Podróż podziemna/Rozdział 44
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż podziemna |
Podtytuł | Przygody nieustraszonych podróżników |
Wydawca | Wydawnictwo „Argus“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyage au centre de la Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy otworzyłem oczy, uczułem się trzymanym przez Jana i stryja.
Nie byłem raniony, ale potłuczony przez wybuch. Zostałem wyrzucony siłą wybuchu na brzeg otwartej przepaści.
— Gdzie jesteśmy? — zapytywał stryj, jakby zirytowany, że wrócił na powierzchnię ziemi.
— Czyż jesteśmy w Islandji?
— Nie! — odpowiedział przewodnik.
I ja powątpiewałem o tem. Kompas wskazywał kierunek północny, spodziewałem się ujrzeć nieprzebyte śniegi, niebo polarne, tymczasem wyciągnięci byliśmy na górze rozpalonej od słońca.
— Patrz, Axelu, patrz! —zawołał profesor.
Spojrzałem. Wulkan jakiś wyrzucał z krateru płomienie, dalej zaś rozciągał się śliczny sad, wyglądający jak kosz drzew oliwkowych, fig i winogron. Nie był to wcale widok krajów północnych.
Dalej ujrzeliśmy przecudne morze, jeszcze dalej port, kilka domów, wysepki, na morzu okręty, a nad tem wszystkiem cudne lazurowe niebo.
— Gdzie jesteśmy? — powtarzałem bez przerwy.
— Tymczasem zejdźmy, — rzekł profesor, — umieram z głodu i pragnienia.
Schodziliśmy po spadzistych stokach góry, omijając małe fale lawy i głębokie otwory.
— Jesteśmy pewnie w Azji! — zawołałem, — na wybrzeżu Indji, na wyspach Malajskich.
— A kompas?
— Ach! kompas! — odrzekłem, — prawda.
Tymczasem zbliżyliśmy się do tej zieleni, którą zachwycaliśmy się z góry. Głód i pragnienie męczyły nas ogromnie.
Ujrzeliśmy po dwugodzinnem chodzeniu śliczną wioskę, całkowicie otoczoną oliwkami, granatami i winogronami, które zdawały się należeć do wszystkich.
Jakażto rozkosz była zajadać te przepyszne owoce i wysysać sok z winogron. Potem, dalej odkryłem źródło doskonałej wody i na tyle obfitej, że wykąpaliśmy się wybornie.
Podczas gdyśmy odpoczywali ujrzeliśmy nędznie ubranego chłopca i postanowiliśmy się go spytać, gdzie jesteśmy. Dzieciak ujrzawszy nas przeraził się i zaczął uciekać.
Przemawialiśmy do niego po niemiecku, francusku, angielsku, wreszcie po włosku, — nie odpowiadał.
Wtedy profesor wziął się na sposób. Porwał go za ucho i krzyknął po włosku: Jak nazywa się ta miejscowość?
— Stromboli — odpowiedział chłopak i uciekł, co mu sił starczyło.
A więc byliśmy we Włoszech. Co za piękna podróż z Islandji do Włoch. Ale ten kompas zdradziecki.
— Nic łatwiejszego do zrozumienia, — rzekłem.
W czasie wstrząsu igła obróciła się na północ, jednem słowem zepsuła się.
W godzinę potem dobrnęliśmy do portu San Vicenzio.