<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Podróż w czasie
Podtytuł Opowieść fantastyczna
Wydawca Bronisław Natanson
Data wyd. 1899
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Wermiński
Tytuł orygin. The Time Machine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Podróż w Czasie.

— Przeszłego czwartku niektórym z was mówiłem o zasadzie, na jakiej zbudować można Machinę Czasu. Pokazałem w pracowni swej sam ten przyrząd, jeszcze wówczas niewykończony. Stoi on tam napowrót, trochę zniszczony w podróży; jeden z prętów kości słoniowej pękł, jeden drążek bronzowy się wygiął, lecz inne części są w dość dobrym stanie. Spodziewałem się, że wykończę przyrząd w piątek; lecz w piątek właśnie, gdy już prawie dobijałem do brzegu ze składaniem, spostrzegłem, że jeden pręt niklowy był zakrótki o cal, i musiałem to naprawić, tak, iż machina była gotową dopiero dziś rano. Dopiero tedy o dziesiątej dnia dzisiejszego najpierwsza ze wszystkich machin czasu rozpoczęła swą czynność. Dałem jej jeszcze ostatnie przyłożenie ręki, jeszcze raz sprawdziłem wszystkie śruby, wpuściłem jedną kroplę więcej oliwy na czop kwarcowy i zasiadłem na siedzeniu. Przypuszczam, że samobójca, który przykłada pistolet do czaszki, doznaje takiego samego podziwu nad tem, co go ma spotkać, jakiego ja doznawałem wówczas, gdym w podróż po Krainie Czasu wyruszał, jedną ręką ująłem dźwignię do puszczania w ruch, drugą — dźwignię do zatrzymywania, nacisnąłem pierwszą, a potem drugą. W tej chwili doznałem takiego wrażenia, jakgdybym się wywracał; jak zmora nocna dręczyło mnie uczucie padania. Spojrzałem dookoła: laboratoryum było jak przedtem. Co się stało? Na chwilę podejrzewałem, że mię mamią własne moje zmysły. Później spojrzałem na zegarek. Przed chwilą była może minuta po dziesiątej; teraz już prawie po wpół do czwartej! — Odetchnąłem, zacisnąłem zęby, ująłem oburącz dźwignię poruszającą i szybko zacząłem się poruszać. Laboratoryum ogarniał mrok coraz ciemniejszy. Pani Watchett, widocznie nie spostrzegłszy mnie, przeszła przez pokój ku drzwiom do ogrodu. Przypuszczam, że potrzebowała około minuty mniej więcej dla przejścia tej przestrzeni, lecz mnie wydawało się, że przeleciała przez pokój jak rakieta. Przesunąłem dźwignię do ostatniej podziałki: noc w jednej chwili, jakbyś lampę przykręcił. Upłynęła chwila, a po nocy znowu nagle poranek. Widziałem laboratoryum w konturach niejasnych i ciemnych; i odtąd już coraz niewyraźniej. Czarna noc następna przebiegła, później znów dzień, znowu noc i dzień, i tak dalej, w coraz - to szybszej kolei. Uszy moje napełniły się szmerem jakiegoś wiru, a na umysł spadła mi dziwna, ciężka pomroka. Obawiam się, czy zdołam należycie wyrazić szczególne uczucie podróży w Czasie, uczucie bardzo nieprzyjemne. Dla samego siebie byłem jak człowiek wyrzucony z procy, spadający głową na dół. Gdy przyśpieszyłem bieg, noc następowała za dniem, jakby za uderzeniem czarnego skrzydła. Niewyraźny, mroczny obraz laboratoryum zniknął mi z oczu, i teraz już widziałem słońce, jak szybko biegło po sklepieniu niebios, jak przeskakiwało je w ciągu minuty, a każda minuta oznaczała dzień. Przypuszczałem, że laboratoryum już gdzieś przepadło, a ja dostałem się już w otwarty przestwór. Miałem niewyraźne wrażenie wchodzenia na rusztowanie, lecz poruszałem się zbyt szybko, abym mógł sobie zdać sprawę z ruchów, odbywających się wkoło mnie. Najpowolniejszy ślimak, jaki kiedykolwiek pełzał, dla mnie przelatywał jeszcze zbyt szybko. Migające się kolejno ciemności i światła było niezmiernie uciążliwe dla oczu. W przerwach ciemności widziałem księżyc, bieżący szybko od pierwszej kwadry do pełni, i spostrzegłem słabe migotanie gwiazd, krążących po niebie. Teraz, przy ciągle wzrastającej szybkości, drgania nocy i dnia zlały się w jednostajną szarość; sklepienie nieba nabrało cudnej głębokości błękitu, barwiło się wspaniale, jakby od zorzy porannej; żarzące się słońce stało się jedną pręgą ognistą, jednym łukiem świetlanym w przestrzeni a księżyc zmienił się we wstęgę falującego światła. Nie widziałem już gwiazd; widziałem tylko tu i owdzie wirujące jasne koła na błękicie.
Krajobraz był mglisty i niejasny. Byłem wciąż jeszcze na stoku wzgórza, na którem stoi obecnie nasz dom; z boku wychylały się szare i ciemne pagórki. Widziałem drzewa wyrastające i znikające jak opary, to zielone, to szare; rosły, rozpuszczały konary i nikły. Widziałem wyrastające olbrzymie budynki, piękne, lecz jakby za mgłą i znikające jak we śnie. Zdawało mi się, że cała powierzchnia ziemi zmienia się, zlewa i topnieje w moich oczach. Małe wskazówki na tarczach zegarowych, które pokazywały szybkość lotu, obiegały krąg swój coraz szaleniej. Zauważyłem teraz, że pręga słoneczna przeskakuje ciągle to w górę, to na dół od jednego punktu przesilenia do drugiego w ciągu kilkudziesięciu sekund, jeszcze prędzej, coraz prędzej, że zatem więcej niż rok przebiegam w jednej minucie; i co minuta biały śnieg zasypywał świat i znowu znikał, ustępując miejsca jasnej i tak samo szybko przemijającej zieloności wiosny.
Naraz nieprzyjazne wrażenie biegu utraciło swą przykrość, aż wreszcie zamieniło się na coś przypominającego wesołość hysteryków. Spostrzegłem niewłaściwe pochylenie machiny, i nie umiałem zdać sobie z niego sprawy. Umysł mój był zanadto wstrząśnięty, aby wytężać uwagę. Jakby ogarnięty szałem rzuciłem się w Przyszłość. Z początku nie przyszło mi na myśl zatrzymać się, nie myślałem zgoła o niczem, doznawałem tylko tych nowych wrażeń; lecz teraz w umyśle moim powstały nowe szeregi uczuć — pewnego rodzaju ciekawość, a następnie strach. Nareszcie uczucia te zawładnęły mną zupełnie. — Co za dziwny rozwój ludzkości! — mówiłem sobie. — Jakiż niesłychany postęp w naszej, ledwie zaczątkowej, cywilizacyi z czasem dokonać się może — myślałem, wpatrując się bliżej w ten ciemny, wymykający się świat, który biegł i falował przed memi oczyma. — Widziałem jak wyrasta dokoła mnie ogromna i wspaniała architektura, dająca nieskończenie wyższe wrażenie potęgi niż wszystkie budynki naszych czasów, a jednak napozór zbudowana z połysku tylko i mgły. Widziałem jak na pochyłości wzgórza rozkrzewia się o wiele bogatsza zieloność, a nic z bujności swej nie traci w porze zimowej. Ziemia wydawała mi się piękniejszą nawet poprzez tę jakby gazę oczarowania. I tak mój umysł, zrobiwszy niejako obrót koła, uczuł w sobie potrzebę zatrzymania się.
Szczególnem niebezpieczeństwem grozić mogło to, że w przestrzeni zajmowanej przeze mnie lub przez machinę mogła się znaleźć jakaś materyalna substancya. Dopóki podróżowałem w Czasie z wielką szybkością, nie miało to znaczenia: byłem, że się tak wyrażę, wysubtelniony, przeciskałem się jak para przez odległości spotykane między cząsteczkami materyi. Lecz przy zatrzymaniu się groziło mi niebezpieczeństwo uwięźnięcia w przestworze, pochwycenia każdej mojej drobiny przez tę materyę, jaką mogłem na swej drodze spotkać; moje atomy mogłyby wejść w tak blizkie zetknięcie z atomami przeszkody, iż w rezultacie dokonałaby się głęboka zmiana chemiczna — być może nawet wybuch sięgający daleko, któryby i mnie i mój aparat wyrzucił przez wszystkie możliwe wymiary — aż do dziedziny tego, co nazywamy Nieznanem. Możliwość czegoś podobnego ustawicznie przychodziła mi na myśl, gdy budowałem machinę; lecz wówczas przyjmowałem to wesoło, jako ryzyko, niedające się pominąć — jedno z tych, na jakie człowiek zawsze musi się odważyć. Teraz, gdy ryzyko wystąpiło już bezpośrednio, nie widziałem go już w tak różowem świetle. W istocie, szczególnie dziwne położenie, w jakiem się znalazłem, dręczące brzęczenie i podskakiwanie machiny, a nadewszystko uczucie długiego upadku w przestrzeni wyczerpało zupełnie moje nerwy. Powiedziałem sobie, że nigdy już chyba nie będę mógł się zatrzymać, i w porywie wesołości postanowiłem zatrzymać się natychmiast. Jak obłąkaniec niecierpliwy szarpnąłem gwałtownie dźwignię; w jednej chwili machina zatrzęsła się, a ja poleciałem w przestwór głową naprzód.
W uszach rozległ mi się huk piorunu. Na chwilę byłem ogłuszony. Dokoła mnie szumiał grad bez litości, ja zaś siedziałem na miękkiej trawie przed wywróconą machiną. Wszystko wydawało mi się szarem, lecz zauważyłem już, że ustał zamęt w mym słuchu. Rozejrzałem się. Byłem, jak się zdaje, w ogrodzie, na małym trawniku, otoczonym zaroślami rododendronów, i zauważyłem, że ich fioletowe i ponsowe kwiaty sypały się jak deszcz od ciosów gradu. Spadający i odskakujący grad otaczał machinę jakby mgłą, a nad powierzchnią ziemi miał w oddali postać dymu. W jednej chwili przemokłem do nitki. — Piękna gościnność! — zawołałem — okazana człowiekowi, który podróżował niezliczone lata, żeby was zobaczyć.
Teraz pomyślałem, jakiem było szaleństwem z mej strony wystawiać się na przemoczenie. Stałem i rozglądałem się dookoła. Poprzez ciemny strumień wody dawał się niewyraźnie dojrzeć olbrzymi jakiś kształt na tle rododendronów; była to postać wykuta z białego kamienia. Nic innego zresztą na świecie całym nie widziałem. Wrażenia moje trudno mi opisać. Gdy kolumny gradu zcieńczały, ujrzałem wyraźniej ową białą figurę. Była ogromnej wielkości, bo do ramion jej sięgały górne gałęzie srebrnej brzozy. Marmurowy posąg miał kształt jakby skrzydlatego sfinksa; skrzydła jednak nie były osadzone prostopadle z boków, lecz rozpostarte jakby do lotu. Piedestał, jak mi zdawało, z bronzu, pokrywała gruba warstwa śniedzi. Oblicze zwrócone ku mnie; oczy, pozbawione wzroku, zdawało się jakby mnie śledziły; na ustach igrał lekki uśmiech. Twarz była silnie zmieniona przez wpływy atmosferyczne, co nadawało jej nieprzyjemny pozór chorobliwości. Stałem tak, patrząc na olbrzyma czas pewien — pół minuty, a może pół godziny. Doznawałem takiego złudzenia, jakby olbrzym przysuwał się i odsuwał w miarę tego, czy grad padał gęstszy czy rzadszy. W końcu oderwałem od niego oczy na chwilę i zauważyłem, że zasłona gradowa nabiera już przejrzystości, niebo się rozjaśnia, a słońce zaczyna się przez chmury przebijać. Znów spojrzałem na czołgające się białe kształty, i nagle stanęło przede mną jasno okropne zuchwalstwo mojej podróży. — Co będzie, co mogę ujrzeć, gdy ciemna zasłona zupełnie już zniknie? Czego już ludzie nie przeżyli? Co będzie, jeżeli okrucieństwo stało się namiętnością pospolitą? Co będzie, jeżeli w tym przeciągu czasu rasa zatraciła swe człowieczeństwo i wyrodziła się w coś nieludzkiego, niesympatycznego, a podbijająco potężnego? Może ujrzę jakie dzikie zwierzę z dawnego świata, tylko jeszcze straszniejsze i budzące odrazę wskutek podobieństwa do człowieka, — jakieś wstrętne stworzenie, które należałoby bez wahania zabić?
Rozróżniałem już teraz inne wielkie kształty, olbrzymie budynki z krętemi balkonami i smagłemi kolumnami; obok nich zarosłe lasem zbocza wzgórzy wysuwały się, jakby pełzały ku mnie. Burza ustawała.
Ogarnął mię strach paniczny. W szale skoczyłem do Machiny Czasu i starałem się szybko doprowadzić ją do porządku. Podczas tej czynności słońce uśmiechnęło się, promienie jego przedarły się przez burzę piorunową. Szary opad, zmieciony, rozwiał się jak powłóczysta szata ducha. Nade mną, na ciemnym błękicie letniego nieba, niewielkie resztki chmur kłębiły się, znikając powoli. Wokoło mnie stały jasno i wyraźnie olbrzymie budynki, błyszczące od wody deszczowej i upstrzone na biało ziarnami gradu, które jeszcze nie zdołały stopnieć, w kupkach tu i owdzie leżących. Czułem się bezbronnym pośród dziwnego tego świata; czułem niejako to, co może odczuwać ptak w czystem powietrzu, który wie, że nad nim krąży sokół i ma się nań rzucić. Obawa moja doszła do szału. Zaparłem oddech, zacisnąłem zęby i znowu pięścią i kolanami nacisnąłem machinę; poddała się rozpaczliwemu wysiłkowi: obróciła się, uderzając mnie silnie w podbródek. — Trzymając jedne rękę na siodle, a drugą na kierowniku, stałem cały drżący, gotów wzbić się na nowo.
Lecz wraz z możliwością szybkiego odwrotu wróciła mi odwaga. Patrzyłem teraz z większą ciekawością a mniejszą trwogą na ten świat dalekiej przyszłości. W okrągławym otworze, wysoko w murze najbliższego domu, ujrzałem grupę osób ubranych w kosztowne, jedwabiste szaty. Zobaczywszy mnie, twarze swe ku mnie zwrócili.
Wtedy usłyszałem zbliżające się głosy. W zaroślach około białego sfinksa migały się ramiona i głowy biegnących ludzi. Jeden z nich ukazał się na ścieżce, wiodącej prosto na trawnik. Była to mała, wątła istota — może cztery stopy wysokości — odziany w tunikę ponsową, przepasaną skórzanym pasem. Na nogach miał sandały, czy trzewiki — nie mogłem dobrze rozpoznać, łydki miał obnażone aż do kolan; szedł z gołą głową. Podczas tych spostrzeżeń dało mi się uczuć po raz pierwszy gorąco w powietrzu.

Zbliżająca się postać uderzyła mnie odrazu jako istota bardzo piękna i wdzięczna, lecz i niesłychanie wątła. Rumiana twarz przypominała ładny typ suchotników — ową piękność hektyczną, o której tak wiele słyszymy. Na widok zbliżającego się nagle odzyskałem ufność. Odjąłem ręce od machiny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Feliks Wermiński.