Podróż po księżycu, odbyta przez Serafina Bolińskiego/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż po księżycu |
Podtytuł | odbyta przez Serafina Bolińskiego |
Wydawca | Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Uniesiony nad ziemię w pół odurzonym stanie, przez długi czas nie widziałem nawet co się zemną dzieje; tylko jakieś uczucie lubości, często mnie owładujące i we śnie, gdy myślą przelatuję po niebieskich przestworach, towarzyszyło mi i wzmagało się w miarę jakem się oddalał od padołu ziemskiego, na którym tyle złego doznałem. Smutki, troski i kłopoty, zlatały zemnie równocześnie z płatami mego ziemskiego ubioru, tak jak gdyby skutkiem tarcia o atmosferę otaczającą ziemię. Z każdą chwilą robiło mi się lżéj na ciele i na sercu, i myśl wprzódy ciężko się wlekąca po ziemi, tak jak żółw po piasku, zaczęła bujać z każdą chwilą swobodniéj w eterycznych przestworach, a nareszcie znękana uczuciem, dawno niedoświadczaném własnego szczęścia, usnęła w słodkiéj wiedzy, że się przebudzi jeszcze szczęśliwiéj, do jeszcze milszej rzeczywistości.
Nie mogę powiedzieć, jak długo trwał ten stan lubego odrętwienia, czyli raczéj jak długo mi się zdawało, że trwał; czy to była chwila, czy wiek cały, tego nie wiem; nie pragnąłem przebudzenia i nie lękałem się jego, żyłem jednostajném uczuciem szczęścia niewiadomego mi z przyczyn, krążąc, jak mi się zdawało, około siebie i w własnéj swéj atmosferze, tak jak atomik niebieski, zbliżając się jednakże do jakiegoś niewidzialnego centrum, ale nic nie widząc i nie pragnąc żadnego widoku.....
Potém zaczęła się znów inna faza istotności: zmysły powoli przebudzały się ze snu jeden za drugim. Naprzód słuch wstępować zaczął w życie, uczuciem jakiebś harmonij, brzmiący ch jednostajnie z matematyczną regularnością, i tak lubych, pięknych, jak wibracye tysiąca dyamentowych dzwonów, zawieszonych na kopule nieba.
Następnie ocknął się wzrok, uczuciem miłego niebieskawego światła, napełniającego duszę anielskim pokojem i tak rzewną pobożnością, że ręce złożyłem do modlitwy i pławiąc się w słodkim lazurze, śpiewałem hymn dziękczynienia.
Miliona heliotropów zapach i uczucie czystych anielskich pieszczot, rozeszły się po całém ciele mojém i całkiem je przejęły wonią i miłością do wszystkiego, co było, co jest i co będzie. Z białej aksamitnéj skóry mojej, pryskały miłe iskierki elektryczne, niby brylantowe bąbeleczki, a za każdem potarciem rąk, sypały się iskrzące ognie, ulatujące w kształcie miłych śpiewających koliberków w przestrzeń.
Z zachwytu przelatywałem w zachwyt. Jutrzenka się ukazała i całe obłoki z rubinów i róży przelatywały około mnie, witając z serdecznym uśmiechem po imieniu:
— W itaj! witaj! gościu Serafinie, pomiędzy duszy twojéj braćmi!
Potém znów nastała ciemność, tylko pod sobą zoczyłem dużą, jak całe województwo, świecącą gwiazdę, na któréj powierzchni roiły się w kształcie barw w kalejdoskopie światła, barwy, głosy, zapachy, czucia i smaki.
Inna gwiazda daleko mniejsza, lecz świetna jak argandzkie światło, krążyła około téj wielkiéj gwiazdy, która ciągle się powiększając, traciła na blasku i nareszcie rozpłynęła się w niedościgłym dla oka widnokręgu, w ciemnych obszarach nocy. Tylko miryady świec, lamp i krążących latarni, zajaśniały na ciemnym widnokręgu podemną.
Już teraz pojąłem, że jestem w atmosferze otaczającéj jakąś planetę.
— Ach Boże! może to ziemia, na któréj się rodziłem i tylu zmartwień doświadczyłem! zawołam składając ręce do pacierza i zalewając się gorzki erni łzami.
Nie! to nie była ziemia!
Słyszę w powietrzu głos jak gdyby człowieka, czyli raczéj żołnierza, komenderującego wojskiem. Słyszę huk bębna i — wrzaskliwy głos trąbki. Nadbiega jakiś hufiec żołnierzy w seledynowych mundurach, z różowemi wyłogami, w szklistych hełmach, z błyszczącemi karabinami i pałaszami. Oto patrol żandarmeryi, nie pieszéj, nie konnéj, lecz skrzydlatéj, takiéj jakiéj u nas nie ma i nie było.
Spostrzegli mnie i wołają; zapewne pytają: „kto leci?“
Ja odpowiadam na chybił trafił: „swój.“
Oni jeszcze wołają, zapewne mi każą zatrzymać się, ale ja przy najlepszéj woli nie mogę się zatrzymać i ciągle spadam z szaloną szybkością na dół, ku jakiemuś padołowi, na którym rozeznaję teraz morza, góry, pola, piaski, jeziora, a nawet już miasta, wsie i rzeki.
Puszcza się za mną skrzydlaty patrol, ale dopędzić mnie nie może.
Więc komendant kazał dać ognia za uciekającym. Myślałem, że mnie w drobne kawałki kule rozniosą, gdy zagrzmiały, jak orzech zgryzł, wszystkie karabiny razem.
Gdzie tam! obsypali mnie białemi liliami od stóp do głów, i na tem koniec, zaniechali pogoni.
O tak grzecznéj żandarmeryi, nie miałem wyobrażenia.
Potém widziałem innych skrzydlatych ludzi, krążących tu i ówdzie, w różnych kierunkach, samych lub w towarzystwie. Cały hufiec skrzydlatych dziewcząt, wracał jak się zdaje ze szkoły do domu, pod pachą bowiem miały kajeta i książki, a tak szwargotały ciągle i głośno jak u nas. Tylko innym, dla mnie niezrozumiałym mówiły językiem.
Potém znów ryby różnej wielkości, przesuwały się po powietrzu. Jedne były tak duże jak jesiotry, i na nich siedzieli pojedyńczo starzy łub kobiety dostojnéj tuszy, którym widać siła skrzydeł nie wystarczała, i na innych znów dużych jak wieloryby, siedziało po kilkudziesiąt ludzi różnéj płci, rozmaitego stanu i wieku, pomiędzy któremi byli i ludzie bez skrzydeł, nędznie w długie suknie ubrani, po większej części z brodami. Widać, że te wieloryby, były rodzajem omnibusów, popychanych kilkunastu skrzydłami z płótna; ludzie zaś kierujący temi omnibusami, musieli ciężko pracować siłą własnych skrzydeł.
Wszystko to tylko się migało przed memi oczyma, leciałem pionowym kierunkiem ku jakiemuś padołowi i kilka razy o mało co nie zawadziłem o owe ryby.
Wreszcie spostrzegłem wyraźnie, że spadam na jakieś duże, okazałe i rzęsisto oświecone miasto, i że okna wszystkich domów tego miasta, wychodzą na dach, tworząc nie do opisania pyszną łunę światła.
Teraz zacząłem na prawdę myśleć o swym karku, i ciężkiém westchnieniem poleciłem się Bogu. Doszedł mnie natychmiast głos z padołu, jak gdyby przez tubę marynę wypchnięty:
— Nie bój się niczego, Serafinie!
Natychmiast téż jakaś siła odpychająca, działając przeciw sile przyciągającéj, zwolniła mój bieg tak skutecznie, że z każdą chwilą wolniéj spadałem. Nareszcie tak leciuchno szybowałem przez warstwy powietrzne, że wszelka obawa ustąpiła z mej duszy i przypatrzeć się mogłem swobodnie temu, co się podemną na ulicach miasta działo. Ludzie krążyli po nich piechotą, pomagając sobie w biegu skrzydłami, tak jak strusie.
Podemną w środku wielkiego ogrodu, wielki gmach z dużą wieżą, pokrytą kopułą z jednego kawała szkła. W tém obserwatoryum siedział jakiś skrzydlaty Jegomość, w szlafroku i ze szlafmycą na głowie, i spoglądał na mnie w powietrze, dając mi rękoma i skrzydłami oznaki radości i przychylności.
Nareszcie kopuła szklanna odsunęła się jak na osi bocznéj od wieży, i ja zstąpiłem wolno i wygodnie.