---|
Merkury . . | 3,60 | 0,387 | 0,2056 | 7°0’8” | 10,58 | 4,59 | 6,67 |
Wenus . . . | 6,72 | 0,723 | 0,0068 | 3°23’35” | 1,94 | 1,91 | 1,91 |
Ziemia . . . | 9,29 | 1,000 | 0,068 | 0°0’0” | 1,03 | 0,997 | 1,00 |
Mars . . . . | 14,15 | 1,524 | 0,0933 | 1°51’2” | 0,52 | 0,360 | 1,43 |
Asteroidy . { | 20,44 do | 2,200 do | 0,4 do | 5° do 33° | |||
32,52 | 3,500 | 0,34 | |||||
Jowisz . . . | 48,33 | 5,203 | 0,0483 | 1°18’41” | 0,04 | 0,034 | 0,037 |
Saturn . . . | 88,60 | 9,539 | 0,0561 | 2°29’40” | 0,012 | 0,0099 | 0,011 |
Uranus . . . | 178,19 | 19,183 | 0,0463 | 0°46’20” | 0,0027 | 0,0025 | 0,003 |
Neptun . . . | 279,16 | 30,055 | 0,0090 | 1°47’2” | 0,0011 | 0,0011 | 0,001 |
Planety |
Krążenie |
Szybkość podług obliczeń ziemi |
Średnica w milach |
Powierzch- nia podług wymiarów ziemi |
Objętość w porównaniu z ziemią |
Bryła po-
równawcza z ziemią | |
---|---|---|---|---|---|---|---|
Peryodycz- ne odmiany w latach i dniach |
Szybkość
krążenia w milach na sekundę | ||||||
Merkury . . | 0,88 | 25 do 35 | 1,6 | 3,000 | 0,14 | 0,056 | 0,13 |
Wenus . . . | 0,224½ | 21,9 | 1,17 | 7,700 | 0,94 | 0,92 | 0,78 |
Ziemia . . . | 1,00 | 18,5 | 1,0 | 7,918 | 1,00 | 1,00 | 1,00 |
Mars . . . . | 1,88 | 15,0 | 0,81 | 4,230 | 0,28 | 0,139 | 0,124 |
Asteroidy . { | 3,29 | do 300 | |||||
do 6,56 | |||||||
Jowisz . . . | 11,86 | 8,1 | 0,44 | 85,500 | 118,3 | 1309,000 | 316,0 |
Saturn . . . | 29,46 | 6,0 | 0,32 | 71,000 | 80,4 | 760,0 | 95,0 |
Uranus . . . | 81,2 | 4,2 | 0,23 | 31,900 | 16,3 | 65,0 | 14,7 |
Neptun . . . | 164,78 | 3,4 | 0,18 | 34,800 | 19,0 | 90,0 | 17,1 |
Planety |
Gęstość |
Siła ciężkości na powierzchni planety |
Długość dnia | Długość pór roku |
Pochy- łość osi | ||
---|---|---|---|---|---|---|---|
W porów- naniu z ziemią |
W porów- naniu z wodą |
W porów- naniu z ziemią |
Upadek ciał
w przeciągu sekundy | ||||
Merkury . . | 1,24 | 7,17 | 0,85 | 13,7 | g. m. s. | Na Ziemi Wiosna 93 Lato 93 Jesień 90 Zima 85 |
|
Wenus . . . | 0,92 | 5,21 | 0,85 | 13,4 | 23 21 22 | 53 + | |
Ziemia . . . | 1,00 | 5,67 | 1,00 | 16,9 | — | 23½ | |
Mars . . . . | 0,96 | 2,54 | 0,38 | 6,2 | 24 37 23 | Na Marsie Wiosna 191 Lato 181 Jesień 149 Zima 147 |
27½ |
Asteroidy . . | |||||||
Jowisz . . . | 0,22 | 1,29 | 2,55 | 40,98 | 9 55 28 | — | 1½ |
Saturn . . . | 0,13 | 0,63 | 1,15 | 18,53 | 10 29 17 | — | 27 |
Uranus . . . | 0,18 | 1,41 | 0,91 | 14,6 | — | — | 102 (?) |
Neptun . . . | 0,20 | 0,94 | 0,88 | 14,2 |
— Jak widzicie — rzekł Ayrault — że na Jowiszu potrzebować będziemy przyrządów apergetycznych, jeżeli zechcemy dłuższe piesze odbywać przechadzki, podczas gdy na Saturnie będą nam one zupełnie zbyteczne, ponieważ powiększenie ciężaru naszego ciała, wynikające z rozmiarów planety, będzie o wiele mniejsze, niż ciężar dźwigany w marszach przez każdego żołnierza w armii rzymskiej.
— Nie sądzę, aby ciężar naszego ciała mógł być dla nas zbyt uciążliwym nawet na Jowiszu, choćby bez pomocy siły apergetycznej, bo jakkolwiek ma on się tam podwoić, trzymając się okolic sąsiednich równika, utracimy z niego czwartą część dzięki szybkiemu krążeniu planety — mówił Cortlandt.
— Jakkolwiek po uwolnieniu ogromnych przestrzeni ziemi od gniotącego je jarzma lodów, Archipelag-Północnej Ameryki, Alaska, Syberya, północne ziemie Wilkes staną się dla coraz liczniej wzrastającej ludności przyjemnem miejscem pobytu, spodziewać się jednak można, że przy coraz dogodniejszych warunkach bytu za lat sto niespełna znów grozi przeludnienie, a wtedy, jakże miło pomyśleć o tem, że dzięki naszej wycieczce zdobędziemy nowe lądy, gdzie znów osiadać będą mogli ludzie, — dorzucił Bearwarden.
Przed udaniem się na spoczynek dnia tego podróżni postanowili wstać bardzo rano nazajutrz, aby zająć się studyowaniem Jowisza, który coraz jaśniej występował w przestrzeni.
Przygotowali się, aby uregulować szybkość biegu swego statku, zwiększoną teraz i tak przez atrakcyę Jowisza. Gdy znajdowali się już tylko w odległości 2 milionów mil od tej wielkiej planety, znajdującej się przed nimi w bok na lewo, spostrzegli jej satelitę Kalisto, posuniętego cokolwiek na prawą stronę; to zjawisko zgadzało się w zupełności z obliczeniami Deepwaters’a. Wystosowawszy w stronę tego ciała prąd, lekko odpychający, zregulowali szybkość biegu statku, wiedząc, że niezadługo Jowisz pociągnie go do siebie.
Tego dnia postanowili, że jeden z nich czuwać będzie podczas snu dwóch drugich, gdyż bliskość celu podróży wymagała większej baczności; czuwający zdejmował fotografię w miarę, jak planeta ukazywała się bliżej; w odbiciu ukazały się dwa lądy w formie półksiężyców, okolica plamista i wielka ilość wysp.
O godzinie siódmej rano znajdowali się już tylko w odległości piędziesięciu mil od Jowisza, a ogromna jego kula zajmowała teraz połowę horyzontu.
Zaczęli robić przygotowania, niedługo bowiem mieli wylądować, ubrali się stosownie, nabili broń, opatrzyli baterye statku. Zapasy elektryczności repulsyjnej zaledwie były napoczęte; wogóle nie zbywało im na niczem. Barometr posunął się o 29, co było dowodem, że nie utracili wiele powietrza pomimo dość częstego otwierania klapy przysionka. Ciśnienie, jakie dawało się uczuwać, nie było większe, niż dające się uczuwać na wysokości kilku stóp; poczęści lekkie rozrzedzenie powietrza spowodowane było tem, że wznosząc się od ziemi, nie dość prędko zamknęli okno.
Wypadało im zapuścić statek w okolicy, gdzie widniał wschód słońca. Wierzchołki wysokich gór lśniły się niby złote kaski w jasnych wschodu promieniach.
Nagle statek zatrzymał się; podróżni zrozumieli, że znajdują się już w pasie atmosfery planety; słońce i gwiazdy przybierały odmienną barwę.
Zapewne Krzysztof Kolumb, gdy po raz pierwszy ujrzał z swej fregaty Santa Maria wybrzeża upragnione Ameryki, nie mógł poczuć większej radości i zachwytu, niż ci trzej odważni podróżnicy, których śmiałe zamiary doprowadziły do pożądanego celu: stworzenia nowych ziem mieszkalnych dla wzrastającej ludności XXI wieku.
Na początku tej książki zaznajomiliśmy czytelników z pierwszemi zdarzeniami po wylądowaniu podróżnych.
Gdy podróżni zbudzili się ze snu, słońce stało już względnie wysoko na horyzoncie, a śpiew ptaków rozlegał się silny i wdzięczny niby głos kościelnych organów.
Znalazłszy w bliskości głęboki strumień, w którym woda miała stopień ciepła krążącej w żyłach krwi, wykąpali się, a chcąc zjeść śniadanie, spostrzegli dopiero, że zapomnieli zabrać z sobą prowizyj.
— To nie do darowania, taki brak przezorności! — zawołał Bearwarden, — ale jeśli teraz będziemy wracali do naszego statku, stracimy wiele czasu, któryby lepiej użyć można.
— Mamy przecie proch i fuzyę, drzewa i wody poddostatkiem, wypada tylko postarać się o zwierzynę, — zauważył Ayrault.
— Niepodobna przypuścić, aby tu była wyniszczoną, jak to już ma miejsce w wielu naszych na ziemi lasach — dorzucił Cortlandt.
— Niebardzo też musi być płochliwą, nie może się w nas domyślić nieprzyjaciela, nie posiadamy bowiem, ani skrzydeł, ani nóg pneumatycznych, jak dotąd spotykane stworzenia tutejsze; odgłos naszych wystrzałów także tu będzie nowością, której skutków nie znają one zapewne. Ale jak dotąd, nie spotkaliśmy jeszcze nic, czemby można głód zaspokoić, choćbyśmy nawet chcieli być niewybredni. Może powiedzie się nam lepiej w bliskości tego strumienia.
— Pytanie, czy tutejsza zwierzyna gustuje w gorącej wodzie?
— Jak sądzę, trzebaby nam iść brzegiem tego strumienia tak długo, aż wody jego ostudzone biegiem będą zimne; tam dopiero możemy się spodziewać, że spotkamy zwierzynę.
— Istotnie, to dobra myśl, — zawołał wesoło Bearwarden, — opatrzmy naszą broń i baczność!
Strumień płynął w stronę południową, szli tędy ku wulkanom.
— Trudno uwierzyć, — mówił Cortlandt, patrząc przed siebie, — że te góry znajdują się o setki mil odległości, powodem tego okoliczność, że wierzchołki ich przechodzą poza horyzont. Ten pozór płaszczyzny i niezmierna rozległość widoków są spowodowane ogromną przestrzenią Jowisza. Mając wzrok bardzo silny, lub dobrą lornetkę, z niewielkiego wzniesienia dałoby się objąć widok na 500 mil rozległy.
— Zastanawia mnie jednak, — zagadnął Ayrault, — że tu na Jowiszu, przechodzącym najwyraźniej epokę zwęglenia, atmosfera jest taka czysta. Wszak uczono nas, że gdy ziemia była w tym stanie, powietrze musiało być ciężkie i gęste.
— Było takiem na ziemi i tu jest niezawodnie, — odpowiedział Cortlandt, — ale pamiętasz chyba, że taki stan powietrza spowodowany jest przez gaz kwasu karbolowego, będącego zupełnie przezroczystym i niewidzialnym dla oka. Żaden z gazów, mogących pozostawać w powietrzu, nie mąci wzroku; para wodna jedynie zdołałaby to uczynić, ale chociaż skorupa tej planety nawet tuż pod powierzchnią jest jeszcze gorąca, leży ona zbyt daleko od słońca, aby wywołać parowanie wysokie. Unikając miejscowości niskich, obok źródeł gorących, będziemy mieli niezawodnie atmosferę równie przezroczystą jak na ziemi. Zastanawia mnie tylko, że oddychamy z taką łatwością. Mogę sobie to wytłomaczyć takiem tylko przypuszczeniem, że epoka węglenia już silnie posunęła się naprzód, przez co największa część kwasu węglowego jest zamkniętą w lasach lub pokładach węglowych Jowisza.
— Jak wytłomaczyć można, — zapytał Bearwarden, — tę wielką czerwoną plamę, która ukazała się tu w 1878 roku i zniknęła stopniowo po kilkunastu latach? Upatrywano w niej dowód niezawodny, że atmosferę Jowisza przepełniają pokłady gęstych, czarnych chmur. Może przypominasz sobie, w jak wielu starych księgach znajdujemy, że nikt nigdy nie mógł dostrzedz powierzchni Jowisza.
— Dosyć mnie zaciekawiały te dowodzenia, — odpowiedział Cortlandt, — ale nie dawałem im nigdy wiary. Epoka węglenia planety jest równocześnie epoką, w której powstają wielkie lasy; nicby w tem nie było dziwnego, gdyby owa plama, pomimo swej długości 27,000 mil i szerokości 8,000 mil, była spowodowaną przez lasy. Pokazywała się bowiem w stronie, którą na ziemi zwiemy strefą umiarkowaną.
Otóż pomimo, że oś tej planety jest prostą, wiatry i tak zmieniają kierunek, a skutkiem tego temperatura zmienia się z dniem każdym. Cóż może być prawdopodobniejszego, niż to, że pod wpływem wiatru północnego, trwającego długo, spory pas lasu, rozciągający się wzdłuż lodowców, zmienił kolor liści na drzewach, jak to ma miejsce każdej jesieni na ziemi? To byłoby wystarczające, zdaniem mojem, aby nadać odmienny kolor powierzchni; tem więcej że długość owej plamy rozciągała się ze wschodu na zachód, czyli wzdłuż linij klimatycznych, tak iż cała ta okolica mogła być narażoną na tę samą temperaturę, co zdaje się potwierdzać moje dowodzenie. Jedyną uwagą sprzeczną byłoby, że plama poruszyła się, jak mówią, ale to poruszenie przez pięć sekund miało być tak lekkie, iż można je wziąść za złudzenie optyczne, a zresztą mogła to być chwila, gdy pierwsza warstwa, dotknięta zimnem, posunęła się dalej. Zresztą zupełna nieruchomość plam na planetach znosiłaby teoryę chmur, mającą tu jeszcze silniejsze zastosowanie z powodu szybszego ruchu i większej gwałtowności wiatru.
— Mogła to być także chmura dymu, unosząca się nad wulkanami, coś w tym rodzaju, jak widzieliśmy po naszem tu przybyciu, tylko, że wielce wąpliwem jest, aby przez czas tak długi zdołała pozostać na miejscu. Zresztą plama, o której mowa, właściwie nie znikła nigdy całkowicie z powierzchni Jowisza, co naprowadza na myśl, że pochodzi ona poprostu z szeregu wulkanów wydających gęsty dym, którego kolor zmienia się w atmosferze. W każdym razie dotąd nie spotkaliśmy się tu jeszcze z żadną miejscowością, której horyzont byłby bezustannie pokryty czarnemi chmurami.
Tak rozmawiając, podróżni uszli spory kawał drogi, pomimo to temperatura wody nie zdawała się o wiele chłodniejszą, a jakkolwiek pochyłość koryta strumienia była bardzo słabą i w tym stosunku na ziemi bieg jego byłby bardzo powolny, tu płynął szybko niby potok górski; powodem tego było, że na Jowiszu ciężar tej wody okazywał się o 2,55 większy, niż na ziemi.
— To dziwne, — rzekł Ayrault, — że tak szybki bieg wody jej nie ostudza?
— Przeciwnie — odpowiedział Cortlandt, — stygnie ona, ale ponieważ pędzi tak prędko, jest przeto zbyt krótko wystawiona na działanie powietrza.
— Ta woda tak spieszy się do oceanu, — rzekł Bearwarden, — że nie zwraca się ani naprawo, ani na lewo, nawet nie poszerza nigdzie swych brzegów.
Olbrzymich rozmiarów paprocie i palmy rosły nad brzegiem wody, co poddało podróżnym myśl zbudowania sobie tratwy, a wsiadłszy na nią, popłynięcia z biegiem wody. Wybrali tedy dużą palmę nad samym strumieniem, Ayrault za pomocą kuli wybuchowej strącił ją o kilka cali nad ziemią i zwalił do wody; powtórzywszy jeszcze parę razy wystrzały, otrzymali dostateczną ilość drzewa, która, powiązana gałęziami bluszczu, dostarczyła im doskonałego statku.
Ayrault i Cortlandt dobrali sobie długich żerdzi do wiosłowania i wkrótce wszyscy trzej towarzysze prędko mknęli po wodzie. Zauważyli wkrótce, że na bujną roślinnością pokrytych brzegach gnieździło się mnóstwo węży i różnego rodzaju płazów; latające jaszczurki i inne ziemno-wodne zwierzęta roiły się wśród wody i na wybrzeżach. Ptaki z rodziny brodzących, podobne do żórawi i bocianów wielkości strusia, z dziobami uzbrojonemi w zęby, czatowały na zdobycz, siedząc na zwalonych kłodach drzewa, lub stojąc z zapuszczonym w wodę dziobem.
— Ciekawy jestem, jak tu ptaki bronią się od węży, których tak wiele w wodzie i nad wodą? — zapytał Bearwarden.
— Spojrzyj tylko na ich dzioby o podwójnych rzędach zębów, a będziesz spokojny o ich losy, — odparł Ayrault. — Zresztą patrz, każdy z tych ptaków, czekając tu na zdobycz, stoi tylko na jednej stosunkowo cieniutkiej nodze, zamała to przynęta dla węża.
— Sądzę, że walka o byt tych ptaków nie musi być zbyt nużącą, a węże, zamiast im szkodzić, służą pewno za główne pożywienie.
W miejscu, gdzie strumień, zmieniony w jezioro, zakreślał pewne zagięcie, zauważyli, że brzegi jego stawały się wynioślejsze i że coraz mniej na nich znajdowało się paproci, a natomiast palmy, sosny i drzewo kauczukowe wznosiły wysoko swe wierzchołki.
Okropny łoskot, wyraźnie zbliżający się z każdą chwilą, obił się o ich uszy; zdawało im się, jakby czuli drżenie ziemi; instynktownie zamilkli, wstrzymali oddech i pochwycili za broń.
Ciemna jakaś, ogromna masa pospiesznie zbliżała się do wody. Palmy i paprocie padały z trzaskiem pod nogami potwora, a straszna jego głowa migała wśród wierzchołków.
Gdy zbliżył się do brzegu, woda zadrżała w jeziorze; ciężar jego uginał wręb zarosły zielenią w który zagłębiały się całe zwalone pnie drzew. Wszystko, co żyło, ustępowało mu z drogi, płazy z pluskiem kryły się w wodzie, ptaki odlatywały w stronę lasu, nawet okrutny boa i dziki grzechotnik pełzały trwożnie, opuszczając zajmowane kryjówki.
Ogromny zwierz zatrzymał się na brzegu, ruszał niecierpliwie ogonem, podniósł do góry niezmiernych rozmiarów trąbę i niespokojnie węsząc, wciągał powietrze; miał on najmniej trzydzieści stóp wysokości i pięćdziesiąt długości.
Obejrzał się w około, spostrzegł tratwę i na niej ludzi, popatrzył się na nich głupowato i odrzucił wtył głowę.
— Traktuje nas pogardliwie, — rzekł Bearwarden, a jednak prawdopodobnie dostarczy nam śniadania.
Potwór poruszył się z miejsca; potrącona przez niego palma powaliła się na ziemię; miał już w dalszą, niszczącą puścić się drogę, gdy wtem dwa wystrzały równocześnie zabrzmiały, a tysiączne echa rozniosły odgłos ich po okolicy.
Wystraszone ptaki krzykiem napełniły powietrze.
Kula Bearwardena trafiła potwora w przednią łopatkę, Ayrault ranił go cokolwiek niżej. Kule były wybuchowe, każda z nich utworzyła ogromny otwór w cielsku zwierzęcia, a krwawe kawały mięsa rozpadły się po ziemi. Zwierz rzucił się pomiędzy drzewa; ryk straszny i łomot padających drzew wskazywały jego drogę; przed tem jednak Bearwarden raz jeszcze strzelił, ale chybił go, a kula zerwała tylko wierzchołek jakiegoś drzewa.
— Ścigajmy go! — zawołał Ayrault, popychając tratwę ku brzegowi.
— W pogoń, w pogoń! — wołali jego towarzysze, z pośpiechem wyskakując na brzeg.
Dzięki kauczukowym butom i ubraniu przysposobionemu galwanicznie, podróżni mogli równie swobodnie jak na ziemi się poruszać, nie czując zwiększonego ciężaru ciała.
W około nich, w obrębie dwudziestu kilku stóp, którędy przeszedł mastodont, ziemia była zdeptana i roślinność zbita. Idąc śladem zwierza, weszli w las; tu ciemności panowały prawie zupełne; zaledwie z trudnością przebijające się przez gałęzie światło dzienne dawało jakby o zmroku, możność oryentowania się wśród drogi.
Mnóstwo ptaków o szarem upierzeniu, przebudzone nagle, wydawały dziwne głosy przypominające syczenie gadów; głowy ich też i szyje podobne były do jaszczurczych; należało się też domyślać, że i te równie, jak brodzące, spotkane nad wodą, miały dzioby zbrojne w zęby, kto wie nawet czy nie jadowite.
— Jedynemi tworami wyższego ustroju, które tu spotkaliśmy, — rzekł Ayrault — są kwiaty i robaczki świecące; większa część ptaków, zwierząt i płazów jest wstrętną.
Postępując dalej, widzieli ślady krwi, która już zwabiła tysiące wężów i ptaków drapieżnych; wszystko to uciekało za ich zbliżeniem.
— Nie mogę pojąć — rzekł doktór, — co mogło właściwie zmusić do ucieczki tego potwora, widocznem bowiem było, że przybył nad brzeg wody wcale nie spragniony, do wody nie schylił się nawet, a natomiast wyglądał jak gdyby węszył nieprzyjaciela. Taki olbrzym, przed którym wszystko drży i ucieka, musiał się zlęknąć chyba jakiego wybuchu albo trzęsienia ziemi.
— Okolica jest zupełnie płaską w tem miejscu, wybuch tedy jest niepodobieństwem, — odparł Ayrault.
— A zresztą po wczorajszym wybuchu wulkany nawet nie posiadają obecnie dość pary, aby wytworzyć nowy — dorzucił Bearwarden.
Krwawe ślady, coraz świeższe i obfitsze, zapowiadały bliskość upolowanego zwierza, nagle zwróciły się na prawo, zmierzając znów ku wodzie. Cokolwiek dalej, nowy zwrót, a dalej jeszcze, ziemia zupełnie ogołocona z roślinności, zbita, skopana, powyrywana miejscami i ogromna masa krwi jeszcze gorącej, wszystko świadczyło, że to miejsce przed chwilą, było polem strasznej, śmiertelnej walki pomiędzy zapaśnikami jednakowych sił i zajadłości.
Oglądając się w około, spostrzegli coś podobnego do pnia drzewa, mającego średnicy cztery stopy, a sześć stóp wysokości. Zbliżywszy się, poznali, że to była jedna z nóg przednich mastodonta, odcięta równo jakby nożem powyżej kostki i jeszcze gorąca.
Cokolwiek dalej znaleźli ogromną trąbę pocięta w plasterki, a obok niej leżał nieszczęsny zwierz, pasujący się ze śmiercią, w ostatnich konwulsyach konania; wszystkie cztery nogi miał odcięte, trzy z nich znikły.
Ayrault nie mogąc znieść widoku męczarni, wpakował mu kulę wybuchową w czoło, co go nareszcie dobiło.
Trzej myśliwi obejrzeli uważnie miejsce pobojowiska.
Największy i najsilniejszy zwierz, jakiego po raz pierwszy w życiu widzieli, leżał martwy; śmierć jego nie była spowodowaną przez ukąszenie jakiejś jadowitej gadziny, lub przez jakąś truciznę, ale przez rany mechanicznie zadane, przy których te, co były wynikiem kul wybuchowych, równały się drobnostce.
— Chciałbym zobaczyć zwierzę, co to zrobiło, ciekawy jestem, jak ono wygląda, — rzekł Cortlandt, — chociaż prócz kuli dynamitowej nie znam środka, któryby nas przed nim mógł obronić.
— Dziwna rzecz, dla czego pokonawszy nieprzyjaciela, nie pozostał na miejscu, aby go pożreć; trzeba chyba przypuścić, że nie jest zwierzęciem mięsożernem i miał inne jakieś pobudki do zadania mu śmierci, albo też ukazanie się nasze spłoszyło go, co jednak nie wydaje mi się prawdopodobnem, gdyż posiadając taką siłę, niczego i nikogo obawiać się nie potrzebuje. Odcięte nogi znikły gdzieś bez śladu. Być może, dały się łatwiej unieść lub zatoczyć daleko; mówią, że nogi słonia są prawdziwym dla smakoszów przysmakiem.
— Ależ prezesie, mówisz w taki sposób, jakbyś sądził, że sprawcami tego jest człowiek! — zawołał Cortland. — Goliat, o którym mówi Pismo-Święte, byłby słabym dzieciakiem w porównaniu z olbrzymem, zdolnym do spełnienia tego, co się tu stało. Zdaje mi się, że prędzej musi to być jakiś potwór, posiadający uzębienie, o jakiem nie możemy mieć pojęcia.
— A gdzież tu widzisz jakiekolwiek ślady zębów? Ta noga została ściętą za jednym zamachem. Zresztą nie widzę, dla czegoby tu żyć nie mógł człowiek? Wszak dowiedziono, że istniał na ziemi, poczas gdy przechodziła epokę węglową.
— Nie będziemy się sprzeczali dla zupełnego braku dowodów, — zakończył Cortlandt.
— Tymczasem panowie, — rzekł Ayrault, — wyjmijmy i upieczmy serce, inaczej zdobycz nasza może być pożartą przez nieproszonych przybyszów.
Podczas gdy Ayrault i Bearwarden z trudnością wydobywali serce mastodonta, Cortlandt starał się otworzyć jego paszczę i obejrzeć uzębienie.
— Wnosząc po stoczkowatych naroślach na zębach trzonowych, zwierz ten należy prędzej do rodziny mastodontów, aniżeli mamutów.
Gdy wyjęto olbrzymie serce, Bearwarden pokrajał je w plastry i ponasadzał na patyczki, przez ten czas Ayrault rozpalił ogień.
Węże w tak wielkiej ilości pełzały, znęcone trupem mastodonta, że literalnie pokrywały ziemię i drwa zebrane. Ayrault strzelać do nich musiał, aby je odpędzić, w górze zaczęły się też zbierać ptaki drapieżne.
Kiedy pieczyste było już gotowe, podróżni otoczyli się podwójnym rzędem drutów magnetycznych i z wielkim apetytem, podnieconym długą przechadzką i wrażeniami polowania, spożyli to zaimprowizowane śniadanie.
Niekiedy wąż odważniejszy wsunąć probował głowę pomiędzy druty, ale natychmiast padał nieżywy, jeśli spiął się na nie, za krótką chwilę spalony opadał już jako popiół na ziemię.
— Gdyby nam innej zabrakło zwierzyny, moglibyśmy tu mieć pod dostatkiem węży smażonych, — powiedział Ayrault, patrząc na stosy pozbawionych życia płazów po za drutami.
Wszyscy śmiać się zaczęli, a Bearwarden, wyjąwszy z kieszeni flaszkę z wódką, napił się i podał ją towarzyszom, mówiąc:
— No, no, podjedliśmy sobie nieźle, a jest nadzieja, że zająwszy się trochę rybołóstwem, będziemy świetne mogli sobie przygotowywać obiady. Tak naprzykład: na pierwsze danie grzechotnik z sosem, potem pieczeń z mastodonta, zupa z żółwia, a prócz tego mnóstwo skorupiaków, w które muszą obfitować wybrzeża morskie. Gotowiśmy tak się tu aklimatyzować, że nam się wrócić nie zechce na ziemię.
— Skoro zbytecznej zaczniemy nabierać tuszy przy tak znakomitem odżywianiu, pospieszymy z powrotem, dopóki jeszcze zdołamy przecisnąć się przez drzwiczki naszego mieszkania na statku.
Śmiejąc się i żartując, zapomnieli, że na Jowiszu dni są krótsze, niż na ziemi, gdy wtem rozpoczynający się śpiew kwiatów ostrzegł ich o zbliżającej się nocy; równocześnie ogniki zaczęły połyskiwać wśród zmroku.
— A mój Boże, — zawołał Cortlandt; — jakże tu prędko czas mija; urządziliśmy polowanie, żeby posilić się rano, a tu już noc zapada!
Z pośpiechem zabrali ze sobą jeszcze parę kawałków mięsa z zabitego mastodonta, zdjęli druty magnetyczne i zwrócili się tą samą drogą, którą przyszli. Grube ich buty na kauczukowych podeszwach chroniły ich od wszystkich ukąszeń mniejszych wężów, większe zaś zajęte były pożeraniem zabitego zwierza, postępowali tedy spokojnie, depcząc bezkarnie wszelkiego rodzaju gadziny.
Gdy przybyli już nad wodę i wsiąść mieli na swoją tratwę, ogromny boa-dusiciel, którego nie zauważyli, biorąc go za gałąź drzewa, na którem siedział, rzucił się na Cortlandta, owinął mu się o rękę i powalił go na ziemię. Bearwarden i Ayrault chwycili za myśliwskie noże i rzucili się na potwora z taką siłą, że ustąpił z miejsca, wlokąc za sobą długą fosforyczną smugę.
— Czy jesteś raniony? — pytał Bearwarden, podnosząc towarzysza,
— Wcale nie, co mnie niesłychanie dziwi, — odrzekł Cortlandt.
Ciężar tego węża byłby ogromny na ziemi, tem cięższym tutaj być musi.
Po omacku dotarli do swego statku, a gdy znaleźli się na nim, opuściwszy zarośla, zastali już wielkie światło, przy którem łatwo nader im było płynąć z powrotem. Siedząc lub leżąc na skrzyżowanych kłodach, patrzyli teraz na niebo. Wielka-Niedźwiedzica i gwiazda polarna znajdowały się na tem samem miejscu, jak gdy są obserwowane z ziemi; również i inne konstelacye i droga mleczna zdawały się być zupełnie w tej samej pozycyi, pomimo przebytych 380 milionów mil, w tej chwili więc ogrom wszechświata przedstawił się im w całej swej niezmiernej przestrzeni.
Teraz spojrzawszy przed siebie, zauważyli coraz większą ilość błędnych ogników, niektóre z tych kul jaśniejących błądziły w powietrzu, zbliżając się do nich, inne spuszczały się aż do powierzchni wody, poczem szybko wznosiły się w powietrze i nikły w przestworzu, zawsze trzymając się linii prostej.
— Jakie to ładne! — zawołał Cortlandt, podczas gdy wszyscy trzej przyglądali się zjawisku; — trzeba przyznać, że jak na ciała powstające z wyziewów błotnistych, świetnie utrzymują się w powietrzu.
W tej chwili jedna z jaśniejących kul usiadła tuż obok tratwy na wodzie. Światło, jakie wydawała z siebie, błyszczało silniej, niż wszystkich innych spotykanych do tej chwili; miała blisko trzy stopy średnicy i widzieć ją można było zdaleka. Duża ryba zbliżyła się do niej, płynąc po powierzchni wody, zaledwie dotknąła się ognistej kuli, głośny plusk wody dał się słyszeć, ryba przewrócona, prawdopodobnie już nie żywa, popłynęła za kulą, jak gdyby przez nią ciągniona.
Chwilami po sześć lub więcej tych kul pokazywało się w górze, wznosząc się i opadając ku ziemi, w pierwszym razie światło ich zwiększało się, w drugim zmniejszało.
We dwie godziny po zachodzie słońca, o północy podług godzin Jowisza, znużeni podróżni zasnęli na swej tratwie; w godzinę później Cortlandt’a zbudził ogromny ciężar, przygniatający mu piersi. Zerwawszy się, zobaczył wielkiego nietoperza, o białym zupełnie pysku, oddalonym zaledwie o parę cali od jego twarzy. Skrzydła rozłożone potwora mogły mieć ośm stóp; ostre szpony zatapiał w ciało śpiącego; porwał więc za gardło nieproszonego gościa i zaczął się z nim pasować; rozbudzeni towarzysze pospieszyli mu na pomoc w samą porę, gdyż zsunąwszy się na brzeg tratwy, tylko co nie znalazł się w wodzie. Chwilę później nietoperz, przebity nożem myśliwskim Bearwardena, konał.
— Jak widzę, miałem do czynienia z wampirem; te przeklęte potwory mnie sobie widać obrały za ofiarę, od tej chwili nie pozwolę sobie zasypiać w nocy.
Do wschodu słońca brakowało jeszcze z półtory godziny; podróżni postanowili czuwać do rana, zepchnęli w wodę zabitego nietoperza, którego trupa natychmiast rozerwały i pożarły ryby.
Powietrze ochłodziło się i wszystko, co żyło, zdawało się teraz pogrążone we śnie; cisza zupełna zapanowała wokoło.
Cortlandt podał towarzyszom pigułki chinowe; zażyli, obawiając się malaryi, której prawdopodobnie mogły ich nabawić wyziewy błotniste, poczem położywszy się na tratwie, zatopili wzrok w firmamencie; najwspanialej teraz przedstawił im się Saturn. W takiej względnie bliskości, jak się obecnie znajdował, przedstawiał się niby ogromna kula, a pierścienie, otaczające go ciemnym pasem, zwiększyły jeszcze jego blask i objętość.
Z pierwszym brzaskiem dnia, kule ogniste spadły na powierzchnię wody, pogasiły swe światło i znikły w głębi.
Słońce ukazało się, z niesłychaną szybkością wybiegło wysoko, świecąc jasno i równo jak na ziemi pod równikiem i malując niebo najcudniejszemi barwami. Bieg wody wyniósł ich z cieni nadbrzeżnych i brzegów błotnistych; znajdowali się teraz w okolicy otwartej, otoczonej wzgórzami. Przybyli do brzegu, wysiedli i dzięki wczorajszemu polowaniu, zjedli doskonałe śniadanie.
Podczas gdy myli noże w wodzie, spostrzegli dużą, płaską meduzę w miejscu dość płytkiem. Była tak przezroczystą, że przez jej ciało można było widzieć piasek na dnie rzeki.
Ponieważ zdawała się być uśpioną, Bearwarden dotknął jej pręcikiem. Meduza skurczyła się, a stając się kulistą, wypłynęła na powierzchnię, potem zwolna wzniosła się do góry, a pomimo jasności słonecznej wydała z siebie lekki blask.
— Ach, — zawołał Bearwarden — wszak to jeden z naszych błędnych ogników; ciekawy jestem, co teraz zrobi. Nie pojmuję doprawdy, jakim sposobem utrzymuje się w powietrzu, nie mając nie tylko skrzydeł, ale nawet śladu jakichkolwiek nóg; jeżeli przecież mogła zanurzyć się w wodzie i tym sposobem rozepchnąć ją na objętość swego ciała, musi mieć przynajmniej tyle, co woda ciężkości.
Meduza wisiała w powietrzu, wreszcie znalazłszy się prosto ponad nimi, zaczęła się spuszczać.
— Usuńcie się! — zawołał Bearwarden, odskakując w bok, — niechciałbym, aby spadła na mnie.
Zaledwie zdołali odskoczyć, obrzydliwa masa spuściła się ku dołowi w miejsce, przez nich opuszczone, a nie dotykając ziemi, pchnięta wiatrem posunęła się o kilka kroków dalej, tu leżał zwinięty duży czarny wąż, gdy meduza zrównała się z nim w swym leniwym locie, spuściła się nagle i pochwyciła węża w pół ciała, wąż zasyczał, skurczył się i zwisnął nieżywy. Meduza nie połknęła swej zdobyczy, tylko uniosła ją w powietrze, czarne ciało węża wisiało z pod kuli niby dwa kawały liny.
— Nasz błędny ognik o wiele ładniejszy jest w nocy, niż we dnie, wartoby dalej posunąć nasze studya, — rzekł Bearwarden.
— W jaki sposób? — zapytał Cortlandt.
— Masz fuzyę nabitą; strzel! zobaczymy, co z tego wyniknie.
Cortland zmierzył celnie i pociągnął za cyngiel. Większa część meduzy, wraz z wężem pomknęła w powietrze, ale kilka funtów jej ciała spadło na ziemię, z tego część jakaś pozostała na miejscu, drobne natomiast kawałki, przyjmując formę kulistą, wzniosły się zaraz w powietrze.
— Nie można zabić tego, co jest tylko zbiorem pierwiastków, — rzekł Cortlandt. — Każda z tych cząstek utworzyła nowy organizm. Dowodzi to, że w życiu i w jego rozwoju są jeszcze nieodgadnione tajemnice.
Obliczywszy, że musieli ujść już od dziesięciu do dwudziestu mil od miejsca, gdzie pozostawili tratwę, podróżni poczuli powiew słonego wiatru, co kazało im się domyślać, że się znajduję w bliskości Oceanu.
Wnosząc, że wielkie zbiorniki wód muszą być jednakowe na wszystkich planetach, postanowili zwrócić się w stronę łańcucha wzgórz, leżącego ku północy, o kilka mil dalej, a stamtąd wrócić już do statku. Miękki, wilgotny piasek pełen był śladów dziwnych i ciekawych, pozostawionych zapewne przez zwierzęta, które wśród nocy musiały tu gasić pragnienie. Zauważyli z przyjemnością, że najświeższe ślady szły w stronę, ku której i oni iść zamierzali.
Dla wprawy strzelali wybuchowemi kulami do wężów boa, zawieszonych na gałęziach drzew, pod któremi przechodzili; nie obawiali się spłoszyć zwierzyny, pewni będąc, że nie zna ona huku wystrzałów. Często spotykali na drodze całe kłęby splątanych wężów; Bearwarden strzelał w sam środek śrótem.
— Przeznaczeniem tych płazów — mówił — jest stanowić warstwę ziemi, na której szlachetniejsze ma powstać życie, a zatem zabijając je, pomagamy tylko naturze.
Każdy wystrzał fuzyi rozlegał się tak silnie w powietrzu, jak huk działa wielkiego kalibru, z powodu wielkiej gęstości atmosfery na Jowiszu; pomimo to jednak oddychali swobodnie, gdyż bliskość gór rozrzedzała powietrze.
Na ziemi widać było ciągle ślady wielkich nóg; czasami podobne one były do stóp dwunoga, może olbrzymiego jakiego ptaka, lub też czworonoga, którego długi ogon zacierał ślady nóg tylnych. Zbliżali się do skalistego, jak mniemali wzgórza, chcąc na niem wypocząć, zatrzymali się, ale jakież było ich zdziwienie, gdy owa skała zaczęła się poruszać; był to poprostu żółw olbrzymich rozmiarów, skorupa jego miała najmniej dwanaście stóp szerokości, osiemnaście długości, a grubą była najmniej na stopę.
— Byłoby czem nakarmić dwadzieścia cztery osób, a zupy możnaby ugotować dla całego, regimentu. Ciekawy jestem, czy ten żółw należy do rodziny Trionyx’ów czy też do tak zwanych skorupiaków dyamentowych...
W tej chwili potwór poruszył się znowu.
— Patrzcie — zawołał Bearwarden — żółw dąży w stronę, gdzie i my zmierzamy, zdarza nam się przejażdżka gratis, korzystajmy z niej.
To mówiąc, rozpędził się i wskoczył na żółwia, wdrapując się na jego grzbiet. Ayrault poszedł za jego przykładem, co też uczynił i Cortlandt, bardzo sprężysty pomimo lat pięćdziesięciu.
Żółw był zupełnem przeciwieństwem Glyptodonta, który kiedyś istniał na ziemi, poruszał się skokami, bez porównania prędzej, niżby to mogli uczynić podróżni; to też bardzo zadowoleni ze swego rumaka, wynaleźli sposób kierowania nim: mianowicie uderzając silnie fuzyą w bok głowy, z jednej lub z drugiej strony.
— To dziwna — rzekł Ayranlt — że z wyjątkiem Mastodonta i tego żółwia nie spotkaliśmy żadnego ze zwierząt należących do epoki węglowej, w której Jowisz znajduje się obecnie, pomimo, że ziemia zasiana jest ich śladami.
— Prawdopodobnie źle jest obrana godzina — odrzekł Bearwarden — gruby zwierz zapewne przebywa w gęstwinach aż do nocy.
— Zdaje mi się, że z czasem znajdziemy tu wszystkie zwierzęta, które niegdyś przebywały na ziemi. Śpiew kwiatów i meduza, jako ognik latający, są atoli nową zdobyczą wiedzy, o której dotąd nikt nie miał pojęcia.
Kiedy żółw chciał się zatrzymać, podróżni kłóli go nożem i nolens volens, szedł dalej. Zwierz ten miał wygląd złośliwy, posiadał paszczę w formie dzioba ogromnie twardego i ostrego, którym napotykane na drodze młode drzewka ścinał niby wątłe trawy.
Przebywali teraz dolinę na pół mili szeroką z dwóch stron otoczoną lasem. Bearwarden rozglądając się na wszystkie strony, krzyknął:
— Patrzcie, patrzcie!
Ujrzeli wtedy wśród zielonych gałęzi drzew głowę zwierzęcą na piętnaście stóp od ziemi. Był to Dinosaurus, należący do czworonogów łuską pokrytych; za chwilę ukazała się druga głowa, o kilka stóp wyżej. Głowy te były zupełnie podobne do głowy płazów, ale miały dzioby takie same jak żółw. Tylnie nogi były wysokie i dobrze zbudowane i przedstawiały pewne podobieństwo z nogami kangura; przednie, króciutkie łapy mogły służyć jako ręce lub też pomagać do chodu, w tej chwili wisiały bezczynnie. Ogon gruby i silny był widocznie bardzo pożyteczny zwierzęciu jako podpora; gdy on stał, ogon stanowił jakby trójnóg w połączeniu z tylnemi nogami.
— Radbym zabrać z sobą na ziemię parę takich zwierząt! — zawołał Cortlandt.
— Dotłoczyćby się nie można do muzeum lub menażeryi, coby taką miała w swym zbiorze osobliwość — odrzekł Bearwarden.
Wszyscy trzej podróżni z wielką uwagą przyglądali się tym dziwnym okazom fauny z grzbietu żółwia; zwierzęta obojętnie patrzyły na nich, przeżuwając owoce palmowe, mlaskały przytem tak głośno, że z daleka można je było słyszyć.
— Zwierzęta te wiedzą, że żółw dla nich pod żadnym względem groźnym nie jest, to też nie obawiają go się wcale, nas zaś biorą może za proste narości na jego skorupie.
— Nie wiele byśmy też mogli im zrobić złego, gdyby nie nasza broń palna.
— Dziwi mnie to jednak, dla czego zwierzęta trawożerne są tak silnie uzbrojone; zdobycie zwykłego pożywienia nie wymaga żadnej walki.
— Sądząc z budowy ich szczęk, można je zaliczyć prędzej do omnivorów, wszystkożernych i zdaje mi się, że wolałyby jeść mięso, niż owoce. Możnaby myśleć, że jakaś szczególna katastrofa pomieszała porządek w zwykłym trybie życia tego świata zwierzęcego.
Zaimprowizowany wierzchowiec postępował naprzód, z pewnym zgrzytem w stronę, gdzie znajdował się Dinosaurus. Strzelcy przygotowali broń, gdy wtem nagły ruch powstał w zaroślach, całe stado potworów wypadło na dolinę i przebiegło ją z pośpiechem; niektórym widać było tylko grzbiety z po za wysokiej trawy, inne postępowały ciężko, inne jeszcze podskakując wysoko. Przestraszone Dinosaury przestały jeść i wzięły udział w powszechnym popłochu, biegnąc chwilami na czterech nogach, to znów na dwóch, podpierając się ogonem. Stado zwierząt przebiegło około podróżnych, nie zwracając na nich uwagi i zwróciło się w przeciwną stronę, by szukać schronienia w lesie, ale niebawem nawróciło się raz jeszcze w stronę, w którą podążał żółw.
— Te zwierzęta robią na mnie poprostu wrażenie pasażerów spieszących się na kolej, podczas gdy nasz rumak jakoś ani myśli przyspieszać kroku.
— Dużobym dał za to — rzekł Cortlandt — aby się dowiedzieć, co jest powodem tej śmiertelnej trwogi owych potworów; sądzę, że to chyba musi być to samo stworzenie, co tak pocięło w kawałki naszego mastodonta.
— Zdaje mi się, że ta zwierzyna jest wzięta we dwa ognie przez zręcznych myśliwych, których postawa musi być odpowiednią.
— Jeżeli to są ludzie, w takim razie wycieczka nasza może stać się bardzo niebezpieczną.
— Ale jeśliby to byli ludzie, niezawodnie byliby się już tu ukazali; łatwiej przecie jest ścigać zwierzynę w otwartem polu, niż w lesie.
— Może być, że to jest wielkie polowanie, a ludzie, ukryci w gęstwinie, są naganiaczami, pędzącymi zwierzynę w umówione miejsce, gdzie na nią czekają myśliwi.
— Może zobaczymy, jak to się będzie odbywać, bo i my również dążymy w tę stronę, a może też przyjmiemy czynny udział w tej zabawie — rzekł Ayrault.
— Pozwólcie mi wątpić, aby ci myśliwi byli ludźmi; bo przypominając sobie obcięte nogi mastodonta, pozostawionego następnie bez sprzeczki nam i innym na pożarcie, nie mogę wyobrazić sobie, aby tak mogli postąpić ludzie szczególniej dzicy... pocóż mieliby się kryć, czując się mocniejszymi?... Zresztą zobaczymy...
Niebezpieczeństwo, grożące wszystkim mieszkańcom tej puszczy, zostawiało w zupełnym spokoju żółwia, który widocznie znudzony ciężarem schował się tak dokładnie pod swoją skorupę, że pozostało tylko bezwładne, skaliste wzgórze, którego nic z miejsca ruszyć nie było w stanie.
— Zdaje się, że w dalszej podróży na własne nogi już tylko liczyć możemy — zawołał Bearwarden wesoło, zeskakując z żółwia.
— То też gdybyście koniecznie mieli apetyt na zupę z żółwia, w takim razie trzeba będzie postawić na jego grzbiecie igłę magnesową, ściągającą pioruny, i zaczekać na burzę; na tych tylko warunkach wasz kuchmistrz nadworny dostarczyć jej wam może — mówił, śmiejąc się Bearwarden.
Przez wdzięczność dla żółwia, co ich tak wygodnie przeniósł na swym grzbiecie, podróżni upolowali kilkanaście dużych wężów i położyli je przy nim, aby mu zrobić miłą niespodziankę, gdy się obudzi. Następnie postępowali ostrożnie po ziemi gęsto zarośniętej trawą. Uszedłszy ze dwie mile, znaleźli się u stóp łańcucha gór przecinającego ich drogę pod prostym kątem; wstąpili na górę, a spojrzawszy ku dołowi, zobaczyli przedmiot, na widok którego krew im zastygła w żyłach.
Potwór, mający pewne podobieństwo do aligatora z różnicą tylko, że miał grzbiet wygięty, przechadzał się w odległości może 75 stóp od nich, miał długości 60 stóp a wysokości 25. W ciągłym był ruchu, a podróżni z przestrachem zauważyli niezmierną sprężystość i szybkość zwrotów.
— To także jest Dinosaurus — rzekł Cortland, przyglądający mu się uważnie — zupełnie podobny do tego, który został odbudowany ze szkieletu znalezionego w wykopaliskach; nosi on nazwę: Stegosaurus ungulatus w muzeum. Ale teraz myślić nam wypada, co zrobić z tym żywym okazem, który wcale niepożądany znalazł się na naszej drodze.
— No, prezesie, bierz komendę, musimy przecież zabić tego potwora — mówił Ayrault, zwracając się do Bearwardena.
— Chyba nie wątpisz, że sam o tem myślę, ale to wróg niebezpieczny, trudny do zabicia z powodu swego pancerza; trzeba się przygotować do formalnego boju, a Cortland ma tylko fuzyę, my dwóch wyłącznie możemy strzelać z karabinów wybuchowemi kulami, które jedynie mogą mieć szansę napoczęcia łuskowatego pancerza. Stajemy z dwóch stron, Cortlandt w środku i baczność!
Cortlandt, aby zwrócić ku sobie uwagę potwora, wydał dziwne krząkanie, podobne do głosu krokodyla; ten zwrócił ku niemu głowę i równocześnie z obu karabinów dano ognia, Ayrault strzaskał szczękę, kula Bearwardena utkwiła w boku, gdyż potwór wzniósł się w powietrze na trzydzieści stóp od ziemi; celnie wymierzone kule wybuchowe po kilku wystrzałach położyły go trupem.
— Nakoniec zabiliśmy go! — zawołał Bearwarden — ale pierwszy atak chybił, chociaż komenda i wykonanie było bez zarzutu, do polowania przecież na te zwierzęta potrzeba nabyć doświadczenia, którego jeszcze nie mamy. Miejmy nadzieję, że na przyszły raz będzie lepiej.
Nabili broń, poczem, gdy Cortlandt oglądał trupa uważnie jako naturalista, Ayrault i Bearwarden dobyli z niego serce, uważając je za najstosowniejszą część do jedzenia,
— Jutro musimy się koniecznie postarać o tutejsze ptactwo, jeszcze nie miałem sposobności dać wam dowodu, jak je doskonale piec i przyprawiać potrafię.
Słońce chyliło się ku zachodowi; wybrali sobie tedy miejsce suche i piaszczyste na przepędzenie nocy, przygotowali obozowisko, otaczając je podwójnym drutem elektrycznym, rozpalili ogień i zabrali się do przygotowania wieczerzy. Podczas gdy ją spożywali, zmrok zapadł, a w dolinie jaśniały licznie latające ognie, nadając jej pozór zamieszkałego i jasno oświetlonego miasta.
— Te ogniki — rzekł Bearwarden — są mniejsze i słabsze, niż te, które wczoraj widzieliśmy nad wodą, ale są też mniej niebezpieczne; jestem pewny, że gdyby któregokolwiek z nas uderzyła meduza, byłby to niezawodnie przypłacił życiem.
Chłodne powietrze wieczorne i lekki, dolatujący z doliny, wieczorny śpiew kwiatów, mile oddziaływały na podróżnych, księżyce ukazywały się jeden po drugim na niebie, między innemi Liliputka odkryta w 1893 roku przez profesora Bernarda. Srebrne promienie światła roztaczały jakiś melancholiczny spokój w naturze; pod tym wpływem pierwszy przerwał milczenie Cortlandt.
— Ach, czemuż nie mogę zostać znów młodym! Jakżebym chętnie na tej pozostał planecie, którą już nowym możemy nazywać światem. Piękności ziemi nikną w porównaniu z tem, co nas tu otacza.
— Zapomniałeś profesorze — rzekł Bearwarden — co Cycero mówi w obronie starości w swojem De senectute; dowodzi przecie, że starość posiada prawie wszystko, co stanowi rozkosz młodości z dodatkiem jeszcze uczucia spokoju, wypoczynku i wielu innych rzeczy.
— Przyznać jednak należy, że jakkolwiek pięknem trzeba nazwać jego dowodzenie, nie jest ono jednak wcale przekonywającem. Roskosze starości są tylko negatywne a szczęście jej polega na braku cierpienia.
— Najwyższą rozkoszą, jakiej człowiek dosięgnąć może, jest poznanie i uwielbienie Pana nad Pany; w późniejszym wieku, kiedy namiętności stygną w człowieku, wtedy on czuć się musi bliżej Boga, w śmierci upatruje wiekuistej szczęśliwości wybranych, a tam oczekują go piękności i szczęście, o jakiem zamarzyć nawet trudno. Zresztą pamiętacie starą piosenkę:
Czyż młodość uwolnić zdoła,
Od smutków i cierpienia?
Czyż ci nie zegnie czoła,
Brak szczęścia, omamienia?
Podobno wśród życia boju,
Najmilej zasnąć w spokoju.
Poeta miał zapewne na myśli sen, z którego już nic człowieka nie zbudzi, my jednak z rozkoszą teraz zamkniemy znużone powieki, aby je jutro otworzyć oraz nowe oglądać piękności i brzydoty tej okolicy.
Na tych słowach skończyła się rozmowa, każdy z trzech towarzyszy zatonął w myślach lub wspomnieniach, ale znużenie fizyczne niebawem sprowadziło sen. Podwójne druty telegraficzne stanowiły jak gdyby straż nocną, a dzwonek, który za najlżejszem ich dotknięciem wprowadzony w ruch miał budzić uśpionych, sprawował urząd szyldwacha. Jedynie niebezpieczni mogli być tylko nieprzyjaciele skrzydlaci, jak ptaki lub nietoperze. W dali wulkany błyszczały czerwoną łuną wybuchów, ale zbyt oddalone, nie potrafiłyby zamącić spokojnego wypoczynku podróżnych, oddalenie zmieniało huk wybuchów w szmer, który do snu kołysał błądzących po obcej planecie odważnych ziemi mieszkańców. Cała natura zdawała się również pogrążoną w uśpieniu. Nieco przed świtem, ogromnie ciężkie stąpanie zbliżać się zaczęło do nocnego obozu podróżnych. Niezwłocznie dzwonek uderzył na alarm. W tejże samej chwili wszyscy trzej podróżni byli na nogach z bronią w ręku. Nieproszony gość ukazał się ich oczom przy jasnem świetle księżyca. Ogromny potwór z gatunku Triceratops prorsus dotarł do ich obozu. Był podobny mniej więcej do słonia, tylko trzy razy większy. Miał długości więcej niż czterdzieści stóp, nie licząc długiego ogona, na czole ogromne dwa rogi i jeden na nosie.
— Przeklinam teraz moją fuzyę z jej lekkiemi nabojami! — zawołał Cortlandt — to nie broń na tak grubą zwierzynę; gdyby nie wasze karabiny o wybuchowych kulach, stalibyśmy się tu napewno ofiarami tych potworów.
Zwierz nastąpił na druty.
— Celuj w serce! — zawołał Bearwarden.
Niezwłocznie kula Ayrault’a utkwiła w oznaczonem miejscu, wyrywając ogromny płat skóry. Strzały szły jedne za drugiemi z szybkością błyskawicy, zwierz ciężkie poniósł rany, żadna jednak nie była śmiertelną i zwierz rycząc, zaczął uciekać w stronę lasu, pomimo poranionych nóg potwór biegł prędko, myśliwi ścigając go, strzelali ciągle; o pół mili od obozu upadł nareszcie, wtedy dobili go, a wykroiwszy spory kawał polędwicy, zwolna wrócili do obozu, gdzie rozpaliwszy ogień, upiekli ją i zjedli z apetytem.
— Brak nam tu wczorajszych spektatorów — rzekł Bearwarden — co jednak nie przeszkadza do ocenienia podług wartości mojego uzdolnienia kucharskiego.
— Istotnie można ci oddać sprawiedliwość, prezesie, że posiadasz talent, którego nie domyślają się w tobie zapewne nawet najwięksi wielbiciele... nam dopiero okoliczności sprzyjające dały poznać twoje ukryte zalety — rzekł Ayrault.
— A teraz, przyjaciele, korzystajmy ze wschodu słońca, zbierajmy nasze manatki i wracajmy do naszego osamotnionego Kalista — zobaczymy, czy też wzbudził ciekawość tutejszych mieszkańców, droga nasza wypada około naszej ofiary, rzucimy na nią raz jeszcze okiem.
Posłuchawszy rady Cortlandta, podróżni wkrótce znaleźli się w pogotowiu i rozmawiając wesoło, zmierzali w stronę lasu; doszedłszy do miejsca, gdzie leżał zwierz przez nich zabity, zatrzymali się, chcąc go jeszcze obejrzyć.
Jakież było ich zdziwienie, gdy spostrzegli, że miał już, w ten sam sposób jak mastodont przez nich zabity, obcięte obie przednie nogi, ogon i grubszą część tułowiu; grube kości pacierzowe złamane były z taką łatwością, niby jakie cienkie badyle.
— Patrzcie — zawołał Bearwarden — myśliwi, którzy tu po nas przybyli, obcięli i zabrali te części, które dadzą się najłatwiej toczyć!... Co oni mają za noże, czy topory! Nasze kule eksplozyjne, to zabawki w porównaniu z taką bronią!...
— Dziwna rzecz — zauważył Cortlandt, uważnie badający w około ziemię — nie widzę tu nigdzie śladów, któreby koniecznie zostawić musiały takiej wagi toczone ciężary... Nie, tego nie mogli zrobić ludzie!... Co za dziwne ślady odkrywam tu na piasku!... О to nie są stopy ludzkie!
Na ziemi świeżo poruszonej widniały grube i szerokie zupełnie równe pręgi, wyglądające jak gdyby wyjęte belki z pod szyn kolei żelaznej; te ślady prawdopodobnie zostawił nieznany myśliwy, nabawiający takiej trwogi zwierzęta.
— Potwór, który zabija mastodonty i przenosi lekko takie ogromne ciężary, niczego z naszej strony obawiać się nie może; aby pokonać takiego nieprzyjaciela, potrzeba by mieć pod swemi rozkazami oddział artyleryi — powiedział Ayrault.
— Najroztropniej uczynimy, nie zapuszczając dalej badań naszych pod tym względem, chociaż zapłaciłbym dużo, aby zobaczyć tego potwora, ogromnie zaciekawia mnie jego postać; jak zaś okropną trwogą napełnia on wszystkie zwierzęta, najlepszym jest dowodem, że nigdzie niewidać żadnych śladów ich przejścia i że nie śmią nawet probować podzielać z nim tej zdobyczy.
Badawczym wzrokiem obejrzawszy się w około, podróżni poszli dalej; droga ich szła równolegle z wczoraj widzianem jeziorem. Fuzya Cortlandta oddała im teraz usługi; kilka ptaków padło pod jego strzałem i tak już mieli przygotowany posiłek na obiad. Znalazłszy stosowne miejsce, zasiedli, aby oskubać zabite ptaki i nazbierać suchych gałęzi na rozpalenie ogniska; w blizkości zobaczyli ogromną ilość kości przeważnie ptasich, a wśród nich wyrastały krzaki, na których prześliczne olbrzymie kwiaty w formie kielichów, wydające bardzo miły zapach; każdy z nich miał w środku jakby czarę napełnioną miodem.
— Wygląda to na coś bardzo dobrego — rzekł Bearwarden — i może nam się przydać do naszego obiadu.
To mówiąc, zagłębił palec w kielichu, chcąc skosztować przysmaku; ale kwiat zamknął się szybko, raniąc ostremi kolcami palec. Nóż Ayrault’a uwolnił natychmiast palec przyjaciela, a ten rzekł:
— Czułostka, mimoza, ale jaka złośliwa! widocznie przyciąga swą wonią ptaki i żywi się niemi, czego dowodem to mnóstwo rozsianych kości w około; prawdopodobnie stanowią one jeszcze uprawę gruntu, jakiego potrzebuje roślina. A teraz zobaczymy, w jaki sposób postępuje z ptakami.
To mówiąc, zbliżył do kielicha dziobem jednego z zabitych ptaków, przeznaczonych na pieczyste. Kielich wciągnął go i zamykając się, ukrył całkowicie w swem wnętrzu, a po paru minutach otworzył się, wyrzucając z siebie niewielką gałkę z pierza i kości. Pod wieczór kwiaty te prześliczne wydając głosy, wabiły syrenim śpiewem tysiące ptaków, by potem zadawać im śmierć w zdradliwym uścisku.
Podczas, gdy podróżni jedli obiad, noc zapadła powoli, ale nie czując znużenia, postanowili oni nie zakładać obozu tej nocy i iść w dalszą drogę przy świetle księżyca. Odchodząc, zbliżyli się do kwiatów; ich, teraz hermetycznie zamknięte, kielichy bujały się na wiotkich łodygach; ale wzgórze pokryte kośćmi świeżych ofiar, obecnie zalegała niezliczona ilość węży, których oczy błyszczały jak dyamenty; powitały one podróżnych złowróżbnem syczeniem, a ci oddalili się, unosząc pamięć tego dziwnego połączenia piękna z brzydotą i okrucieństwem.
Idąc jeden za drugim i unikając spotkania z wstrętnemi gadami, pełzającemi wszędzie wśród trawy, napotykali często pagórki z samych kości zwierzęcych, były to zapewne szczątki poległych w walce między sobą potworów. Ogromne, mięsożerne rośliny przedstawiały się niby grube pnie o otwartym wierzchołku, mogącym z łatwością pochłonąć całego człowieka; niezliczone mnóstwo wężów zalegało w około nich ziemię.
— Dziwi mnie to — rzekł Bearwarden — że węże sykiem swoim nie odstraszają zwierzyny od tych zdradzieckich roślin?
— Wężom nic nie zależy na ocaleniu życia tym ofiarom, przeciwnie korzystają one z resztek uczty, bardzo być może, że dlatego kryjąc się w pobliżu podczas dnia, w nocy dopiero tu przypełzają, a może też służą za przynętę niektórym czworonogom jak jelenie lub daniele, które lubią zabijać je, tratując kopytami — odpowiedział Cortlandt.
Po północy znalazłszy się na polance wśród lasu, wypoczęli przez pół godziny. Ale o świcie byli już na nogach, dążąc dalej w drogę ku pozostawionemu statkowi.
Gdy słońce wzbiło się wysoko, nagle zobaczyli, jak jeden z księżyców dążył ku niemu w prostej linii; za chwilę musiało nastąpić zaćmienie słońca.
— Wszystkie księżyce — rzekł Cortlandt — obracają się na linii prostopadłej z równikiem Jowisza, a zatem mieszkańcy tej planety miewają bardzo często zaćmienia słońca i księżyca; jeśli my widzimy je dzisiaj dopiero po raz pierwszy, to tylko z powodu, że jesteśmy poprostu dość oddaleni od równika.
Podróżni zatrzymali się, obserwując zjawisko; słońce przechodziło przez wszystkie fazy zaćmienia, takiego samego, jak na ziemi widzieć je można w wypadkach podobnych. Kiedy cała tarcza słoneczna znikła, nastąpiły zupełne ciemności; gwiazdy zajaśniały na horyzoncie, wszystkie twory umilkły, cisza zupełna, nie przerywana nawet brzęczeniem owadów, zapanowała w około. Niedługo brzeg słońca ukazał się, nastąpiło jakoby świtanie i wszystko wracało do zwykłego stanu.
Nie doczekawszy się jeszcze zupełnego powrotu światła, podróżni ruszyli w dalszą drogę. W tem Ayrault, idący za Bearwarden’em, chwycił go za rękę i w milczeniu wskazał ręką. W odległości może kilkudziesięciu kroków przed nimi stał dziwny, nieznany im potwór; długi na trzydzieści stóp, głowę miał przynajmniej o ośm stóp nad ziemią; sześć grubych nóg podtrzymywało ogromne cielsko; dziewięciostopowa trąba zwieszała się na trzy stopy nad ziemią. Potwór zdawał się czatować na zdobycz, w niewielkiej bowiem odległości znajdowało się źródło wody, napełniające dość duży staw.
Niedługo duży zwierz z rodziny pancerników zbliżył się do wody; z szybkością lokomotywy w pełnym biegu potwór dobiegł i chwycił ofiarę, która nie zdołała ratować się ucieczką; olbrzymia mrówka (potwór nie był czem innem) otworzyła straszne nożyce (złożone stanowiły trąbę) i jednym ruchem obcięła jedną po drugiej nogi zwierzęcia, a następnie pokrajała go na części.
Kilka sekund wystarczyło na dokonanie tego wszystkiego, poczem potwór uniósł do swej kryjówki część zabitego zwierza, ażeby tam pożreć go spokojnie.
Podróżni stali oniemieli ze zdziwienia, wreszcie Bearwarden odezwał się:
— Przypomniała mi się teraz anegdota o pewnej damie, która zawsze przed położeniem się spać, patrzyła pod łóżko, czy się tam złodziej nie ukrył; wreszcie znalazła go, a wtedy zawołała radośnie: „Jesteś nakoniec, poszukiwałam cię przez lat pięćdziesiąt.“ Z nami stało się tak samo; jest złodziej, a teraz powiedzcie, co z nim zrobimy?
— Ja cięgle żałuję, że nie wziąłem karabina, chociaż, jak sądzę, w tym razie nie wielką byłby mi pomocą.
— Usiądźmy i czekajmy, może zdarzy się sposobność rozwiązania tej kwestyi.
Po chwili ukazał się nad wodą nosorożec, długą porośnięty sierścią, podobny do przedpotopowego Rhinoceros-tichorhinus. Postać jego była dość straszna, a jednak w jednej chwili potwór wyskoczył z kryjówki i rzucił się na niego; nosorożec zwrócił się do przeciwnika, pochylając głowę, ale straszne nożyce zręcznie wymijając róg, ucięły lewą nogę z złowrogim trzaskiem.
— Teraz na nas kolej — rzekł Cortlandt — możemy zabić tego potwora, korzystając z chwili, gdy jest zajęty nosorożcem.
— Zaczekaj, doktorze, jako dobrzy myśliwi poczekajmy, aż się do nas potwór obróci.
Walka nie trwała dłużej nad minutę. Mrówka zabrała w trąbę obcięte nogi nosorożca i wracała z niemi do swej nory.
— Ognia! — krzyknął Bearwarden i dwie wybuchowe kule ze świstem utkwiły w nodze potwora; noga odpadła.
— W nogi, w nogi! — wołał Ayrault; kule sypały się jedna za drugą, Cortlandt z swej fuzyi sypał śrutem w oczy potwora.
Strzelcy unikali zręcznie strasznych, grożących im nożyc, gdyż potwór pomimo utraconej jednej nogi, porzuciwszy szczątki nosorożca, z wściekłością posuwał się do nich. W tem kula Ayrault’a drugą utrąciła mu nogę; padł potwór, a celnie wypuszczona kula przez oko dostała się do mózgu i tam rozpękłszy, sprawiła śmierć niezwłoczną.
— To polowanie było ze wszystkich najniebezpieczniejsze i najobfitsze w wrażenia. Zwierzę, obdarzone taką siłą i zręcznością, przy tak silnym pancerzu...
— Jedynie tylko kule wybuchowe mogły przeniknąć skórę i pozbawić życia tego strasznego potwora.
— Trzeba przyznać — rzekł Cortlandt — że to jest najosobliwsze i najniebezpieczniejsze zwierzę ze wszystkich, jakie dotąd spotkaliśmy w naszej wycieczce. Przy całej złośliwości owadu, posiada członki i siłę ogromnego czworonoga. A jednak co do budowy, przypomina zupełnie wojującą mrówkę afrykańską. Kto wie, czy wszystkie nasze owady nie miały kiedyś postaci równie groźnej; dopiero z biegiem czasu i ze zmianą warunków klimatycznych, powoli wyrodniejąc przez lat setki tysięcy, doszły wreszcie do tych drobnych postaci, zachowały jednak pierwotną złośliwość. Prawdopodobnie popłoch wśród lasu był spowodowany przybyciem kilku lub kilkunastu mrówek, groźnych wszystkim zwierzętom, prócz jednego żółwia, którego skorupa od wszelkiej broni napaści.
— A teraz, wierzcie mi przyjaciele — powiedział Bearwarden — możemy poprzestać na tem, co udało nam się zbadać dotąd; prawdopodobnie flora i fauna Jowisza nie wiele już innych przedstawia odmian. Ostatnia nasza z tą mrówką potyczka może służyć nam za przestrogę; skończyła się ona szczęśliwie, Bóg cudem może uratował nam życie, nadużywać jednak takich prób nie należy i, jak sądzę, najlepiej zrobimy, jeżeli dalsze nasze obserwacye prowadzić będziemy z góry, zniżając lot naszego statku podług woli.
Nikt nie sprzeciwił się wygłoszonej przez Bearwarden’a radzie i wszyscy trzej podróżni, z prawdziwą radością, ujrzeli połyskujący wśród drzew, oświecony promieniami słońca statek, przyśpieszyli kroku i wkrótce znaleźli się obok niego.
Ayrault za pomocą sekretnego zamku, otwierającego się bez pomocy klucza, otworzył statek. Podróżni z przyjemnością zobaczyli, że wszystko było na swoim miejscu.
— Teraz dopiero użyjemy rozkoszy snu, a prawdę mówiąc, czuję ogromną potrzebę wypoczynku. Dzięki Bogu, tu już będziemy zdala od wszelkiej napaści, niepotrzebując rozciągać drutów elektrycznych.
Otworzyli z dwóch stron okna, gdyż słońce, mocno rozgrzewając szyby, dawało zbyt wiele gorąca. Silna, metalowa siatka umieszczona w ramach okna zabezpieczała ich od ptaków i nietoperzy, a chociaż to było dopiero południe, rozebrali się i położyli do łóżek, gdzie też niebawem zasnęli snem twardym.
Teraz czuli się zupełnie bezpieczni w swym pięknym, metalowym domie, w którym nie groziły im: ani wiatry, ani burze, żaden napad zwierząt najdzikszych i najsilniejszych, to też ostatnia ich myśl przedtem, nim sen skleił ich powieki, była: „Człowiek w istocie jest królem stworzenia!“
Nazajutrz około południa obudzili się podróżni; wykąpali się w ciepłem jeziorze i ciekawie poszli obejrzeć wczorajsze pole walki. Ogromny trup mrówki leżał nietknięty, podczas gdy z dwóch zabitych potworów, same już tylko bielały kości; nazbierali kamieni i wznieśli małą piramidę na pamiątkę najniebezpieczniejszego boju.
— Powinnibyśmy nazwać to miejsce Kentucky — rzekł Bearwarden — gdyż w istocie jest ono straszne i krwawe.
Towarzysze uznając słuszność nazwy, zapisali je na swoich mapach.
Ayrault zajął się przygotowaniem bateryj statku; a tymczasem Bearwarden gotował śniadanie z upolowanych ptaków i konserwów, jakie miał już pod ręką: kawa, wino reńskie i francuskie dodały smaku i wprawiły w dobry humor wszystkich podróżnych.
— Oto ostatnia uczta na tym lądzie, wypijmy tedy zdrowie mieszkańców! — wesoło wołał Bearwarden.
Wychylono kielichy, a na godzinę przed zachodem słońca znaleźli się trzej towarzysze znowu na statku.
Na pamiątkę, gdzie stał, jak w przystani Kalisto, nadano całej okolicy jego nazwisko i zapisano je na mapie Jowisza.
Siła atrakcyjna planety była ogromna, jednak baterye Kalista zwyciężyły opór i wkrótce piękny statek zawisnął w przestrzeni. Zwracając prądy apergetyczne na góry i wzgórza, spotykane na drodze, niedługo nadali bieg swemu statkowi siedmdziesięciu pięciu do stu mil na godzinę.
Chcąc zbadać dokładnie wszystkie okolice planety, nie wznosili się więcej, niż dwieście stóp po nad ziemię, rzadko kiedy dochodząc do mili i z tego powodu mogli trzymać okna otwarte, co im dawało możność dokładniejszego widoku; jeżeli chwilami odczuwali zbyt silne ciśnienie atmosfery Jowisza, wtedy wznosili się w górę, a gdy barometr stawał na 30 stopniach, mieli powietrze zupełnie takie, jak na ziemi.
Z obliczeń ścisłych wypadło, że robiąc sto mil na godzinę, będą potrzebowali 26 dni ziemskich, aby dotrzeć do bieguna.
To też z nadejściem nocy chcąc bieg statku przyśpieszyć, zamknęli okna, wzbili się wyżej i stosowne zrobili przygotowania.
Nad ranem zauważyli kilka błyszczących punktów; za pomocą teleskopu rozpoznali, że były to ognie pochodzące z wybuchów wulkanicznych; stąd wyprowadzili wniosek, że muszą znajdować się w blizkości oceanu, wulkany bowiem potrzebują sąsiedztwa wielkiej przestrzeni wód, które dostarczałyby im pary potrzebnej do wybuchów.
O wschodzie słońca zauważyli, że wczorajszy widok zmienił się zupełnie. Płynęli po nad brzegami oceanu, rozciągającego się na lewo tak daleko, jak mogli dojrzeć. Linija wybrzeża ciągnęła się prawie prosto z północy na południe, a wulkany rozsiane wzdłuż wybrzeży, jaśniejące wśród nocy, teraz tylko dawały dowody swego istnienia, wypuszczając z kraterów kłęby dymu i pary. Dziki i pierwotny wygląd okolicy zastanowił ich swą niezwykłością. Góry i skały nagie, ostre, strome, niezmiernej wysokości, dowodziły jasno, że ta strona planety była jeszcze w stanie formowania; te wyniosłości stracą wiele, gdy przejdą przez nich wielkie zbiory wód, a zimna atmosfera dotknie tych wierzchołków, by na nich wieczne założyć lodowce; tymczasem zupełny brak jezior świadczył, że ich jeszcze nie było.
Brak lodowców na owych szczytach gór dwojako daje się wytłomaczyć: albo ciepło wewnętrzne ziemi jest jeszcze tak silne, że nie dopuszcza nigdzie zamrożenia, albo też oś Jowisza będąc prawie ciągle w linii prostopadłej do słońca, nie pozwala temperaturze opadać niżej, niż do 32 stopni Fahrenheita.
— Teraz porównywując — mówił Cortlandt — powierzchnię planety, z fotografiami zdjętemi przez nas poprzednio, zdaje mi się, że te dwa lądy w formie półksiężyców, które, jak sądziliśmy, znajdują się jeden naprzeciw drugiego, w istocie przedstawiają tylko obecny szkielet, uformowany z ostrych grzbietów gór; tenże z czasem dopiero zamieni się w doskonałe półkule, poszarpane trochę po brzegach przez przylądki i przystanie, jak na naszym ziemskim globie.
Po czterech dniach, kiedy minęli łańcuch gór wysokich na 32,000 stóp nad powierzchnią morza, następnie kilka mil równiny, przybyli nad wielki kanał morski, szeroki na 30 mil przy samem ujściu, który zwężał się w formie korka, a następnie wcinając się w wnętrze ziemi, dochodził do 100 mil szerokości. Nawet przez lunetę, która w połączeniu z nadzwyczajną przezroczystością powietrza, pozwalała widzieć na 500 mil odległości, nie mogli dojrzeć, gdzie się on kończył.
W dość płytkiej nadbrzeżnej wodzie i na wysepkach, wystających zaledwie kilka stóp nad powierzchnią, dojrzeli mnóstwo zwierząt ziemno-wodnych i potworów morskich. Wielu z nich było uosobieniem żywem olbrzymich jaszczurów przedpotopowych, których szkielety są zachowane po muzeach.
Ogromne węże, długie na ośmdziesiąt stóp, wygrzewały się na słońcu zwinięte w koło, niekiedy podnosiły głowy najmniej na dwanaście stóp od ziemi.
— Człowiek taki, jakim jest w swym naturalnym rozwoju ciała, niedługo mógłby pożyć, sąsiadując z podobnemi potworami — rzekł Cortlandt. — Czytałem w którejś książce Bucklandt’a żart tej treści: Przedpotopowy potwór występuje jako prelegent, a wziąwszy do ręki ludzką czaszkę, przemawia w te słowa: „Z łatwością pojmiecie, że głowa ta należyć musiała do zwierzęcia niższego rzędu. Zęby dość słabe, szczęki również; doprawdy trudno pojąć, jakim sposobem to marne zwierzątko mogło sobie zdobywać pożywienie.“ Zapewne, że dziś, gdy stoimy na tak wysokim szczeblu nauki, przy naszych maszynach i broni wszelkiego rodzaju, możemy pokonać najstraszliwsze potwory; ale jest rzeczą niemożliwą, aby człowiek pierwotny, otoczony niemi, zdołał się im oprzeć skutecznie i stopniowo dojść do dzisiejszego rozwoju.
Pomimo uderzającego podobieństwa zwierząt, które tu spotykamy, z temi, które niegdyś istniały na ziemi, zachodzą jednak pewne różnice. Organy, ruchy były więcej rozwinięte u ziemno-wodnych, oczy zaś wszystkie miały znacznie większe, przyczyną pierwszych była potężniejsza siła przyciągająca, drugich znaczniejsze oddalenie od słońca.
Nadzwyczajne przystosowanie tworów do miejscowości, w których im żyć wypada, jest istotnie godnem podziwienia. Żyjące w zupełnych ciemnościach jaskini Mamuta w Kentucky, ryby są pozbawione oczu, podczas gdy najdrobniejszy twór żyjący w jasności dnia ma często wzrok bardzo bystry.
Toż samo dzieje się z ustrojem mięśniowym, w miarę jak rośnie potrzeba obrony siłą lub ucieczką, muszkuły zwierząt rozwijają się w tym kierunku; po części więc i temu przypisać należy, że najsłabsze wyginąć muszą w owej walce o byt.
Gdy zastanawiam się nad tem, jak prawie identycznie Jowisz przechodzi zmiany z temi, którym podlegała ziemia, mimo woli przychodzi mi na myśl to pytanie: czy ta planeta z czasem wytworzy sobie mieszkańców do nas podobnych, czyli też jest przeznaczoną, na kolonizowanie przez ludzi, którzy, zachęceni naszą wycieczką, posiadając dokładne mapy i wskazówki, jakich dostarczymy, zechcą, by uniknąć przeludnienia, tam się osiedlać.
Zapisawszy na mapach nazwę zatoki, na pamiątkę przyjaciela dali jej imie Zatoki Deepwaters, a oddalając się, zaczerpnęli z niej wiadro wody; posiadała ona w sobie daleko więcej soli i materyj stałych, niż woda morska ziemskich oceanów, a gdy w niej zanurzyli termometr Fahrenheit’a, okazało się, że miała 85 stopni ciepła. Te dwa odkrycia potwierdziły ich domniemania, że Jowisz przechodził właśnie epokę, jaką niegdyś przechodziła ziemia, która również miała podówczas ciepłą powierzchnię wody.
Niedługo oddalili się z tego miejsca, dokąd spuścili się, aby obejrzyć okolicę i znów Kalisto wzniósł się wysoko w powietrze, dążąc ku północy.
W miarę jak podróżni przywykali do swego otoczenia, nabierali więcej wprawy w szybkiem oryentowaniu się i zapisywali wszystko, co wpadło im w oczy. Spód gór zajmował daleko większą przestrzeń, niż na ziemi; po większej części były one bardzo strome i rozpadały się w wielkie szczeliny, tworzące niezmiernej głębokości przepaści, po bokach gdzieniegdzie były zadrzewione, a na wierzchołku mało bardzo miały śniegu; dotąd jednak wysokość ich nie wiele przechodziła wysokość gór ziemskich; liczyły one 32,000 stóp na południu zatoki Deepwaters, a 40,000 w innym łańcuchu, tak że w porównaniu z rozległością planety i objętością jej lądów, wydawały się prawie małemi.
Zauważyli, że fale morskie wytwarzały ogromną ilość piany i skutkiem tego wody oceanu na odległość kilku mil wydawały się białości mlecznej. Wiatr dochodził do gwałtowności cyklonu, a wtedy cała powierzchnia morza kręcąc się wirem na pewnej przestrzeni, tworzyła z piany jakoby poruszającą się górę.
W ogóle jednak bałwany morskie były mniejsze, niż na ziemi. Wytłumaczyli to sobie w taki sposób, że ponieważ woda na Jowiszu była cięższą o 2,55, niż na ziemi, ciśnienie powietrza działało nad nią z połową siły.
Ze wschodem słońca ukazała się nowa zatoka morska, szeroka na 1,000 mil u swego ujścia, i gdyby ich fotografie nie zaprzeczały temu stanowczo, byliby przekonani, że znajdują się na wybrzeżach północnego lądu. Zatoka zachodziła na 15,000 mil w ląd, a z powodu jej kształtu nazwali ją Zatoką Rury. Przyśpieszyli lotu, aby się dostać dalej i przeleciawszy prędko przestrzeń wodną, znaleźli się po nad płaszczyzną w kształcie półwyspu, otoczoną ze wszystkich stron górami.
Południowy łańcuch gór był cokolwiek wyższy od północnego, może na 5,000 stóp; płaszczyzna pochylała się ku środkowi; tam znaleźli płynącą rzekę, w porównaniu z którą Amazonka i Missisipi wyglądałyby na strumienie. Na cześć prezesa nazwano ten półwysep szeroki na 4,000 mil a długi na 12,000 półwyspem Bearwardena.
Tu już zauważyli zmianę klimatu; mniej było widać palm i paproci, więcej sosen, powietrze było chłodniejsze, co łatwo dało się zrozumieć przez bliskość bieguna.
Wierzchołki pierwszych gór i miejsca, odkryte na płaszczyźnie, były zupełnie pozbawione roślinności; stąd dorozumiewać się należało, że okolica wystawiona na huragany traciła miejscami drzewa i krzewy, wyrywane z korzeniami. Dotarłszy do północnej strony półwyspu, podróżni wznieśli się w górę, gdzie zaznaczyli zatokę na mapie nazwiskiem Cortlandta.
Teraz patrząc w dół, mieli przed sobą niezmierną przestrzeń wody pokrytej pianą, powoli jednak kolor morza się zmieniał; powodem tego były wpadające do niego nurty rzeki o szerokiem na 10 mil korycie. Ponieważ kolor jej przypominał im barwę znaną innej rzeki, dali jej toż samo nazwisko i zapisali na mapie „Haolem.“ Przypuszczając, że wybrzeża rzeki mogły ich zaznajomić z nieznanemi jeszcze właściwościami okolicy, postanowili zniżyć lot statku na 300 mil po nad poziom ziemi, by płynąć wzdłuż rzeki, mającej prawie w zupełnie prostej linii koryto i wybrzeża bardzo skaliste. Nagle rzeka zwęziła się na cztery mile szerokości, wpadła pomiędzy wąwóz, płynąc w nim spokojnie, co zdradzało ogromną jej głębokość; w pół godziny potem, zobaczyli chmurę pary czy mgły zasłaniającej zupełnie horyzont. Następnie huk niby grzmotów obił się o ich uszy, wzięli go za wybuch z jakiegoś olbrzymiego krateru, chociaż nie spodziewali się spotkać wulkanu w takiej odległości od oceanu. Niedługo huk i szum nieznośny tak silny, że przy nim nie możnaby usłyszeć nawet strzałów armatnich, ogłuszył zupełnie podróżnych.
— Należałoby myśleć, że to zbliża się koniec świata! — krzyknął Cortlandt do ucha Bearwardena, złożywszy przy ustach dłonie.
— Patrz, wiatr rozprasza mgłę — wrzasnął w ten sam sposób Bearwarden.
Gdy to mówił, mgła rozstąpiła się, a oczom podróżnych ukazał się widok, w wspaniałości swej przechodzący wszystko, co dotąd widzieli. Była to katarakta, ale rozmiarów tak wielkich, że wszystkie znane im dotąd należało uważać za drobne kaskady. Otwór, w kształcie podkowy, szeroki na trzy mile i pół równolegle, a więcej niż cztery w zagięciu, wyrzucał z siebie prąd wody na czterdzieści stóp gruby w przepaść 600 stóp głęboką. Na brzegu, trzy wysepki rozdzielały na trzy części prąd wody, a tysiące tęcz wisiało w chmurach piany. Dwie rzeczy zwróciły uwagę podróżnych: woda spadając, zakreślała bardzo małe zaokrąglenie i leciała prosto w przepaść pędem błyskawicy, rozbryzgując się w miliony kropel o skały nadbrzeżne. Powodem tego było, że na Jowiszu upadek ciał jest w pierwszej sekundzie na 48,98, gdy na ziemi tylko na 16 stóp, a szybkość zwiększa się coraz więcej.
Obawiając się ogłuszenia i zawrotu głowy, podnieśli się w górę, a wtedy z wysokości podziwiać mogli całą piękność wodospadu. Zastanowiwszy się nad niezmierną siłą, jakiej zdołał dostarczyć, obliczyli, że byłby w stanie wywrócić wszystkie maszyny, pracujące nad sprostowaniem osi ziemskiej. Czemże była Niagara ze swoim spadkiem na 200 stóp głębokim w porównaniu z tym olbrzymem? Prostą kaskadą, a jej odpływ rzeczułką, jeśli nie strumieniem.
Podróżni z żalem opuścili ten piękny widok, studyując bieg rzeki poza wodospadem. Przez kilka mil kolor wody, prawie nie różnił się od gruntu; od czasu do czasu zauważyli wir, mało skał, a pienisty potok płynął łożyskiem czerwonej gliny, lśniącej i gładkiej.
Bieg wody był nadzwyczaj bystry, zapewne od dziesięciu do dwunastu mil na godzinę. Postępując sześćdziesiąt mil z biegiem rzeki ku jej źródłom, przybyli nareszcie do miejsca, które wydało im się oceanem; po falach i kolorze poznali jednak, że to były wody słodkie ogromnego jeziora, mogącego mieć najmniej 300 mil szerokości.
Doszedłszy do górnych brzegów jeziora, ujrzeli rzekę wpadającą do niego, a przypuszczając, że ta dopiero doprowadzić ich może do właściwego źródła, skierowali lot statku wzdłuż jej biegu. Piękny, dwumilowej szerokości strumień o głębokiem łożysku płynął spokojnie i prędko.
Podczas swego pobytu na Jowiszu podróżni dotąd nie doświadczali jeszcze szalonych wiatrów, które spodziewali się spotykać. Teraz dopiero po raz pierwszy usłyszeli ich wycie po nad głowami, a nawet nieraz Kalisto zachwiał się pod ich naciskiem.
Słońce schyliło się ku zachodowi; upatrzywszy więc sobie dogodne miejsce, spuścili się na ziemię dla przepędzenia nocy, osłonięci wysoką górą chroniącą ich od szalejącego wichru.
— Nie pojmuję — rzekł Ayrault, gdy usiedli do stołu — jakim sposobem słońce w odległości 483 milionów mil może podnosić tak olbrzymią ilość wody, jaką mamy tu blisko, nie licząc już tej, którą spotkaliśmy poprzednio.
— Trzeba zrozumieć — odpowiedział Cortlandt — że tu warunki są odmienne od tego, czem są na ziemi. Wiemy już, że niektóre z wód tutejszych są gorące, a nawet bardzo gorące, a temperatura oceanu, prawdopodobnie taka sama, jak zatoki Deepwaters, jest o wiele wyższą od naszej, co znakomicie ułatwiać musi parowanie. Przy tem gęstość atmosfery i silne wiatry przychodzą w pomoc słońcu, podnosząc parę do góry.
O brzasku dnia puścili się znowu w podróż, a w godzinę później zobaczyli ponownie wielką chmurę pary, zwiastującą wodospad, nie czekając więc ogłuszenia, wznieśli się w górę, aby go obejrzyć. Był on jeszcze piękniejszy od poprzedniego, chociaż cokolwiek mniejszy. Woda rzucała się pędem w przepaść, tysiąc stóp głęboką. Echo wąwozów roznosiło szeroko huk kaskady, której nie tworzyła rzeka, nigdzie jej widać nie było, woda zaś wybuchała wprost z otworu skały, szerokiego na dwie mile; dostarczało jej jezioro położone na 1,100 stóp wyżej.
Nad brzegiem jeziora mnóstwo nosorożców i ogromnych rogatych zwierząt, podobnych do żubrów, zaspakajało pragnienie.
— Dziwi mnie — rzekł Bearwarden — dlaczego nie spotykamy tu wszystkich gatunków zwierząt od niedawnego czasu zaginionych na ziemi. Klimat i warunki życia są prawie zupełnie jednakowe na obydwóch planetach, z małemi odmianami ciążenia, do którego łatwo przywyknąćby mogli mieszkańcy ziemi.
— Życie organiczne świata jest równie skomplikowane jak formowanie się kryształu, postępuje wolno, podług raz postanowionych praw, dotąd nie spotkaliśmy tu zwierząt wyższego rzędu, np. małpy, ale podług twoich obliczeń Jowisz nie jest jeszcze dość wykształtowany, aby mógł wytworzyć małpy.
— Zapewne, i jeżeliby go samemu zostawić, długie wieki mógłby pozostać w tym stanie, ale na to nie pozwolą ludzie i kto wie, czy w niedalekiej przyszłości nie zawładną tym światem, a przy środkach, jakie w ich ręce podaje nauka, zdołają sobie tu stworzyć raj ziemski.
Ogromne jezioro było przynajmniej sześć razy większe od największego na ziemi; z różnych stron, jak szerokie wstęgi, toczyły się rzeki wpadające do niego. Wszędzie rozkoszna zieloność traw, drzew i krzewów; prześliczne, nieznane kwiaty o różnych kształtach i kolorach; mnóstwo różnego ptactwa napełniało wesołym świergotem powietrze.
— Co za przecudna okolica! — zawołał Bearwarden — gdybym był w stanie zapragnąć wypoczynku po czynnem i ruchliwem życiu, oto jest miejsce, które wybrałbym sobie na rezydencyą; brak tu tylko kobiety pięknej i młodej, a wtedy żyć i umierać w tej dolinie byłoby rozkoszą.
Na wspomnienie kobiety Ayrault, który miłość swoją uniósł w powietrzną podróż, pobladł i westchnął.
— Rozbudzasz, prezesie, nieuśpione uczucia naszego młodego przyjaciela — rzekł Cortlandt, zwracając się do Ayraulta — twoja tęsknota i smutek obecny, to największy urok życia, mija z młodością i nie wraca nigdy.
Nazajutrz podróżni z żalem opuścili piękną dolinę, nadając jej na mapie nazwę Zacisze. Wzniósłszy się w sfery rozrzedzonego powietrza, widzieli przesuwające się przed ich oczyma wysokie góry o wierzchołkach pokrytych śniegiem; ciemne, zapewne żyzne doliny rozsiane były obficie.
Przepłynąwszy po nad pasmem wzgórz, przecinających ich drogę pod prostym kątem, znaleźli się w okolicy przerżniętej mnóstwem rzek i strumieni; powierzchnia ziemi zdawała się pochylać, zniżyli lot Kalista, a przez otwarte okna dolatywał ich prześliczny zapach kwiatów, które w miarę, jak posuwali się ku północy, stawały się drobniejszemi. Cortlandt i Bearwarden z przyjemnością oddychali wonnem powietrzem, ale Ayrault czując zapach konwalij, myślał o swej ukochanej Sylwii, która je tak lubiła. Tęsknota wzbierała w jego sercu, czuł się bardzo samotnym wśród swych towarzyszy, bo pomimo, że wesołość Bearwarden’a i naukę Cortlandt’a cenił wysoko, wiele dałby był za to, aby choć na chwilę zobaczyć Sylwię, usłyszyć jej głos, uścisnąć jej rękę....
Przez pięćdziesiąt godzin, nie zatrzymując się, płynęli ciągle, wśród pięknych słonecznych dni i nocy jasnych, księżycowych. Pod nimi piękne wzgórza, doliny i płaszczyzny. Gdy zbliżali się do brzegów oceanu, temperatura podniosła się, a w powietrzu dawała się odczuwać wilgoć. Kwiaty i krzewy były znów większych rozmiarów, przypominając roślinność podzwrotnikową.
— Oto miejsce, gdzie żyć byłoby przyjemnie — rzekł Bearwarden, patrząc na piętrzące się góry. — Co tu żelaza, srebra, miedzi i cyny! Przytem dziewicze lasy, piękne na łąkach pastwiska, a tam w bok niezawodnie znajdują się pokłady nafty i węgla, nie licząc już pokładów gliny, w których mieści się aluminium, i wiele innych zasobów naturalnych pracy przemysłowej człowieka. Co za fabryki, warsztaty, drogi żelazne możnaby tu zakładać, i to bez obawy nawałnic, burz, zasp śnieżnych, upałów grożących porażeniem słonecznem lub gorączką! Jak powrócimy na ziemię, trzeba będzie założyć towarzystwo, które zajęłoby się eksploatacyą krajów planetowych. Z łatwością na tym globie da się założyć wszystko, co mamy u siebie, a do tego jeszcze co za długa i piękna przyszłość! Tu cywilizacya będzie dopiero w całym rozwoju, kiedy już nasza biedna ziemia, wystygła i bezużyteczna, wisieć będzie w przestworzu. Co to za szczęście będzie dla tak ściśnionej ludności europejskiej i amerykańskiej, gdy zdobędzie podobnie obszerne lądy, gdzie każdy znajdzie łatwe pole do pracy i dobrobytu.
— A jednak — rzekł Ayrault — jakże słabą jest nasza wiedza, jeśli dotąd nikt z uczonych nie domyślał się nawet, aby Jowisz mógł być zamieszkanym.
W dwa dni później podróżni zobaczyli przed sobą ocean. Wiele przypływów, których oglądali źródła i według których odbywali podróż, przedstawiały się teraz niby rzeki na milę szerokie, w których przypływ i odpływ morza odbywał swe ewolucye na kilka mil od ich ujścia. Gdy stanęli na brzegu, ujrzeli bałwany rozbryzgujące się na piasku tak samo, jak na ziemi, z różnicą jednak, którą już dawniej zauważyli: małe stosunkowo falowanie w porównaniu z siłą wiatru, pochodzące z ciężaru wody.
Chociaż wicher szalał na wybrzeżu, gdy wpadł na morze, wzburzał go zaledwie sekundę. Zdawało się, jak gdyby ocean całą siłą starał się zastosować spokój i równowagę.
Statek wzbił się po nad wody oceanu na 30,000 metrów, i po dwudziestu czterech godzinach podróży ukazał się jakoby ląd nowy, ale fotografie zdjęte z daleka świadczyły, że to była wyspa. Podróżni wzbili się jeszcze wyżej, aby dobrze rozpoznać jej kształt. Na długość rozciągała się z południo-zachodu na północno-zachód. Południowa część wyspy pokryta była bujną roślinnością, niemal podzwrotnikową; tłomaczyło się to zupełnym brakiem zimna, gęstością powietrza nad powierzchnią morza i ciepłym, południowym powiewem wiatru. Klimat tam musiał być taki, jak na Riwierze lub Florydzie wśród zimy, nie będąc wśród lata trapiony suszą.
— To nam dowodzi — rzekł Bearwarden — że klimat jest mniej zależny od promieni słońca, niż od wewnętrznego ciepła; dowodem tego mogą być wierzchołki Himalajów, wiecznie śniegiem pokryte, pomimo, że promienie słoneczne padają na nie prosto, mając je bliżej, niż ziemię. Jowisz tak wiele ciepła czerpie ze swego wnętrza, że pewny jestem znaleźć pod biegunami znośną atmosferę.
Zwiedzanie przez podróżnych Jowisza, dało im poznać, że i ta wyspa, jakkolwiek miała dość równy kształt, posiadała jednak głębokie przystanie naturalne, wielkie rzeki, zatoki i odnogi, wchodzące daleko w ląd; długość wyspy była na 6,000 mil, a szerokość na 3,000; miała zatem tyle, co Azya, powierzchni. Nie znaleźli tam śladów potwornych rozmiarów zwierząt, przeciwnie te, co spotykali, były niewielkie i łagodne; między innemi znajdował się też i koń przedhistoryczny, mający palec wystający z każdej strony kopyta, cecha, którą z czasem stracił koń współczesny. Przed tem, nim podróżni opuścili tę piękną wyspę, Cortlandt i Bearwarden ochrzcili ją imieniem swego towarzysza i zapisali ją na mapie jako wyspę Ayrault.
Przejechawszy następnie 3,000 mil nad oceanem, przybyli na wyspę cokolwiek mniejszą, od poprzedniej, długą na 4,500 mili, szeroką cokolwiek mniej, niż na 3,000, czyli mówiąc inaczej, wielkości Afryki. Widać było na niej kilka łańcuchów gór, rzeki, przystanie, zatoki; wśród cienistych lasów szemrały srebrne strumyki. Na północnem wybrzeżu znajdowały się w pełnym wybuchu wulkany. Co do drzew i kwiatów, te przechodziły w piękności wszystko, co tylko dotąd widzieli.
— Tak jest uroczą ta wyspa, że musimy jej dać nazwę najpiękniejszej i najwięcej kochanej kobiety; będzie nosiła imię Sylwialand, nieprawdaż, że się na to zgadzacie? — zapytał Bearwarden.
Nikt nie oponował i ta nazwa została zapisaną na mapie.
— Te dwie wyspy — mówił dalej Bearwarden — mogą się stać z czasem ogniskami cywilizacyi. Zbudowawszy tu stosowne maszyny, ustanowiwszy komunikacyę morską... to słabe falowanie co za doskonały przymiot dla pająków!... Kto wie, czy nawet wulkany nie będą pożyteczne, jestem tego przekonania, że da się z nich może wytworzyć jeszcze inna siła jak elektryczność i Apergia. Ach, co za świetna przyszłość będzie udziałem tych lądów!
Opuściwszy Sylwialand, podróżni zwrócili lot na zachód. Tu spostrzegli wielką grupę wysp, rozległą tak, żeby mogła pokryć cały ocean Spokojny. Wielkość wysp była rozmaitą; przypominały Borneo, Madagaskar, Sycylję lub Korsykę.
— Doskonałego tu potrzeba marynarza, lub też należałoby zaprowadzić dobrze skombinowany system latarni morskich, aby nie zabłądzić wśród tych wysp i wysepek — rzekł, przyglądając się uważnie Bearwarden.
Wyspy pokryte były cienistemi drzewami, zupełnie podobnemi do dobrze znanych na ziemi; widoczną tam już była jesień, gdyż wśród zielonych liści niemało widniało czerwonych i żółtych.
— Drzewa tu nigdy nie bywają pozbawione liści, gdy spadnie liść dojrzały, zastępuje go świeży; patrzcie, że tu drzewa mają na sobie równocześnie kwiaty i owoce.
Ten archipelag otrzymał nazwę Archipelagu XX wieku.
Teraz Kalisto, sterowany ku północy, rozwijał w pełni szybkość swego lotu; płynął ciągle po nad oceanem, nie dając innego prócz wód morskich widoku; dopiero pod 87 stopniem zobaczyli podróżni lekkie na znacznej przestrzeni lody, były one jednak bardzo słabe, co zresztą łatwo dawało się tłomaczyć tem, że zewnętrzny termometr Fahrenheita znaczył 21 stopień zimna, co zgoła nie wystarczało do zamrożenia słonej wody morskiej. Przybyli wreszcie do drugiego archipelagu, szerokiego na kilka set mil, w którym największe wyspy pokryte były błyszczącą skorupą lodową; duże lodowce odrywały się od brzegów ziemi i odpływały daleko na pełne morze.
Upatrzywszy sobie niewielką wyspę, gdzie lód był dość cienki, spuścili statek i wysiedli na ląd po kilku dniach nieustającej podróży. Powietrze było tak spokojne, że kawałek papieru, rzucony z wysokości sześciu stóp, spadł powoli i prosto niby drut ołowiany. Słońce przedzielone było na połowę przez linią horyzontu i zdawało się obracać w koło, ukazując tylko wierzchnią połowę.
Z tych oznak podróżni zrozumieli, że znajdują się na samym biegunie.
— A teraz — rzekł Cortlandt — potrzeba nam zrobić próbę; musimy się dowiedzieć, do jakiej głębokości ziemia jest tu zamarznięta.
— Podłożymy trochę dynamitu, poczem łatwo już będzie wykopać głębiej — mówił Bearwarden, przygotowując minę.
Ayrault tymczasem przyniósł drąg żelazny i dwie łopaty, stos i druty potrzebne do zrobienia wybuchu.
— To przypomina mi pewną prelekcyę w laboratoryum chemicznem — rzekł Cortlandt. — Zamknąć okna w pokoju, położyć na żelaznej skrzyni dwa funty prochu i podpalić go; okna wylecą, a skrzynia zostanie nienaruszona; powtórzyć tę samą czynność z dynamitem, a skrzynia rozpadnie się w kawałki, w oknach zaś ani jedna nie pęknie szyba. To dowodzi szybkości, z jaką następuje wybuch; działanie dynamitu jest tak nagłe, że powietrze opiera mu się jak ciało stałe, proch działa wolniej, a więc powietrze ma dosyć czasu, aby mu się usunąć z drogi, stąd pochodzi różnica tych dwóch wypadków. Będąc uczniem, wielką miałem pokusę zrobić tę próbę, aby się przekonać o prawdzie słów profesora.
Mina była gotowa, a skoro w stosownej znaleźli się odległości, Bearwarden, jako naczelny inżynier, dokonał reszty. Wybuch nastąpił niezwłocznie; teraz przekonali się, że ziemia zmarzniętą była tylko na pół stopy, wzięli rydle i zaczęli kopać; w miarę pogłębiania się otworu ciepło wzrastało tak, że gdy doszli do dziesięciu stóp głębokości, termometr wzniósł się na 60 stopni.
— Teraz zrobimy jeszcze jedną próbę — rzekł Cortlandt — dotąd gorąco, które stąd wychodzi, rozprasza się w powietrzu, ale dokładniej osądzimy jego działanie, nakładając w ten otwór lodu; zobaczymy wiele będzie potrzeba czasu, aby stopniał?
Opuścili otwór i nałożyli do niego mniej więcej furę lodu, poczem przykryli go grubą, wełnianą kołdrą. W pół godziny lód stopniał, a za godzinę otwór pełen był gorącej wody.
— Tak to rozumiem — zawołał Bearwarden — tu wyprawa do północnego bieguna nie przedstawia takiego niebezpieczeństwa, jak na ziemi; podróżni nie ginęliby nietylko z mrozu, ale w każdej chwili mogliby się ogrzać, robiąc poprostu otwór w ziemi.
— Zdaje mi się — rzekł Cortlandt — że nie wszędzie wierzchnia skorupa planety jest tak, jak tu, cienką; nadzwyczaj szybki ruch rotacyjny i silne spłaszczenie na biegunach są tego przyczyną, gdyby bowiem wszędzie była taka sama, nie zmieściłyby się w niej pokłady węgla kamiennego, które znajdują się niezawodnie w stronie gór na bardzo rozległej przestrzeni, czego równie dowodzi woda w strumieniu, koło którego wysiedliśmy po raz pierwszy, stanąwszy na Jowiszu; nie była ona o połowę tak gorącą, chociaż prawdopodobnie wytryskała z większej głębokości. Logicznie zatem twierdzić będzie można, że nie na całej planecie gorąco wewnętrzne promieniuje tak blisko powierzchni.
— Im więcej poznaję Jowisza — rzekł Bearwarden, pełen uniesienia — tem więcej się nim zachwycam. Posiada on wszystkie warunki doskonałej planety. Wysokość lądu pod równikiem, niskość jego u biegunów z wewnętrznem silnem ogrzaniem, jest doprawdy rzeczą idealną. Pochyłości stopniowe lądu, ich rozciągłość, ułatwią znakomicie budowę kolei żelaznych, a gęstość atmosfery ułatwi komunikacyę powietrzną; przy tem natura obdarzyła tę planetę tak rozlicznemi siłami, dającemi się spotrzebować w mechanice, że tu każde przedsiębiorstwo udać się musi. Jakkolwiek ląd, jak tego dowodzą nasze fotografie, zajmuje zaledwie jedną ósmą kuli, sądząc z innych planet, nie możemy wątpić, że w miarę formacyi zwiększać się będzie; tak więc pewnym być można, że ród ludzki swobodnie i długo na Jowiszu będzie się mógł rozpleniać przynajmniej na trzech czwartych całości. A nadto ląd, który dotąd wynurzył się z wód oceanu, ma już czterdzieści razy większą rozległość od lądu ziemi, chociaż trzy części jego są jeszcze pod wodą.
— Teraz gdyśmy już dość dokładnie zwiedzili Jowisza — rzekł Ayrault — sądzę, że nadeszła chwila powrotu na ziemię, tem więcej, że i urlop prezesa oraz profesora ma się ku końcowi.
— Równie jak rok szkolny i egzamina panny Sylwii Preston — dodał z uśmiechem Bearwarden.
— A więc ze wspólną zgodą dosiadajmy dzielnego powietrznego rumaka i śpieszmy zdać sprawę naszym rodakom, zawieźmy im dobre i pocieszające wiadomości, że skoro zbraknie im miejsca na kuli ziemskiej, znajdą nowe obszerne światy, czekające tylko rąk pracowitych, aby im ziemski powrócić Eden — zakończył Cortlandt.
Kalisto wznosił się szybko w przestrzenie; gdy znaleźli się po za pasem atmosferycznym, coraz prędzej zmierzali ku słońcu, do czego dopomagała im silna atrakcya; prawie nie zbaczając z prostej linii, w kilka dni przebyli drogę Marsa.
Ponieważ od chwili wyjazdu podróżnych, ziemia dokonała prawie połowę swego biegu na około słońca, zwrócili się trochę na prawo, aby zbytecznie nie zbliżać się do słońca.
— Sądzę — rzekł Ayrault, — że na tej pierwszej wycieczce nie poprzestaniemy, a gdy wypocząwszy, wybierzemy się na drugą, trzeba nam będzie zabrać z sobą prowizyę niebieskich okularów, aby po drodze, stosowną upatrzywszy porę, wstąpić na Wenus; w porównaniu z odbytą przez nas drogą, to spacer zwyczajny.
W dwa dni później najkrótszą i najprostszą drogą skierowali podróżni statek swój ku ziemi.
Widocznie astronomowie śledzili powrót Kalista, ponieważ ujrzawszy go, wysłali powietrzną depeszę.
„Witamy z powrotem. Jak się macie?“
Ze statku niebawem błysnęła odpowiedź:
„Dziękujemy. Wszyscy zdrowi. Widzieliśmy rzeczy cudowne.“
Przez teleskopy przeczytana odpowiedź, niezwłocznie telefonami rozeszła się po kraju. Poczem znów wysłano depeszę:
„Kiedy wracacie? Chcemy zawiadomić dzienniki.“
„Chcemy zdjąć jeszcze fotografię ziemi z tej wysokości przy świetle dziennym. Kierujemy statek tak, aby się znalazł na równej linii pomiędzy ziemią a słońcem.“
„Postawiliśmy pomnik w parku Cortlandta z tym napisem:
„Z tego miejsca James Bearwarden, Henryk Chelmsford Cortlandt i Ryszard Rokeby Ayrault opuścili ziemię dnia 21 grudnia 2,000 roku, aby zwiedzić Jowisza.“
Dodajcie: „Wrócili 10 kwietnia 2,001 roku.“
Niebawem Kalisto znalazł się pomiędzy ziemią a słońcem; teraz astronomowie mogli go oglądać tylko przez szkła kopcone; wyglądał on prawie tak, jak księżyc na nowiu.
Widok, jaki przedstawił się obecnie oczom podróżnych, był wspaniały. Była to godzina 11 w Londynie; Europa leżała przed nimi niby mapa rozesłana. Wszystkie jej półwyspy, wyspy, morza i zatoki przedstawiały się wypukło. Jedne za drugiemi przeszły przed ich oczyma: Rossya, Niemcy, Francya, Anglia, i Hiszpania jakby we wspaniałej długiej procesyi, a równocześnie ukazała się półkula zachodnia.
Prawie ta sama była godzina, co i w dzień odjazdu, tylko słońce świeciło jaśniej i zamiast mieć przed oczyma posępny dzień grudniowy, podziwiali w pełnej krasie i rozkwicie czerwiec.
Podróżni zachwyceni byli widokiem, chętnieby nawet przedłużyli pobyt swój wśród przestrzeni, ale przypomnieli sobie, z jaką niecierpliwością oczekują ich na ziemi przyjaciele i znajomi, zamknęli tedy prąd odpychający ich od ziemi.
— Teraz już nie ma potrzeby używać Apergii, — rzekł Ayrault, — teraz bowiem całą siłą kierować się trzeba na przebicie atmosfery, tem więcej, że wypada nam lecieć kopułą ku dołowi.
Gdy znaleźli się na 50 mil odległości nad powierzchnią ziemi, uczuli silny opór atmosfery, szybkość lotu statku zwalniała się; wreszcie o milę drogi silnie wstrzymując statek, spuszczali się z kierunkiem ku miejscu, zkąd odjechali, to jest do parku Cortlandta.
Tysiączne tłumy zalegały park, place i ulice miasta.
Podróżni wysiedli, witani radosnemi okrzykami.
Ayrault pospieszył przywitać ukochaną Sylwię.
— Jakże jestem szczęśliwą, że cię widzę z powrotem; ciągle dręczyły mnie najstraszniejsze przeczucia, zdawało mi się, że tam jakieś spotkało was nieszczęście, i że ja ciebie już nigdy nie zobaczę.
W trzy tygodnie później pobłogosławiony został związek małżeński pomiędzy Sylwią i Ayrault’em.
Podczas gdy młoda para przyjmowała powinszowania zebranych krewnych i przyjaciół, Bearwarden rzekł, silnie ściskając rękę swego towarzysza podróży:
— Pamiętaj, żeśmy jeszcze nie byli na Uranusie, Neptunie, Kasandrze i innych i że tam jeszcze wiele ciekawych rzeczy jest do zobaczenia. Jeżelibyś kiedy znowu chciał zrobić wycieczkę, możesz rachować na mnie i na Cortlandta jak na wiernych towarzyszy podróży.
Sylwia wyszła, aby zmienić toaletę i młodzi małżonkowie wyjechali w podróż poślubną, żegnani serdecznemi życzeniami obecnych.
Cortlandt powrócił na swe stanowisko do Waszyngtonu, a Bearwarden objął na nowo dyrekcyę Towarzystwa, pracującego nad naprostowaniem osi ziemskiej.