<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Podróż w czasie
Podtytuł Opowieść fantastyczna
Wydawca Bronisław Natanson
Data wyd. 1899
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Wermiński
Tytuł orygin. The Time Machine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
W złotym wieku.

Po chwili staliśmy naprzeciw siebie: ja i ta delikatna istota przyszłości. On podszedł prosto do mnie i rozśmiał mi się w oczy. Jednocześnie uderzył mnie w nim brak wszelkich oznak obawy. Następnie zwrócił się do dwóch innych, którzy szli za nim, i przemówił do nich językiem dziwnym, nader słodkim i płynnym.
Podeszło ich więcej i wreszcie zebrała około mnie grupa niewielka, z ośmiu czy dziesięciu tych pięknych istot. Jedna z nich zwróciła się do mnie. Przyszła mi do głowy dziwaczna myśl, że głos mój wydać się im może zbyt twardym i grubym. Potrząsnąłem głową, a pokazując na uszy, potrząsnąłem po raz drugi. Zrobiłem krok naprzód: zawahał się, wreszcie dotknął mej ręki. Następnie uczułem inne miękkie dotknięcia na karku i ramionach. Chcieli zapewnić się, że jestem istotą rzeczywistą. W tem wszystkiem nie było niczego, coby mogło wzniecać obawę. Drobny i piękny lud miał w sobie coś, co wzbudzało zaufanie: pewną szlachetność wdzięczną, pewną dziecinną swobodę. Zresztą, wyglądali tak delikatnie, że wyobrażałem sobie, iż mógłbym od jednego zamachu tuzin ich cały powalić jak kręgle. Lecz zrobiłem nagły ruch, dla ostrzeżenia ich, gdym spostrzegł, że drobne ich rumiane rączęta dotykają Machiny Czasu. Na szczęście, dopóki jeszcze nie było zapóźno, przypomniałem sobie o niebezpieczeństwie, o którem nie pomyślałem dotychczas: zbliżywszy się do prętów machiny, odśrubowałem małe dźwignie, które ją wprawiały w ruch, i schowałem je do kieszeni. Następnie znowu zwróciłem się do owych mieszkańców nowego świata, aby sprobować w jakikolwiek sposób porozumienia się z nimi.
Przyglądając się bliżej ich rysom, spostrzegłem niektóre inne szczegóły w tym typie piękności, przypominającym porcelanę saską. Ich zarost, jednostajnie kędzierzawy, kończył się nagle nad uszami i nad karkiem; najmniejszego śladu włosów nie było na twarzy, a co uszy, to już mieli prawdziwie maleńkie. Usta także małe, ciemnoczerwone, z wązkiemi raczej wargami; małe podbródki kończyły się ostro. Oczy duże i łagodne; zdawało mi się — może to być tylko pewnym egotyzmem z mej strony — że do pewnego stopnia nie widziałem w nich żadnego zainteresowania się, jakiego mogłem przecież oczekiwać.
Ponieważ widocznie nie pragnęli wcale porozumieć się ze mną, lecz tylko stali dookoła, uśmiechając się i mówiąc do siebie miękkiemi, gruchającemi dźwiękami, sam więc rozpocząłem rozmowę. Wskazałem na Machinę Czasu i na siebie. Następnie, po pewnem wahaniu się: jak wyrazić czas, — podniosłem rękę ku słońcu. W tej chwili dość piękna mała figurka, ubrana w barwy ponsową i białą, śledziła moje ruchy i zadziwiła mnie naśladowaniem huku piorunu.
Na chwilę zawahałem się, jakkolwiek znaczenie tego gestu było dosyć jasnem. Nagle przyszło mi do głowy zapytanie: czy nie są to waryaci? Nie łatwo wam pojąć jak myśl podobna powstała we mnie. Jak wiecie, zawsze przypuszczałem, że ludzie z roku ośmkroćstudwutysiącznego nie dadzą się porównać z nami pod względem wiedzy, sztuki, wszystkiego. Nagle jeden z nich zadaje mi pytanie, które okazuje, że pytający stoi na jednym poziomie z naszemi dziećmi pięcioletniemi: pyta się mnie, mianowicie, czym spadł ze słońca z uderzeniem piorunu! Osłabiło to w znacznym stopniu sąd, jaki wytworzyłem był sobie na zasadzie ich ubrania, delikatności ciała i rysów. Przemknęła mi przez głowę myśl, że nie miałem po co budować swej Machiny Czasu. Kiwnąłem głową, wskazałem na słońce i dałem im tak żywe naśladowanie piorunowego huku, żem ich aż przeraził. Cofnęli się parę kroków i przystanęli z wyrazem zaciekawienia. Następnie jeden z nich zbliżył się do mnie z uśmiechem, przyniósł girlandę pięknych kwiatów, zupełnie dla mnie nowych, i włożył ją na moją szyję. Pomysł ten znalazł u wszystkich uznanie; wszyscy rozbiegli się po kwiaty i wśród ciągłego śmiechu zaczęli mnie obsypywać niemi, aż wreszcie byłem już zupełnie zasypany. Ponieważ nigdy nie widzieliście podobnych kwiatów, trudno wam wyobrazić sobie, jakie misterne i cudne kształty wytworzyła kultura w ciągu lat niezliczonych.
Któryś z małych ludzi podał myśl poprowadzenia mnie na widowisko w poblizkim budynku. Poszliśmy tam, mijając sfinksa z białego marmuru, sfinksa, który przez cały ten czas wpatrywał się we mnie z charakterystycznym uśmiechem, jakby szydził z mojego podziwu. Stanęliśmy przed wielkim szarym budynkiem z ciosanego kamienia. Gdy wchodziłem tam razem z nimi, ogarnęła mnie niepowstrzymana wesołość, na myśl z jaką to ufnością wytworzyłem był sobie z góry wyobrażenie o głęboko poważnej i rozumnej potomności!
Budynek miał olbrzymie wejście i kolosalne rozmiary. — Oczywiście, głównie zajmował mnie rojący się tłum ludu małego i duże portale rozwarte przede mną, ciemne i tajemnicze. Ogólne wrażenia, odebrane od świata, jaki widziałem nad ich głowami, dały mi skłębioną masę wspaniałych krzewów i kwiatów, w rodzaju ogrodu, oddawna zaniedbanego, ale też i niezarosłego chwastami. Widziałem wielkie ilości ogromnych kłosów, dziwnych jakichś kwiatów białych, których płatki były jakby z wosku a kielichy miały może stopę średnicy. Rosły one rozrzucone, jakgdyby w stanie dzikim, pomiędzy krzewami o liściach pręgowanych; lecz, jak mówiłem, nie przyjrzałem im się wówczas bliżej. Machinę Czasu pozostawiłem na łące, pomiędzy rododendronami.
Łuk bramy był bogato rzeźbiony. Rzecz prosta, nie mogłem się przyjrzeć bliżej rzeźbom, jakkolwiek, przechodząc, miałem takie wrażenie jakby mi przypominały ornamentykę starofenicką; uderzyło mnie zarazem i to, że były strasznie odrapane i skruszałe od działania powietrza i słoty. Jeszcze wielu ludzi jaskrawo ubranych spotkałem w bramie, i tak weszliśmy razem: ja, ubrany w ciemny ubiór dziewiętnastego wieku, wyglądający dosyć śmiesznie w swem okwieceniu, i otaczający mnie, wirujący tłum jasnych, jaskrawych szat i oślepiająco białych nóg, w melodyjnym zgiełku śmiechu i hałaśliwych rozmów.
Wielka brama prowadziła do również wielkiej sali, wybitej ciemną materyą. Sufit tonął w ciemności; okna, po części kolorowe, po części nieoszklone, wpuszczały łagodne światło. Podłoga była z ogromnych brył białego metalu twardego, z brył, nie z płyt. Powydeptywały ją zamarłe pokolenia, co można było sądzić z głębokich brózd, które powytwarzały się na ścieżkach bardziej uczęszczanych. Wzdłuż sali były ustawione niezliczone stoły, zrobione z brył polerowanego kamienia, wzniesione około stopy nad podłogę, a na nich stosy owoców. Niektóre z nich rozpoznałem jako rodzaj wyolbrzymionych pomarańczy i malin, lecz większości zgoła nie znałem. Wszystkie one uderzały niezwykłością rozmiarów, barw i kształtów.
Pomiędzy jednym stołem a drugim rozesłana była wielka liczba poduszek. Rozsiedli się na nich moi przewodnicy, dając mi znak, abym to samo uczynił. Bez ceremonii, ale i nie bez wdzięku, zaczęli rękami jeść owoce, odrzucając skórki, korzonki i t. p. w szerokie otwory z boku stołów. Poszedłem za ich przykładem, bo czułem głód i pragnienie. Jednocześnie do woli przypatrywałem się sali.
Co mnie najbardziej uderzało, to jej wygląd zniszczony. Ramy zakurzonych okien, ułożone w figury geometryczne, były połamane w wielu miejscach, a na firankach, osłaniających ich części wyższe, leżały grube pokłady kurzu. Zwróciło to również moję uwagę, że róg stołu marmurowego około mnie był obtrącony. Tem nie mniej jednak widok ogólny sprawiał wrażenie bogactwa i malowniczości. Było może około stu ludzi biesiadujących w sali; większość, która usiadła, jak mogła najbliżej mnie, spoglądała na mnie z ciekawością, a małe ich oczy żywo błyszczały z po-nad owoców, które spożywali. Wszyscy byli odziani tą samą, miękką, lecz mocną, materyą jedwabną.
Mimochodem zauważyć można, że owoce ich pokarmem wyłącznym. Ten lud dalekiej przyszłości hołdował ścisłemu wegetaryanizmowi. Dopóki byłem z nimi, wbrew zachciankom mięsożernym, musiałem również być owocożercą. I rzeczywiście, przekonałem się później że konie, woły, owce, psy za ichtyosaurem przeszły do niebytu. Ale owoce były doskonałe; szczególniej jeden, prawdopodobnie sezonowy w tym czasie, owoc mączysty w łupince trójściennej — był szczególnie dobry i stał się moim przysmakiem ulubionym. Z początku te dziwne owoce wprawiały mnie w kłopotliwy podziw; to samo było i z osobliwszemi kwiatami, jakie tam widziałem; lecz później zacząłem pojmować racyę ich bytu.
— W każdym razie obecnie opowiadam wam o moim obiedzie z owoców w dalekiej dopiero przyszłości — wtrącił Podróżnik po Krainie Czasu, nie bez ujmującego humoru.

— Jak tylko trochę zaspokoiłem apetyt, postanowiłem nieodwołalnie starać się o poznanie mowy tych nowych ludzi. Oczywiście, była to pierwsza rzecz do zrobienia. Owoce wydawały mi się właściwym przedmiotem na sam początek nauki: trzymając też jeden z nich w ręku, zacząłem wydawać z siebie cały szereg pytających dźwięków i gestów. Miałem niemałą trudność w wyrażaniu swych myśli. W pierwszej chwili usiłowania moje spotykały się ze wzrokiem podziwu, lub śmiechem niewysłowienie wdzięcznym; lecz zawsze po chwili mała jakaś osóbka o jasnych włosach odgadywała mój zamiar i wymawiała nazwę żądaną. Gawędzili i szeroko rozprawiali o swych interesach. Napróżno siliłem się na oddanie miłych dźwięków ich mowy; usiłowania moje wywoływały tylko szczerą, choć niezbyt uprzejmą, wesołość. Ja jednak znalazłem się w położeniu takiem, jak bakałarz pośród dzieci: wytrwałem w postanowieniu i wkrótce już miałem do rozporządzenia około dwudziestu rzeczowników; następnie przeszedłem do zaimków wskazujących i nawet do czasownika jeść. Lecz była to praca powolna, i mały lud wkrótce znudził się i starał się unikać moich zapytań, tak, iż z konieczności przystałem na to, że będą mi dawali lekcye w małych dozach, kiedy sami poczują w sobie do tego ochotę. I przekonałem się, że w małych dozach rozłoży się to na czas bardzo długi, bo nigdy nie spotkałem ludu gnuśniejszego lub łatwiej ulegającego zmęczeniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Feliks Wermiński.