Podróże Gulliwera/Część trzecia/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróże Gulliwera |
Wydawca | J. Baumgaertner |
Data wyd. | 1842 |
Druk | B. G. Teugner |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Jan Nepomucen Bobrowicz |
Tytuł orygin. | Gulliver’s Travels |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część trzecia |
Indeks stron |
Lubo powiedzieć nie mogę, że się źle na tej wyspie obchodzono ze mną, jednak zdawało mi się zawsze, że mnie traktują z lekceważeniem, nawet z niejaką wzgardą. Król i naród mieli jedynie upodobanie w matematyce i muzyce, a że w porównaniu z nimi słaby byłem w tych dwóch umiejętnościach, nie poważali mnie wcale.
Gdym już wszystkie osobliwości wyspy obejrzał, pragnąłem niezmiernie opuścić ją, zwłaszcza że sobie mieszkańców sprzykrzyłem. Byli prawda celującymi w dwóch umiejętnościach, które bardzo poważam i cokolwiek nawet znam, lecz tak się zagłębiali ciągle w rozmyślania, że nigdy nudniejszego i smutniejszego towarzystwa nie widziałem. Rozmawiałem jedynie z kobietami, budzicielami i paziami podczas dwumiesięcznego pobytu tamże, przezco jeszcze większą ściągnąłem na siebie wzgardę; jednak to byli jedyni ludzie od których rozsądną odpowiedź dostać można było.
Przez pilne uczenie się, dosiągnąłem pewnej doskonałości w języku krajowym, lecz nudziło mnie zostawać dłużej w miejscu, gdzie nawet żadnego użytku z tej umiejętności mieć nie mogłem: postanowiłem więc opuścić ją przy pierwszej sposobności.
U dworu był jeden znakomity pan, krewny Króla, i przez to jedynie szanowany, gdyż oprócz tego uważano go powszechnie jako najgłupszego i najnieumiejętniejszego ze wszystkich Laputyanów. Wielkie Krajowi wyświadczył przysługi, miał znakomite zdolności naturalne, był bardzo ukształcony, poczciwy i kochający swój honor; lecz nie był wcale muzykalnym, i nieprzyjaciele jego mawiali, że często w niestosownem miejscu takt dawał: nauczyciele zaś jego, tylko z wielką trudnością potrafili nauczyć go najłatwiejszych zasad matematyki. Był on dla mnie bardzo łaskawy, odwiedzał mnie często i życzył sobie dowiedzieć się o stanie Europy, o prawach, zwyczajach, umiejętnościach zwiedzonych przezemnie krajów. Słuchał mojego opowiadania z największem zastanowieniem i rozsądne bardzo czynił nad tem uwagi. Miał dwóch budzicieli, ale tylko dla zwyczaju i używał ich tylko u dworu lub oddawając ceremonialne wizyty: skoro byliśmy sami oddalał ich od siebie.
Prosiłem tego pana, o wstawienie się za mną u Króla, ażeby mi pozwolił opuścić wyspę. Przychylił się do mojej prośby, ale — jak mi powiedział — bardzo niechętnie. Wiele mi też bardzo korzystnych robił propozycyi, których, oświadczając mu za to moją wdzięczność, nie przyjąłem.
Dnia 11o lutego pożegnałem się z Królem, który mi dał prezent wartości 200 funtów szterlingów; mój protektor równie znaczny mi podarował, dołączając do tego list rekomendujący do jednego przyjaciela swego, w Lagado stolicy państwa Balnibarbi mieszkającego. Gdy wyspa znajdowała się nad górą, dwie mile od Lagado odległą, spuszczono mnie z najniższej galeryi tym samym sposobem jak mnie wciągniono.
Cały kraj będący pod panowaniem Króla Wyspy latającej, nazywa się Balnibarbi a stolica jego Lagado. Byłem bardzo ucieszony znajdując się znowu na stałym lądzie. Chodziłem przez miasto nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, bo byłem tak ubrany jak krajowcy a tyle już znałem ich język, że mogłem z nimi rozmawiać. Niezadługo znalazłem dom pana do którego miałem list, oddałem go i najgrzeczniej zostałem przyjęty. Znakomity ten pan, nazwiskiem Munodi, kazał w swoim domu urządzić dla mnie pokój, który przez cały pobyt mój tamże zamieszkiwałem ciągle jak najlepszego obchodzenia się doznając.
Nazajutrz wyjechał ze mną w swoim powozie dla pokazania mi miasta, które jak pół Londynu jest wielkie, lecz domy są bardzo źle zbudowane i wszystkie prawie blizkie upadku. Lud okryty łachmanami, chodzi po ulicach krokiem niepewnym, z twarzą dziką i oczami wytrzeszczonemi. Wyjechaliśmy przez jedną z głównych bram, na pola w obrębie trzech mil od miasta; widziałem tamże wielu ludzi uprawiających ziemię różnemi instrumentami, lecz nie mogłem się domyślić coby robili, gdyż nie widziałem na polu, ani trawy ani zboża, lubo grunt zdawał się być wybornym. Ośmieliłem się zapytać mojego przewodnika, czem się tyle głów i rąk w mieście i na polu zajmuje, kiedy nie widać żadnego skutku jakiej pracy, ale przeciwnie, nie widziałem nigdzie ziemi tak źle uprawionej, domów tak źle zbudowanych i upadkiem grożących, ani ludu z twarzą i ubiorem nędzniejszym jak tutaj.
Pan Munodi był osobą pierwszej rangi w kraju, a niegdyś gubernatorem Lagado, ale przez intrygi ministrów złożony został z urzędu z powodu niezdatności. Król jednak obchodził się z nim łaskawie, jako z człowiekiem uczciwym ale bardzo ograniczonym.
Na moje uwagi ganiące tak mocno kraj i mieszkańców, odpowiedział: że nie dosyć długo bawię w kraju, abym mógł o tem sądzić, a każden kraj ma swoje zwyczaje. Przytaczał mi i inne podobne rzeczy; lecz za powrotem do pałacu spytał się: jak mi się ten gmach podoba? jakie tu niedorzeczności znajduję? cobym mógł w ubiorze i postępowaniu jego służących ganić? Bez wahania mógł mi te pytania czynić, bo wszystko było u niego przepyszne, regularne i gustowne. Odpowiedziałem mu: że mądrość jego, oświecenie, i bogactwa uchroniły go od błędów, na które głupstwo i nędza innych naprowadziły. Powiedział mi dalej: że gdybym chciał udać się z nim do jego domu wiejskiego, ośm mil odległego od miasta, mógłby więcej mówić ze mną o tem. Z największą chęcią przyjąłem to zaproszenie i dnia następującego wyjechaliśmy.
W podróży opowiedział mi różne sposoby, których rolnicy używają w uprawianiu swoich gruntów, ale ja tego wcale pojąć nie mogłem, bo wyjąwszy kilka miejsc, nie widziałem na polu ani trawy ani zboża. Po trzech jednak godzinach jazdy, wszystko inszą przybrało postać. Domy dzierżawców bardzo liczne, pięknej nader i gustownej były budowy; pola ogrodzone były troskliwie i zawierały winnice, murawy, pola urodzajne i łąki, słowem, nie przypominam sobie abym kiedy piękniejszą widział okolicę.
Pan Munodi widząc moje ukontentowanie, powiedział do mnie z westchnieniem: że tu zaczynają się jego posiadłości i aż do jego domu taki mieć będziemy widok. Współziomkowie moi szydzą ze mnie i gardzą mną, że nie umiem należycie moich rzeczy urządzić, że daję drugim zły przykład, za którym jednak nikt nie postępuje, wyjąwszy kilku słabych i uporczywych starców.
Przybyliśmy nareszcie do jego zamku, który istotnie był w najprzyjemniejszym stylu starożytnej architektury zbudowany. Fontanny, ogrody, przechadzki, dróżyny i laski z najlepszym gustem były urządzone. Nie mógłem się wstrzymać od udzielenia temu wszystkiemu zasłużonej pochwały, lecz on wcale na to nie uważał. Po kolacyi gdyśmy sami zostali, powiedział mi z bardzo smutną miną: że nie wie, czy nie będzie przymuszonym rozwalić wszystkie swoje domy w mieście i na wsi, zniszczyć wszystkie plantacye, dla urządzenia ich podług najnowszej mody: że nawet będzie musiał dać swoim dzierżawcom podobne rozkazy. Jeżeli tego nie uczyni, będą go wszyscy uważać za człowieka dumnego, dziwnego, nieumiejętnego, fanatycznego i może przez to niełaskę Króla na siebie ściągnąć. Zadziwienie moje nad tem zmniejszy się, mówił dalej, skoro mi opowie rzeczy, o których u dworu dowiedzieć się nie mogłem; bo ludzie tam na górze mieszkający, są tak zatopieni w swoich spekulacyach, że nie myślą wcale co się tu na dole dzieje.
Treść jego opowiadania jest następująca. Przed pięćdziesięcią laty kilka osób udało się ztąd do Laputy, częścią dla załatwienia potrzebnych interesów, częścią też dla zabawy. Po pięciomiesięcznym pobycie na wyspie, powrócili do domu z powierzchowną znajomością matematyki, lecz przy tem z wielką lekkomyślnością. Ci, zaczęli ganić wszystko co tylko w kraju widzieli i postanowili wszystkie kunszta i umiejętności na nową wcale stopę urządzić. Otrzymali w tym celu patent królewski do założenia wielkiej akademji projekcistów, i ta nowość tak się w krótkim czasie rozszerzyła, że nie ma miasta w Królestwie, któreby nie miało takiej akademji.
W tych kollegiach wynajdują professorowie nowe metody dla rolnictwa i architektury; nowe instrumenta dla rzemiosł i manufaktur, za pomocą których, jeden człowiek potrafi tyle zrobić ile dziś dziesięciu; pałac ma być wystawiony w jednym tygodniu z materyałów tak mocnych, że bez najmniejszej reparacyi wieki przetrwać może. Wszystkie owoce mają rosnąć i dojrzewać o każdej porze roku i sto razy być większe od teraźniejszych, i inne podobne zbawienne projekta. Lecz jedyne nieszczęście w tem wszystkiem jest, że nic a nic uskutecznionem dotychczas nie zostało, a tym czasem pola są puste, domy zrujnowane a lud bez odzieży i chleba. To ich jednak nie odstrasza, owszem jeszcze z większą gorliwością ubiegają się za swemi planami, do czego ich naprzemiany, to nadzieja to rozpacz podżega.
Co do mnie, przydał, nie bedąc od natury obdarzonym duchem wynalazczym, kontentuję się iść dawnym torem, mieszkam w domach przez swoich przodków wystawionych, postępuję jak oni postępowali i nie wdaję się w żadne nowości. Mała tylko liczba znacznych obywateli toż samo czyni; lecz wszyscy są wzgardzeni i lekceważeni jako nieprzyjaciele kunsztów i umiejętności, ograniczeni i źli obywatele, przenoszący własną wygodę nad dobro publiczne.
Oświadczył mi też, iż nie chce mnie bynajmniej pozbawiać ukontentowania, które niezawodnie mieć będę ze zwiedzenia tej sławnej akademji i nawet chce mi być w tem pomocnym; lecz życzył sobie abym pierwej obejrzał zapadłą budowę pół mili od jego domu na pochyłości góry leżącą, o której następującą mi opowiedział historyą.
Miał bardzo dobry młyn wodny, poruszany pędem wielkiej rzeki: był on dostatecznym dla niego, jego familji i wielkiej części dzierżawców. Przed siedmioma laty przyszło do niego towarzystwo projekcistów, proponując mu rozwalenie młynu i postawienie go na nowo na pochyłości góry, na szczycie której ma być założony wodozbiór z którego woda przez rury i maszyny na młyn płynąć będzie. Wiatr i powietrze działając na wodę, mają przyspieszać jej płynienie, a spadając z takiej wysokości, daleko mniejsza ilość wody silniejszą będzie do obracania młynu, niżeli cała rzeka poziomo płynąca. A że wtenczas, dodał, nie był w wielkich łaskach u dworu i przyjaciele mocno go namawiali, dał się więc do tego nakłonić. Dwieście ludzi pracowało przez dwa lata i dzieło nie udało się wcale; projekciści oddalili się wcześnie, zwalając całą winę na niego. Oprócz niego przywiedli jeszcze wielu innych do podobnych przedsięwzięć z równem kosztami, trudami i z równą bezskutecznością.
Po kilku dniach powróciliśmy do miasta, a że pan Munodi nie był dobrze widziany w akademji, zarekomendował mnie jednemu ze swoich przyjacioł ażeby mnie tam za prowadził. Był tak łaskaw że mnie przedstawił jako wielkiego miłośnika projektów i jako człowieka bardzo ciekawego i łatwowiernego. W rzeczy samej nie było to wcale bezzasadnie, bo w młodości mojej byłem także małym projekcistą.