Podróż podziemna/Rozdział 9

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 9.

Odjazd do Islandji. Pożegnanie.

Nadszedł dzień odjazdu. Na dzień przedtem uprzejmy pan Thomson przyniósł nam listy polecające do księcia Trampe, gubernatora Islandji, prócz tego, do mera i do władzy wyższej duchownej.
Pożegnaliśmy się z nim bardzo serdecznie i wsiedliśmy na Walkirję.
Kapitan zaprowadził nas do obszernych kajut ze wszelkiemi możliwemi wygodami.
— Czy wiatr nam sprzyja? — spytał kapitana profesor.
— O tak!—odpowiedział Bjarne, — wiatr południowo-wschodni.
Walkirja był to parowiec żaglowy, ale w tym wypadku trudno zgadnąć, co może spotkać podróżnych.
Walkirja wiozła do Reykjawiku węgiel, sprzęty gospodarskie, naczynia, jarzyny, ubrania lniane i duże zapasy zboża.
Pięciu duńczyków sterowało żaglowcem.
— Jak długo będziemy jechali? — spytał mój stryj kapitana.
— Ze dwanaście dni, — odpowiedział kapitan, — o ile nie natrafimy na trudności.
— Ale trudności te nie są przewidziane? — zapytał profesor.
— Nie, panie Lidenbrock, proszę być zupełnie spokojnym, dojedziemy szczęśliwie.
Ku wieczorowi żaglowiec przepłynął obok przylądka Skagen, przebył w ciągu nocy Skager-Rak, dotarł granic Norwegji i wypłynął na morze Północne.
W dwa dni potem byliśmy u brzegów Szkocji i skierowaliśmy się ku Feroë.
Wkrótce nasz statek wypłynął na fale Atlantyku. Zmuszony był walczyć z wiatrami z północy i nie bez trudu dopłynął do Feroë.
Kapitan dostrzegł wkrótce Myganny, najbardziej na południe wysunięte wyspy i od tej pory kierował się wciąż na prawo do przylądka Portlandu, położonego na południowym brzegu Islandji.
Nie zdarzył się nam żaden wypadek w drodze. Znosiłem doskonale kołysanie się żaglowca na morzu, stryj zaś podlegał wciąż tej niemiłej morskiej chorobie, której ogromnie się wstydził.
Nie mógł z tego powodu wybadać kapitana co do Sneffels, co do komunikacji najdogodniejszej. Leżał wciąż w swojej kajucie. Można przyznać, że projektem swoim szalonym zasłużył na tę karę.
Wkrótce przebyliśmy przylądek Portland. Pogoda jasna pozwoliła nam dostrzedz Myrdal-Yokul, która wznosi się najwyżej.
Walkirja trzymała się wciąż brzegów, kierując się ku zachodowi, pośród olbrzymiej liczby wielorybów i rekinów.
Wkońcu ukazała się skała, o którą uderzały z nieposkromionym pędem fale.
Wysepki Westmana zdawały się występować z oceanu, jakby gromadka skał na płynnej płaszczyźnie.
Od tej chwili żaglowiec szedł ku przylądkowi Reykjaness, który leży w południowej części Islandji.
Morze, bardzo silnie bijące o pokład, nie pozwalało memu stryjowi wyjść i przyglądać się brzegom.
W czterdzieści osiem godzin później, po gwałtownej burzy, zbliżyliśmy się do szczytu Skagenu, którego niebezpieczne skały pogrążone są w głębi morza.
Profesor wyszedł nareszcie ze swej kajuty, trochę pobladły, wychudzony, ale zawsze z zapałem i zadowoleniem w oczach.
Ludność miasta, zainteresowana ogromnie przybyciem żaglowca, zebrała się na brzegu w dużej ilości.
Stryj mój pośpieszył opuścić swe pływające więzienie, które nazwać można prościej: szpital.
Ale przed opuszczeniem pokładu pociągnął mnie za sobą i wskazał palcem w części południowej wysoką górę o dwóch szczytach, pokrytych wiecznym śniegiem.
Sneffels! — wykrzyknął — Sneffels!
Potem, zaleciwszy mi milczenie, przesiadł się wraz ze mną do łodzi i wkrótce dobiliśmy brzegów Islandji.
Zaraz potem ukazał się jakiś dygnitarz w kostjumie generała.
Okazało się, że był to zwykły urzędnik z magistratu, gubernator wyspy, pan baron Trampe. Profesor poznał zaraz, że z nim to miał poleconą rozmowę.
Oddał mu list polecający i rozmawiał chwilę, poczem gubernator oddał się zupełnie do dyspozycji profesora Lidenbrocka.
Podobnie serdeczne przyjęcie spotkało mego stryja u mera, pana Finsen, również wystrojonego po wojskowemu.
Co się tyczy episkopatu, to nie mogliśmy się osobiście przedstawić.
Bardzo życzliwie witany był profesor Lidenbrock przez profesora Fridrickssona, naturalistę, wykładającego w szkołach w Reykjawiku.
Skromny ten uczony rozmawiał tylko po islandzku i po łacinie: przemówił do mnie w języku Horacego i w ten sposób mogliśmy się doskonale porozumiewać.
Był to jedyny człowiek, z którym mogłem tutaj rozmawiać.
Z trzech pokojów, które posiadał, dał nam dwa do dyspozycji i wkrótce wprowadziliśmy się tam ze swemi bagażami, których ilość w podziw wprawiła mieszkańców Reykjawiku.
— A więc, Axelu, — odezwał się stryj do mnie, — co najtrudniejsze, to już zrobione...
— Jakto, najtrudniejsze? — wykrzyknąłem.
— Naturalnie, teraz nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zejść do krateru.
— Tak, — rzekłem, — wejść! Ale i wyjść trzeba.
— O, to mnie wcale nie przeraża! No, ale nie mamy czasu do stracenia. Pójdę do bibljoteki. Może znajduje się tam jeszcze jaki rękopis Saknussema. W takim razie chciałbym go przejrzeć.
— A więc, tymczasem pójdę zwiedzić miasto. A czy stryj tego samego nie zrobi?
— Och, to mnie wcale nie interesuje! W Islandji ciekawe to tylko, co jest we wnętrzu, ale na powierzchni nic niema ciekawego.
Wyszedłem i błąkałem się bez celu.
Miasto Reykjawik rozciąga się na gruncie nizkim i błotnistym, pomiędzy dwoma pagórkami.
Lawa pokrywa w połowie to miasto i ciągnie się aż ku morzu.
Z drugiej strony ciągnie się łańcuch gór Faxa, zakończony ogromnym lodowcem Sneffels, gdzie znajdowała się obecnie Walkirja.
Na najdłuższej ulicy Reykjawiku mieszkają kupcy w chatach drewnianych, pomalowanych na barwę czerwoną.
Inna ulica, więcej na zachodzie leżąca, ciągnie się między domem biskupa i innych cudzoziemców.
Przebiegłem bardzo szybko te błotniste i smutne drogi, gdzieniegdzie dostrzegłem murawę, przypominającą stary pożółkły dywan, to znów jakiś niby sad, w którym rosło trochę kartofli, kapusty i który wyglądał na pole lilipucie, parę lewkonij podnosiło tam płatki ku słońcu.
Odwiedziłem też cmentarz publiczny, otoczony wokół murem, potem przechodziłem obok domu gubernatora, okazałego pałacu, który wyróżniał się swym przepychem pośród nędznych domków islandzkich.
Między małym jeziorem i miastem wznosi się kościół, zbudowany w guście protestanckim z kamieni, z dachem czerwonym.
W sąsiedztwie kościoła spostrzegłem narodową szkołę, gdzie, jak się później dowiedziałem, uczono po hebrajsku, angielsku, francusku i duńsku.
Byłbym tam ostatnim uczniem, nie znałem bowiem tych języków.
W trzy godziny zwiedziłem nietylko miasto, lecz i jego okolice.
Ogólny widok był szary. Ani drzew, ani roślinności...
Zewsząd sterczące skały wulkaniczne.
Chaty islandczyków zrobione z ziemi i mury ich pochylone ku dołowi.
Wyglądają na dachy rozpostarte na ziemi.
Tylko dachy domków podobne są do obfitych łąk.
Dzięki temperaturze ciepłej mieszkania, trawa rośnie w wielkiej obfitości i koszą ją w czasie, gdy dojrzeje zupełnie, aby powstrzymać zwierzęta domowe od pasienia się na dachach.
Podczas mojej wycieczki napotkałem bardzo mało mieszkańców. Wracając, spotkałem wielu nieszczęsnych wygnańców o smutnych oczach i blond włosach.
Po tej długiej przechadzce, kiedym wszedł do domu, zastałem już mego stryja, rozmawiającego z profesorem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.