Podróż podziemna/Rozdział 34

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 34.

Wyspa, wyrzucająca wrzącą wodę.

Szczęściem wiatr, który powiał bardzo silnie, pozwolił nam uciec z pola walki.
Jan wciąż był przy sterze. Stryj mój wpatrywał się w morze z niecierpliwością.
Podróż przybrała charakter monotonny, którego bodajby nam nie rozproszono znowu jakim wypadkiem.
Na drugi dzień rano temperatura podniosła się, zrobiło się gorąco, płynęliśmy z szybkością trzech i pół mili na godzinę.
Ku południowi dał się słyszeć szmer jakiś, szmer bezustanny.
— W dali jest widocznie jakaś skała, — rzekł profesor, — albo może wysepka, o którą uderza morze.
Jan wdrapał się na maszt, ale nic nie zobaczył.
Minęły trzy godziny. Szmer zdawał się być odgłosem jakiegoś wodospadu.
Powiedziałem o tem stryjowi, który zgodził, się na to.
Koło godziny czwartej, Jan powstał, znów wdrapał się na maszt i obserwował.
Postać jego nie zdradzała zainteresowania, ale oko wlepione miał w jeden punkt.
— Zobaczył coś, — rzekł profesor.
— I ja tak myślę.
Jan zeszedł, potem wyciągnął rękę w stronę południową, mówiąc:
— Pagórek.
— Czy tam? — spytał stryj — Tam! — odpowiedział.
Stryj ujął lunetę i przyglądając się przez chwilę, zawołał:
— Tak! tak!
— Co stryj tam zobaczył?
— Jakąś wypukłość, olbrzymią, wynurzająca się z fal.
— Znowu może jakiś potwór?
— Być może.
— A więc uciekajmy stąd na zachód, żeby się nam znów co nie przytrafiło.
— Możemy jechać, jak jedziemy!
Obróciłem się do Jana. Siedział nieporuszony, jak zwykle.
Im bardziej zbliżaliśmy się do mniemanego potwora, tem bardziej pagórek wzrastał.
Jakiż to musi być potwór, który wyrzuca takie fale wody przy oddychaniu!
O ósmej godzinie wieczorem znajdowaliśmy się od niego zaledwie o dwie mile.
Czy było to przywidzenie wskutek strachu? Wydał mi się długim nieskończenie.
Jest zupełnie nieruchomy i jakby uśpiony.
Ale cóż to za olbrzym! Tysiące wielorybów możnaby nim nasycić!
Strach mną owłada. Boję się zbliżyć do potwora, a jednocześnie chcę wiedzieć czemprędzej, kto to taki.
Wtem przewodnik nasz powstaje i w skazując palcem na masę, mówi:
— Wyspa!
— Wyspa! — krzyczy stryj.
— Wyspa! — powtarzam, wzruszając ramionami,
— Napewno! — powtarza profesor, wybuchając śmiechem.
— A ta kolumna wody?
— Gejzer, — mówi Jan.
— Ależ tak, gejzer! — przyświadcza profesor, — taki sam, jak w Islandji.
Ależ to śmieszne być tak zawiedzionym, żeby przyjąć wysepkę za zwierzę przedpotopowe, zachowane w morzu.
Im bardziej zbliżamy się do wyspy, tem większe strugi wody wytryskują z jej środka.
Chciałem koniecznie przyjrzeć się temu zjawisku, zeskoczyłem więc z tratwy na skałę.
Stryj poszedł za moim przykładem, jeden tylko Jan nigdy nie opuszczał swego stanowiska.
Idąc po granicie, chwilami czuliśmy grunt, drżący pod naszemi stopami.
Zbliżamy się do wytryskającej wody, dotykam jej, jest wrząca i parzy mi ręce.
A więc woda ta wytryska z jakiegoś podziemnego ogniska.
To nie godziłoby się z teorją profesora Lidenbrocka. Nie mogę się powstrzymać od zwrócenia mu na to uwagi.
— A więc w czem się to sprzeciwia mojej teorji?
Nie odpowiedziałem nic, nie chcąc się sprzeciwiać stryjowi i pozostałem jeszcze chwil kilka, przyglądając się z zachwytem temu zjawisku.
Nakoniec powróciliśmy na brzeg, gdzie Jan, korzystając z chwili wolnej, umacniał naszą tratwę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.