Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Rozdział I
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Dzieci i kwiaty.
Jako oliwka mała pod wysokim sadem,
Idzie z ziemi ku górze macierzyńskim śladem,
Jeszcze ani gałązek ani listków rodząc,
Sama tylko dopiero szczupłym prątkiem wschodząc.
Kochanowski, Tren V.

Widzisz tam dzieci na łące ubranej jak perski kobierzec w różnobarwne kwiatki, które wiosna, deszcz i ziemia utkały, a słońce pomalowało? Tam pod lasem jest ich troje, dwóch chłopców i dziewczynka. — Jeden z chłopców jedzie na kijkowym koniku, szablę ma drewnianą u boku, stosowany kapelusz z papieru na głowie, słomiane szlify i drewniane ostrogi. — Dziewczynka ma lalkę w ręku, którą ubrała w kwiatki, w wieńce, dwa razy większe od niej, jak los, co daje czasem ludziom większe od nich szczęście. — Drugi chłopczyk patrzy w niebo i kwiatek trzyma w ręku.
— Co ty tam myślisz o tym kwiateczku? — zawołała dziewczynka — oddaj go lepiej mojej Magdusi, której sprawiam wesele.
— O! nie — odpowiedział chłopczyk, wpatrując się ciągle w kielich polnego dzwonka (Campanula arvensis) — nie — szkoda tego kwiatka! Właśnie myślałem zerwawszy go, iż on nie na to może rósł i kwitnął, żeby wiądł w naszych rękach; patrz, moja Maryniu, jak go Bóg w piękne ustroił sukienki! w piękne sukienki szafirowe, jak skrzydła motyla. Ta sukienka szafirowa, którą tobie twoja mama sprawiła, daleko mniej piękna! — Słuchaj! — mnie się zdaje, że kwiatek musi żyć, musi kochać swoje siostrzyczki i braciszki kwiatki; a my zrywając, zabijamy go.
— Kwiatki nie żyją — odpowiedziała dziewczynka, — one są jak moja lalka, Gustawie.
— Przepraszam! — rzekł chłopiec — twoją lalkę zrobili ludzie, a on sam urósł z ziemi, rozkwitł pod słońcem, pił rosę, ssał ziemię i kochał braciszki kwiatki.
Na te słowa nadbiegł drugi chłopczyk, machając drewnianą szabelką i ścinając po drodze głowy kwiatkom, które spotykał.
— Wstydź się, Franku — rzekł Gustaw — tyle kwiatków zabijać, gdybyś przynajmniej zrobił z nich wianek, jak Marynia.
— A na cóż mi na drodze rosną? — odpowiedział drugi chłopiec.
— A któż ci kazał tędy biegać?
— Kto mi zabroni? — rzekł dumnie Franek — to moja łąka i moje kwiatki.
— Łąka i kwiatki Boże, nie twoje!
Chłopiec nie słuchał tego i pobiegł dalej.
Gustaw został sam jeden z głową schyloną nad kwiatkiem.
Znacie tę chwilę, kiedy w duszę dziecinną zstąpi z nieba myśl pierwsza, i aureola pojęcia, blada jak promień księżyca, obwinie śpiącą jeszcze głowę? Jest to przebudzenie duszy. Zdaje się, że wszystko wyjaśnia przed oczyma drugiemi, oczyma umysłu — że jakiś głos wewnętrzny mówi do duszy, że długi czarny sen rozbija się jasnem marzeniem. — Takie były uczucia Gustawa na widok kwiatka, który mu pierwszą myśl w duszy zaszczepił. — Spojrzawszy na jego sukienkę, zaczął jak przez mgły się domyślać, że ktoś ją stworzył i uszyć musiał, że ktoś te kwiatki po łące rozsypał, kazał im rosnąć, kwitnąć, więdnąć, i podniósł Gustaw oczy do nieba.
A na niebie był zachód słońca.
Na łożu różowem, otoczone chmureczkami, umierało ono powoli, bladło, wzrok jego coraz był mniej jasny, krąg coraz mniejszy, aż się skryło zupełnie. Lecz ostatnie jego wejrzenie powiedziało jeszcze Gustawowi toż samo co kwiatek. Wówczas pojął Boga i świat o tyle, o ile je pojąć można w tym wieku, a maleńkie jego serce wstrzęsło się przestrachem i niepojętem uczuciem rozkoszy — uwielbienia, podziwu.
— Czy widzisz ty słońce, Franiu? — zapytał Gustaw.
— Widzę — zachodzi! — odpowiedział chłopiec mustrując siostrę.
— Czy ono ci nic nie mówi?
— Ono? alboż słońce gada? chyba w bajce.
— Czy nic nie myślisz, kiedy patrzysz na ten zachód?
— Myślę, że prędko dadzą kolację, a potem spać pójdziemy.
— A ten kwiatek?
— Wszak wiesz, że kwiaty tylko w bajkach gadają.
— Ale myślałeś co, Franusiu, — spojrzawszy nań; ktoś go musiał stworzyć i kazać kwitnąć jemu i słońcu. Ty nie myślałeś tego?
— Nie! — odpowiedział Franuś, bo ja o Panu Bogu myślę tylko w kaplicy, jeśli nie zimno, i przy pacierzu, jeśli mi się spać nie chce.
— Ale On jest wszędzie — rzekł Gustaw — w kwiatku, w słońcu, w koło. Franiu, pomódlmy się do Niego, ty za papę i mamę, ja za swoich, chociaż już poumierali.
— Ja się będę modlił wieczorem! Wio, hop! wio, hop! — I pobiegł na koniu, a za nim Marynia z lalką, na której wahał się wieniec, gubiąc po drodze składające go kwiatki, jak człowiek gubi po drodze życia swoje złudzenia i nadzieje.
Nie zrozumiany od swoich rówieśników Gustaw, sądził chwilę, że wszystkie jego myśli były tylko dziwacznem marzeniem. Potrzebował się przekonać, że miał słuszność, bo serce jego mu to mówiło, potrzebował wylać się komuś takiemu, któryby go zrozumiał, pobiegł więc do ciotki.
— Proszę cioci — rzekł Gustaw wchodząc do pokoju — wszakto Bóg tak pięknie poubierał kwiatki.
— Tak, moje dziecię.
— A wszak na to są kwiatki — przerwał mu Franuś — żeby je dzieci zrywały?
— Wszak prawda, że nie? — zawołał Gustaw — wszak kwiatek żyje, ciociu, wszak kwiatek kocha kwiatki, jak człowiek człowieka.
— Kwiatek, moje dziecię — odpowiedziała pani Werner — nie kocha dlatego, że nie ma ani duszy, ani myśli, kwiatek jest dla człowieka pokarmem, ozdobą, lekarstwem.
— Ach! moja ciociu — zawołał Gustaw — czyż Bóg to wszystko dla człowieka stworzył? a cóż człowiek za to Panu Bogu robi?
— Powinien być za to nabożny, posłuszny, dobry, wszystkich kochać i na nikogo się nie gniewać, a Pana Boga kochać bardziej, niż wszystko.
— Ale, moja ciociu, moja ciociu — przerwał Gustaw — czyż to być może, aby kwiatek zasiewał się, wschodził, żył, ssał ziemię, pił rosę i otwierał się do słońca dla jednego człowieka? — A w pustyniach gdzie niema ludzi, wszak są kwiatki?
Pani Werner trochę zaambarasowana tem pytaniem, odpowiedziała chcąc się zbyć dziecka:
— Niema, moje dziecię.
Gustaw się zamyślił.
— A jakże o tem wiedzą ludzie, kiedy tam ludzi niema? — zapytał.
— Czasem przychodzą tam — odpowiedziała ciotka.
— A kwiatki, czy tam zaraz wyrosną, gdzie ludzie przyjdą?
— Zapewne, jeśli będą posiane.
— Ale same się nie znajdą?
— Nie.
— To mnie się zdaje, ciociu, że Pan Bóg musiał stworzyć kwiatki dla nich, a ludzie tylko tak sobie powiedzieli, bo im nikt zrywać nie broni.
— Co ty pleciesz, Gustawie? — zawołał sam pan Werner grubym głosem, wstając z kanapy, na której spokojnie fajkę palił. — Ciotka wie o tem lepiej od ciebie.
Gustaw zamilkł, bo się bardzo wuja lękał, zamilkł, i spojrzawszy na róże, kwitnące na oknie w wazonie, pomyślał sobie:
— One tu same nie przyszły, biedne niewolnice; jak ich kwiatki pozwracały się do okna, jak wyglądają na podwórze, jak im tu ciemno być musi! — jakie blade! Tamte róże, co rosną pod oknem na świeżem powietrzu, daleko są piękniejsze.
— Ciociu — zawołał znowu, pociągając ją z lekka za suknię i lękliwie na wuja spoglądając, wszak te róże są z ogrodu?
— Z ogrodu!
— Te same?
— Te same. — Potem umilkł i zamyślił się.
A Franuś budował pałac z kart na stoliku i dmuchaniem go walił. Marynia prowadziła żywą mowę ze swoją lalką. Gustaw patrzył i myślił.
— Ciociu — rzekł po cichu, widząc pałac Franciszka walący się — czy tak i nasze domy popadają, kiedy mocny wiatr zawieje?
— Czasem, kiedy są źle budowane, to się zdarza.
— A kiedy są dobrze zbudowane, to stoją zawsze?
— Nie, — tylko długo.
— Jak długo?
— Rozmaicie, czasem bardzo wiele lat. Daleko stąd, w najgorętszej części świata, która się nazywa Afryka, jest kraj Egipt, tam stoją budynki wielkie, podobne formą do tego pałacu, który stawia Franuś, a że są ogromne i z kamienia, przeżyły już bardzo wiele tysięcy ludzi.
— Jak się nazywają te budynki?
— Piramidy.
— Czy to są kościoły, czy domy?
— Groby.
— I groby łatwo przeżyły ludzi? — zapytał Gustaw. — A te domy, ciociu, w których my mieszkamy, czy prędko upadną?
— Za sto lat pewno ich nie będzie.
— A potem co?
— Albo kto je odbuduje albo nie.
— To cóż będzie na tem miejscu?
— Wszystko być może lub nic, pole, kościół, cmentarz, stajnia. — Gustaw znowu się zamyślił.
— I nikt nie będzie wiedział, żeśmy tu mieszkali?
— Zapewne!
— To smutno! — rzekł Gustaw. — I w tem miejscu, gdzie my pomrzemy, mogą się bawić? — zapytał znowu.
— Czemu nie!
— Gustawie, pleciesz bez sensu i nudzisz ciotkę — odezwał się pan Werner; na co się zdały takie pytania? jeżeli chcesz pytać, pytaj o co rozumniejszego. Co tobie do tego, co jest, co będzie; ucz się, to wszystko zrozumiesz powoli. Czemu się lepiej nie pytasz: jak się to żyto sieje, jak się pole orze, jak woły karmią, jak się kupuje, przedaje?
— A toż, wujaszku, na co się zdało? — zawołał Gustaw.
— Kiedyś zapewne będziesz gospodarzem.
— Nie!
— Jakto nie? a cóż myślisz robić?
— Nie wiem. — Będę myślał o Panu Bogu i o kwiatkach.
Państwo Werner spojrzeli po sobie, dając sobie oboje do zrozumienia to, czego nie zrozumieli, a Franuś zawołał:
— A ja, mamo, będę żołnierzem, będę miał szlify świecące jak u pana Adolfa, i pióra na głowie, i buty z podkówkami, i wielkie białe ostrogi. Pojadę na wojnę i będę bił, — pobiję wszystkich i zostanę generałem, a potem królem. I ożenię się z królewną bardzo piękną, która będzie miała, jak w bajce Magdusi, księżyc na czole, a suknię w gwiazdy, i perłami będzie płakać. — Nie, — nie będzie płakać: — na co płakać? — My będziem bardzo szczęśliwi, będziem mieli wielki pałac złoty, a okna w nim będą brylantowe.
— I cóż będziecie robić? — zapytała matka, głaszcząc syna pod brodę.
— Co? będziem się pięknie ubierać, i tak jak papa z mamą, będziem siedzieli i będziem się nudzić!
Rodzice się rozśmieli.
— Dlaczego nudzić się? — kiedy my się nie nudzim!
— Alboż to można nie nudzić się, siedząc tak ciągle na jednej kanapie?
— Jest robota.
— A kiedy mama robi tylko pończochę, a papa nogą kiwa.
— Papa często pisze i myśli zawsze, ja kiedy nic nie robię, to myślę także.
— A, co tam te myśli! — odpowiedział Franuś; — ja nigdy myśleć nie będę! na co mnie się to zdało! To strasznie nudno! — Będę sobie biegał! — Ej! jak będę królem, Maryniu, zobaczysz, jakie twojej lalce sprawię sukienki, a papie i mamie dam dużo, dużo, cały worek pieniędzy, bo mama i papa bardzo pieniądze lubią.
— Maryniu! a ty co będziesz robić? — zapytał ojciec, którego to bawiło.
— Ja nie wiem, papo, jak to będzie. — Ale jak mi się zdaje, że jak wyrosnę, to będę słuszna panna, — wówczas będę siedzieć na kanapie, a wszyscy mi się będą kłaniać i w ręce całować. I nie będę miała niańki, ani lalki, będę gadać dużo i śmiać się przy gościach, wolno mi będzie napierać się do śniadania — bo będę bardzo ładna. Otóż jeden pan bogaty zobaczy mnie i ożeni się, wówczas kupim sobie dwoje dzieci, i będziem chować i kochać, tak, jak papa z mamą nas. A potem jak się zestarzeję, to będę tak jak pani kasztelanowa; zamiast lalki, będę miała szpica, będę nosić okulary, codzień chodzić na mszę, łajać wszystkich, robić pończochę i ziewać.
— A ty, Gustawie, jakiegoż chcesz życia? — jakby ci najlepiej było?
Dziecię się zarumieniło, spojrzało w koło i odpowiedziało ze łzami:
— Ja będę myślał o Bogu i o kwiatkach.
— Czyż będziesz tak szczęśliwy?
— O nie! — odpowiedział sierota, łzy ocierając. — Nie będę szczęśliwy, aż zobaczę papę i mamę.
Ciotka spojrzała na niego i z wzruszeniem przycisnęła go do siebie, całując w czoło, ale słowa nie odpowiedziała.
— Wszak oni kiedyś wyjdą z tego cmentarza, z pod tej trawy co na nich rośnie, i kamieni, co ich gniotą? — zapytał cicho. — Wszak ja ich zobaczę, ciociu? wszak oni mnie będą tak kochać, jak ciocia Marysię i Frania?
— Będą, moje serce, ale nie płacz. Idź się bawić, grajcie w ciuciubabkę.
— W ciuciubabkę! — powtórzyły dzieci, ciągnąc za sobą Gustawa, który łzy ocierał jeszcze i mówił po cichu:
— Jabym wolał myśleć o Bogu, o papie, o mamie i o kwiatkach.
— Osobliwsze dziecko! — odezwał się pan Werner, rzucając fajkę — nieprawdaż, Zofjo? ja sądzę że on pewnie oszaleje, bo tak mu się coś bez sensu kręci po mózgu, i raz w raz ojca i matkę wspomina.
— Biedna sierota! — odpowiedziała pani Werner — bodajby jej dziecię szczęśliwsze było niż ona! — A w duchu pomyślała biedna kobieta — bodajby było szczęśliwsze niż my wszystkie!
Pan Werner spojrzał tylko na żonę, i śpiewając coś poszedł nową fajkę nałożyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.