Podróż podziemna/Rozdział 35

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 35.

Burza na morzu. Kula elektryczna na tratwie. Przewodnik w iskrach.

Na drugi dzień wspaniały wytrysk zniknął. Wiatr był silny i odpłynęliśmy szybko.
Wkrótce temperatura się zmieniła. Powietrze nasycone było wilgotną parą, w przestrzeni czuć było elektryczność, obłoki miały barwę brunatną a promienie elektryczne zaledwie się stały widoczne.
Czułem się bardzo zdenerwowany, jak wogóle każdy, kto czuje kataklizm w powietrzu. Nadomiar było ono niezwykle ciężkie, choć morze przytem niezmierne spokojne.
Najwidoczniej powietrze było przesycone prądem elektrycznym. Włosy powstawały na mojej głowie, jakby pod działaniem maszyny elektrycznej.
Zdawało mi się, że gdyby moi towarzysze dotknęli się mnie, w tej chwili uderzeni zostaliby prądem.
O godzinie dziesiątej rano, zwiastuny burzy stały się wyraźniejsze i zdawało się, że nie podobna będzie w dalszym ciągu oddychać.
— Oto przygotowuje się zła pogoda! — rzekłem. Profesor nie odpowiadał. Był w straszliwym humorze, widząc, że ocean nigdy się chyba nie skończy. Wzruszył tylko ramionami.
— Będzie burza, — odezwałem się, wyciągając rękę ku horyzontowi. Chmury zniżyły się ku morzu. Wiatr ucichł. Natura zdawała się być martwą. Tratwa płynęła cicho po olbrzymim, nieogarnionem morzu, unosząc nas trzech, małe atomy wobec wielkości oceanu i jego niezmierzonych głębi.
Poradziłem, zdjąć maszt, który nas mógł doprowadzić do zatraty.
— Nie! nie wolno! — krzyknął profesor. Niech wiatr nas unosi, niech burza wiedzie, dokąd chce, abym raz wybrnął z tego przeklętego morza i ujrzał nareszcie skały nadbrzeżne...
Jeszcze słów tych nie skończył, gdy naraz nastąpiła dokoła ogromna zmiana. Wszczął się huragan. Ciemność zaległa dokoła.
Tratwa nasza zaczęła się unosić na wzburzonych falach. Stryj mój podrzucony został do góry, ja upadłem obok niego. Uderzył się on silnie o brzeg tratwy, ale nie zwracał na to uwagi. Zdawał się zachwycać tym huraganem.
Jan był niezwruszony. Jego długie włosy najeżone wskutek burzy, nadawały mu dziwny wygląd.
Każdy jego włos lśnił od płomyków elektrycznych. Twarz jego wyrażała przestrach, ale też i moc ogromną.
Tratwa nasza pędziła, jak szalona po falach.
— Żagiel! zdjąć żagiel! — wołałem.
— Nie! — krzyknął profesor.
— Nie, — odrzekł Jan, poruszając głową przecząco.
Przy błyskach i grzmotach, padały nieprzeliczone pioruny, zaś fale zdawały się płonąć od elektryczności.
Oczy moje były olśnione od piorunów, uszy ogłuszone. Trzymałem się konwulsyjnie masztu i trwałem w tej pozycji bez ruchu.

................

Gdzie jesteśmy? Dokąd nas fale niosły? Noc była przerażająca. Burza nie ucichała. Błyskawice nie ustawały ani na chwilę. Jedne padały zygzakowato, drugie, jak lśniące kule.

Hałas wzrósł do najwyższego stopnia, zdawało się, że wszystkie magazyny prochu wyskoczyły w powietrze.
Dokąd jedziemy? Stryj mój leży na dnie łodzi, gorąco się wzmaga. Patrzę na termometr, ale nic nie widzę.
Na drugi dzień burza wrzała jeszcze w całej pełni.
Byliśmy ogromnie znużeni, jeden Jan pozostał spokojny jak zwykle. Tratwa pędziła na południo-wschód. Zrobiliśmy więcej, niż dwieście mil od wysepki Axela.
W południe gwałtowność huraganu podwoiła się. Przywiązaliśmy się wszyscy do desek i masztu, fale unosiły się nad naszemi głowami.
Od trzech dni nie mogliśmy do siebie przemówić. Otwieramy usta, poruszamy wargami, nic nie słychać w tym zgiełku.
Stryj mój zbliżył się do mnie i wymówił kilką słów. Zdaje mi się, że powiedział: Jesteśmy zgubieni! Ale nie jestem pewny, czy to powiedział.
Napisałem mu te słowa: Zwińmy żagiel. Dał mi znak, że się godzi.
Nie miałem czasu podnieść ręki do masztu, gdy naraz wybuchł snop ognia u góry. Maszt i żagiel zostały spalone w jednej chwili.
Była to kula ognista, która spacerując po falach, spaliła nasz maszt i żagiel.
Kula ta zaczęła przeskakiwać do naszych bagaży.
A więc skierowuje się na worek z żywnością, na skrzynkę z prochem.
Boże! jesteśmy zgubieni! Ale nie, odlatuje, zbliża się do Jana, który patrzy na nią zdziwiony, potem kieruje się na mego stryja, który stara się ją wyminąć, na mnie wybladłego i drżącego z przerażenia, skacze koło moich nóg.
Odór gazu napełnia powietrze, przenika nam w gardło i płuca. Zaczynamy dusić się.
Broń, drągi żelazne, guziki blaszane u ubrania, wszystko porusza się gwałtownie, nawet gwoździe z butów wylatują do fal. Chwila jeszcze a pociągnie i mnie do morza!
Naraz zjawia się światło niezwykłe, świat zdaje się palić i wszystko potem znika. Patrzę, stryj leży na dnie barki, Jan stoi przy sterze.
Dokąd my zajedziemy?

................

Ocknąłem się z omdlenia. Burza trwała ciągle, błyskawice rozdzierały niebo. Czy byliśmy wciąż na morzu? Tak, unoszeni z niezwykłym pędem. Przelecieliśmy już pod Anglją, Francją, pod całą chyba Europą!
Nowy szmer i hałas dał się słyszeć. Pewnie morze uderza o skały!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.